Star Wars. Wielka Republika. Oko Ciemności - Mann George - ebook + książka

Star Wars. Wielka Republika. Oko Ciemności ebook

Mann George

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ROK PO TRAGICZNYCH WYDARZENIACH Z GASNĄCEJ GWIAZDY JEDI WALCZĄ O UWOLNIENIE GALAKTYKI SPOD JARZMA NIHILÓW.

W galaktyce nastąpił rozłam. Po zadaniu Republice druzgocącego ciosu, jakim było zniszczenie Latarni Gwiezdny Blask, Nihilowie otoczyli część Zewnętrznych Rubieży niemożliwą do sforsowania barierą, zwaną Wałem Burzowym. Ustanowili teren, na którym rządzi niepodzielnie Marchion Ro, podczas gdy jego zwolennicy sieją spustoszenie i chaos, wypełniając skrzętnie bezlitosne rozkazy swego przywódcy. Uwięzieni za liniami wroga Jedi,

w tym Avar Kriss, muszą zmobilizować siły, aby pomóc światom plądrowanym przez Nihilów, starając się jednocześnie wyprzedzić o krok zarówno ich samych, jak i służące im okrutne stworzenia.

Poza tak zwaną Strefą Okluzji Nihilów Elzar Mann, Bell Zettifar i inni Jedi pracują w pocie czoła wraz z siłami Republiki, aby dotrzeć do planet, które zostały odcięte od reszty galaktyki. Ale każda próba sforsowania Wału Burzowego kończy się niepowodzeniem – bariera blokuje również łączność. Liczne porażki i straty dają się boleśnie we znaki zarówno Elzarowi, jak i Bellowi, desperacko poszukującym rozwiązania tego impasu.

Ale nawet jeśli Republice i Jedi uda się przedrzeć przez Wał Burzowy, czeka ich konfrontacja

z czymś znacznie gorszym: bezimiennymi, istotami, które żywią się Mocą, dosłownie wysysając ją z Jedi. Jakie inne brutalne sztuczki ma jeszcze w zanadrzu Marchion Ro? W miarę jak desperacja Jedi i Republiki rośnie, płomyczek nadziei na ponowne zjednoczenie galaktyki stopniowo gaśnie – być może bezpowrotnie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Chronologia Star Wars

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Wprowadzenie

Nastały nie­spo­kojne czasy. Minął rok od znisz­cze­nia Latarni Gwiezdny Blask przez nik­czem­nego Mar­chiona Ro i jego bandę okrut­nych Nihi­lów.

Utwo­rzyli oni na Zewnętrz­nych Rubie­żach STREFĘ OKLU­ZJI, zamy­ka­jąc setki świa­tów za swoim Wałem Burzo­wym. Bariera blo­kuje łącz­ność, a statki, które ją prze­kra­czają, giną w próżni lub są nisz­czone przez Nihi­lów.

Repu­blika jest bez­radna wobec tego zło­wro­giego zagro­że­nia, a odważni i mądrzy RYCE­RZE JEDI na­dal oba­wiają się legen­dar­nych bez­i­mien­nych stwo­rzeń Ro, prze­ko­naw­szy się na wła­snej skó­rze, że są bar­dzo realne… i zabój­czo groźne…

Prolog. HETZAL, STREFA OKLUZJI

Pro­log

HET­ZAL, STREFA OKLU­ZJI

Jak wszyst­kie istoty żywe, tak i wielki mistrz Jedi Pra-Tre Veter znał strach.

Był to w końcu natu­ralny, bio­lo­giczny impuls, reak­cja na bodźce zewnętrzne rzą­dząca zacho­wa­niem stwo­rzeń w całej galak­tyce. Strach zapew­niał im ochronę, sta­no­wił sys­tem alar­mowy, ostrze­ga­jący przed zagro­że­niem, sygnał do ucieczki, naka­zu­jący szu­kać bez­piecz­nego miej­sca z dala od dra­pież­ni­ków, mogą­cych wyrzą­dzić im krzywdę.

Ale strach był rów­nież narzę­dziem. Bro­nią, którą posłu­gi­wali się ludzie o złych zamia­rach, instru­men­tem kon­troli. Dawało się go wyko­rzy­stać – cza­sami w spo­sób deli­katny i pre­cy­zyjny, a cza­sem z siłą młota kru­szą­cego kamień. Strach mógł zła­mać nawet naj­sil­niej­sze jed­nostki i dopro­wa­dzić całe popu­la­cje do upadku, zmu­sza­jąc je do pod­po­rząd­ko­wa­nia się cie­mięż­com.

Strach miał moc nisz­cze­nia gwiazd.

Była to jed­nak broń tchó­rzy. Strach dało się poko­nać. Prze­zwy­cię­żyć. Prze­kuć w siłę.

