Starcrossed - Josephine Angelini - ebook + książka

Starcrossed ebook

Angelini Josephine

4,1

Opis

Pierwszy tom bestsellerowej trylogii sprzedanej w 21 krajach w prawie 1 000 000 egzemplarzy.

Przeznaczenie ich połączyło. Bogowie chcą ich rozłączyć.
Pasjonująca opowieść o miłości dwojga amerykańskich nastolatków. Miłości, która zaczęła się tysiące lat wcześniej w świecie greckich bogów i śmiertelników.

Szesnastoletnia Helen Hamilton zawsze czuła się inna niż wszyscy. Usiłowała to ukryć, co nie było łatwe w Nantucket – na tak małej i odciętej od świata wysepce. A teraz jest coraz trudniej.
Zaczyna dręczyć ją sen… Powraca co noc. Helen błądzi przez jałową ziemię dotkniętą klęską suszy. Rano budzi się w pyle, jej stopy pokrywa kurz. Ukazują się jej trzy płaczące krwią kobiety w bieli…
A kiedy w szkole zjawia się Lucas Delos, nieśmiałą i łagodną Helen ogarniają dwie myśli:
Pierwsza – że Lucas to najpiękniejszy chłopak, jakiego spotkała.
Druga – że chce go zabić gołymi rękami…
Helen odkrywa tajemnice swojego pochodzenia i pojmuje, że mity to nie zawsze tylko legenda. Greccy bogowie nie zginęli. A boginie zemsty skazały rody Helen i Lucasa na odwieczną nienawiść.

Czy ich miłość zdoła przezwyciężyć przeznaczenie?

Wciągająca fabuła pełna niespodziewanych zwrotów akcji, oparta na pasjonującym wątku nieuchronnego i okrutnego przeznaczenia, odzwierciedla dzisiejsze lęki, marzenia, bezsilność młodych ludzi, ale daje też siłę i nadzieję do walki o swój los. Booklist

Josephine Angelini, młoda Amerykanka, wywołała swoim debiutem burzę wśród wydawców na całym świecie. Amerykańskie wydawnictwo zapłaciło na podstawie nieukończonego tekstu ponad milion dolarów za prawa do publikacji Starcrossed. I kupiło dwa dalsze tomy – nienapisane jeszcze – Dreamless i Goddess. Trylogia stała się bestsellerem w 21 krajach i sprzedała się w blisko 1 000 000 egzemplarzy.
Wyjątkowość tej serii polega na niezwykłym połączeniu greckiej mitologii i codziennego życia współczesnych nastolatków, ich pięknej i niemożliwej miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Pierwszy tom bestsellerowej trylogii cyklu Spętani Przez Bogów. Prawdziwa gratka dla miłośników mitologii. Ci, którym zawsze mało spotkań ze starogreckimi wierzeniami, będą z pewnością zadowoleni. Pasjonująca opowieść o miłości amerykańskich nastolatków. Miłości, która zaczęła się tysiące lat wcześniej w świetle greckich bogów i śmiertelników
00
hehet

Nie oderwiesz się od lektury

Pamiętam tą książkę, jak i cała serię sprzed lat, fajnie że ją ponownie wydali. Okładka też jest super
00

Popularność




Redakcja stylistyczna

Dorota Kielczyk

Korekta

Jolanta Gomółka

Halina Lisińska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Ilustracja na okładce

© CEVmemories/AdobeStock

Tytuł oryginału

Starcrossed

Poprzednie polskie wydanie książki ukazało się

pod tytułem Spętani przez bogów

Copyright © 2011 Josephine Angelini

First published in the English language in the United States by HarperTeen, an imprint of HarperCollins PublishersAll rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone .

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiekp formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2023 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-6251-2

Warszawa 2023. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

…ukochanemu mężowi

Rozdział 1

Ale jakbyś mi kupił samochód, byłby twój, jak wyjadę na studia. Praktycznie nowy – powiedziała z zapałem Helen Hamilton.

Niestety, ojciec nie był taki głupi.

– Lennie, tylko dlatego że w Massachusetts uważają, że szesnastolatki mogą prowadzić… – zaczął Jerry.

– Mam prawie siedemnaście lat – przypomniała Helen.

– …to nie znaczy, że ja się muszę z tym zgadzać.

Wygrywał, ale Helen jeszcze nie przegrała.

– Wiesz, że Świnka pociągnie najwyżej z rok, dwa. – Wiekowy jeep wrangler ojca spokojnie mógł parkować przed zamkiem, w którym podpisano Wielką Kartę Swobód. – A pomyśl, ile byśmy zaoszczędzili z hybrydą. Albo z czymś elektrycznym. Powiew przyszłości, tato.

– Uhm. – Tylko tyle powiedział.

Teraz przegrała.

Jęknęła cicho i spojrzała nad balustradą promu, który wiózł ją z powrotem na Nantucket. Rozmyślała o kolejnym roku na wyspie. Znowu czeka ją jeżdżenie do szkoły na rowerze w listopadzie. A już kiedy dopada śniegu, będzie musiała żebrać, żeby ktoś ją zabrał samochodem. Albo, co najgorsze, jeździć autobusem. Koszmar. Aż się wzdrygnęła i starała się o tym nie myśleć. Część turystów – korzystali ze Święta Pracy – gapiła się na nią (normalka), więc bardzo dyskretnie odwróciła twarz. Gdy spoglądała w lustro, nie widziała nic nadzwyczajnego – oczy, nos, usta – ale nieznajomi, ludzie spoza wyspy, lubili się na nią gapić, i to było naprawdę wkurzające.

Na szczęście tego popołudnia większość turystów płynęła promem po to, żeby podziwiać widoki, a nie Helen. Przed końcem lata tak bardzo chcieli się nasycić krajobrazem, wręcz bajecznym, że czuli się w obowiązku witać wszystkie cuda Atlantyku ochami i achami. Na Helen one w ogóle nie robiły wrażenia. Odkąd tylko pamięta, dla niej dorastanie na maleńkiej wyspie było cz ystą męką i nie mogła się doczekać, aż wreszcie wyjedzie na studia z Nantucket, z Massachusetts, a nawet, jeśli się uda, ze Wschodniego Wybrzeża w ogóle.

Nie żeby nienawidziła rodzinnego domu. Tak naprawdę z ojcem dogadywała się idealnie. Mama zostawiła ich oboje, kiedy Helen była mała, a Jerry wcześnie się nauczył, jak zapewnić córce odpowiednią dawkę uwagi. Nie trząsł się nad nią za bardzo, ale zawsze był obok, kiedy go potrzebowała. Dlatego chociaż miała do niego lekkie pretensje o samochód, wiedziała, że nie mogłaby prosić o lepszego tatę.

– Cześć, Lennie! Jak leci? – krzyknął ktoś. Znajomy głos. W stronę Helen szła Claire, jej najlepsza przyjaciółka od zawsze. Umiejętnie torowała sobie drogę łokciami między turystami, co to ledwo trzymali się na nogach.

Jednodniowi wycieczkowicze – szczury lądowe – uskakiwali przed Claire, jakby była potężnym futbolistą, a nie drobniutkim elfem w sandałkach na koturnie. Bez trudu wydostała się z chaosu, który sama wywołała, i stanęła obok Helen przy balustradzie.

– Chichota! O, ty też już zrobiłaś zakupy do szkoły. – Jerry objął ramieniem Claire i jej torby.

Claire Aoki, vel Chichota, była prawdziwą twardzielką. Miała metr pięćdziesiąt siedem i delikatne azjatyckie rysy. Ale każdy, kto dałby się temu zwieść i nie dostrzegł jej zadziornej natury, ryzykował, że nieźle oberwie od niedocenionego przeciwnika. Przezwisko „Chichota”, było jej osobistą porażką. Tak ją nazywali od dziecka. Na obronę przyjaciół i rodziny można powiedzieć, że nie dało się Claire tak nie nazywać. Jej chichot był bezkonkurencyjny, najlepszy we wszechświecie. Nigdy nie wymuszony, nie przeraźliwy. I zawsze zaraźliwy.

– Ma się rozumieć! – Claire serdecznie uściskała Jerry’ego, ignorując znienawidzone przezwisko. – A teraz, panie mojej najlepszej przyjaciółki, pozwól, że zamienię słowo z twoją latoroślą. Wybacz nieuprzejmość, ale to ściśle tajne. Powiedziałabym ci…

– Ale wtedy musiałabyś mnie zabić – dokończył domyślnie Jerry i uprzejmie zmył się do sklepiku po coś słodkiego i gazowanego, kiedy jego córka, główny inspektor żywieniowy, nie patrzy.

– I co my tu mamy, królowo. – Claire złapała torby Helen i zaczęła w nich grzebać. – Dżinsy, rozpinany sweter, koszulka, bieli… O nie! Kupujesz bieliznę z tatą? Błe!

– Tak jakbym miała jakiś wybór! – poskarżyła się Helen i wyrwała jej torbę. – Potrzebowałam nowych staników! Kiedy je mierzyłam, tata zbunkrował się w księgarni. Ale myśl, że jest niedaleko, kiedy kupuję bieliznę… Masakra! – Uśmiechnęła się i zaczerwieniła.

– E tam, bez przesady. Przecież i tak nigdy nie kupujesz nic seksownego. O rajusa, Lennie, nie było nic bardziej w stylu mojej babci? – Claire podniosła białe bawełniane figi.

Helen złapała babcine majty i wepchnęła je na dno torby, a przyjaciółka wybuchnęła swoim obłędnym chichotem.

– Wiem, wiem, moje sztywniactwo jest jak wirus – odparła Helen. Jak zwykle natychmiast zapomniała o złośliwości Claire. – Nie boisz się, że się zarazisz ode mnie nieuleczalnym nudziarstwem?

– Nie. Jestem zbyt ostra i to mnie uodparnia. Tak czy siak sztywniacy są najlepsi. Łatwo was zepsuć. Poza tym uwielbiam, jak się czerwienisz, kiedy tylko mówię o bieliźnie.

Claire musiała się przesunąć, bo jacyś pstrykacze fotek wpakowali się tuż obok niej. Po chwili wykorzystała odpowiedni ruch pokładu, odepchnęła ich z gracją jak ninja. Polecieli na bok, śmiejąc się, że „woda taka wzburzona”. Nie mieli zielonego pojęcia, że w ogóle ich dotknęła. Helen jak zwykle bawiła się wisiorkiem w kształcie serca, który zawsze nosiła na szyi. Teraz przy okazji przepychanki, zgarbiła się przy barierce, żeby dopasować się do drobnej figury przyjaciółki.

