Stowarzyszenie wędrującego liścia i złodzieje snów - Marcin Kołacz - ebook

Stowarzyszenie wędrującego liścia i złodzieje snów ebook

Kołacz Marcin

3,8

Opis

Młodzi bracia, Limbo i Heartstrink, rozpoczynają podróż życia. Z dnia na dzień porzucają wszystko to, co dobrze im znane i wyruszają w niebezpieczną drogę przez pełen tajemnic las. Magiczny świat wkrótce pochłonie ich bez reszty, a im dalej będą zagłębiali się w historię Lernejczyków i innych niezwykłych plemion, tym częściej ogarniać ich będą wątpliwości na temat tego, kim tak naprawdę są i dokąd zmierzają.

Jak zakończy się ich wielka przygoda? Czy uda im się pokonać złych magów zwanych Złodziejami Snów? Czego nauczą się podczas tej fascynującej wyprawy?

Bracia nie uszli nawet kilku kroków, gdy usłyszeli potężny wybuch rozrzucający wkoło garście iskier i płomienie. Gęsta chmura dymu otoczyła miejsce, gdzie znajdowali się kłusownicy, a kilka drzew i niektóre suche miejsca w ściółce leśnej zajęły się ogniem. Bracia, nie zastanawiając się, ruszyli w tamtą stronę, by zobaczyć, co się dzieje, i doszli do miejsca, w którym drzewa rosły rzadziej. Przykucnęli między zaroślami i przyjrzeli się całemu zajściu z bliska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 870

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

OBOL

ISCHEDA

Widziało go wielu, lecz nikt nie wiedział, dokąd zmierza. Samotny, młody wędrownik szedł niestrudzenie poprzez chłodną jesień, mając wypisane na twarzy odbicie niezachwianej, wręcz nadludzkiej determinacji. Miał swój cel, miał swoją metę, lecz każdy, kto zdołał z nim porozmawiać, nie dowiadywał się niczego więcej. Szedł przed siebie gdzieś, gdzie koniecznie musiał się znaleźć.

Widziano go w lasach, nad jeziorami, nad rzekami, na polach i polanach. Za dnia szedł bez ustanku, by w nocy usiąść samotnie przy ognisku i nabrać sił na następny dzień. Nie starał się za wszelką cenę otaczać ludźmi, raczej stronił od nich, lecz kiedy ktoś już pojawił się na jego drodze, nigdy nie odmawiał swojego towarzystwa i traktował każdego z wielką życzliwością.

Jednak zawsze potem znów odchodził samotnie, pozostawiając w umysłach spotkanych osób multum pytań, które musiały pozostać na zawsze bez odpowiedzi. Nikt nie widział go po raz drugi. Nie oglądał się za siebie i nie wracał tam, gdzie już był. Pomimo wyrazistego bilansu zysków i strat nie próbował niczego naprawiać ani zachowywać na dłużej. Zawsze i dla każdego był tylko przechodniem pojawiającym się na chwilę w ich różnorodnych życiach.

Potem widziano go, jak przeprawiał się promem przez morze, jak wskakiwał do otwartych wagonów pędzących pociągów i jak łapał autostop przy większych autostradach.

Wędrował cichymi alejkami, ulicami, polnymi ścieżkami i leśnymi traktami. Przechodził przez wioski i miasteczka, ciesząc się spokojem otaczającej go natury, lecz potem nieraz droga zmuszała go do wejścia do któregoś z wielkich miast, przez które przedzierał się z niemałym wysiłkiem, dusząc się i kaszląc.

Wreszcie z odległego zakątka świata przybył do swojej rodzinnej krainy. Przemierzał ją na pace ciężarówki, gdy nagle zaskoczyła go zmiana, jaka zaszła nad światem. Zima tamtego roku nadeszła nieoczekiwanie i zapowiadała się być nadzwyczaj mroźna. Nie był to przyjemny i beztroski czas zabaw na śniegu pokrzepiający serca starszych ludzi, którzy z powodu swojego niedołęstwa mogą jedynie wyglądać przez okno na rozbrykane dzieciaki. O nie!

Ta zima przyfrunęła na rydwanie mroźnego wiatru – straszna i sroga. Mróz wyniszczał wszelkie plony i roślinność, lekceważąc ciche błagania natury wołającej rozpaczliwie o chwilę wytchnienia. Trawiła wszystko na swojej drodze bez litości, bez miłosierdzia, bez współczucia.

Czasem nawet, gdy nadchodziła cicha i długa zimowa noc, wśród głuchej pustki zdawało się słyszeć szydercze śmiechy oraz nieprzyjemne wyzwiska rzucane przez wiatr hulający po pustych, ośnieżonych polach. Oczywiście ten świszczący głos zawsze okazywał się tylko wytworem ludzkiej fantazji, lecz kto wie, co tak naprawdę mogło się kryć w tym bolesnym i mroźnym wietrze.

Ludzie zamieszkujący ziemie pochłonięte przez białą porę roku musieli przejść przez naprawdę ciężką walkę, której o mały włos nie przegrali. Chowali się w domach, nie wychodzili na zewnątrz, jeżeli nie pojawiła się taka potrzeba, ubierali się cieplej niż kiedykolwiek wcześniej, grzali wodę na gorącą herbatę lub gotowali mleko na kakao. Wszechobecna pustka i cisza dobijały jak niespodziewany cios nożem w plecy za każdym razem, gdy cichły głosy rozmów.

I widziano młodego wędrownika, jak przedzierał się przez grząskie zaspy śnieżne i jak ślizgał się na oblodzonych drogach, klnąc pod nosem siarczyście. Miał nadzieję, że do celu dotrze jeszcze przed zimą, lecz wiedział, że na próżno się łudzi. Cel leżał zbyt daleko i zima stała się dla niego niechcianą, ale nieuniknioną przeszkodą, którą musiał jakoś pokonać.

Zdawało się jednak, że niska temperatura wcale nie dokuczała młodemu wędrownikowi. Kiedy przechodził koło miejskiego lodowiska w bezimiennej dla niego miejscowości, wielu dorosłych i wiele dzieci widziało go, jak przemierza oblodzone ulice, mając na sobie jedynie cienki, brązowy, elegancki płaszczyk z doczepianym kapturem, sięgający mu do kolan, zarzucony na jego wędrowne ubranie. Pomimo braku grubej kurtki, czapki i szalika wydawał się nie narzekać na chłód.

Pewien starszy jegomość, który wdał się z wędrownikiem w pogawędkę, zapytał, czemu nosi tylko płaszcz i jakim cudem nie marznie. Chłopak wtedy odpowiedział mu, że jest to magiczny płaszcz, który przystosowuje się do temperatury powietrza, zawsze utrzymując ciało w idealnej ciepłocie. Po tej krótkiej rozmowie wędrownik zniknął i starszy jegomość już nigdy go nie zobaczył.

Lecz wielu innych widziało go, jak wędruje dalej, coraz bardziej opadając z sił. Zima przyniosła mu duże niedogodności, które potęgowały tylko wychodzące na wierzch zmęczenie kilkumiesięcznej drogi bez wytchnienia. Coraz częściej widziano go, jak zbierał mokre drewno i przesiadywał za dnia przy ognisku, by ogrzać części ciała nieosłonięte przez niezwykły płaszcz.

Z dnia na dzień wędrówka stawała się dla niego coraz cięższa i postanowił zatrzymać się u kogoś na dłużej. Widziano, jak wysiadał z małego samochodu na obrzeżach większego miasta i zapukał do drzwi domu stojącego na uboczu.

Zapytał gospodarzy o kawałek podłogi w garażu lub piwnicy, by mógł przetrwać zimę. W zamian zaoferował swoją pomoc we wszystkim, czego rodzina będzie potrzebowała. Chciał sam zarobić na suchy kąt i trochę pożywienia.

Na szczęście trafił na bardzo uprzejme małżeństwo z nastoletnią córką, którzy bardzo chętnie udzielili mu pomocy. Widzieli bowiem ogromne zmęczenie, krzyczące z jego zawsze spokojnych i opanowanych, choć dzikich oczu.

Przez wiele dni pomagał w gospodarstwie, chwytając się każdej pracy, jaka się tam znalazła. Nieraz wyręczał gospodarzy w sprzątaniu czy przyrządzaniu posiłków. Nosił węgiel, rąbał drewno na opał, co jakiś czas mył samochód właścicieli i naprawiał drobne sprzęty, jeśli tylko potrafił.

Podczas pierwszego tygodnia pobytu w uprzejmym domu zaprzyjaźnił się z wchodzącą w wiek dojrzałości córką dobrodusznego małżeństwa. Spędzali ze sobą wiele czasu i chodzili na nocne spacery, a on opowiadał jej o wszystkich przygodach, jakie dane mu było przeżyć w jego krótkim życiu.

Z czasem gospodarze, widząc, że można ufać pracowitemu gościowi, poprosili, by przeniósł się z garażu i zajął jeden ze stojących pusto pokoi na poddaszu. Chłopak na początku nie chciał przyjąć propozycji, ponieważ nie czuł się godzien takiej wygody, ale po wielu bardzo trafnych argumentach całej rodziny w końcu się zgodził.

Dostał pokój z dużym łóżkiem i prawie wyłącznym dostępem do łazienki na piętrze, z której rodzina korzystała bardzo rzadko. Pierwszej nocy po przeprowadzce, za pozwoleniem gospodarzy, wziął długą odświeżającą kąpiel, jakiej brakowało mu od miesięcy. Jednak tej samej nocy nie odważył się spać w łóżku. Rozłożył śpiwór na podłodze obok łóżka i tak spędził kilka nocy.

Rodzina, zauroczona skromnością chłopaka, wielokrotnie prosiła go usilnie, by wykorzystał puste łóżko, które jest przeznaczone tylko dla niego. Mówili mu, że nie powinien się niczym przejmować, ponieważ ciężko pracuje na każdy posiłek i sen. W końcu przystał na prośby i od tamtej pory bez żadnych wątpliwości przesypiał wygodnie każdą noc.

Chłopak bardzo często w środku nocy zarzucał na siebie swój niezwykły płaszcz i wychodził na pobliskie, ośnieżone wzgórze, gdzie wyciągał nie wiadomo skąd piękny, błyszczący bladym błękitnym blaskiem miecz i trenował skomplikowane układy pozycji walki, połączonych z imponującym tańcem. Po kilku godzinach takich ćwiczeń wracał po cichu do pokoju i zasypiał.