Jako pada­wan i póź­niej, jako rycerz Jedi, Veter nauczył się kon­tro­lo­wać swoje emo­cje, powstrzy­my­wać je, rozu­mieć i wyko­rzy­sty­wać. Nie cho­dziło o to, że prze­stał odczu­wać lub roz­po­zna­wać strach – raczej zro­zu­miał, czym on jest, i nauczył się go od sie­bie odsu­wać. Dla niego, podob­nie jak dla więk­szo­ści Jedi, strach sta­no­wił po pro­stu infor­ma­cję – sys­tem ostrze­gaw­czy, który pozwa­lał mu roz­po­znać zagro­że­nie, a następ­nie odpo­wied­nio zare­ago­wać. Jako wielki mistrz Rady Jedi nie pozwa­lał już, by mącił on jego myśli. Każda jego decy­zja była racjo­nalna i prze­my­ślana.

W ten oto spo­sób Veter, podob­nie jak wielu Jedi przed nim, nauczył się sta­wiać czoła nie­bez­pie­czeń­stwu. Nara­żać się, by chro­nić innych i robić to spo­koj­nie i logicz­nie, będąc pogo­dzo­nym z wła­snym losem.

To zaś spra­wiało, że jego obecna sytu­acja stała się jesz­cze trud­niej­sza.

Nie cho­dziło o to, że prze­szka­dzała mu kom­pletna, czarna jak smoła ciem­ność. Ani ściany czy zimne meta­lowe kraty jego celi. Nie bał się też Nihi­lów, Mar­chiona Ro ani jego słu­gu­sów, śmierci i per­spek­tywy połą­cze­nia z Mocą.

Ale to coś, ta istota cza­jąca się gdzieś tam w mroku daleko poza jego celą… O, to było coś zde­cy­do­wa­nie innego. Coś zdol­nego dosłow­nie pożreć to, kim był, znisz­czyć go do cna. Miało zdol­ność wywo­ły­wa­nia stra­chu, któ­rego nie potra­fił się wyzbyć, który zwi­jał się w jego trze­wiach niczym zimny wąż. Bez­i­mienni mieli być stwo­rze­niami z mitów, potwo­rami z histo­rii opo­wia­da­nych dzie­ciom, aby je wystra­szyć. Ale Veter – podob­nie jak wielu nie­for­tun­nych Jedi przed nim – prze­ko­nał się na wła­snej skó­rze, że te bestie oka­zały się jak naj­bar­dziej realne.

Jeśli uważ­nie się wsłu­chał, mógł usły­szeć, jak to coś spa­ce­ruje gdzieś w odle­głym mroku, czła­pie wzdłuż ścian wła­snej celi – dra­pież­nik w klatce, cze­ka­jący na odpo­wiedni moment, by zaata­ko­wać, by się uwol­nić. Wygło­dzona bestia, która wie, że jej ofiara jest bli­sko.

Veter otwo­rzył oczy, ale nic nie widział. Żad­nego ruchu ani prze­bły­sku świa­tła. Jego jedy­nym uko­je­niem były teraz wspo­mnie­nia. Uwię­ziony tutaj, tak bli­sko tego bez­i­mien­nego stwora, nie mógł oczy­ścić umy­słu, sku­pić się… od ilu dni? Czy minęły już całe tygo­dnie? A może mie­siące? Stra­cił poczu­cie czasu. Ale wciąż pozo­sta­wał Jedi, a to ozna­czało, że nie wszystko jesz­cze stra­cone. Na­dal miał w sobie siłę. Umac­niały go wspo­mnie­nia o jego towa­rzy­szach z zakonu – iskra nadziei, którą w nim wskrze­sili. Nie tylko w nim, ale w całej galak­tyce. Nadziei, którą mogli na nowo roz­bu­dzić.

Nie bał się. Ale znał strach i znaj­dzie spo­sób, by go poko­nać, tak jak zawsze.

Veter się­gnął do nosa, by uci­snąć jego grzbiet… i zawa­hał się, prze­kli­na­jąc w duchu samego sie­bie, gdy jego ramię prze­szył impuls bólu. Lewa ręka mistrza Jedi znik­nęła, zre­du­ko­wana do popie­la­tego kikuta. Ślady dziw­nego zwap­nie­nia bie­gły wzdłuż reszty przed­ra­mie­nia niczym zatrute żyły, odci­na­jąc się mocno od brą­zo­wo­czar­nego ciała. Choć powoli, zwap­nie­nie wciąż się roz­prze­strze­niało, bole­śnie peł­znąc coraz wyżej wraz z każdą upły­wa­jącą godziną. Doznał też innych obra­żeń – Nihi­lo­wie roz­ko­szo­wali się odci­na­niem rogo­wych wypu­stek wień­czą­cych jego głowę, pró­bu­jąc go upo­ko­rzyć, pozba­wia­jąc dzie­dzic­twa jego rasy, Tar­na­bów. Ale Pra-Tre ni­gdy nie odzna­czał się dumą. To tylko zwy­kłe rany, bli­zny, z któ­rymi zdoła żyć dalej; nie zmie­niały tego, kim był. Ale dziwne zwap­nie­nie… to coś innego: jak pierw­sze symp­tomy śmierci, spo­wo­do­wane kon­tak­tem z tam­tym stwo­rze­niem.