Na nieszczęście nieśmiała do bólu Helen przyciągała wzrok swoją sylwetką; miała metr siedemdziesiąt pięć i dalej rosła. Modliła się do Jezusa, Buddy, Mahometa i Wisznu, żeby to się wreszcie skończyło, ale nocą wciąż czuła w rękach i nogach gorące mrowienie – znów rosły jej mięśnie i kości. Przyrzekła sobie, że jeśli przekroczy metr osiemdziesiąt, to już będzie wystarczająco wysoko i wtedy wdrapie się na barierkę, i rzuci ze szczytu latarni morskiej w Siasconset.

Sprzedawcy zawsze jej powtarzali, jakie ma szczęście, ale nawet oni nie potrafili znaleźć spodni, które by na nią pasowały. Helen pogodziła się więc z tym, że jeśli chce kupić dżinsy dobrej długości, musi wybrać kilka rozmiarów za duże. A jeżeli woli, żeby nie zjeżdżały jej z bioder, to kostki będzie owiewał wiatr. Z pewnością sklepowe „wredne zazdrośnice” nie łaziły ze zmarzniętymi kostkami. Ani z pośladkami na wierzchu.

– Wyprostuj się – rzuciła automatycznie Claire na widok zgarbionej przyjaciółki, a Helen natychmiast posłuchała. Claire miała fioła na punkcie odpowiedniej postawy, co jakoś wiązało się z jej superelegancką mamą Japonką i jeszcze bardziej elegancką babcią w kimonie.

– Dobra, a teraz do rzeczy – oznajmiła Claire. – Znasz tę ogromną posiadłość za gazylion dolarów, tego futbolisty z New England Patriots?

– Tę w Siasconset? Pewnie. A co? – Przed oczami stanął Helen dom z prywatną plażą i poczuła ulgę, że sklep jej taty nie przynosi dość pieniędzy, żeby mogli kupić dom w pobliżu wody.

Kiedy była dzieckiem, o mało nie utonęła i od tego czasu skrycie wierzyła, że ocean próbuje ją zabić. Te z lekka paranoidalne podejrzenia zachowała dla siebie… ale wciąż fatalnie pływała. No, żeby nie było – przez kilka minut utrzymywała się na powierzchni, ale ogólnie porażka. Zawsze w końcu leciała na dno jak kamień – i nieważne jak słony był ocean i jak mocno machała rękami.

– Kupiła go w końcu jakaś duża rodzina – ciągnęła Claire. – Czy może dwie. Nie wiem dokładnie, ale zdaje się, że jest tam dwóch ojców. Są braćmi i obaj mają dzieci… Czyli te dzieci są krewnymi, tak? – Zmarszczyła brwi. – Nieistotne. Chodzi o to, że ktokolwiek się tam wprowadził, ma mnóstwo dzieciaków. Wszystkie mniej więcej w tym samym wieku. I zdaje się, że dwóch chłopaków jest z tego roku co my.

– Czekaj, niech zgadnę – powiedziała Helen śmiertelnie poważnie. – Postawiłaś tarota i wyszło ci, że obaj zakochają się w tobie do szaleństwa, a potem stoczą dramatyczny pojedynek na śmierć i życie.

Claire kopnęła przyjaciółkę w kostkę.

– Nie, idiotko. To znaczy, że jest po jednym dla każdej z nas.

Helen roztarła nogę, udając, że ją zabolało. Ale nawet gdyby Claire kopnęła ją z całej siły, nie dałaby rady zrobić siniaka.

– Po jednym dla każdej? Jak na ciebie za mało w tym dramatyzmu – zakpiła Helen. – Zbyt proste. Nie kupuję tego. Co powiesz na taką wersję? Obie zakochujemy się w tym samym chłopaku. Albo w niewłaściwym, to znaczy w tym, który nas akurat nie kocha, i to my staczamy ze sobą śmiertelny pojedynek.

– Co ty tam wygadujesz? – spytała niewinnym głosikiem Claire, że niby nic nie rozumie, i zaczęła się przyglądać swoim paznokciom.

– Boże, Claire, jesteś taka przewidywalna – roześmiała się Helen. – Co roku odkurzasz te karty, które kupiłaś na wycieczce w Salem, i zawsze przepowiadasz, że zdarzy się coś niezwykłego. Ale za każdym razem niezwykłe jest tylko to, że z nudów nie zapadasz w śpiączkę przed feriami.

– Dlaczego z tym walczysz? – zaprotestowała Claire. – Przecież wiesz, że w końcu zdarzy się coś nadzwyczajnego. Obie jesteśmy zbyt fantastyczne, żebyśmy miały być zwyczajne.

Helen wzruszyła ramionami.

– Mnie tam zwyczajność pasuje. Prawdę mówiąc, załamałabym się, gdyby dla odmiany twoja przepowiednia miała się spełnić.

Claire przechyliła głowę i spojrzała na przyjaciółkę. Helen wysunęła włosy zza uszu, żeby zasłonić twarz. Nienawidziła, kiedy ktoś jej się przyglądał.

– Wiem. Ale ty i zwyczajność? Jak dla mnie to nie styka – powiedziała Claire w zamyśleniu.

Helen zmieniła temat. Zaczęły gadać o planie lekcji, biegach przełajowych i o tym, czy powinny obciąć sobie grzywkę. Helen chciała czegoś nowego, z kolei Claire była absolutnie przeciwna, żeby długich jasnych włosów przyjaciółki dotknęły nożyczki. W końcu zorientowały się, że za bardzo zbliżyły się do – jak to nazywały – strefy zboczeńców, i szybko zawróciły.

Obie nie znosiły tej części promu, ale Helen była na nią szczególnie wyczulona. Przypominała jej tamtego przerażającego faceta, który jednego lata wszędzie za nią łaził, aż pewnego dnia po prostu zniknął z promu. Kiedy się więcej nie pojawił, Helen, zamiast poczuć ulgę, miała wrażenie, jakby zrobiła coś złego. Nigdy nie wspominała o tym Claire, ale pamiętała jasny rozbłysk i ohydny zapach palonych włosów. A potem facet po prostu wyparował. Wciąż na myśl o tym robiło się jej niedobrze, ale łudziła się, że to jakiś kosmiczny żart. Zmusiła się do śmiechu i pozwoliła Claire zaciągnąć się w inną część promu.

Jerry dołączył do nich, gdy cumowali przy nadbrzeżu. Claire pomachała im na do widzenia i obiecała, że następnego dnia postara się wpaść do Helen do pracy, ale że to był ostatni dzień lata, szanse były marne.

Kilka dni w tygodniu Helen pracowała u swojego taty, współwłaściciela sklepu wielobranżowego. Poza poranną gazetą i kubkiem świeżej kawy w News Store można było kupić też ciągutki, landrynki i toffi w prawdziwych szklanych słojach, a także zwoje lukrecji sprzedawanej na metry. Zawsze były tam też świeże kwiaty i ręcznie robione karty z życzeniami, dowcipne prezenty i magiczne przedmioty, sezonowe pamiątki dla turystów i lodówka pełna podstawowych produktów, takich jak mleko i jajka, dla mieszkańców wyspy.

Jakieś sześć lat temu News Store poszerzyło horyzonty, otworzyło z tyłu Cukiernię Kate i od tego momentu interes się mocno rozkręcił. A to dlatego że Kate Rogers była po prostu piekarniczym geniuszem. Potrafiła niemal ze wszystkiego zrobić nadzienie do placka, ciastka, biszkoptu, rolady czy babeczek. Nawet powszechnie znienawidzone warzywa, takie jak brukselka czy brokuły, ulegały woli Kate i nadziewane nimi croissanty biły rekordy popularności.

Kate, kobieta po trzydziestce, była inteligentna i twórcza. Kiedy weszła do spółki z Jerrym, przerobiła zaplecze News Store i zamieniła je w istny raj dla miejscowych plastyków i pisarzy. W dodatku jakimś cudem udało jej się uniknąć atmosfery snobizmu. Bardzo starała się, żeby każdy wielbiciel wypieków i prawdziwej kawy – od białych kołnierzyków po poetów, od robotników z miasta po korporacyjnych młodych wilków – mógł się odprężyć, czytając sobie gazetę przy kontuarze. Umiała sprawić, że każdy czuł się mile widziany. Helen ją ubóstwiała.

Kiedy następnego dnia Helen przyszła do pracy, Kate próbowała rozładować dostawę mąki i cukru. Dramatyczny widok.

– Lennie! Dzięki Bogu, jesteś wcześniej. Pomożesz mi…? – Wskazała na dwudziestokilogramowe worki.

– Pewnie. Nie szarp się tak, bo coś ci się stanie w kręgosłup – ostrzegła Helen i szybko powstrzymała nieudolne wysiłki Kate. – Dlaczego Louis tego nie zrobił? Nie było go rano w pracy? – Mówiła o jednym z pozostałych pracowników.

– Przywieźli towar, kiedy wyszedł. Chciałam na ciebie poczekać, ale jeden klient o mały włos się nie przewrócił o to, więc musiałam przynajmniej udawać, że zamierzam przesunąć to cholerstwo – stwierdziła Kate.

– Zajmę się mąką, jeśli zrobisz mi coś do jedzenia – zaproponowała przymilnie Helen. Zatrzymała się, żeby wybrać przekąskę.

– Załatwione – odparła z wdzięcznością Kate i zaczęła się krzątać z uśmiechem.

Helen poczekała, aż Kate odwróci się do niej plecami, bez wysiłku zarzuciła worek na ramię, swobodnym krokiem podeszła do blatu, otworzyła wór i przesypała trochę mąki do mniejszego plastikowego pojemnika, z którego Kate korzystała w kuchni. Resztę sumiennie przetransportowała do schowka. W tym czasie Kate nalała jej różowej musującej lemoniady, którą Helen tak lubiła, tej z Francji, jednego z tych miejsc, dokąd strasznie chciała pojechać.

– To wcale nie ta twoja niesamowita siła, zwłaszcza jak na kogoś tak szczupłego, mnie martwi. Tak naprawdę wkurza mnie, że nigdy się nie zasapiesz. Nawet w tym gorącu – powiedziała Kate, krojąc wiśnie i ser.

– Zasapałam się – skłamała Helen.

– Odetchnęłaś. A to duża różnica.

– Mam po prostu większe płuca niż ty.

– Ale skoro jesteś wyższa, potrzebujesz więcej tlenu, tak?

Stuknęły się szklankami i upiły łyk lemoniady – uznały, że są kwita. Kate była trochę niższa i pulchniejsza od Helen, ale nie niska czy gruba. Za każdym razem, kiedy Helen na nią patrzyła, przychodziło jej na myśl słowo „pociągająca”, i to w znaczeniu „seksownie zaokrąglona”. Nigdy jednak o tym nie mówiła. Bała się, że Kate mogłaby ją źle zrozumieć.