Zawsze starał się robić to niepostrzeżenie, lecz wielce zaciekawiona jego osobą córka gospodarzy zauważyła jego nocne wyprawy i za każdym razem wymykała się za nim, i z ukrycia podziwiała piękne ruchy chłopaka. Na tle gwieździstego, nocnego nieba oraz ośnieżonego wzgórza wydawał się niesamowicie tajemniczy i dziki. Jakby pochodził z krainy nigdy nieokrytej przez zwykłych ludzi.

Tak spędził resztę zimy, pracując ciężko każdego dnia. Zjadł z rodziną świąteczną kolację i razem celebrowali nadejście nowego roku. Wkrótce jednak zima poczęła topić się w promieniach nowego słońca.

Nietrudno było sobie wyobrazić wielką radość i entuzjazm, kiedy ta okropna pora minęła i niespodziewanie, niczym wybuch bomby atomowej, nadeszła wiosna. Wszystkie śniegi stopniały, zimny wiatr ustąpił miejsca swemu bratu, który powiewał delikatnie i przyjemnie. Wszędzie pojawiały się pierwsze pąki kwiatów. Wreszcie cała przyroda powróciła do życia i starała się ze wszystkich sił nadrobić straty pozostawione przez mroźne miesiące.

Dla wędrowca przyszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę. Spakował swój wielki plecak, jak zrobił to na początku swojej podróży, i przygotował gospodarzy na swoje odejście. Z tej decyzji najbardziej niezadowolona okazała się być córka. Bardzo zżyła się z chłopakiem i chciała spędzić z nim więcej czasu. Poznać go bardziej i być może związać się z nim.

Podróżnik jednak nie mógł zostać, ponieważ i tak już opóźnił dotarcie do celu. Więc pewnego dnia stanął przed domem miłej rodziny w pełni gotowy do drogi i wypowiedział słowa pożegnania. Uściskał całą trójkę serdecznie, dziękując za pomoc i zaufanie, jakim go obdarzyli. Młodą dziewczynę przytulił najmocniej i wyszeptał jej do ucha, że widział, jak śledziła go każdej nocy, gdy wymykał się, by ćwiczyć walkę. Ta spłonęła rumieńcem i pocałowała go w policzek.

Po tym wędrowiec, nie oglądając się za siebie, opuścił posiadłość uprzejmej rodziny, wiedząc, że już nigdy ich nie spotka. Musiał ruszyć dalej, by dotrzeć do celu, skąd wyruszy w kolejną, o wiele cięższą podróż. W podróż przeciwko zapomnieniu. Parł więc dalej niestrudzenie, napełniony nowymi siłami i pozytywnymi myślami o tym, co już niedługo ma go spotkać.

Widziano go, jak szedł dalej i mijał kolejne wioski i miasta. Wędrował pustymi polami, płytkimi dolinami, bulwarami i autostradami. W końcu skręcił na dziko w kierunku Wielkiej Rzeki, która już niedługo miała zastąpić mu drogę. Dotarł do niej z niemałym trudem i przebył stary, kolejowy most, po czym skręcił na wschód. Przeszedł przez trójzębny las i wrzosowisko, aż wreszcie z westchnieniem zatrzymał się na zielonej polanie łączącej ów falujący fioletowymi kwiatami teren z innym, ciemnym lasem. I wtedy widział go tylko wiatr, który szybował dookoła niego, próbując przyjrzeć się mu jak najdokładniej.

Nie mógł dokładnie stwierdzić, ile chłopak ma lat. Na pewno przekroczył granicę dorosłości kilka wiosen wcześniej. Nosił na sobie ślady zmęczenia, ciężkiego losu, walki i znojów, ale mimo to po jego twarzy nadal przemykały cienie wesołego młodzika. Niestety na tej ziemi nie żył już nikt, kto mógłby cokolwiek o nim powiedzieć. Utracił bliskich dawno temu i dawno temu też się z tym pogodził.

Chłopak na pierwszy rzut oka nie wyglądał na wyniosłą lub niezwykłą postać. Nosił poniszczoną koszulkę, krótkie, ciemnozielone spodenki i czarne getry sięgające do kolan, wychodzące ze schodzonych, podróżnych butów. Na barkach dźwigał wielki plecak wypełniony po brzegi najpotrzebniejszymi przedmiotami.

Rysy jego twarzy kreśliły się gładko i wyraźnie. Miał prosty, dokładnie wymodelowany nos, lekko zarysowane kości policzkowe oraz szare oczy błyszczące ledwo dostrzegalną iskierką dawnego życia. Bujna, popielatobrązowa czupryna wichrzyła się niesfornie, tworząc nieokrzesany bałagan na głowie. Sylwetkę miał bardziej przeciętną, z delikatnie wyróżniającymi się zarysami umięśnienia wyrobionego podczas męczącej tułaczki po świecie, związanej głównie z codzienną walką o przetrwanie.

Stał wyprostowany i dumny jak posąg na marmurowym piedestale. Gdyby ktoś widział go w tamtym momencie, ujrzałby, że na jego twarzy nie da się odczytać jakichkolwiek silnych emocji.

Ciepły, delikatny wiosenny wietrzyk smagał jego włosy, mierzwiąc je we wszystkie strony. Raz po raz wczepiał w nie jakiś mały wędrujący liść, który po chwili unosił się i odlatywał dalej. Pełne ciekawości oczy wlepione miał wprost przed siebie, lecz od czasu do czasu poruszały się we wszystkie strony, obserwując, co dzieje się dookoła.

Za jego plecami rozciągały się zalane słońcem ametystowe wrzosowiska. Chyba nigdzie na świecie nie znalazłoby się piękniejsze miejsce. Ziemia falowała to w górę, to w dół, przeplatana niskimi pagórkami i kotlinkami niczym fale na wzburzonym morzu. Szarozielona trawa porastała wszystko dookoła i wraz z wszędobylskim wrzosem oraz żółtym janowcem pokrywała całe wrzosowiska aż po granice odległego sosnowego, trójzębnego lasu. Niecałą milę na północ teren opadał stromą skarpą i docierał do brzegów Wielkiej Rzeki.

Wędrowiec właśnie ukończył ostatnią prostą w swojej podróży – długiej i męczącej tułaczki po szczęście. Chciał w tej wielkiej chwili dokładnie przyjrzeć się owej części świata, zapoznać się choć odrobinę z widokami, jakie zostały mu przedstawione.

Tu i ówdzie widział pobliskie zabudowania wyrastające z ziemi jak grzyby. Horyzont malował się wieloma wiosennymi barwami oraz kształtami odległego świata, gdzie, jak mu się zdawało, dostrzega nikłe zarysy Wielkiego Miasta, znanego mu z opowieści. Prawdopodobnie jedynie wyobraźnia go zwodziła, ponieważ znajdował się zbyt daleko, by je stamtąd ujrzeć.

Zawsze starał się utworzyć jego wizję w myślach. Według niego musiało to być jedno z tych naprawdę dużych miast zwanych metropoliami. W takich momentach widział w głowie wysokie kominy fabryczne dymiące jak postawione pionowo cygara. Wieżowce ocierające się iglicami o płynące spokojnie białe chmury oraz szklane budynki przypominające duże klocki pozostawione przez dziecko. Stojąc nieruchomo, rzucały cienie na monotonną egzystencję mas. Wszystko to tętniło pośpiesznym życiem zabieganych ludzi, dbających tylko o swoje sprawy.

Jednak to kreśliło się jeszcze daleko i wcale nie zamierzał tam iść. Jeszcze nie. Teraz musiał dokończyć swoje dzieło, dotrzeć do największego celu życia. Meta była tuż przed nim, widział już ją bardzo dobrze i wiedział, że zbliża się do niej i że jest to nieuniknione.

Gdy za plecami pozostawił wspomnienia, stanął twarzą w twarz z dzikim i ciemnym lasem Liger. Niezwykłym zresztą lasem. Ogromna puszcza wyrosła przed nim niespodziewanie, lecz kusząco, i rozciągała się na wiele mil we wszystkie strony, przesłaniając mu prawie cały świat. Szeregi grubych pni pełniły straż kilka cali za linią zieleni traw wrzosowiska, tworząc równą granicę oddzielającą las od reszty normalnego świata. Bo w istocie panował tam inny świat. Ciemny i mroczny, zniechęcał podróżnego pierwszym wrażeniem, ale jednocześnie zachęcał i nęcił pięknym zapachem i obietnicą ujrzenia dziewiczej, niezdobytej jeszcze przez człowieka przestrzeni. A przynajmniej tak mogło się zdawać. Niby mrok wydawał się tajemniczy i groźny, ale wyczuwało się tam też coś zadziwiającego i niesamowitego. Obraz budzącej się przyrody i powstawania nowego życia.

W tym lesie czekał na niego ostatni etap jego drogi. Gdzieś tam usypywała się stroma, piaszczysta skarpa usiana wysokimi drzewami, a w niej, wrośnięty jak huba w pień, stary, powojenny, betonowy bunkier. Niski i podniszczony przez czas, pozbawiony drzwi i wszelkiego uroku budynek niosący ze sobą straszne wspomnienia wojennego piekła.

W jego podziemiach czekał na niego skarb, którego znalezienie jakiś czas temu stało się jego zadaniem. Jednak nie było to złoto ani klejnoty, ani drogie przedmioty, jakie można znaleźć w bajkowych skarbcach królów. Na niego czekał zupełnie inny rodzaj skarbu. Ten ukryty został w księdze, zawarty w literach, wyrazach i zdaniach nakreślonych czarnym atramentem wiecznego pióra oraz czarnym tuszem współczesnego druku.

Karty tej księgi kryły niesamowitą historię, która powinna zostać zapamiętana i przekazywana z ust do ust, z pokolenia na pokolenie aż po kres czasów. Zapomnienie nie wchodziło w grę. Nigdy.

Znalazł się u kresu podróży, na ostatnim odcinku wyścigu, który rozpoczął i zakończy sam. Gdy zdał sobie wreszcie z tego sprawę, popadł w stan dziwnego zniechęcenia i beznadziei. Czyżby jego życie w tym momencie miało stracić sens? Dopóki miał jakiś cel, za wszelką cenę dążył, by go osiągnąć. To determinowało go do działania, sprawiało, że pragnął jeszcze żyć, zamiast rozpłynąć się w nicości, po tym, jak stracił wszystko, co jeszcze nie tak dawno otrzymał.