– Dziś wieczorem jest spotkanie klubu książki? – spytała.

– Uhm. Ale wątpię, żeby ktokolwiek chciał rozmawiać o Kunderze. – Kate uśmiechnęła się znacząco i pobrzękała kostkami lodu w szklance.

– A co? Jakieś gorące plotki?

– Skwierczące. Na wyspę sprowadziła się podobno bardzo liczna rodzina.

– Do Siasconset?

Kiedy Kate pokiwała głową, przewróciła oczami.

– Oho! Czyżby panna przyzwoita gardziła plotkowaniem z resztą? – zażartowała Kate i pstryknęła wodą, która osadziła się na szklance, na Helen.

Helen odegrała scenę z wrzaskami, a potem musiała zostawić na chwilę Kate, żeby podliczyć kilku klientów. Jak tylko to zrobiła, wróciła dokończyć rozmowę.

– Nie. Po prostu nic w tym dziwnego, że duża rodzina kupuje dużą posiadłość. Zwłaszcza jeśli zamierzają tu mieszkać cały rok. To bardziej normalne niż gdyby para bogatych staruszków kupiła na letnisko tak wielki dom, że oboje gubiliby się po drodze do skrzynki na listy.

– Racja – przyznała Kate. – Ale myślałam, że wykażesz większe zainteresowanie Delosami. Z kilkorgiem będziesz chodziła do szkoły.

Helen zamarła, kiedy usłyszała nazwisko „Delos”. Niby nic jej nie mówiło. Bo niby skąd mogła je znać? Ale jakaś część jej mózgu wciąż jak echo powtarzała „Delos”, „Delos”.

– Lennie? Dokąd odpłynęłaś? – spytała Kate, ale przerwali jej pierwsi członkowie klubu, którzy przyszli wcześnie, już nieźle nakręceni dzikimi domysłami.

Przypuszczenia Kate się potwierdziły. Nieznośna lekkość bytu nie mogła się równać z pojawieniem się nowych sezonowych mieszkańców. Zwłaszcza odkąd zaczęły krążyć pogłoski, że przybyli na wyspę z Hiszpanii. Tak naprawdę byli bostończykami, tylko że trzy lata wcześniej przenieśli się do Europy, żeby być bliżej niezwykle licznej rodziny. Teraz jednak niespodziewanie zdecydowali się wrócić. To właśnie ten „niespodziewany” powrót wzbudzał najwięcej dyskusji. Szkolna sekretarka dała kilku członkom klubu do zrozumienia, że dzieci zapisano do szkoły tak późno, że rodzice w zasadzie musieli się uciec do przekupstwa i że trzeba było organizować niezłą akcję, żeby meble udało się dostarczyć do domu przed przyjazdem rodziny. Wyglądało to tak, jakby Delosowie opuścili Hiszpanię w pośpiechu, i członkowie klubu zgodzili się, że między krewnymi musiało dojść do jakiejś kłótni.

Z tej całej paplaniny Helen wysnuła jeden pewny wniosek: rodzina Delosów była raczej nietypowa. W wielkiej posiadłości zamieszkali: dwaj ojcowie, którzy byli braćmi, ich młodsza siostra, jedna matka (jeden z ojców był wdowcem) i pięcioro dzieci. Podobno cała rodzina była niewiarygodnie mądra, piękna i bogata. Słysząc te plotki, które robiły z Delosów niemal półbogów, Helen tylko przewracała oczami. Choć tak naprawdę ledwo mogła to wytrzymać.

Stała za kasą i starała się nie zwracać uwagi na rozgorączkowane szepty, ale nic z tego. Za każdym razem, gdy ktoś wymienił imię któregoś Delosa, przykuwało jej uwagę, jakby zostało wykrzyczane. Strasznie ją to drażniło. Zostawiła kasę i podeszła do stojaka, żeby poprawić gazety tylko po to, by zająć czymś ręce. A i tak słyszała, jak członkowie klubu gorszyli się, że trzynastoletnia Kasandra Delos przeskoczyła klasę i w tym roku pójdzie do liceum. Była ponoć wyjątkowo zdolna, ale klubowicze gremialnie nie pochwalali przeskakiwania klas, pewnie dlatego, że żadnemu z ich dzieci nigdy to się nie udało.

Nie chcą się rozdzielać, pomyślała Helen. Razem będą bezpieczniejsi. To dlatego Kasandra przeskoczyła klasę.

Nie miała pojęcia, skąd jej się wzięła ta myśl, ale wiedziała, że to prawda. Wiedziała też, że powinna jak najszybciej uciec przed plotkami, bo inaczej zacznie wrzeszczeć na przyjaciół Kate. Koniecznie musiała rzucić się w wir pracy.

Wycierała więc półki i ustawiała słoje z cukierkami, a w myślach odhaczała dzieciaki Delosów. Hektor jest rok starszy od Jazona i Ariadny, którzy są bliźniakami. Lucas i Kasandra to rodzeństwo i krewni pozostałej trójki.

Zmieniła wodę w kwiatkach, podliczyła rachunki kilkorga klientów. Hektora nie będzie pierwszego dnia w szkole, bo wciąż jest w Hiszpanii ze swoją ciotką Pandorą, choć nikt w miasteczku nie wie dlaczego.

Naciągnęła długie do łokci gumowe rękawiczki, założyła fartuch i zabrała się za przekopywanie śmieci w poszukiwaniu rzeczy do recyklingu. Lucas, Jazon i Ariadna będą ze mną w klasie. Jestem osaczona, pomyślała.

Wróciła do kuchni i załadowała przemysłową zmywarkę. Zmyła podłogę i zaczęła podliczać pieniądze. Lucas to głupie imię. Nieodpowiednie. Pasuje jak pięść do oka.

– Lennie?

– Co?! Tato! Nie widzisz, że liczę?

Walnęła rękami w ladę tak mocno, że kupka ćwierćdolarówek aż podskoczyła. Jerry uspokajająco uniósł dłonie.

– Jutro pierwszy dzień szkoły – przypomniał możliwie najbardziej rzeczowym tonem.

– Pamiętam – odparła obojętnie.

Nie wiedzieć czemu, wciąż była rozdrażniona. Ale nie chciała wyżywać się na ojcu.

– Kochanie, już prawie jedenasta – powiedział Jerry.

Z zaplecza wyłoniła się Kate, żeby sprawdzić, co to za hałasy.

– Jeszcze tu jesteś? Jerry, strasznie mi przykro – wymamrotała zakłopotana. – Helen, mówiłam, żebyś zamknęła i o dziewiątej poszła do domu.

Oboje spojrzeli na Helen – wszystkie monety i rachunki starannie ułożyła w kupki.

– Zamyśliłam się – wyjaśniła nieprzekonująco.

Kate wymieniła z Jerrym zaniepokojone spojrzenie i sama zabrała się za liczenie drobnych, a ojcu i córce kazała już iść. Ciągle lekko oszołomiona Helen ucałowała Kate na pożegnanie. Próbowała zrozumieć, jak to się stało, że umknęły jej ostatnie trzy godziny.

Jerry umocował rower Helen na tyle samochodu i bez słowa uruchomił silnik. Po drodze zerknął na córkę kilka razy, ale się nie odezwał, dopóki nie zaparkowali na podjeździe.

– Jadłaś coś? – spytał miękko, unosząc brwi.

– Nie… Tak? – Helen nie miała pojęcia, co ani kiedy ostatni raz jadła. Mgliście pamiętała, jak Kate kroiła wiśnie.

– Już tylko dwa lata do egzaminów. Denerwujesz się przed szkołą?

– Chyba tak – mruknęła zupełnie nieobecna.

Jerry zerknął na Helen i przygryzł wargę. Wziął głęboki wdech.

– Pomyślałem, że może powinnaś porozmawiać z doktorem Cunninghamem o tabletkach na tę fobię. No wiesz, o tych, co się je bierze, kiedy człowiek źle się czuje w tłumie. Agorafobia! Tak to się nazywa – wykrzyknął Jerry, kiedy przypomniał sobie nazwę. – Myślisz, że coś by dały?

Uśmiechnęła się i przesunęła wisiorkiem po łańcuszku.

– Nie sądzę, tato. Nie boję się obcych ludzi. Po prostu jestem nieśmiała.

To kłamstwo. Wcale nie chodziło o nieśmiałość. Za każdym razem, kiedy zrobiła coś niezwykłego i ściągnęła na siebie uwagę – nawet przez przypadek – brzuch bolał ją tak, jakby miała grypę żołądkową albo naprawdę bolesny okres. Ale prędzej dałaby sobie uciąć rękę, niż powiedziała o tym tacie.

– I co? To ci nie przeszkadza? Wiem, że nigdy byś o to nie poprosiła, ale może potrzebujesz pomocy. Bo mam wrażenie, że to cię hamuje… – Jerry zaczął jedną z ich najstarszych sprzeczek.

Helen ucięła dyskusję.

– Nic mi nie jest! Słowo. Nie chcę rozmawiać z doktorem Cunninghamem, nie chcę leków. Chcę po prostu wejść do domu i coś zjeść – powiedziała i szybko wysiadła z dżipa.

Jerry z lekkim uśmiechem obserwował, jak córka szarpnięciem zdejmuje z bagażnika ciężki, staromodny rower i stawia go na ziemi. Wesoło zadzwoniła dzwonkiem i uśmiechnęła się do ojca szeroko.

– Widzisz? Czuję się świetnie.

– Gdybyś wiedziała, jak trudno byłoby zrobić coś takiego zwykłej dziewczynie w twoim wieku, zrozumiałabyś, o co mi chodzi. Helen, ty nie jesteś zwyczajna. Próbujesz tylko sprawiać takie wrażenie. Ale jesteś jak ona – powiedział cichnącym głosem.

Po raz setny Helen przeklęła matkę, której nie pamiętała, za to, że złamała ojcu serce. Jak ktokolwiek mógłby zostawić tak dobrego faceta bez pożegnania? Bez choćby jednej fotografii na pamiątkę?

– Dobra, wygrałeś! Nie jestem zwyczajna. Jestem wyjątkowa. Jak wszyscy – zażartowała, żeby go rozweselić. Odprowadzając rower do garażu, przeszła obok ojca i trąciła go biodrem. – Co mamy do jedzenia? Umieram z głodu, a w tym tygodniu ty harujesz w kuchni.

Rozdział 2

Następnego ranka Helen, nadal bez samochodu, musiała pojechać do szkoły rowerem. Za piętnaście ósma zwykle na dworze było chłodno, a przy wietrze znad oceanu wręcz zimno, ale tego dnia, kiedy tylko się obudziła, poczuła, że gorące, parne powietrze otula jej ciało jak wilgotne futro. W środku nocy skopała z siebie kołdrę, zdjęła koszulkę i wypiła całą szklankę wody, która stała na stoliku obok łóżka, a mimo to obudziła się wyczerpana upałem. Pogoda była bardzo niewyspiarska i Helen w ogóle nie chciało się wstawać i iść do szkoły.

Pedałowała powoli, żeby przez resztę dnia nie roztaczać wokół zapachu jak po WF-ie. Zazwyczaj nie pociła się jakoś mocno, ale tego ranka obudziła się taka nieprzytomna, że nie mogła sobie przypomnieć, czy użyła dezodorantu. Zamachała łokciem jak kurczak skrzydłem i z ulgą wyczuła owocową nutę – bardzo delikatną, więc pewnie jeszcze z wczoraj. A Helen zależało jednak tylko na tym, żeby zapach utrzymał się do treningu po lekcjach. Co graniczyło z cudem, ale trudno.

Kiedy mknęła w dół Surfside Road, wiatr rozwiewał jej włosy. Kosmyki przyklejały się do policzków i czoła. Z domu do szkoły miała niedaleko, ale w tej wilgoci fryzura, starannie ułożona na rozpoczęcie roku, zmieniła się już w siano, zanim Helen przyczepiła zdezelowany rower do stojaka. Zapinała go z przyzwyczajenia po sezonie turystycznym, a nie dlatego, że ktoś w szkole chciałby go zwędzić. I całe szczęście, bo zapięcie też było zdezelowane.

Rozpuściła potargane włosy, przeczesała palcami najgorsze kołtuny i związała całość na nowo, tym razem w nudnego kucyka przy szyi. Westchnęła z rezygnacją i przewiesiła torbę z książkami przez jedno ramię, a worek ze strojem na WF przez drugie. Spuściła głowę i zgarbiona ruszyła przed siebie.

Dotarła do wejścia tuż przed Gretchen Clifford i z grzeczności przytrzymała jej drzwi.

– Dzięki, dziwolągu. Postaraj się nie wyrwać ich z zawiasów – powiedziała wyniośle Gretchen, bezceremonialnie przepychając się obok Helen.

Helen stała jak idiotka na szczycie schodów i trzymała otwarte drzwi, a dzieciaki mijały ją, jakby była odźwiernym. Nantucket to mała wyspa i niestety wszyscy znają się aż do bólu. Helen czasami wolałaby, żeby Gretchen wiedziała o niej trochę mniej. Do piątej klasy były najlepszymi przyjaciółkami, ale któregoś razu, gdy bawiły się w domu Gretchen w chowanego razem z Claire, Helen niechcący wyrwała z zawiasów drzwi do toalety, akurat kiedy siedziała tam Gretchen. Próbowała przeprosić przyjaciółkę, ale następnego dnia Gretchen dziwnie na nią patrzyła i od tamtej pory nazywała dziwolągiem. Stawała na głowie, żeby uprzykrzyć Helen życie. W dodatku teraz zadawała się z najpopularniejszymi ludźmi w szkole, a Helen trzymała z kujonami.

Chciała jakoś odciąć się Gretchen, powiedzieć coś błyskotliwego, jak zrobiłaby to Claire, ale słowa utknęły jej w gardle. Zamiast tego pstryknęła blokadę w drzwiach palcem stopy i zostawiła je otwarte dla innych. Kolejny rok wtapiania się w tło oficjalnie się rozpoczął.

Wychowawcą klasy Helen był pan Hergeshimer od literatury angielskiej, który jak na pięćdziesięcioletniego faceta miał odlotowy styl. Latem nosił jedwabne fulary, a zimą kaszmirowe szale w krzykliwych kolorach. I jeździł zabytkowym alfa romeo ze składanym dachem. Miał mnóstwo pieniędzy i wcale nie musiał pracować, a mimo to uczył w liceum. Mówił, że to dlatego, że nie chce mieć potem do czynienia z niepiśmiennymi barbarzyńcami. I choć tak się tłumaczył, Helen uważała, że pan Hergeshimer uczy, bo uwielbia to robić. Część dzieciaków go nie trawiła. Mówiły, że pozuje na brytyjskiego snoba. Ale zdaniem Helen był jednym z najlepszych nauczycieli, jakich pewnie kiedykolwiek będzie miała.

– Panna Hamilton – powiedział, kiedy weszła do klasy równo z dzwonkiem. – Punktualna jak zawsze. Z pewnością zajmie miejsce obok swojej kohorty, ale uwaga. Wystarczy drobny przejaw tego talentu, z powodu którego jedna z was zasłużyła sobie na przydomek Chichoty, a rozdzielę obie panny.

– Jasna sprawa, panie Hergie – zaszczebiotała Claire, a Helen wsunęła się na siedzenie obok.

Hergie przewrócił oczami na tę oznakę umiarkowanego braku szacunku, ale tak naprawdę był zadowolony.

– Dobrze, że przynajmniej jedna z moich uczennic wie, że „przydomek” to synonim „przezwiska”, nawet jeśli świadczy o tym impertynencka odpowiedź. A teraz, moi drodzy, kolejne ostrzeżenie. Ponieważ w tym roku przygotowujecie się już do egzaminów, spodziewam się, że codziennie przedstawicie mi definicję jakiegoś nowego, fascynującego słowa.

Klasa jęknęła. Tylko pan Hergeshimer mógł być tak okrutny, żeby zadać pracę domową na godzinie wychowawczej. To wbrew naturze.

– Czy „impertynencki” może być słowem na jutro? – spytał przejęty Zach Brant.

Zach zawsze czymś się przejmował, i tak od zerówki. Siedzący obok Matt Millis spojrzał na niego i pokręcił głową, jakby mówił „Na twoim miejscu dałbym sobie spokój”.

Matt, Zach i Claire byli z tych, co wybierają większość przedmiotów na poziomie rozszerzonym. Wszyscy się przyjaźnili, ale z czasem zaczęli zdawać sobie sprawę, że tylko jedno może zostać najlepszym uczniem w szkole i dostać się na Harvard. Helen nie brała udziału w ich rywalizacji, a jej sympatia do Zacha w ciągu ostatnich kilku lat zmalała. Odkąd jego ojciec został trenerem futbolu i zaczął naciskać, żeby syn był najlepszy i w sporcie, i w nauce, ambicja Zacha stała się nieznośna.

Helen trochę mu współczuła. Pewnie żałowałaby go jeszcze bardziej, gdyby nie fakt, że to ona stała się jego ofiarą. Zach zawsze chciał być pierwszy – musiał być przewodniczącym klubu, kapitanem drużyny, facetem, który zna wszystkie plotki – ale nigdy nie wyglądał, jakby to go cieszyło. Claire upierała się, że Zach skrycie kocha się w Helen, ona jednak ani przez chwilę w to nie wierzyła. W gruncie rzeczy czasami nawet myślała, że jej nienawidzi, i to ją martwiło. W pierwszej klasie, na przerwie dzielił się z nią ciasteczkami, a teraz tylko szukał okazji do kłótni. Kiedy wszystko zdążyło się tak popsuć? Dlaczego nie mogli być po prostu przyjaciółmi jak w podstawówce?

– Panie Brant, jeśli pan chce, proszę bardzo, może pan uznać „impertynencję” za słowo na jutro, ale po kimś o pańskich możliwościach intelektualnych spodziewałbym się czegoś więcej – oznajmił pan Hergeshimer. – Może wypracowanie na temat przejawów impertynencji w literaturze angielskiej? – Pokiwał głową. – Tak, poproszę pięć stron o wykorzystaniu wątku impertynencji przez Salingera w jego kontrowersyjnej powieści Buszujący w zbożu. Na poniedziałek.

Helen wyczuwała, jak dwie ławki dalej Zach zaciska dłonie w pięści. Upodobanie Hergiego do zadawania dodatkowych prac przemądrzałym uczniom było wręcz legendarne i wyglądało na to, że tego pierwszego dnia zamierzał wykorzystać Zacha jako przykład. Helen podziękowała swoim szczęśliwym gwiazdom, że nauczyciel nie wybrał jej.

Przedwczesna radość. Gdy tylko pan Hergeshimer rozdał plan lekcji, poprosił Helen do biurka. Reszcie pozwolił swobodnie rozmawiać. Podekscytowani uczniowie natychmiast zaczęli gadać. Helen trochę się rozluźniła. Ale nie na długo.

– Widzę, że w tym roku postanowiłaś nie wybierać żadnych zajęć na poziomie rozszerzonym. – Wychowawca spojrzał na nią znad okularów w kształcie półksiężyca.

– Myślę, że nie dałabym rady – wymamrotała Helen. Usiadła i wsunęła dłonie pod uda, żeby nie drżały.

– A ja myślę, że możesz dużo więcej, niż chciałabyś przyznać. – Hergie zmarszczył brwi. – Wiem, że nie jesteś leniwa, Helen. I wiem, że jesteś jedną z najinteligentniejszych uczennic w klasie. Dlatego nie rozumiem, co cię powstrzymuje przed wykorzystaniem szansy, jaką stwarza system edukacji?

– Muszę pracować. – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Jeśli chcę pójść na studia, muszę zebrać pieniądze.

– Gdybyś wybrała przedmioty na poziomie rozszerzonym i dobrze zdała egzaminy, dzięki stypendium miałabyś większą szansę zgromadzić odpowiednią sumę. Przecież u ojca w sklepie pracujesz za minimalną stawkę.

– Tata potrzebuje mojej pomocy. Nie jesteśmy tak bogaci jak inni, ale mamy siebie – powiedziała obronnie Helen.

– I to się wam bardzo chwali – odparł poważnie Hergie. – Tylko że twoja nauka w liceum właśnie dobiega końca i czas pomyśleć o przyszłości.

– Wiem. – Helen pokiwała głową. Widziała troskę na twarzy nauczyciela. On się nią przejmował i próbował pomóc. – Chyba uda mi się dostać całkiem dobre stypendium lekkoatletyczne. Przez lato bardzo się podciągnęłam w bieganiu.

Pan Hergeshimer spojrzał na poważną minę Helen. Dziewczyna aż błagała, żeby dał jej spokój, więc w końcu się poddał.

– Dobrze. Ale gdybyś poczuła potrzebę intelektualnych wyzwań, będziesz zawsze mile widziana na lekcjach angielskiego na poziomie rozszerzonym.

– Dziękuję, panie Hergeshimer. Jeśli tylko poczuję, że dam radę, to do pana przyjdę – odparła wdzięczna, że już odpuścił.