A teraz, kiedy zadanie dobiegało końca, wszystko stawało się jasne. Miał to, czego chciał, i wcale nie wiedział, co tak dokładnie ma z tym zrobić. Wolał cały czas szukać i mieć nadzieję, niż znajdować się w tym właśnie miejscu. Ale musiał przeć naprzód, ponieważ w głowie miał pewną myśl.

Ten skarb, historia bliskich mu osób, został powierzony właśnie jemu. On musi o nią dbać i starać się, aby ludzie nigdy o tym nie zapomnieli. To nie wchodziło w grę. Nigdy. On sam bardzo dobrze to rozumiał, bo był częścią tej przygody, ale, co najważniejsze, byli nią także jego przyjaciele. Szczególnie jeden z nich, chłopak zwany Iathemaelem. Wielki bohater i wojownik tych czasów; ten, który pokonał jednego z największych wrogów ziemi, lecz przede wszystkim człowiek, który dał mu nadzieję. To on właśnie na łożu śmierci wyznaczył mu zadanie i powierzył bardzo ważne wskazówki, bez których nigdy by nie dotarł aż tak daleko.

Gdyby to zależało od niego, od samotnego chłopaka stojącego na zielonej polanie, gdyby nigdy nie przeżył tego, co przeżyć mu przyszło, w tym momencie wycofałby się, aby nigdy nie powrócić w to miejsce.

Na szczęście lub nieszczęście nosił ze sobą wspomnienia, które nakazywały mu iść. Honor i lojalność popychały go do starego bunkra, gdzie czekała na niego księga. Do miejsca w głębi lasu, którego najprawdopodobniej od dawna nikt nie odwiedzał.

*

Wraz z kolejnym podmuchem ciepłego wiatru młodzieniec rozszerzył oczy, a na jego twarzy wymalowało się wielkie zdziwienie. Do głowy wpadło mu jedno słowo, którego dawno nie słyszał, nie pisał i nie wypowiadał. Słowo, o którym zapomniał przez trudy i znoje swojej drogi. To było jego imię.

– Obol – wypowiedział na głos ze zdziwieniem i zrozumieniem jednocześnie.

Tak go kiedyś nazywano. Oczywiście imię nosił zupełnie inne, lecz od dawna go nie używał i prawie je zapomniał. Nawet przyjaznej rodzinie, która przyjęła go pod swój dach, musiał przedstawić się zmyślonym imieniem, ponieważ starego nie potrafił sobie przypomnieć. Dopiero teraz odszukał w pamięci swój dawny pseudonim, którego używali wszyscy jego bliscy.

Dlaczego nazywano go Obolem? Tego nikt nie wiedział. Od czasów wczesnego dzieciństwa przydomek ten przyległ do niego jak pijawka i nie chciał zejść. Stał się jego nową tożsamością. Niezbyt ciekawą lub szałową, lecz jemu w zupełności wystarczał.

To niezwykłe olśnienie przyniosło mu też ziarnko odwagi, które w niesamowitym tempie zakiełkowało. Oderwał stopę od miękkiej ziemi i zrobił pierwszy krok. Potem następny i następny, aż wreszcie nie mógł się już zatrzymać. Szedł wprost przed siebie, nie zwlekając dłużej.

Gdy tylko przekroczył linię drzew, poczuł przejmujące ukłucie w brzuchu. Mrok opanował go ze wszystkich stron, ale nie bał się. Na szczęście cienie nie zalegały w tym lesie wszędzie. Bujne korony drzew rozrastały się w górze na tyle daleko od siebie, że między szczelinami w liściach docierały do lasu promienie słoneczne. Piękne wstęgi złotego światła przypominały, że dzień już się kończy i nadchodzi noc. Obol, widząc to, zdał sobie sprawę, że musi się śpieszyć, by ta zła, ciemna pora nie zaskoczyła go w drodze.

Las rozrastał się bardzo daleko na wschód i przejście od jednego do drugiego krańca zajęłoby mu cały dzień, a tyle nie miał. Niemądrze jest włóczyć się po zmroku, ponieważ łatwo jest się zgubić, szczególnie w tak wielkich i gęstych lasach. Już kiedyś zabłądził w podobnym miejscu, gdy wraz z harcerzami obozował w środku dziczy. Jednej nocy przydarzyło się tam coś strasznego, czego nie chciał pamiętać. Do dziś, po tylu latach, jeszcze śnił obrazy z tamtej masakry. Niesamowity przypadek lub zrządzenie losu sprawiły, że przeżył tylko on.

Tego dnia jednak wszystko wyglądało spokojnie. Największe strachy już dawno zostały starte z powierzchni ziemi i odesłane w zaświaty. Przerażająca walka, która rozgrywała się jeszcze przed rokiem, gdzieś w odległych stronach, zakończyła się wielkim zwycięstwem dobra, a Obol stał w jego szeregach. Ludzkość, żyjąc spokojnie w swoich domach i goniąc za szczęściem, nawet nie zdawała sobie sprawy, że czarne chmury, które ostatnimi czasy ogarniały niebo, nie były zwykłym kaprysem natury. Wszystko odbyło się poza zasięgiem wzroku, cała ziemia wraz z niegdyś uwięzionymi czterema wielkimi żywiołami broniła się przed najeźdźcą.

Obol nosił te wszystkie wydarzenia w pamięci i sercu. Wspomnienia o przyjaciołach, którzy oddali swoje życie, by miliardy mogły żyć w spokoju i szczęściu niczego nieświadome. O dzielnych wojownikach stojących w szeregach Złodziei Snów, Lernejczyków, Dżinów i Poławiaczy Dusz. Pamiętał twarze wszystkich swoich wrogów i przeciwników, widział we mgle wspomnień, jak obrońcy świata ginęli w marszu, mając na ustach pieśni i hymny swoich nacji. Wiele śmierci i krwi, która musiała zostać przelana, by wygrać tę wojnę. To jego wspomnienia. Piękne i brutalne, słodkie i bolesne.

Te właśnie wydarzenia opisane zostały przez Iathemaela w księdze, która znajdowała się w sercu lasu. Przyjaciel zostawił mu schedę siedmiu dusz ze Stowarzyszenia Wędrującego Liścia, a on miał o nie zadbać i nauczać przyszłe pokolenia.

Chłopak już prawie biegł. Czas pędził na jego niekorzyść, a on jedynie mógł deptać mu po piętach. Minęło kilka godzin, odkąd wszedł do lasu, a ten, zamiast ukazać mu stary bunkier, zaczynał stawać się coraz gęstszy i bardziej niedostępny. To tak, jakby ktoś już wiedział o jego obecności i nie chciał mu pozwolić dotrzeć do celu. On jednak nie ustawał. Szedł szybko między wysokimi kolumnami drzew jak przez salę wielkiego pałacu, którego mieszkańcy byli zbyt strachliwi i nieśmiali, by wyjść mu na spotkanie i przywitać go.

Mimo przyjaznego klimatu panującego w lesie Obol coraz bardziej odczuwał strach, a do tego coś, o czym kompletnie wcześniej zapomniał – głód. W brzuchu mu burczało i skręcało od braku pożywienia. Dokuczliwe ssanie przeszkadzało w marszu. Nie miał czasu na postój, bo noc się zbliżała, ale jednocześnie wiedział, że musi się zatrzymać choć na chwilę i coś zjeść. W przeciwnym razie padnie po drodze.

Stoczył krótką walkę sam ze sobą i w końcu się zatrzymał. Usiadł pod jednym z drzew, kładąc przed sobą między kolanami plecak. Wewnątrz miał kilka zrobionych przez siebie kanapek, które jego skromnym zdaniem były wyśmienite. Jednym z jego wielu niepotrzebnych talentów było właśnie robienie dobrego jedzenia. Skądinąd lubił to robić. Nauczył się wiele u przyjaznej rodziny.

Wyciągnął jedną porcję i niezwykłą, zaczarowaną flaszkę z winem, którą kiedyś podarowali mu przyjaciele. Butelka ta zawierała wyśmienity trunek zrobiony przez starego maga i miała to do siebie, że nigdy się nie opróżniała. Nieważne, ile by się z niej nie wypiło, i tak zawsze po ponownym odkorkowaniu pozostawała do połowy pełna. Wyśmienite wino działało także z jego wolą. Kiedy potrzebował być trzeźwy, mógł je pić do woli i nigdy się nie upijał. Za to kiedy chciał pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, działało jak prawdziwe.

Zmęczony podróżnik zajadał smaczną kanapkę, popijając ją winem, i rozglądał się dookoła po lesie. W tym miejscu drzewa znów się przerzedzały, do wewnątrz docierało więcej światła słonecznego, lecz nadal wszędzie rosło mnóstwo krzaków. Niestety już kilkadziesiąt stóp dalej las znów gęstniał i opadał w mrok.

Obol wpatrywał się w cienie między starymi drzewami, myśląc o tym, jak długo będzie musiał jeszcze iść. I kiedy tak myślał i przewidywał już najczarniejszy scenariusz, spostrzegł coś, co bardzo go zainteresowało. Między suchymi krzakami z ziemi wystawał jakiś niski, szary podest. Jakby scena umiejscowiona pośrodku lasu, gdzie wystawia się tylko najbardziej niespotykane sztuki i przedstawienia natury.

Za owym obiektem ziemia opadała stromo, co wywnioskował po układzie roślin, które z jego perspektywy chowały się w ziemi, lecz tak naprawdę rosły na jakiejś skarpie.

Zerwał się jak oparzony, schował wino do plecaka i pobiegł w tamtą stronę. Trafił rzeczywiście na skarpę i przede wszystkim odnalazł stary bunkier, którego tyle czasu szukał. Odnalazł go i wcale się nie zawiódł, bo wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał. Wystający do połowy z ziemi, poobijany, bez drzwi i pokiereszowany dziurami po pociskach.

Nie zastanawiał się długo. Wkroczył do wnętrza i począł zbiegać schodami w ciemność, jednocześnie czekając, aż coś się stanie. Długo to nie trwało. Usłyszał przeciągły, demoniczny krzyk i odgłosy biegu. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, ponieważ został uprzedzony przez przyjaciela.

Gdy schody się skończyły i wbiegł do długiego, ciemnego korytarza, krzyknął:

– Nie wysilaj się, Esja! Wiem, kim jesteś, a ty wiesz, czego ja chcę! Mówiono ci, że przybędę!

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko zimny podmuch wiatru owiał jego ciało, przyprawiając go o dreszcze. Zobaczył za sobą pędzącą w locie białą smugę, która wyprzedziła go i poleciała dalej przed siebie. Zatrzymała się kilkadziesiąt stóp od niego, mniej więcej w połowie korytarza, uformowała się jakby na kształt człowieka i po chwili, parę cali nad ziemią zawisła biała, jaśniejąca postać. Ubrania jej, podarte i poniszczone, falowały na nieobecnym pod ziemią wietrze, co przywodziło na myśl przybysza z odległych światów, używającego mistycznej i zakazanej mocy.

Dzięki jej blaskowi rozchodzącemu się po ścianach Obol zobaczył, że korytarz w wielu miejscach skręca. Rozpoznał w tym jakiś naprawdę dobrze rozbudowany podziemny kompleks.

Biała postać nie dawała zbyt wiele światła. Chłopak widział ją z daleka, lecz to, co znajdowało się kilka stóp przed nim, nadal tonęło w mroku. Musiał brnąć przed siebie, ślepo ufając intuicji, że nie natknie się na nic złego aż do czasu, gdy dotrze do zjawy. Nie wiedział co, lecz jakiś nieznajomy głos rozbrzmiewający w jego głowie podpowiadał mu, że może iść bezpiecznie, nie martwiąc się o nic.

Niewiele myśląc, przyjął tę informację i ruszył biegiem w ciemność, wzrok mając ciągle utkwiony w białej postaci. Im był bliżej, tym bardziej nabierał pewności, że to Esja. Duch podróżnika, który niegdyś utknął w tym bunkrze i umarł z głodu i wycieńczenia. Szukał tam, podobnie jak on, cennego skarbu, lecz zlekceważył przy tym potężne zaklęcia ochronne i sam zamknął się w pułapce.

Iathemael mówił mu już trochę o tym duchu i wspomniał także, by się go nie bać. Poinformowano go o tym, że Obol się tam zjawi w chwili, gdy chowano księgę w jednym z podziemnych pomieszczeń. Esja to przyjazny duch i wcale nie miał nic przeciwko gościom, a co więcej, sam zaoferował, że poprowadzi przybysza w wyznaczone miejsce. To pocieszało wędrowca, bo widząc, jak wiele było tam skrętów i korytarzy, najpewniej zgubiłby się już po kilku minutach.

Chłopak już osiągał swój cel. Mrok przerzedzał się i uciekał, gdy zbliżał się do Esji. To światło napełniało Obola dziwną, nienazwaną otuchą, jakby ktoś mówił mu ciągle do ucha, że nie ma innych możliwości niż dotarcie do końca i zabranie swojego skarbu. Popychał go do przodu, każąc ślepo ufać w to, że doprowadzi go do upragnionego celu.

W końcu zatrzymał się gwałtownie i spojrzał prosto w oczy zjawy. Zobaczył w nich coś niezwykłego, co go zafascynowało. Mimo że śmierć grała w nich główną rolę, nadal gdzieś tam w tle tliły się resztki szczęścia i nigdy niekończącej się nadziei. Takiej nadziei, jakiej on sam doświadczał od długiego już czasu. Teraz jednak to już kres wszystkiego.

Duch dłonią wskazał mu korytarz skręcający w lewą stronę i uśmiechnął się tak, że na jego dorosłej twarzy pokazały się zmarszczki.

– Idź. Tam na końcu znajdziesz drzwi. Klucz masz w kieszeni… I kiedy już wyjdziesz, pamiętaj, by skierować się z powrotem ku wyjściu. Nie możesz dokończyć drogi przez ten korytarz. Jeżeli nie chcesz skończyć jak ja – powiedział cicho Esja i rozpłynął się w powietrzu, zabierając ze sobą światło.

Chłopak wyciągnął z plecaka latarkę i poświecił przed siebie. W myślach skarcił sam siebie, że nie zrobił tego wcześniej. Czasem przez ekscytację zapomina się o rzeczach oczywistych.

Drzwi, o których mówił mu duch, znajdowały się niedaleko, zaledwie kilkadziesiąt kroków od niego. Nie wahał się długo. Podszedł do nich i sięgnął do kieszeni kurtki. Pod palcami wyczuł zimny podłużny kawałek metalu. Klucz. Duży, żelazny, zdobiony motywami liści i winorośli. Wręczył mu go Iathemael tuż przed śmiercią, mówiąc, że dzięki niemu zapieczętowane zostały jego tajemnice.

Bez zastanowienia wetknął klucz w dziurkę w drzwiach, po czym go przekręcił. Zamek szczęknął głucho, zawiasy zaskrzypiały przeciągle i chłopak wszedł do małego pomieszczenia.

Z wnętrza buchnęło mu w twarz ciepło, czego się zupełnie nie spodziewał. Na ścianach po prawej i lewej stronie płonęły przepięknym zielonym ogniem dwie pochodnie. Ściany, sufit i podłogę ułożono z kamiennych płyt i nagle Obol poczuł, jakby wszedł do dużego pudełka. Jednak nie zawracał sobie głowy tym wrażeniem; nie interesowało go nawet, jakim cudem te dwie pochodnie się tam nadal paliły i czemu ich płomień jest zielony. Teraz tylko jedna rzecz przykuwała jego uwagę. Na podłodze, tuż u jego stóp, stała niewielka drewniana skrzynka zamknięta na kłódkę. W jego głowie powstało wielkie zamieszanie. Kolejna kłódka, a on nie miał klucza… Wiedział, że skrzynia zabezpieczona jest potężnymi zaklęciami i nie da rady dostać się do środka bez niego.

Iathemael nie dał mu nic więcej i nawet nie wspomniał, że coś takiego może się zdarzyć. Na końcu tylko, gdy już umierał, powiedział coś dziwnego:

„Jeszcze jedno ważne coś. Na samym końcu włóż swój dylemat pod spód”.

Tylko tyle. Nic konkretnego, kolejna z zagadek Iathemaela, których Obol nie lubił. Za każdym razem okazywały się zbyt ciężkie do rozwiązania. Ale to były jego ostatnie słowa, a on nigdy nie rzucał ich na wiatr i nie marnował ważnych momentów. Tylko czy one miały jakiś związek z jego misją? Ta wyprawa to jedyna rzecz, jaką powierzył mu Iathemael, więc mówiąc: „na samym końcu”,na pewno miał na myśli miejsce, w którym teraz się znajdował. Tylko co miało oznaczać „włóż swój dylemat pod spód”?Owszem, miał dylemat, ale jak miał go włożyć pod spód? I pod spód czego?

Obol wyrwał się z zamyślenia i rozejrzał po pomieszczeniu. Nie znalazł tam nic, co mogło mieć swój spód oprócz tej skrzynki. Jeśli miał tam włożyć swój dylemat, to najpierw musiał wiedzieć, czym on jest. Problem polegał na tym, że nie miał klucza, a nie mógł wsadzić pod skrzynkę czegoś, czego nie ma.

Szybko zrezygnował z rozwiązywania zagadki, bo wiedział, że nie ma szans na jej rozwikłanie w tak szybkim czasie. Musiał sobie jakoś poradzić, prędko zabrać zawartość skrzyni i wyjść z lasu, zanim zapadnie zmrok. Dzień zachodził prędko, a może już nadeszła noc.

Nie wiedząc, co zrobić, schwycił skrzynię i uniósł ją lekko do góry. Ku jego ogromnemu zdziwieniu okazało się, że klucz leżał na posadzce pod spodem. W szoku puścił skrzynię, przygniatając sobie palce lewej dłoni. Wydarł się na całe gardło, czując niesamowity ból. Albo sama skrzynia dużo ważyła, albo zaklęcia ochronne to sprawiły. Tak czy inaczej, znieruchomiał na kilka minut.

Odczekał chwilę, aż czucie w palcach powróci na dobre, i wyciągnął klucz spod skrzyni. Szybko ją otworzył i zajrzał do środka. Wnętrze i spód wieka wyścielał purpurowy, aksamitny materiał. Na dnie spoczywało kilka przedmiotów. Gruba księga oprawiona w skórę i oznaczona trzema literami SWL, kilka kluczy na kółeczku z zielonym brelokiem, dwa małe, srebrne, magiczne przedmioty przypominające miniaturowe talerzyki i trzy agrafki spięte ze sobą na kształt trójkąta.

Nie zwracając uwagi na wartość czy stan przedmiotów, wyciągnął je ze skrzyni i wpakował do plecaka. Przejrzał jeszcze raz jej wnętrze i już chciał zamykać wieko, kiedy poczuł, że pod cienkim materiałem jest coś ciężkiego. Potrząsnął nim jeszcze raz i upewnił się. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, rozciął materiał jednym płynnym ruchem, po czym odchylił palcem tkaninę.

Coś błysnęło i na dno skrzyni upadł przedmiot kształtem przypominający wieloramienną gwiazdę. Rzecz, której najmniej się spodziewał w tamtej chwili. Zobaczył duży diament oprawiony dookoła srebrnymi liśćmi – klejnot magów, medalion o potężnej mocy, drogocenny skarb, którego potęgę Obol doskonale znał.

Nigdy jednak nie spodziewałby się, że Elessonia Roterindia – Diamentowa Lilia – zostanie mu przekazana. Nie był godzien przyjąć takiego daru i przekraczało to jego wyobrażenia. Zawsze nosił go Iathemael albo Limbo. Może podczas wielkiej wojny magicznej zasłużył się w walce z wrogiem, ale nigdy nawet nie marzył, że dostanie tak drogocenny spadek.

Schwycił niepewnie wielki diament magów w dłoń i zawiesił sobie na szyi, dobrze chowając pod koszulką. Właśnie skończyła się jego misja. Teraz czekała na niego następna, o wiele dłuższa i cięższa, ale wiedział, że już nic nie będzie stanowić dla niego problemu.

Kilka godzin później Obol wyszedł z lasu od strony południowej. Miał teraz przed sobą wielkie miasto, gdzie miał znaleźć nowy dom. Bracia Limbo i Heartstrink, jego przyjaciele, pozostawili mu swoje mieszkanie i piwniczną kryjówkę jako ostatniemu członkowi Stowarzyszenia Wędrującego Liścia. Tam znajdowała się ich kwatera główna i tam właśnie przed kilkoma laty wszystko się zaczęło. Dwaj bracia, niczego nieświadomi, ruszyli w podróż, mając nadzieję na poznanie świata i znalezienie przygód. Czas pokazał, że znaleźli o wiele więcej, niż przypuszczali, i to zmieniło ich życie o sto osiemdziesiąt stopni. Spotkali na swojej drodze ludzi, którzy zechcieli tworzyć z nimi wielką historię, a on sam był jednym z nich i nigdy tego nie żałował. Nawet w ciężkich i strasznych chwilach.