Wracając na miejsce, pomyślała, że za wszelką cenę trzeba trzymać Hergiego z dala od ojca. Nie wolno dopuścić, żeby się zgadali, bo jeszcze mogliby uznać, że powinna chodzić na jakieś specjalne zajęcia albo ubiegać się o specjalne stypendium. Już na samą myśl o tym bolał ją brzuch. Dlaczego nie mogą jej po prostu zostawić w spokoju? W głębi ducha zawsze wiedziała, że jest inna, ale sądziła, że całkiem dobrze to ukrywa. Tymczasem najwyraźniej podświadomie wysyłała sygnały, że w jej wnętrzu kryje się dziwoląg. Próbowała się nie wychylać, nie wystawać z szeregu, ale ciekawe, jak to miała zrobić, skoro z każdym przeklętym dniem była coraz wyższa i wyższa.

– Czego chciał? – spytała Claire, gdy przyjaciółka wróciła na miejsce.

– Kolejna rozmowa motywacyjna. Hergie uważa, że się nie przykładam. – Helen siliła się na pogodny ton.

– Bo się nie przykładasz. Nigdy nie dajesz z siebie wszystkiego – powiedział Zach znacznie bardziej urażony, niż powinien.

– Zamknij się, Zach – obcięła go Claire, wojowniczo krzyżując ramiona. Odwróciła się i spojrzała na Helen. – Chociaż to prawda, Lennie – przyznała przepraszająco. – Nigdy nie dajesz z siebie wszystkiego.

– Tak, tak. Oboje moglibyście się zamknąć. – Helen zdławiła śmiech.

Kiedy zadzwonił dzwonek, zebrała swoje rzeczy. Matt Millis uśmiechnął się do niej, ale gdy wyszli z klasy, zaraz zniknął. Helen zorientowała się, że nie zamieniła z nim jeszcze ani słowa, i poczuła ukłucie winy. Nie zamierzała go ignorować, zwłaszcza pierwszego dnia szkoły.

Według Claire „wszyscy” wiedzieli, że Matt i Helen „powinni” być razem. Matt – inteligentny i przystojny kapitan drużyny golfowej. Niby nadal należał do kujonów, ale odkąd Gretchen zaczęła rozpuszczać plotki na jej temat, Helen była właściwie pariasem, więc to, że ludzie w szkole uważali, że jest dość dobra dla kogoś takiego jak Matt, można było uznać za komplement.

Niestety, Helen nic specjalnego do Matta nie czuła. Zero dreszczu. Ten jeden raz, kiedy na imprezie zostali wepchnięci do garderoby, żeby się pomigdalić, okazał się katastrofą. Helen miała wrażenie, jakby całowała brata, a Matt poczuł się odtrącony. Po wszystkim zachowywał się jak gdyby nigdy nic, ale choć rzucał żarcikami na prawo i lewo, powstało między nimi dziwne napięcie. Helen bardzo go brakowało, ale bała się, że jeśli mu to powie, źle ją zrozumie. Wszystko, co ostatnio robię, jest chyba źle rozumiane, pomyślała.

Przez resztę poranka jak na autopilocie przechodziła z klasy do klasy. Nie potrafiła się na niczym skoncentrować, a za każdym razem, gdy próbowała się skupić, czuła wyłącznie rozdrażnienie.

To był kiepski dzień. Wszyscy – od ulubionych nauczycieli aż po kilkoro znajomych, na których widok powinna się ucieszyć – wkurzali ją i co jakiś czas, kiedy przechodziła korytarzem, nagle czuła się, jakby leciała samolotem trzy kilometry nad ziemią. Uszy jej się zatykały, dźwięki docierały przytłumione, a twarz miała rozpaloną. Po chwili jednak dziwne uczucie znikało tak samo niespodziewanie, jak się pojawiało. Ale nawet wtedy wciąż czuła napięcie. Jakby gromadziła się wokół niej energia tak jak przed burzą, choć na niebie nie było ani jednej chmurki.

Jeszcze gorzej poczuła się w porze lunchu. Rzuciła się na kanapkę, bo uznała, że ból głowy to wynik niskiego poziomu cukru we krwi, ale się pomyliła. Jerry zapakował jej ulubiony zestaw – wędzonego indyka, zielone jabłko i bagietkę z brie – a ona nie potrafiła się zmusić, żeby przełknąć więcej niż kęs. Musiała wszystko wypluć.

– Kolejny niewypał twojego taty? – spytała Claire. Kiedy Jerry wziął Kate na wspólniczkę, sam zaczął eksperymentować z potrawami. Jego vegemitowo-ogórkowa Katastrofa Pierwszoroczniaka przeszła do legendy.

– Nie, nie, to stary dobry zestaw numer trzy. Po prostu nie mam ochoty. – Helen odsunęła kanapkę.

Claire radośnie chwyciła resztę i zaczęła jeść.

– Mmm, naprawdę dobra – powiedziała z pełnymi ustami. – O sie ało?

– Kiepsko się czuję.

Claire przestała przeżuwać i spojrzała na przyjaciółkę z niepokojem.

– Nie jestem chora. Śmiało połykaj – zapewniła ją szybko. Zobaczyła zbliżającego się Matta. – Hej! – zaszczebiotała, próbując jakoś nadrobić fatalne powitanie.

Pogrążony w rozmowie z Gretchen i Zachem Matt nie odpowiedział, zmierzał jednak w stronę swojego miejsca przy stoliku. Gretchen i Zach byli tak zaaferowani, że nawet nie zauważyli, że zapuścili się na terytorium dziwadeł.

– Słyszałem, że w Europie byli gwiazdami filmowymi – powiedział Zach.

– Od kogo? – spytał Matt z niedowierzaniem. – To śmieszne.

– Co najmniej dwie osoby mówiły, że Ariadna była modelką. No, urodę to na pewno ma – przekonywał z pasją Zach. Nie znosił nie mieć racji. Nawet jeśli chodziło o plotkę.

– Błagam. A gdzie ona taka szczupła, żeby być modelką – zasyczała Gretchen, zanim zdążyła się ugryźć w język, po czym dodała: – Nie, no oczywiście, ładna jest, jeśli ktoś lubi egzotyczną urodę i pełne kształty. Ale to nic w porównaniu z jej bratem bliźniakiem Jazonem. Albo z tym krewnym! Lucas jest nieziemski – stwierdziła zachwycona.

Chłopcy spojrzeli po sobie znacząco, ale w milczeniu uznali, że dziewczyny mają nad nimi przewagę liczebną, więc sobie odpuścili.

– Jazon jest aż za ładny – oznajmiła poważnym tonem Claire po chwili namysłu. – Ale Lucas to absolutne ciacho. To chyba najprzystojniejszy facet, jakiego w życiu widziałam. A Ariadna… prawdziwy z niej kociak, Gretchen. Jesteś po prostu zazdrosna.

Gretchen sapnęła ze złości i wzięła się pod boki.

– A ty nie jesteś, co? – Tylko tyle mogła powiedzieć.

– Pewnie, że tak. Jestem o nią zazdrosna prawie tak samo jak o Lennie. Chociaż może trochę mniej.

Helen wyczuła, że Claire odwróciła się, żeby sprawdzić jej reakcję. Oparła łokcie na stole i zaczęła rozcierać sobie skronie.

– Lennie? – Matt usiadł obok. – Boli cię głowa? – Wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej ramienia.

Helen zerwała się gwałtownie, wymamrotała jakieś przeprosiny i czym prędzej wybiegła.

Zanim dotarła do łazienki, już się poczuła lepiej, ale na wszelki wypadek ochlapała twarz zimną wodą. Potem przypomniała sobie, że się postarała i dziś rano pociągnęła rzęsy tuszem. Spojrzała w lustro – na widok oczu jak u szopa pracza wybuchła śmiechem. To najgorszy początek roku szkolnego w jej życiu.

Jakoś przebrnęła przez ostatnie trzy lekcje i kiedy w końcu zadzwonił dzwonek, z przyjemnością poszła do szatni przebrać się na trening.

Trenerka Tar była mocno zapalona. Wygłosiła żenująco optymistyczną mowę o ich szansach na zwycięstwo w tegorocznych wyścigach i powiedziała, że w nie wierzy, zarówno jako w lekkoatletki, jak i młode kobiety. A potem zwróciła się do Helen.

– Hamilton, w tym roku biegasz z chłopcami – postawiła sprawę jasno i kazała im zaczynać trening.

Helen usiadła na moment na ławce i rozważała swoje możliwości. Pozostałe dziewczyny ruszyły do drzwi. Nie chciała robić zamieszania, ale paraliżowała ją myśl, że miałaby przekroczyć linię płciowego podziału. Złapały ją skurcze w dole brzucha.

– Idź z nią pogadać! Nie pozwól, żeby tobą dyrygowała – rzuciła przelotem oburzona Claire.

Speszona Helen poczuła, że zaraz rozboli ją brzuch, więc tylko pokiwała głową i wstała.

– Trenerko? Nie mogłoby zostać tak, jak jest? – zawołała. Nauczycielka zatrzymała się i odwróciła. Nie wyglądała na zadowoloną. – Dlaczego nie mogę trenować z koleżankami? Przecież jestem dziewczyną – zakończyła słabo Helen.

– Uznaliśmy, że musisz zacząć dawać z siebie więcej – odparła zimno Tar.

Helen zawsze odnosiła wrażenie, że nauczycielka jej nie lubi, a teraz miała już pewność.

– Ale ja nie jestem chłopakiem. To nie fair zmuszać mnie, żebym biegała z nimi – spróbowała się sprzeciwić. Przycisnęła dwa palce do brzucha między pępkiem a kością łonową.

– Skurcze? – W głosie trenerki pojawił się cień współczucia. Helen pokiwała głową. – Trener Brant i ja zauważyliśmy pewną ciekawą rzecz, jeśli chodzi o twoje czasy, Helen. Bez względu na to, z kim rywalizujesz, bez względu na to, jak szybcy albo wolni są twoi przeciwnicy, zawsze docierasz do mety druga albo trzecia. Jak to możliwe? Potrafisz mi wyjaśnić?

– Nie. Nie wiem. Po prostu biegnę. Staram się, jak mogę.

– Nieprawda, wcale się nie starasz – stwierdziła surowo trenerka. – A jeśli chcesz dostać stypendium, musisz zacząć wygrywać wyścigi. Rozmawiałam z panem Hergeshimerem. – Helen jęknęła, ale nauczycielka ciągnęła niezrażona. – To mała szkoła, Hamilton, czas się do tego przyzwyczaić. Pan Hergeshimer powiedział, że masz nadzieję na stypendium lekkoatletyczne. A jeśli tak, to najpierw trzeba na nie zapracować. Może rywalizacja z chłopcami nauczy cię poważnie traktować własny talent.