Noc opanowała świat, gdy stał u progu lasu i wdychał świeże powietrze. Poczuł wielką ulgę, gdy w końcu zobaczył otwartą przestrzeń.

*

Po czterech dniach dalszej wędrówki, o zmroku dotarł do Wielkiego Miasta. Liczne światła latarń ulicznych, ogromnych, migających neonów i okien nęciły go jak zapach wyśmienitego obiadu po całodniowej głodówce. Ciemności dookoła niego gęstniały z każdą minutą coraz bardziej. Przypomniał sobie odgłosy głodnych, dzikich zwierząt polujących w lesie, które słyszał przed kilkoma dniami. Nietrudno więc było sobie wyobrazić, jak wielką ulgę poczuł, kiedy wędrował sobie powoli i spokojnie po schludnej, porządnie oświetlonej ulicy.

Chłopak miał ogromne szczęście, bo gdy trafił na najbliższy przystanek, zastał na nim już prawie odjeżdżający, ostatni autobus do południowej części miasta, gdzie on właśnie zmierzał. Rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i opierając głowę o szybę, oglądał miejskie krajobrazy. To, co widział, lekko go oszałamiało. Jeszcze nigdy nie odwiedzał tak wielkiego miasta. Jego przepych powalał go i onieśmielał. Zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał, ale o kilkaset razy intensywniej.

Na ulicach roiło się od samochodów pędzących w tę i z powrotem, uwalniając spaliny, które unosiły się w górę, czyniąc powietrze ciężkim i nieprzyjemnym. Wszędzie dookoła spoglądały na niego ogromne wieżowce. Poniżej rozciągały się długie aleje, zabudowane sklepami przeróżnej maści. Bogate i biedne dzielnice krzyżowały się ze sobą, często tworząc niepokojący dysonans kulturowy, który na szczęście dało się znieść.

Ludzie, mimo tak późnej pory, nadal pojawiali się na ulicach w dużych grupach. Poruszali się sprawnie niczym mrówki w wąskich korytarzykach mrowiska. Tłumy napierały to w jedną, to w drugą stronę. Każdy zajmował się swoimi sprawami. Jedni słuchali muzyki, mając słuchawki wciśnięte głęboko w uszy, inni zajęci byli rozmowami telefonicznymi, czytaniem ważnych dokumentów, konwersacjami z idącymi obok znajomymi. Wszystko to w pośpiechu i w swoistym wielkomiejskim szale.

Pomimo nocy w mieście nie zapanowały ciemności. Wszystko to za sprawą sklepowych afiszy i wielkich, oświetlonych wystaw za szybami, które zachęcały do oglądania i kupowania jak najwięcej. Kolorowe reklamy, wszędobylskie światła i neony powodowały, że szybko dostawało się oczopląsu i chwilowego zawrotu głowy, ale jednocześnie ciężko było oderwać od tego wzrok.

*

Obol tylko tyle zdążył zaobserwować, bo już w połowie drogi przysnął. Obudził się, dopiero gdy kierowca szturchnął go mocno w ramię.

– To musiał być męczący dzień – powiedział niski, siwy mężczyzna ciepłym i troskliwym tonem. – Wyglądasz, jakbyś nie spał przynajmniej tydzień… Niestety musisz już wstać. To ostatni przystanek. Mam nadzieję, że nie ominąłeś swojego.

– Dziękuję, i nie, nie ominąłem. To właśnie mój przystanek – odpowiedział sennie Obol, wstając z siedzenia. – Tu wysiądę.

Kierowca odprowadził go aż do drzwi i wysiadł razem z nim. Obol miał zamiar już ruszyć dalej, ale mężczyzna znów się odezwał:

– Podróż minęła spokojnie? Nie miałeś żadnych problemów, chłopcze?

Obol zamyślił się na chwilę i przeleciał w głowie całą podróż autobusem.

– Wszystko w jak najlepszym porządku. Drogi dobre, mocno nie rzucało… A co? Robi pan wywiad z pasażerami na temat komfortu jazdy?

– Nie o podróż autobusem mi chodziło – odrzekł staruszek i ruszył przed siebie. Z oddali jeszcze krzyknął: – Powodzenia, Obolu!

Chłopaka prawie ścięło z nóg. Przeszukał w pamięci twarze wszystkich znanych mu magów, ale żadnego z nich ten starszy kierowca nie przypominał. Bo przecież musiał to być mag. Nikogo innego nie znał w tym mieście. Odwiedzał je po raz pierwszy w życiu.

– Może kiedyś się dowiem – powiedział Obol do siebie, potrząsając głową, by przepędzić sen. Zamrugał kilkukrotnie, by rozbudzić oczy, i ocenił swoje położenie.

Znajdował się dokładnie tam, gdzie chciał się znaleźć. Przed nim znajdowało się stare, zaniedbane osiedle. Trzy małe, szare, odrapane i wymalowane graffiti bloki stały dokładnie w środku, równo ustawione jeden za drugim.

Za swój cel obrał pierwszy i najbrudniejszy z nich. Dotarł na miejsce późno i chciało mu się już spać po męczącym dniu, więc tym razem postanowił nie stać jak idiota i nie podkreślać wyniosłości chwili.

Wszedł do pierwszej z brzegu klatki i gdy otworzył jej drzwi, natychmiast uderzyła go nieprzyjemna woń stęchlizny, którą przesiąkła już cała. Interesowała go teraz piwnica należąca do mieszkania numer dwadzieścia jeden. Ten numer widniał na breloku przywieszonym do kluczy, który znalazł w skrzyni. Te klucze otwierały różne zamki. Jeden z nich był przepustką właśnie do starej piwnicy, gdzie przed laty znajdowała się kwatera główna Stowarzyszenia Wędrującego Liścia. To tam miał spędzać większość czasu, czytając historię swoich przyjaciół, którzy kiedyś wspólnie dzielili tę piwnicę. W tym miejscu spisana została pierwsza część księgi.

Obol nie mógł się już doczekać, aż zobaczy to, o czym mu wiele opowiadano. Na jednej ze ścian kwatery głównej, według słów przyjaciół, znajdował się wielki obraz stworzony przez jednego z braci, pierwotnego właściciela mieszkania dwadzieścia jeden. Obraz składał się z wielu części połączonych w całość i narysowany był czarnym atramentem. Twórca zainspirował się snami swojego młodszego brata, który śnił jeden widok w częściach przez wiele nocy. Obol szybko dał temu wiarę. Podczas swojej przygody widział o wiele bardziej niesamowite rzeczy i zjawiska, więc uwierzenie w takie coś było dla niego pestką.

Zszedł schodami do kompleksu piwnic należących do mieszkańców bloku i od razu rzuciły mu się w oczy szare, metalowe drzwi, do których przytwierdzona została dawno temu tabliczka z napisem: „Heartstrink&Limbo”. Bez wątpienia trafił w dobre miejsce.

Wyciągnął z plecaka klucze, otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz panowała ciemność, ale szybko wymacał ręką włącznik i zapalił światło. Zobaczył miejsce wielkości przeciętnego pokoju, tyle że nie miało okien. Na podłodze leżał ciemnozielony dywan z szarymi frędzlami. Przy jednej ze ścian stały szafki i regał, kanapa, dwa fotele i stolik na środku. Dwie ściany pokrywały różne rysunki przedstawiające dziwne wizje senne dawnych właścicieli. I ta jedna, najważniejsza. Tam, gdzie wisiała wielka układanka snów, ściana została zasłonięta ciemnozielonym parawanem. Dokładnie wiedział dlaczego i miał pewność, że jeśli stowarzyszenie tak uczyniło, to musiało tak pozostać.

Tylko na chwilę zajrzał za parawan i ujrzał to, czego się spodziewał. Gdy zaspokoił swoją ciekawość, zamknął drzwi na klucz i usiadł w jednym z foteli. Wyciągnął z plecaka całą jego znaczącą w tamtej chwili zawartość, czyli księgę, butelkę z winem, kanapki, dwa małe, metalowe talerzyki i trzy agrafki. Odkorkował butelkę, rozpakował jedną z kanapek, otworzył księgę i zagłębił się w lekturze, która pochłonęła go na wiele długich dni.

 

 

STOWARZYSZENIE WĘDRUJĄCEGO LIŚCIA

PROLOGKILKA SŁÓW NA POCZĄTEK

Drogi Czytelniku…

Wiele razy podchodziłem do tego, by napisać Ci tych kilka słów wstępu. Nie wiem czemu, ale do pewnego momentu było to dla mnie trudne, a nawet wręcz nieosiągalne, co zadziwiało – gdyż często nie mogę powstrzymać płynącego potoku słów.

Zakładam, że było to spowodowane niezdecydowaniem w stylu: „co ja w ogóle chcę napisać?”. Teraz jednak wiem już dokładnie, jaki mam cel, i będę dążył do osiągnięcia go za wszelką cenę.

Chciałbym zacząć od tego, że historia, którą już niedługo poznasz, ma dla mnie wielkie znaczenie, nie tylko jako dla autora, lecz przede wszystkim dlatego, że jestem jej częścią.

Moja opowieść jest wspomnieniem pewnej podróży, której nigdy bym nie opisał, gdyby nie kilku uprzejmych chłopaków połączonych przez los, którzy ową drogę przebyli i zechcieli podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami.

Rzecz działa się kilka miesięcy przed tym, jak postawiłem na kartce pierwszą literę, i od tamtej pory zmieniło się wiele, choć wszystkie chwile – te dobre i te złe – trwają w sercach bohaterów aż do dziś i nie mają zamiaru pójść w zapomnienie.

*

Piszę ten wstęp także po to, by wytłumaczyć Ci kilka rzeczy, które, o ile przeczytasz to, co czeka na Ciebie na dalszych stronach, na pewno Cię zastanowi i wzbudzi pewne wątpliwości.

Oznajmiam zatem, iż celowo i świadomie zataiłem wszystkie prawdziwe nazwy miejsc i czas rozgrywającej się akcji, byś sam mógł użyć swojej wyobraźni i kreować mój świat według swoich potrzeb. Myśl, bądź kreatywny, próbuj rozumieć wszystko po swojemu. Bo to właśnie wyobraźnia ma moc, która pozwoli Ci ujrzeć rzeczy, których gołym okiem nigdy nie spostrzeżesz. Także to ona jest kluczem do właściwego przeżycia tej historii.