Myśl, żeby pokazać całemu światu, jak szybko biega, wywołała całkiem fizyczna reakcję. Helen tak bardzo się bała, że dostanie skurczy albo bólu brzucha, że aż miała objawy maniakalnej paniki.

– Dobrze, będę wygrywać, tylko proszę, niech mnie pani tak nie oddziela. – Słowa w pośpiechu wyleciały z jej ust, bo wstrzymała oddech, żeby pohamować ból.

Trenerka była twarda, ale nie okrutna.

– Dobrze się czujesz? – Zaniepokojona Tar zaczęła rozcierać Helen plecy. – Schyl głowę, między kolana.

– W porządku, to tylko nerwy – wysapała Helen przez zaciśnięte zęby. – Jeśli obiecam, że będę wygrywała więcej wyścigów, pozwoli mi pani biegać z dziewczynami? – spytała, gdy udało jej się odzyskać oddech.

Trenerka uważnie popatrzyła na zdesperowaną minę Helen i pokiwała głową lekko wstrząśnięta, że dziewczyna aż tak panikuje. Pozwoliła Helen dołączyć do koleżanek, ale ostrzegła, że oczekuje wygranych. I to więcej niż kilku.

Helen biegła ze wzrokiem wbitym w ziemię. Stypendium naukowe byłoby super, ale wtedy musiałaby rywalizować z Claire, a to nie wchodziło w grę.

– Hej, Chichota. – Bez trudu dogoniła przyjaciółkę.

Claire zdążyła się już zdyszeć i spocić.

– Co się stało? Boże, ale gorąco! – wysapała ciężko.

– Dziś chyba wszyscy nauczyciele postanowili skoczyć na mnie i sprawdzić, czy wytrzymam.

– Witam w moim świecie – wyrzęziła Claire. – Japońskie dzieci… dorastają… dźwigając na plecach… co najmniej… dwie osoby… Przyzwyczaisz się. – Przez chwilę próbowała dotrzymać kroku przyjaciółce. – Możemy… trochę wyhamować? Nie wszyscy tutaj… są z planety Krypton.

Helen zwolniła. W razie czego da gazu na ostatnim kilometrze. Na treningu rzadko się wysilała, bo wiedziała, że jeśli zechce, przybiegnie na metę pierwsza. To ją przerażało, więc zrobiła to co zwykle, kiedy w jej głowie pojawiała się myśl o tej zabójczej prędkości – przepędziła ją i zaczęła gadać z Claire.

Na Surfside Road, a potem dalej, gdy biegły przez wrzosowiska w stronę Miacomet Pond, Claire ciągle nawijała o Delosach. Nie potrafiła przestać. Przynajmniej trzy razy wspomniała Helen, że po lekcjach Lucas przytrzymał jej drzwi. A to dowód, że nie tylko jest dżentelmenem, ale też że się w niej zakochał. Jazon z kolei musiał być gejem albo snobem, bo zerknął na Claire zaledwie raz, a potem natychmiast odwrócił wzrok. W dodatku zdaniem Claire był lalusiowato ubrany. Jak jakiś Europejczyk albo ktoś taki.

– Mieszkali w Hiszpanii ile? Trzy lata? No to jakby jest Europejczykiem. A w ogóle czy możemy w końcu przestać o nich mówić? Proszę. Boli mnie od tego głowa.

– Dlaczego tylko ciebie w całej szkole nie interesują Delosowie? Nie chciałabyś chociaż rzucić na nich okiem?

– Nie! Uważam, że to żałosne. Całe miasto ustawiło się dookoła i ciągle gapi się na nich jak banda prostaków – krzyknęła Helen.

Claire zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na przyjaciółkę. Kłótnia, a już zwłaszcza krzyki, to zupełnie nie w stylu Helen, ale najwyraźniej nie mogła nad sobą zapanować.

– Śmiertelnie nudzą mnie ci Delosowie! – ciągnęła, choć zauważyła zaskoczenie Claire. – Niedobrze mi się robi, że tak wszyscy sfiksowali na ich punkcie. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała ich oglądać, spotykać ani oddychać tym samym powietrzem co oni!

I pognała, zostawiając Claire samą na szlaku. Przybiegła na metę pierwsza, tak jak obiecała. Ale trochę za szybko. Trenerka Tar zmierzyła czas i spojrzała na dziewczynę zaszokowana. Helen przeleciała obok niej i jak burza wpadła do szatni. Złapała swoje rzeczy i wybiegła ze szkoły. Nawet nie zawracała sobie głowy, żeby zmienić strój czy się pożegnać.

W drodze do domu się rozpłakała. Pedałowała obok szeregu domów obłożonych szarym gontem, z białymi i czarnymi okiennicami i starała się uspokoić. Wydawało się, że niebo wisi wyjątkowo nisko nad spękaną ziemią, jakby napierało na domy starych wielorybników, próbując je wreszcie zmiażdżyć po stuleciach zaciekłego oporu. Helen nie miała pojęcia, dlaczego tak się wściekła ani dlaczego porzuciła najlepszą przyjaciółkę. Potrzebowała trochę ciszy i spokoju.

Na Surfside był wypadek. Jakiś ogromny SUV próbował skręcić w wąską uliczkę na nadbrzeżu i się przewrócił. Kierowcy ani pasażerom nic się nie stało, ale samochód jak wieloryb wyrzucony na plażę blokował ruch na całej ulicy. Rozdrażniona Helen wiedziała, że jeśli przejedzie obok tępych przybyszów, jeszcze bardziej się wkurzy, dlatego postanowiła wrócić do domu dłuższą drogą. Zawróciła i ruszyła w stronę centrum. Minęła kino, prom i bibliotekę. Budynek biblioteki przypominał starożytną grecką świątynię i w czterechsetletnim purytańskim mieście pasował do reszty zabudowań jak róża do kożucha. I może właśnie dlatego Helen tak go lubiła. Ateneum było lśniącą białą latarnią, rozbłyskiem czegoś odmiennego w samym środku bezbarwnej nijakości, a Helen jakimś cudem utożsamiała się i z jednym, i z drugim. Z jednej strony była na wskroś rzeczowa, tak jak całe Nantucket, a z drugiej strony przypominała marmurowe kolumny i wspaniałe schody, które po prostu nijak nie pasowały do otoczenia. Spojrzała na Ateneum i uśmiechnęła się. To pocieszające, że choć odstawała, to przynajmniej nie aż tak bardzo jak biblioteka.

W domu spróbowała jakoś się pozbierać. Wzięła lodowaty prysznic, potem zadzwoniła do Claire, żeby ją przeprosić. Claire nie odebrała, więc Helen zostawiła jej wiadomość. Długo usprawiedliwiała się, zwalając całą winę na hormony, upał, stres i co tam jeszcze przyszło jej do głowy, choć w głębi serca wiedziała, że żadna z tych rzeczy nie miała wpływu na to, że tak wybuchła. Cały dzień chodziła rozdrażniona.

Powietrze na dworze było ciężkie i nieruchome. Helen pootwierała wszystkie okna w jednopiętrowym domu w stylu szejkerów1, ale nie wpadł nawet najmniejszy powiew. Co za dziwaczna pogoda. W Nantucket w zasadzie nikt nie słyszał, żeby powietrze stało. Zawsze wiał wiatr znad oceanu. Helen włożyła cienki top na ramiączkach i najkrótsze spodenki, jakie miała. A że za bardzo się wstydziła, żeby gdziekolwiek wyjść tak ubrana, postanowiła zrobić obiad. Co prawda w tym tygodniu to ojciec wciąż był kuchennym niewolnikiem i jeszcze przez kilka dni to on odpowiadał za zakupy, gotowanie i zmywanie, ale musiała coś zrobić z rękami, bo inaczej zaczęłaby na nich chodzić.

Makarony były dla Helen jedzeniem pocieszenia, a lasagne to już królowa makaronów. Jeśli w dodatku sama ją zrobi, będzie miała zajęcie na wiele godzin. Tego właśnie potrzebowała. Wyjęła mąkę i jajka i zabrała się do roboty.

Kiedy Jerry wrócił do domu, zwrócił uwagę na dwie rzeczy. Na fantastyczny zapach i straszliwe gorąco. Córkę zastał przy stole w kuchni. Spoconą twarz i ramiona miała całe w mące. Dwoma palcami zdenerwowana szarpała naszyjnik, który w dzieciństwie dostała od matki. Otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się dookoła. Mięśnie miała spięte.

– Zrobiłam obiad – oznajmiła bezbarwnym tonem.

– Coś przeskrobałem? – zagadnął ostrożnie Jerry.

– Nie, skąd. Dlaczego pytasz? Przecież właśnie przygotowałam jedzenie.

– Bo kiedy kobieta godzinami przyrządza jakąś skomplikowaną potrawę, a potem siedzi przy stole wkurzona, to znaczy, że facet zrobił coś naprawdę głupiego – wyjaśnił wciąż niepewnie Jerry. – Może nie wiesz, ale miałem w życiu kilka kobiet oprócz ciebie.

– No to jesteś głodny czy nie? – spytała Helen z uśmiechem, próbując się otrząsnąć.

Głód zwyciężył. Jerry zamknął buzię i poszedł umyć ręce. Helen nie jadła nic od śniadania, powinna więc umierać z głodu. Ale gdy tylko wzięła pierwszy kęs, zorientowała się, że nie da rady więcej przełknąć. Słuchała ojca, przesuwając ulubioną lasagne po talerzu, więc ostatecznie Jerry pochłonął dwie porcje. Wypytywał córkę, jak minął dzień, żeby ukradkiem dosypać sobie trochę soli. Helen jak zwykle udaremniła jego podchody, ale nie miała dość energii i na pytania odpowiadała tylko monosylabami.

Do łóżka położyła się o dziewiątej. Ojca zostawiła przed telewizorem z Red Soksami. Ale o północy, kiedy mecz wreszcie się skończył i Jerry poszedł do siebie, wciąż nie spała. Była tak zmęczona, że powinna zasnąć, ale za każdym razem, gdy zaczynała odpływać, słyszała szept.

Początkowo myślała, że to się dzieje naprawdę i ktoś na zewnątrz robi sobie z niej żarty. Wyszła na taras na dachu, tuż nad oknem sypialni, i próbowała przebić wzrokiem ciemność. Panował całkowity bezruch. Nie dało się wyczuć nawet najmniejszego podmuchu, który mógłby poruszyć gałązkami różanych krzewów wokół domu. Usiadła na chwilę i spojrzała na czarną, tłustą plamę oceanu ponad światłami sąsiedniego budynku.

Nie przychodziła tu już od jakiegoś czasu, ale wciąż czuła dreszczyk romantyzmu na myśl o tym, jak za dawnych lat kobiety usychały z rozpaczy na swoich „wdowich pomostach”2. Wyglądały masztów statków, na których ich mężowie wypłynęli w morze. Kiedy Helen była mała, często wyobrażała sobie, że jej matka jest na takim statku i wróci, gdy tylko uwolni się z rąk piratów, kapitana Ahaba3 albo kogoś równie wszechmocnego. Godzinami przesiadywała na tarasie i przepatrywała horyzont. Ale statek z matką na pokładzie nigdy nie zawinął do przystani w Nantucket.

Poprawiła się na niewygodnej drewnianej podłodze i nagle przypomniała sobie, że wciąż ma tutaj swój schowek. Latami tata upierał się, że Helen spadnie z dachu i się zabije, i zabraniał jej wychodzić na taras samej. Jednak bez względu na to, ile razy ją karał, zawsze w końcu wykradała się na górę, żeby jeść zbożowe batoniki i śnić na jawie. Po kilku miesiącach tak nietypowego dla Helen nieposłuszeństwa Jerry skapitulował i pozwolił jej przesiadywać na dachu, o ile nie będzie się wychylała przez barierkę. Nawet wstawił na taras skrzynkę, w której mogła trzymać swoje rzeczy, żeby nie zamokły w czasie deszczu.

Otworzyła wieko, wyciągnęła śpiwór i rozłożyła go na deskach. Daleko na morzu widać było łodzie; słyszała je, choć z takiej odległości nie powinna. Zamknęła oczy i zasłuchała się w łopot płóciennych żagli i skrzypienie tekowego pokładu skifa wśród delikatnego plusku fal. Sama, przez nikogo niewidziana, mogła wreszcie na chwilę się rozluźnić i być sobą. Gdy w końcu głowa zaczęła jej się kiwać, zeszła do pokoju i położyła się do łóżka, żeby dać snom jeszcze jedną szansę.

Stała na skalistej, pagórkowatej ziemi spieczonej słońcem. Wysuszone na wiór powietrze wirowało i drgało, jakby topniało niebo. Bladożółte skały miały ostre krawędzie, a widoczne gdzieniegdzie, nisko przycupnięte, groźne zarośla pełne były cierni. Na pobliskim zboczu rosło tylko jedno poskręcane zielone drzewko.

Helen była tu sama tylko przez chwilę.

Pod skarłowaciałymi, powykręcanymi gałęziami drzewa pojawiły się trzy postaci – tak szczupłe i malutkie, że w pierwszej chwili pomyślała, że to dziewczynki. Ale gdy zobaczyła mięśnie ich pomarszczonych rąk, które oplatały kości niczym liny, zrozumiała, że muszą być bardzo stare. Wszystkie trzy miały pochylone głowy i twarze schowane za zasłoną długich zmierzwionych czarnych włosów. Nosiły białe szaty, obszarpane i zakurzone aż po kolana. Ich stopy obdarte do żywego mięsa były pokryte smugami błota i czerniejącej krwi.

Helen poczuła strach, jasno i wyraźnie. Odruchowo cofnęła się – rozcięła sobie bosą stopę o skały i poraniła skórę o ciernie. Trzy odrażające postaci zrobiły krok w jej stronę, ich ramionami zaczął wstrząsać bezgłośny szloch. Spod rozczochranych włosów na suknie skapywały krople krwi. Kobiety płakały krwawymi łzami, szepcząc przy tym jakieś imiona.

Helen obudziło uderzenie. Policzek ją mrowił, a w lewym uchu wciąż słyszała jakiś jękliwy dźwięk. Kilka centymetrów wyżej na zmartwionej twarzy Jerry’ego powoli zaczynało się malować poczucie winy. Nigdy wcześniej nie uderzył córki. Musiał wziąć kilka nerwowych wdechów, żeby wydobyć z siebie głos. Zegarek obok wskazywał trzecią szesnaście.

– Krzyczałaś. Musiałem cię obudzić – wyjąkał.

Helen przełknęła z bólem. Próbowała zwilżyć spuchnięty język i ściśnięte gardło.

– W porządku. To tylko zły sen – wyszeptała, siadając.

Policzki miała mokre – nie wiedziała: od potu czy od łez. Otarła je i uśmiechnęła się do taty, żeby go uspokoić. Nie zadziałało.

– Lennie, do diabła, to nie było normalne – powiedział dziwnym, piskliwym głosem. – Mówiłaś przez sen. Naprawdę okropne rzeczy.

– Na przykład? – wychrypiała. Strasznie chciało jej się pić.

– Głównie imiona, całą listę. A potem zaczęłaś powtarzać: „krew za krew” i „mordercy”. Co ci się, u licha, śniło?

Przypomniała sobie trzy kobiety. Trzy siostry, pomyślała. Wiedziała, że nie może o tym powiedzieć ojcu. Wzruszyła ramionami i skłamała. Przekonała Jerry’ego, że morderstwo to typowy element koszmarów, i obiecała, że nigdy więcej nie będzie oglądała horrorów. W końcu udało jej się wyprawić go z powrotem do łóżka.

Szklanka na stoliku obok była pusta, a Helen zaschło w ustach tak, że aż bolało. Spuściła nogi z łóżka, żeby pójść do łazienki po wodę, i gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy jej stopy dotknęły twardej drewnianej podłogi. Włączyła lampkę, żeby się im przyjrzeć, chociaż dobrze wiedziała, co zobaczy.

Podeszwy stóp miała poranione, całe w piasku i kurzu, a łydki poznaczone śladami ciernistych krzewów.

Rozdział 3

Rano, kiedy Helen obudziła się i spojrzała na stopy, rany zniknęły. Już niemal zaczęła wierzyć, że je sobie wyobraziła, dopóki nie zauważyła na pościeli piasku i plam zaschniętej rudej krwi.

Żeby sprawdzić, czy nie popada w obłęd, postanowiła nie sprzątać pościeli. Pójdzie do szkoły i zobaczy, czy plamy wciąż będą, kiedy wróci. Gdyby były, to by znaczyło, że jednak oszalała i nieświadomie włóczy się po nocy, rani sobie nogi i nanosi do łóżka piachu.

Spróbowała zjeść na śniadanie miseczkę jogurtu z owocami, ale nie poszło jej najlepiej. Nie pofatygowała się więc nawet, żeby zabrać cokolwiek do szkoły. Jeśli zgłodnieje, zawsze może kupić sobie coś lekkiego, na przykład zupę albo sucharki.

Jadąc na rowerze, zauważyła, że już drugi dzień z rzędu jest nieznośnie gorąco i wilgotno. Tylko obracające się koła wywoływały lekki powiew. Kiedy przypięła rower do stojaka, zorientowała się, że nie tylko powietrze stoi w miejscu, ale też nie słychać brzęczenia owadów ani śpiewu ptaków. Wszędzie panowała nienaturalna cisza – cała wyspa przypominała statek unieruchomiony pośrodku ogromnego oceanu.

Helen dotarła do szkoły wcześniej niż poprzedniego dnia i w korytarzach był tłok. Claire zobaczyła ją przy wejściu. Gdy tylko uśmiechnęła się szeroko, Helen wiedziała, że przyjaciółka jej przebaczyła. Walcząc z tłumem, Claire zaczęła się przedzierać w jej stronę, żeby mogły razem pójść do klasy.

I gdy tak szły do siebie, Helen nagle poczuła, jakby ugrzęzła w owsiance. Zwolniła, zatrzymała się. Miała wrażenie, że wszyscy wokół zniknęli. W nagle opustoszałej szkole usłyszała szuranie bosych stóp i gwałtowny szloch nieutulonego żalu.

Odwróciła się i zobaczyła, jak zakurzona biała postać z opuszczonymi, drżącymi ramionami akurat znika za rogiem. Zorientowała się, że łkająca kobieta przeszła za plecami kogoś realnego, kto stał i spoglądał na Helen. Skupiła wzrok. To dziewczynka o oliwkowej skórze, z długim czarnym warkoczem przerzuconym przez ramię. Była zaskoczona. Jej naturalnie jasnoczerwone usta ułożyły się w wielkie O.

Raptem powrócił dźwięk, a korytarz znów wypełnili pędzący uczniowie. Helen tkwiła nieruchomo, blokując ruch. Gapiła się, jak lśniący warkocz podryguje na drobnych plecach dziewczynki, która zniknęła w klasie.

Drżała i chwilę jej zajęło, zanim się zorientowała dlaczego. Była wściekła.

– O rany, Len! Chyba nie zemdlejesz? – spytała zaniepokojona Claire.

Helen skoncentrowała wzrok na przyjaciółce i dygocząc, zaczerpnęła powietrza. Cała była zlana zimnym potem. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

– Zabieram cię do pielęgniarki. – Claire złapała Helen za rękę i pociągnęła, żeby ruszyć ją z miejsca. – Matt – zawołała ponad ramieniem przyjaciółki. – Możesz mi pomóc? Lennie zaraz zemdleje.

– Wcale nie – warknęła Helen, nagle świadoma, jak dziwnie się zachowuje.

Uśmiechnęła się do obojga zawstydzona, próbując zatuszować ostre słowa. Matt objął ją w talii, a ona poklepała go lekko, że może puścić. Spojrzał na Helen z wahaniem.

– Jesteś naprawdę blada. I masz sińce pod oczami – powiedział.

– Trochę się przegrzałam na rowerze – zaczęła się tłumaczyć.

– Tylko nie mów, że nic ci nie jest – ostrzegła Claire. Oczy miała pełne łez, a Matt wcale nie wyglądał lepiej. Helen wiedziała, że nie może tego tak zostawić. Nawet jeśli traci rozum, nie wolno jej wyżywać się na przyjaciołach.

– Nie, macie rację. To może być udar słoneczny.

Matt pokiwał głową. Uznał, że to logiczne wytłumaczenie.

– Claire, zabierz ją do łazienki. Powiem Hergiemu, co się stało, żeby nie wstawiał wam spóźnienia. I powinnaś coś zjeść. Wczoraj nawet nie tknęłaś obiadu – przypomniał Helen.

Była zaskoczona, że Matt o tym pamiętał, ale on zawsze miał oko do szczegółów. Chciał studiować prawo. Tak, kiedyś na pewno będzie w tym świetny.

W łazience Claire polała przyjaciółce zimną wodą całe plecy, zamiast zmoczyć tylko kark. Stoczyły prawdziwą bitwę morską. Claire trochę się uspokoiła. To była pierwsza normalna reakcja Helen od paru dni. Z kolei Helen miała wrażenie, jakby przekroczyła granicę zmęczenia i wszystko wydawało jej się teraz zabawne.