Jeśli naprawdę wykonasz to dobrze, gwarantuję, że doznasz czegoś niesamowitego, tak jak ja tego doświadczyłem.

*

Na sam koniec chciałbym mieć do Ciebie jeszcze jedną bardzo ważną prośbę. W tej opowieści nigdy nie pojawią się prawdziwe imiona jej bohaterów i nie jest to wcale mój kaprys. Te imiona istnieją, są w duszy każdego z nich i pomimo że przynoszą im wiele cierpienia związanego z przeszłością, trwają z nimi nadal, choć pod gęstą zasłoną zaprzeczenia. Proszę więc – nigdy nie próbuj nadawać ich po swojemu.

*

Jestem Iathemael i zapraszam do środka…

IIDALEKO OD DOMU

Odnalazłem przejście do Świata Mroku. Jeśli chcesz, możesz wejść ze mną… Tylko wiedz, że gdy tam wejdziesz, nie będzie odwrotu. Wybierasz świadomie. Ja wybrałem. Już się nie zobaczymy…

M.V.

Noc zapanowała nad wielkim, błyszczącym tysiącami świateł miastem ludzi. Mrok, jaki ze sobą przyniosła, zdawał się duszny i gęsty, jakby ktoś zarzucił na świat czarną płachtę, chcąc ukryć niecne uczynki ludzkości. Do tego wszystkiego ze wschodu przypłynęły ciężkie, szare chmury przesiąknięte deszczem i przesłoniły, i tak już ledwo widoczne w blasku miasta, gwiazdy. Księżyc starał się dzielnie walczyć o panowanie na nocnym niebie, lecz jedyne, co mu się udało, to od czasu do czasu spojrzeć na świat w przerwach między toczącymi się leniwie chmurami.

Pomimo letniej pory pogoda zrobiła się paskudna. Zimny wiatr hulał po ulicach, chichocząc złośliwie, i kąsał każdego, kto nie krył się w ciepłym domu. Ludzie, zniesmaczeni chłodem oraz wiszącą nad miastem groźbą deszczu, wtulali się w ciepłe ubrania, których mieli nadzieję nie wyciągać z szaf jeszcze przez następny miesiąc.

Chowając szyje w postawionych na sztorc kołnierzach, niczym spłoszone stado pędzili zadymionymi ulicami, jakby wszyscy naraz zmówili się przeciwko atakującej ich drapieżnej ciemności. I tylko latarnie uliczne zdawały się wspierać tę walkę. Stały w równych szeregach jak strażnicy, osłaniając przechodniów swoimi świetlistymi egidami.

Z tego całego skomplikowanego schematu nocnego miasta wyraźnie odrywał się jeden element. Jakiś wysoki, szczupły chłopak wędrował nieśpiesznie pozbawioną zupełnie życia uliczką na uboczu, z dala od ogólnego zamieszania. W uszach miał słuchawki, które odcinały go od wszelkich innych dźwięków poza jego muzyką.

Kiedy poczuł na karku szczypanie wiatru domagającego się jego uwagi, szybkim ruchem zarzucił na głowę kaptur, który prawie całkowicie zasłonił mu twarz. Jego zachowanie mówiło, że nie przejmował się otaczającą go atmosferą. Nie ganiał za tłumami i nie miał zamiaru uciekać przed cieniami. W gruncie rzeczy bardzo dobrze czuł się po zmroku. Często sam przed sobą przyznawał, że światło słoneczne dezorientuje go i rozprasza, przez co przetrwanie dnia stawało się wymagającym zadaniem.

Za to w nocy wszystko się zmieniało. W ciemności doświadczał ochrony przed oczami innych ludzi, o których uwagę wcale nie zabiegał. Miał problemy z odnalezieniem się w społeczeństwie, przez co wybierał samotność lub towarzystwo jednej tylko, bliskiej mu osoby. Zdawał sobie sprawę, że jest inny i zamknięty, lecz doświadczył w życiu więcej niż niejeden dorosły człowiek, co jego zdaniem dawało mu prawo do takiego sposobu przyjmowania świata.

On rozumiał noc, a noc rozumiała jego. Wiedział, że ludzie nie boją się ciemności, ale nieznanego, które się w niej kryje. Sam też darzył ją trwożną czcią i za każdym razem, gdy ujrzał w niej coś dziwnego lub niepoznanego, jakiś szelest albo zgrzyt, przeszywały go dreszcze strachu połączone z przyśpieszonym biciem serca. Na pytanie, czy boi się ciemności, zawsze odpowiadał: „Tak. Ponieważ dobrze ją znam”.

*

Chłopak zboczył z wyłożonej kostką ulicy i ruszył błotnistą ścieżką prowadzącą przez niewielki lasek rzadko rosnących, smukłych drzew. Była to jedna z nielicznych zielonych wysp na betonowo-stalowym miejskim morzu.

Zatrzymał się w samym jego centrum i rozejrzał dookoła. Gdzieś niedaleko za drzewami jarzyły się światła budynków i pędzących samochodów. Na szczęście tam, gdzie stał, blask lamp nie docierał. Otaczał go jak ofiarę, ale nie mógł dopaść poprzez ciemność panującą na zapomnianym przez wszystkich skrawku ziemi, o który jeszcze nikt się nie upomniał.

Dla nocnego wędrownika te okolice były znane. Kawałek dalej, po prawej stronie stała szkoła, do której niegdyś uczęszczał, a obok niej, tuż za ogrodzeniem, rozpościerało się dzikie piaszczyste boisko do piłki nożnej zaimprowizowane przez mieszkańców pobliskich bloków.

Od czasu, kiedy szkoła wybudowała nowe i wyposażone w lepszy sprzęt na własnym terenie, stare zostało porzucone i zapomniane, aż z czasem porosło młodymi pędami drzew i wysoką trawą. Mały, stojący obok lasek powoli pochłaniał boisko, a jedynymi pozostałościami po dawnym placu gier i zabaw były dwie, oskrobane z farby i pordzewiałe, nagie bramki z metalowych rur, wystające nieśmiało zza zielonych liści.

Nagle chłopak, gdzieś w oddali za plecami, dostrzegł jakiś ruch. Z początku wziął to za cień drzewa kołyszącego się na wietrze, ale po dłuższej obserwacji rozróżnił dwie ludzkie sylwetki. Poruszały się powoli i wyraźnie w jego stronę.

Normalnie nie zwróciłby na to uwagi, jednakże to nie był pierwszy raz tamtej nocy, gdy to zauważył. Zdawało mu się, że ciągną się za nim od połowy spaceru, lecz zawsze utrzymują bezpieczny dystans kilkuset stóp.

Potrząsnął głową, by odpędzić niemiłe myśli, lecz to niewiele pomagało. Strach już zdążył wedrzeć się do jego umysłu i narobić tam zamieszania. Do końca nie miał pewności, czy ci dwaj ludzie, ubrani w, jak mu się wydawało, długie płaszcze i kaptury, podążają akurat za nim. Może to tylko przypadek sprawił, że obrali sobie podobną trasę nocnej przechadzki.

Na pewno nie chciał się o tym przekonać.

Wyjął z uszu słuchawki, by móc w razie potrzeby użyć także zmysłu słuchu. Ruszył dalej przed siebie, przez lasek, a potem, przyśpieszając kroku, zagłębił się w labiryncie miejskich zabudowań. Stracił z widoku swoich prześladowców już za rogiem pierwszego budynku, lecz miał dziwne przeczucie, że będą podążali za nim.

Przyśpieszył kroku jeszcze bardziej i co chwilę oglądał się za siebie. Przez długi czas w plątaninie wielkomiejskiego życia nie mógł niczego dostrzec. Wędrował pośpiesznie, bardzo często skręcając w mniejsze uliczki, aż w końcu trafił na jedną z większych i dłuższych ulic.

Przewędrował ją prawie całą, nie zauważając niczego, co mogło wzbudzić jego podejrzenia. Z ulgą zwolnił i uspokoił oddech. Zdawało się, że w rzeczywistości ubzdurał sobie ścigających go nieznajomych pragnących zrobić mu krzywdę. Powoli nabierając otuchy, obejrzał się po raz ostatni i niestety ujrzał dwie sylwetki idące w jego kierunku szybciej niż wcześniej.

Na szczęście nadal dzielił ich podobny dystans jak na początku. Chłopak bez namysłu poddał się panice i ruszył biegiem w stronę najbliższego zakrętu. Dwaj zakapturzeni obcy, ku jego ogromnej rozpaczy, rzucili się za nim w pogoń.

Bez namysłu skręcił w jedną z wyjątkowo ciemnych uliczek między dwoma wysokimi budynkami. Nie łudził się nawet nadzieją, że nieznajomi nie spostrzegli tego manewru. Musiał się więc pośpieszyć, by wybiec z drugiej strony i tam odnaleźć nowe schronienie.

Raptem, bez żadnego ostrzeżenia, rąbnął z całej siły w stojący pod ścianą metalowy kontener na śmieci. Potężny wstrząs powalił go na wilgotny beton. Ból najmocniej zaatakował głowę, która przy kolizji ucierpiała najbardziej. Powstał, chwiejąc się, i roztarł czoło dłonią. Spojrzał niepewnie za siebie, ale na szczęście nikogo nie zobaczył. To nie znaczyło jednak, że nikogo tam nie ma.

Zebrał w sobie wszystkie siły i ponownie rzucił się do ucieczki. Ta niestety nie potrwała zbyt długo, gdyż drogę zagrodziło mu wysokie, metalowe ogrodzenie rozdzielające ciemną uliczkę na dwie strefy. Takie podziały były raczej częstym zjawiskiem w Wielkim Mieście, więc właściwie mógł od początku się tego spodziewać.

Nocny wędrowiec zaklął głośno i wycofał się, by wziąć rozbieg. Skoczył niezdarnie na metalową siatkę i począł się wspinać. Szło mu to opornie i bardzo powoli, ale w końcu, po niemałych męczarniach, dotarł na szczyt.

Kiedy złapał się zimnej rurki na samej górze, ogrodzenie zaczęło chwiać się niebezpiecznie i trzeszczeć złowieszczo. Gdyby poczekał jeszcze chwilę, straciłby równowagę i runął na ziemię. Na to nie mógł sobie pozwolić. Przełożył nogi na drugą stronę i zaczął ostrożnie schodzić.

Będąc teraz twarzą w stronę pościgu, widział wyraźniej wylot uliczki, z której przybiegł. Nadal nikogo nie widział, choć zdawało mu się, że słyszy odgłos nóg uderzających o beton w pędzie biegu. To zmobilizowało go do jeszcze większego pośpiechu. Prześladowcy zdawali się być tuż za rogiem.

Spojrzał w dół i stwierdził, że do ziemi ma już niedaleko. Puścił się ogrodzenia i zeskoczył, lądując w płytkiej kałuży, której wcześniej nie spostrzegł. Kolejny wstrząs owładnął jego ciało. Stopy zapiekły, jakby stanął boso na rozgrzanych do czerwoności węgielkach.

Rzucił kolejną mieszaniną bluzgów pod adresem bolących nóg oraz wody, która ochlapała mu nogawki. Bardzo rzadko cokolwiek mogło wyprowadzić go z równowagi, ale tego wieczoru jego nerwy napinały się jak struny w skrzypcach.

Ruszył dalej, wypatrując jakiegoś miejsca do awaryjnego schronienia. Do tej części uliczki docierało trochę więcej światła ze stojących niedaleko latarni. Dzięki temu zauważył szereg porzuconych samochodów stojących u wylotu zaułka. Bez zastanowienia wskoczył w ciasną lukę między nimi i skulił się cały w nerwach.

Natychmiast uderzył go okropny smród niewiadomego pochodzenia. Zawirowało mu lekko w głowie, ale zignorował to, ponieważ w miejscach takich jak to nieraz rozkładał się jakiś zdechły kot lub szczur. Pozostało mu tylko zatkać nos i oszczędzać oddech.

Posunął się do tyłu, przylegając plecami do ściany budynku. W ten sposób zyskał niewielką przestrzeń do obserwacji wnętrza uliczki. Miał nadzieję, że ogrodzenie, które narobiło mu tak wiele kłopotu, powstrzyma nieznajomych prześladowców i zniechęci do dalszego pościgu. Nie widział ich, choć słyszał już wyraźnie odgłosy dwóch par butów pędzących po betonie. Wbiegli już do uliczki.

Zakapturzeni napastnicy dobiegli do ogrodzenia i ku ogromnemu zdziwieniu i przerażeniu chłopaka kryjącego się między samochodami pokonali je jednym, nieludzko wysokim skokiem, po czym wylądowali miękko na ziemi. Nastała cisza.

Resztę drogi przeszli powoli, rozglądając się po całej uliczce, jakby tropili zwierzynę. Wreszcie dotarli do porzuconych samochodów i przystanęli, nasłuchując. Chłopak, choć nie widział ich twarzy, miał pewność, że zmysły jego napastników są wyostrzone i nie potrzebują światła, by go wypatrzyć.

Ponownie bardzo powoli ruszyli naprzód i zbliżali się dokładnie do miejsca, w którym skrywała się ich ofiara. Nocny wędrowiec ze strachu cały zesztywniał i wstrzymał oddech, co wcale nie pomagało, kiedy zatykał nos przed smrodem.

Napięcie już prawie sięgało granic. Łowcy byli już tuż-tuż przy swojej zdobyczy, gdy nagle u wylotu zaułka rozbrzmiał raniący w uszy odgłos syreny policyjnej. Przybycie policji spłoszyło dwóch zakapturzonych ludzi, którzy wycofali się raptownie i uciekli tam, skąd przybyli, po raz kolejny przeskakując ogrodzenie, jakby miało wysokość krawężnika. Zniknęli w ciemności.

Chwilę po tym wydarzeniu pomiędzy budynki zajechał radiowóz migający niebiesko-czerwonymi lampami ostrzegawczymi. Syreny ucichły i z samochodu wysiadły trzy osoby: dwóch policjantów w pełnym umundurowaniu oraz cywil.

Wszyscy trzej zamienili pośpiesznie kilka ostrych zdań i cywil ruszył w stronę małego pojemnika na śmieci, stojącego przy ścianie budynku tuż przy wylocie. Bez zastanowienia podniósł okrągłą pokrywę śmietnika, nachylił się, by w nim pogrzebać, i po krótkiej chwili wyciągnął z niego nieduże, białe zawiniątko przesiąknięte czerwoną substancją przypominającą krew.

Policjanci zabrali od niego ów pakunek i wsiedli z powrotem do radiowozu. Cywil nie ruszył za nimi, lecz stał, przez chwilę rozglądając się po pobliskiej ulicy, jakby czegoś szukał. Potem na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia i ruszył naprzód, ginąc za rogiem budynku. Radiowóz odjechał parę chwil później.

Chłopak siedział jeszcze przez chwilę w swojej kryjówce i dokonywał rekonesansu. Cisza zaległa nad tym skrawkiem miasta. Ani nieznajomi ludzie w kapturach, ani nikt inny nie pojawił się w zasięgu wzroku. Uzmysławiając sobie, że nie grozi mu już niebezpieczeństwo, odetchnął z ulgą i wyszedł ze swojej kryjówki.

Nie zwlekając długo, ruszył w drogę powrotną do domu, gdyż zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że dalsze włóczenie się po mieście nie jest najlepszym pomysłem. I tak przeżył już za wiele jak na jedną noc. Po głowie kołatały mu się dziwne myśli i pytania bez odpowiedzi, jakie powstały po tym, czego był świadkiem.

*

Zdyszany i okropnie zmęczony, dotarł do niewielkiego, zaniedbanego osiedla mieszkaniowego, gdzie stały trzy małe, szare bloki, które już dawno zapomniały o latach swojej świetności. Tynk odpadał w wielu miejscach, przy jednym z okien na ostatnim piętrze widniała czarna plama po pożarze, którą nikt się do tej pory nie zajął, trawniki i inna roślinność rozrastały się dziko i bez żadnej kontroli, a droga wjazdowa podziurawiona była dołkami, w których zawsze po deszczu tworzyły się kałuże. Tak wyglądało życie na tamtym osiedlu.

Młodzieniec ruszył w stronę najbliższych drzwi i zatopił się w odmętach betonowego klocka. Na klatce schodowej jak zwykle śmierdziało stęchlizną. Zapewne znów koty sąsiadki nanosiły zdechłe myszy lub jakiś bezdomny spędził tam noc. Tych wcale nie brakowało w okolicy i na szczęście dozorca zawsze znajdował sposób, by przegonić nieproszonych gości. Pomimo stanu osiedla mieszkali tam dobrzy i poczciwi ludzie, lecz zdecydowana większość z nich była w podeszłym wieku.

Nocny wędrowiec nie wszedł po schodach na piętro, gdzie mieściło się jego mieszkanie, ale otworzył drzwi od piwnicy i zszedł na dół. Tam znajdowało się pomieszczenie urządzone przez niego i jego brata na wzór małego mieszkanka.

Otworzył metalowe drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie miało wielkość sporego pokoju, w którym brakowało okien. Prawie całą podłogę pokrywał ciemnozielony dywan wykończony szarymi frędzlami. Przy ścianie naprzeciwko wejścia stała mała lodówka oraz szereg kilku szafek i regałów nie od kompletu, wypełnionych przeróżnymi szpargałami i książkami.

Przy ścianie po prawej stronie zalegała sfatygowana, skórzana kanapa, a tuż obok niej rozkładany, brązowy fotel umiejscowiony bardziej w rogu. Dalej, patrząc w stronę środka pomieszczenia, trwał w bezruchu leciwy, drewniany stolik, jakiego nie powstydziłby się żaden szanujący się dziadek, a obok niego trzy krzesła różnej wielkości.

Ściana z wejściem oraz część tej przy kanapie wyglądały najbardziej wyjątkowo. Całą ich wolną przestrzeń pokrywały zarysowane czarnym atramentem kartki papieru przyczepione tasiemkami bądź przybite gwoździami. Część z tych rysunków była piękna i przedstawiała krajobrazy oraz fantazyjne widoki, jakich trudno szukać na ziemi. Pozostałe zaś ukazywały sceny z nocnych koszmarów oraz dziwne, pokręcone kształty, które ciężko było opisać słowami.

Czwarta i ostatnia ściana, po lewej od wejścia, zdawała się najmniej interesująca, choć skrywała pewną tajemnicę. Wisiało na niej tylko kilka rysunków umieszczonych losowo w różnych miejscach, a każdy z nich ukazywał tylko fragment jakiejś większej całości, jaka miała pojawić się w przyszłości.

Tak oto przedstawiała się piwniczna kryjówka dwóch braci, którzy zdawali się równie wyjątkowi jak miejsce, w którym mieszkali, choć sami jeszcze o tym nie wiedzieli.

Przybysz usiadł w swoim ulubionym fotelu i zwrócił się do brata leżącego wygodnie na kanapie z książką w ręku.

– Co tam, Limbo? Co czytasz?

– Książkę pod tytułem, jak powiedzieć bratu, że to, co czytam, to nie jego sprawa i nie powinien się interesować.

Limbo był młodszym z braci. Niskim młodzieńcem o lekko puszystej sylwetce i zawsze uśmiechniętej, okrągłej twarzy. Jego głowę porastała gęsta czupryna w kolorze słomy, a oczy przypominały kolor bezchmurnego nieba. Nos miał duży i odrobinę krzywy po złamaniu zaznanym w dzieciństwie.

– A co u ciebie, Heartstrink? Jak spacer? – odwdzięczył się pytaniem Limbo.

– W porządku. Spotkałem znajomego, który kazał ci przekazać, że jesteś wredną małpą.

Heartstrink wyglądał jak kompletne przeciwieństwo brata. Wysoki i bardzo szczupły, o długich, czarnych włosach opadających na ramiona. Twarz miał wychudłą, delikatnie zadarty, prosty nos oraz oczy zielone niczym świeża trawa pokryta rosą.

Mimo wielu różnic ubierali się podobnie. Ze względu na nieciekawą sytuację finansową większą uwagę przykładali do rzeczy wygodnych oraz użytecznych, zupełnie odrzucając to, co modne. Oczywiście zawsze starali się wyglądać schludnie i przyzwoicie, a także odpowiednio do wieku. Heartstrink miał bardzo wrażliwy gust i jako starszy brat i głowa rodziny nigdy nie pozwolił, by chodzili w czymś, co mogło wskazywać, że nie są częścią Wielkiego Miasta.

– Fajnie – rzucił Limbo.

– Super… A tak na serio – zaczął Heartstrink – strasznie dziś jest chłodno, zupełnie jak nie latem.

– To dlatego wróciłeś dziś tak wcześnie?

– Między innymi. Straciłem jakoś ochotę na spacerowanie. Ale udało mi się odwiedzić stare boisko koło szkoły.