Hergie napisał im zwolnienie, więc nie spieszyły się na pierwszą lekcję. Zwolnienie od pana Hergeshimera było jak złoty bilet Willy’ego Wonki – przez całą godzinę uczeń mógł sobie wszędzie chodzić i robić, co mu się żywnie podoba, i żaden nauczyciel się nie czepiał

W stołówce zamówiły sok pomarańczowy, żeby podnieść Helen poziom cukru. Przy okazji podzieliły się mufinką z czekoladą. Helen połknęła wszystko i tym cudownym sposobem od razu poczuła się lepiej. A potem poszły do auli i stanęły przed dwumetrowym wiatrakiem, żeby się ochłodzić. Na zmianę śpiewały do wirujących ostrzy i nasłuchiwały swoich głosów pociętych na setki kawałeczków. Zaśmiewały się przy tym do rozpuku.

Po dozwolonych wagarach i dawce cukru na pusty żołądek Helen tak się zakręciło w głowie, że nie mogła sobie przypomnieć, w której klasie ma następną lekcję. Kiedy zadzwonił dzwonek, okazało się, że niechcący zapuściły się z Claire w nie ten korytarz. Spojrzały po sobie, wzruszyły ramionami: „No i co z tego?”, a potem wybuchnęły śmiechem. I wtedy Helen po raz pierwszy zobaczyła Lucasa.

Niebiosa w końcu zdecydowały się wypuścić wiatr, który przetrzymywały od dwóch dni. Gorący, wysuszony podmuch wdarł się przez otwarte okna do parnego budynku, porwał leżące luzem kartki, brzegi spódnic, rozpuszczone włosy i walające się papierki. Wszelkie drobiazgi pofrunęły do sufitu jak birety w dzień rozdania świadectw. Przez chwilę Helen wydawało się, że wszystkie te rzeczy tam zostaną, zastygną w stanie nieważkości.

Lucas stał przed swoją szafką kilka metrów dalej i patrzył na Helen, a świat czekał, aż powróci grawitacja. Był wysoki – dobrze ponad metr osiemdziesiąt – i potężny, choć mięśnie miał raczej smukłe, nie napakowane. Krótkie czarne włosy i ciemna opalenizna podkreślały biały uśmiech i błękitne jak morze oczy.

To spotkanie było dla Helen jak przebudzenie. Po raz pierwszy w życiu poznała, czym jest czysta, zatruwająca serce nienawiść.

Nie zdawała sobie sprawy, że do niego biegnie. Słyszała tylko zawodzenie, wzbierający lament trzech łkających sióstr. Widziała je za wysokim, ciemnym chłopakiem – Lucasem – i mniejszym szatynem obok. Siostry szarpały się za włosy i wyrywały z głowy okrwawione garście. Oskarżycielsko mierzyły palcami w obu chłopców, a przy tym wywrzaskiwały listę imion ludzi zamordowanych dawno temu. Helen nagle zrozumiała, co musi zrobić.

W ułamku sekundy pokonała odległość dzielącą ją od obu chłopców. Ten drugi rzucił się w jej stronę, ale Lucas go powstrzymał i pchnął na szafki. Helen się zatrzymała. Wszystkie mięśnie miała napięte.

– Kasandra! Stój – krzyknął Lucas ponad ramieniem Helen, z twarzą o kilka centymetrów od jej twarzy. – Ona jest bardzo silna.

Helen paliły ręce, a kostki w nadgarstkach niemal chrupały. Zorientowała się, że Lucas chwycił ją za przeguby, żeby utrzymać jej dłonie z dala od swojej szyi. I tak trwali w impasie, lecz gdyby zdołała sięgnąć palcami centymetr dalej, złapałaby go za gardło.

I co wtedy? – spytał głos w jej głowie. Wydusiłaby z niego życie! – odparł drugi.

Boleśnie niebieskie oczy Lucasa rozszerzyły się z zaskoczenia. Helen wygrywała. Długim paznokciem drasnęła pulsującą skórę nad tętnicą, którą chciała przebić. I raptem, zanim zdążyła się zorientować, Lucas obrócił ją i przycisnął do siebie. Przytrzymał jej ręce przy piersi i stanął z szeroko rozstawionymi nogami, żeby obcasem nie przyszpiliła mu stopy. Nie mogła się ruszyć.

– Kim jesteś? Z jakiego Domu? – wydyszał Helen w ucho i potrząsnął nią gwałtownie, żeby pokazać, że nie żartuje. Tylko że do Helen nic nie docierało.

Unieruchomiona, bezradna, zaczęła wrzeszczeć z wściekłości. Ale zaraz przestała. Zaczęło do niej docierać, że połowa nauczycieli próbuje ją odciągnąć od nieznajomego. Wszyscy się na nich gapili.

Jakby nie dość było tej męczarni, nagle chwyciły ją skurcze. Wstrząsany konwulsjami Lucas puścił ją, jakby się zamieniła w płonącą zapałkę. Upadła na podłogę.

– Panno Hamilton! Panno… Helen. Helen, spójrz na mnie – zawołał pan Hergeshimer.

Klęczał obok, a ona dyszała ciężko, próbując rozluźnić mięśnie. Spojrzała na jego spoconą twarz. Włosy miał w nieładzie, a okulary przesunęły mu się w czasie walki na bok. Przez moment zastanawiała się, czy to ona go uderzyła. Wybuchnęła płaczem.

– Co się ze mną dzieje? – załkała.

– Już dobrze. Uspokój się – polecił stanowczo pan Hergeshimer. – Cała reszta, proszę się rozejść do klas. I to już! – zagrzmiał na tłum dzieciaków stojących wokół z otwartymi ustami.

Wszyscy się rozpierzchli, kiedy pan Hergeshimer wstał i przejął dowodzenie.

– Wy dwaj. – Wskazał na Lucasa i Jazona. – Idziecie ze mną do dyrektora. Pan Millis! Panna Aoki! Zaprowadzicie pannę Hamilton do pielęgniarki, a potem pójdziecie prosto do swoich klas. Zrozumiano?

Matt natychmiast objął Helen ramieniem i pomógł jej wstać. Claire złapała przyjaciółkę za rękę. Helen zerknęła w górę – idący cicho z panem Hergeshimerem Lucas obejrzał się przez ramię. Poczuła nową falę nienawiści i łzy znowu napłynęły jej do oczu. Matt prowadził płaczącą dziewczynę do pielęgniarki i od czasu do czasu z zakłopotaniem poklepywał ją po włosach. Wstrząśnięta Claire szła po drugiej stronie i w ogóle się nie odzywała.

– Co on ci takiego zrobił, Lennie? – spytał ostro Matt.

– N-n-nigdy w życiu g-g-go nie widziałam! – wyjąkała Helen i zaniosła się jeszcze większym płaczem.

– Świetny pomysł, Matt! Jeszcze ją teraz wypytuj! Możesz się zamknąć? – warknęła Claire. Z trudem nad sobą panowała.

Resztę drogi pokonali w milczeniu. Kiedy dotarli do gabinetu pielęgniarki, opowiedzieli pani Crane, co się stało. Nie zapomnieli dodać, że rano Helen miała udar. Pani Crane kazała jej leżeć z zimnym ręcznikiem na oczach i zadzwoniła po Jerry’ego.

– Twój tata już tu jedzie, kochana. Nie, nie, nie zdejmuj tego. To ci pomoże – powiedziała, mijając leżankę.

Helen słyszała, że pielęgniarka wyszła porozmawiać z kimś na korytarz, potem wróciła i usiadła przy biurku.

Leżała tak z tym ręcznikiem, wdzięczna za odrobinę samotności i względnej prywatności. Nie była w stanie logicznie myśleć, a co dopiero cokolwiek komuś tłumaczyć. To przerażające, ale z jakiegoś powodu wiedziała, że to, co próbowała zrobić, było słuszne. A w każdym razie, że tego od niej oczekiwano. Święcie wierzyła, że zabiłaby tamtego chłopaka, gdyby tylko mogła, i wcale nie czuła się z tego powodu winna. Dopóki nie zobaczyła ojca.

Wyglądał strasznie. Pani Crane opowiedziała mu o wszystkim i wyjaśniła, że dziwny wybuch Helen mógł być spowodowany poważnym udarem, którego dostała rano. Jerry wysłuchał jej z uwagą, a potem poprosił, żeby zostawiła go na chwilę z córką samego.

Na początku nie powiedział nic, po prostu czekał. Helen siedziała na leżance i bawiła się swoim wisiorkiem. W końcu usiadł obok niej.

– Nie okłamałabyś mnie, prawda? – spytał miękko. Pokręciła głową. – Jesteś chora?

Wzruszyła ramionami.

– Nie czuję się dobrze… ale nie wiem, co jest nie tak – odparła szczerze.

– Musimy iść do lekarza.

– Tak.

Uśmiechnęli się do siebie i nagle oboje odwrócili głowy – usłyszeli tupot stóp zmierzających do gabinetu.

Jerry wstał i zasłonił Helen. W tej samej chwili do środka wpadł wysoki, niewiarygodnie wysportowany mężczyzna trochę po czterdziestce. Helen zerwała się z leżanki i instynktownie zaczęła szukać drugich drzwi. Ale innego wyjścia nie było. Poczuła, że jej chwile są policzone.

W kącie maleńkiego gabinetu niespodziewanie pojawiła się łkająca postać. Przykucnięta, z twarzą zasłoniętą splątanymi włosami, jękliwym głosem zaczęła wymieniać jakieś imiona. Powtarzała „krew za krew” i raz za razem waliła głową w ścianę.

Helen zasłoniła uszy rękoma. Oderwała wzrok od potwornej sceny i zebrała się na odwagę, żeby spojrzeć na ogromnego mężczyznę. Między nimi przeskoczyła iskra rozpoznania. Co prawda Helen nigdy wcześniej go nie spotkała, ale czuła, że powinna się bać tego człowieka. Stanowczość na twarzy nieznajomego zniknęła. Pojawiły się szok i zmieszanie. Olbrzym przeniósł wzrok na Jerry’ego i coś, co mogło dać początek straszliwej walce, zostało rozbrojone przez niemal komiczny wyraz niedowierzania.

– Czy pan… pan jest ojcem tej młodej damy, która zaatakowała mojego syna? – spytał łamiącym się głosem.

Jerry gwałtownie przytaknął.

– Moja córka Helen. – Wskazał za siebie. – Jerry Hamilton.

– Kastor Delos – odparł olbrzym. – Niestety moja żona Noel nie mogła przyjść. A matka Helen?

Jerry pokręcił głową.

– Jesteśmy tylko Lennie i ja.