– Ooo, mówisz o piaszczystym? – Limbo odłożył książkę i usiadł, by lepiej słyszeć brata. – Dawno tam nie byłem. Teraz mamy milion różnych spraw…

– Dużo się zmieniło. Nikt tam już nie chodzi i wszystko zarosło, tak że się nie da wejść.

– To dziwne, że o tym mówisz – zamyślił się Limbo. – Ostatnio śniło mi się to miejsce. Wyglądało tak, jak opisujesz.

– Może twoje sny mają też funkcję przepowiadania mi przyszłych spacerów? – zaśmiał się Heartstrink. – I skoro już gadamy o snach. Nie śniło ci się przypadkiem coś, co mógłbym narysować?

Obaj bracia na pierwszy rzut wyglądali na normalnych młodzieńców żyjących pośród tłumu innych normalnych młodzieńców. Jedli, pili, spali, nie rzucali się w oczy i starali się robić wszystko, co mogą, by przeżyć każdy kolejny dzień. Mimo to zostali obdarowani darami, jakie każdy zwykły człowiek uznałby za niezwykłe.

Limbo posiadał zdolność zapamiętywania wszystkich swoich snów z największą dokładnością. Potrafił przywołać którykolwiek sen z całego swojego dotychczasowego życia, po czym opowiedzieć go od początku do końca, uwzględniając wszystkie detale.

Heartstrink także zapamiętywał wszystkie swoje sny, lecz w przeciwieństwie do brata nie potrafił ich w żaden sposób opowiedzieć. Kiedy tylko otwierał usta, by powiedzieć o nich choć jedno zdanie, natychmiast uciekały mu z głowy i chwilowo znikały z pamięci, by za chwilę powrócić. Na szczęście po czasie znaleźli na to sposób.

Heartstrink od momentu, gdy nauczył się trzymać w ręku ołówek, pokochał rysowanie. Co by nie mówić, wychodziło mu znakomicie. Pewnego dnia, gdy przyśniło mu się miejsce, którego nigdy nie widział na oczy, postanowił chwycić swoje wieczne pióro z czarnym atramentem i narysować to, co tam ujrzał. W ten sposób mógł przekazywać swoje sny z jeszcze lepszą szczegółowością i z czasem jego rysunki pokryły większość wolnego miejsca na ścianach w ich piwnicznej kryjówce.

– Tak! Dziś będziesz miał co rysować. Zeszłej nocy przyśniła mi się kolejna część ze snu układanki – powiedział Limbo z nutką podniecenia w głosie.

– No wreszcie – odrzekł Heartstrink z satysfakcją i wstał po kartki i pióro.

Młodszy z braci od jakiegoś czasu miewał dziwny sen. W różnych odstępach czasu, czasem tygodni, a czasem miesięcy, śnił coś, czego nie mógł opowiedzieć w całości. Każdej z tych nocy widywał tylko fragment jakiegoś większego obrazu, który zdawał się celowo blokować jego umysł.

Limbo na początku nie wiedział, jak do tego podejść, i nie wspominał o tym bratu, lecz pewnego dnia, kiedy zorientował się, że części snu kiedyś ułożą się w coś większego, poprosił Heartstrinka o ich zilustrowanie. Obu niesamowicie fascynowała ta dziwna anomalia i wystawiała na próbę ich cierpliwość. Nie mogli od razu poznać całego obrazu, choć starali się zgadywać, co może przedstawiać, na podstawie tego, co widzieli we fragmentach. Niestety niewiele im mówiły.

Na te właśnie rysunki bracia postanowili przeznaczyć całą czwartą ścianę swojej piwnicy, by móc bez przeszkód i niewygód skompletować układankę. Nie mogli się doczekać finału od momentu, kiedy zrozumieli, co się tak naprawdę dzieje, a działo się coś niezwykłego, co w przyszłości miało zamieszać w ich życiu.

*

Bracia usiedli naprzeciwko siebie i jeden drugiemu dyktował, co ma rysować. Po prawie pół godzinie Heartstrink wreszcie postawił ostatnią kreskę na kartce, po czym Limbo zabrał ją ze stolika i specjalnie przygotowanymi na tę okazję tasiemkami przyczepił obrazek tam, gdzie uważał, że powinien się znajdować.

– Wolno to idzie – powiedział Limbo, podpierając biodra rękoma. – Chciałbym, żeby śniły mi się częściej, bo w takim tempie może nam to zająć kilka lat. Może wreszcie zdecydujesz się na tę wędrówkę, co? Ile lat jeszcze muszę cię pytać?

– Ta wędrówka mogłaby przyśpieszyć pojawianie się twoich snów – odparł Heartstrink, przypominając sobie wydarzenia bieżącej nocy. – Chyba się doczekałeś, braciszku. Nie mam już ochoty siedzieć w tym szarym mieście i czekać, aż umrę z nudów. Zacznijmy planować podróż.

– Żartujesz sobie, prawda? – zapytał Limbo z wyrzutem człowieka, którego emocjami ktoś się brutalnie zabawia.

– Nie żartuję. Chcę to wreszcie zrobić.

– Jeeej… Heartstrink, to najlepszy dzień w moim życiu od czasu wypadku rodziców.

– Coś mi się zdaje, że to moja najlepsza decyzja od tamtego czasu.

Rodzice Heartstrinka i Limba zginęli kilka lat wcześniej w tragicznym wypadku drogowym. Załadowana po brzegi ciężarówka zderzyła się z ich motocyklem, przynosząc im straszliwą śmierć. Bracia bardzo długo oswajali się z rzeczywistością po tym, jak policja uprzejmie zaprosiła ich do prosektorium, gdzie musieli zidentyfikować ich zmasakrowane ciała.

To wydarzenie pogłębiło i umocniło ich więzy braterskie, lecz także nieodwracalnie wpłynęło na psychikę. Utrata najbliższych zawsze odciska piętno na tak młodych ludziach, którzy dopiero wchodzili w dorosłe życie i nadal potrzebowali rodziców, by nie zginąć w wielkim świecie.

Kiedy to się stało, Heartstrink był już pełnoletni i postanowił sam zaopiekować się młodszym o zaledwie rok bratem, jak pozwalało mu na to prawo. Tak naprawdę wspólnie o tym zadecydowali.

Dalsza rodzina nie mogła im pomóc, ponieważ żadnej nie znali. Ich rodzice przeprowadzili się z Nowego na Stary Kontynent, będąc jeszcze młodymi ludźmi. Oni oboje także nie mieli rodziców, więc dla Heartstrinka i Limba nie było ani dziadka, ani babci, ani nawet cioci czy wujka.

Pozostali w mieszkaniu rodziców i ukończyli szkołę średnią. Los za wcześnie wrzucił ich na głębokie wody dorosłego życia, więc nie starali się nawet dostać na jakiekolwiek studia. Od razu ruszyli na poszukiwanie pracy, by mieć z czego opłacić rachunki oraz utrzymać się przy życiu.

Czas ich zmieniał i przyzwyczajał do trudnych chwil. Z upływem lat ból pozostający po śmierci rodziców oraz monotonia ponurej rutyny połączona z ciężką pracą stały się motywacją do wielkiej zmiany.

W sercach braci zapłonęła potrzeba czegoś innego, co pozwoli im żyć z dnia na dzień, nie martwiąc się o to, co będzie dalej i czy zarobią wystarczająco pieniędzy, by nie wylądować na bruku. Chcieli poczuć wolność w podejmowaniu decyzji, uwolnić się od zobowiązań i wykonywania prac, które nigdy nie przynosiły im satysfakcji.

Na domiar złego przebywanie w ogromnym mieście przytłaczało ich, zgniatało od środka i nie pozwalało swobodnie oddychać. Mieli mnóstwo potencjału. Chcieli zaznawać przygód, poznawać nowych ludzi i zwiedzać fantastyczne miejsca oraz odkrywać ich kulturę. W wielkiej metropolii, zamiast rozwinąć skrzydła, mogli jedynie dać się zdeptać jak robaki masie pędzących tłumów.

Już wiele lat wcześniej, gdy ich rodzice jeszcze żyli, planowali wielką wyprawę w dziki i nieznany świat, gdzie nauczą się samodzielności i, co najważniejsze, będą mogli dzielić się z innymi opowieściami o snach. Teraz, gdy nie mieli nic, co mogło ich powtrzymać, mogli urzeczywistnić marzenia.

Heartstrink po śmierci rodziców przez długi czas sprzeciwiał się tej wyprawie. Sam bardzo pragnął wyruszyć w świat, lecz wiedział, że potrzebują trochę więcej czasu na przygotowanie się do takiego życia. W końcu już nie będzie nikogo, kto czekałby na nich w domu. Nikt nie przybędzie im z pomocą, gdy wpadną w tarapaty lub skończą im się pieniądze.

Potrzebowali czasu na oswojenie się z ciężkim życiem, by potem nie sparzyć się podczas drogi i nie zrezygnować po napotkaniu pierwszej trudności. Obaj bracia dobrze to rozumieli i choć ich serca gnały ku nieznanym krainom, oni twardo walczyli i czekali, aż przyjdzie ten właściwy dzień.

– Jutro zaczniemy wstępne planowanie – oznajmił Heartstrink. – Zrobimy listę i zbierzemy wszystkie potrzebne rzeczy.

– No to z samego rana rzucam pracę – ucieszył się Limbo, jakby usłyszał, że wygrał los na loterii. – Nie mogłem się doczekać tej chwili, odkąd zacząłem tam pracować.

– Ja też to zrobię z wielką przyjemnością. Praca na kasie jakoś do mnie nie pasowała.

– Jak to nie, braciszku? – zaśmiał się Limbo. – Uroczo wyglądałeś w tym zielono-żółtym fartuszku.

– To nie jest fartuszek, tylko specjalny uniform firmowy – oburzył się żartobliwie Heartstrink. – Higiena pracy i takie tam.

– Ale to nie zmienia faktu, że wyglądałeś jak woźny.

– Wiem. Nienawidzę go z całego serca.

– Ja swojego też. Chociaż mój jest ładniejszy.

– Tak, tak, na pewno… Dobra. Ja idę spać. Jutro z samego rana zaczynamy zabawę, tylko jeszcze wstąpię do nowego dozorcy, żeby załatwić sprawy z mieszkaniem.

– Też się już położę. To był ciężki dzień.

– Oj tak – przytaknął Heartstrink, po raz kolejny przypominając sobie pościg po ulicach miasta. – Bardzo ciężki.

*