Sta­no­wiły wynik jed­nego z eks­pe­ry­men­tów Nihi­lów, prze­pro­wa­dzo­nego w pro­wi­zo­rycz­nym labo­ra­to­rium przez tego sza­lo­nego mło­to­gło­wego, Itho­ria­nina, mam­ro­czą­cego coś bez prze­rwy w swoim wibru­ją­cym ojczy­stym języku w trak­cie całego pro­cesu, komen­tu­ją­cego na bie­żąco, pod­czas gdy jego oprawcy powoli zmniej­szali dystans mię­dzy nim a stwo­rze­niem trzy­ma­nym na naelek­try­zo­wa­nej łań­cu­cho­wej smy­czy po dru­giej stro­nie pomiesz­cze­nia. A przy­naj­mniej tak wyda­wało się Vete­rowi – nie był w sta­nie sku­pić wzroku na stwo­rze, sama jego bli­skość spra­wiała, że wszystko roz­my­wało się pod wpły­wem roz­pa­lo­nych włóczni bólu, wbi­ja­ją­cych się w jego czaszkę. A gdy zaczęło się nim żywić, powoli wysy­sa­jąc z ciała Jedi Moc, jego prze­ra­że­nie uro­sło do nie­wy­obra­żal­nych roz­mia­rów, prze­kra­cza­jąc wszel­kie znane mu gra­nice.

To był moment, w któ­rym Pra-Tre utra­cił nad sobą kon­trolę. Strach zawład­nął nim bez reszty, a resztki roz­sądku wypa­ro­wały. Nie do końca pamię­tał, co wyda­rzyło się póź­niej, ale wie­dział, że został odcią­gnięty, zanim stwór zdą­żył go pochło­nąć. Sły­szał, jak zwie­rzę wyje, szar­piąc naelek­try­zo­waną smycz, pró­bu­jąc go dosię­gnąć, łamiąc wła­sne kości z total­nej despe­ra­cji i głodu, pod­czas gdy on został wtrą­cony z powro­tem do swo­jej celi, pogrą­ża­jąc się w głę­bo­kiej nie­świa­do­mo­ści, jakimś cudem peł­nej jed­nak nie­po­ko­ją­cych wizji.

Kiedy się ock­nął, był zasko­czony, że jesz­cze żyje. Gar­dło miał zdarte od krzyku, a jego lewa dłoń znik­nęła, zre­du­ko­wana do zwap­nia­łego kikuta w miej­scu, w któ­rym kie­dyś znaj­do­wał się nad­gar­stek.

Nie wie­dział, ile czasu minęło od tam­tego dnia – być może godziny, ale rów­nie dobrze mogło to być kilka dni. Tak czy ina­czej, od tam­tego momentu tkwił samot­nie w swo­jej celi. Jej jedyne wypo­sa­że­nie sta­no­wił dzba­nek let­niej wody sto­jący w kącie. Cokol­wiek zro­bił mu ten Itho­ria­nin – Veter zauwa­żył ślady po zastrzy­kach na swoim dru­gim ramie­niu, suge­ru­jące, że gdy był nie­przy­tomny, prze­pro­wa­dzano na nim kolejne eks­pe­ry­menty – wyglą­dało na to, że spo­wol­niło to pro­ces prze­miany w zwap­niałą sko­rupę.

„Wol­niej­sza, bar­dziej bole­sna śmierć. Bar­dzo w stylu Nihi­lów…”

Wyczuł w ciem­no­ści jakiś ruch.

Szczęk mecha­nicz­nego zamka. Skrzy­pie­nie zawia­sów. A potem nagły roz­błysk świa­tła, tak ostry, że zakrę­ciło mu się w gło­wie, jakby rze­czy­wi­stość nagle wdarła się bru­tal­nie do jego umy­słu i wypa­liła w nim dziurę. Zaci­snął powieki, uno­sząc pozba­wione dłoni ramię, aby osło­nić oczy przed świa­tłem.

„Cóż za iro­nia” – pomy­ślał. „Dla świa­tła i życia…”

Odgłos kro­ków przy­brał na sile – stu­kot cięż­kich butów. Zatrzy­mały się przed kra­tami jego celi. Veter odniósł wra­że­nie, że usły­szał znie­sma­czone prych­nię­cie.

Powoli otwo­rzył oczy i prze­ko­nał się, że świa­tło nie jest wcale tak ostre i jasne, jak mu się wyda­wało. Tak bar­dzo przy­zwy­czaił się do mroku, że naj­mniej­szy blask – zna­jomy blask – wyda­wał się rażący i bole­sny dla jego nawy­kłych do ciem­no­ści oczu.

Ale nie – to była tylko żółta poświata skra­dzio­nego mie­cza świetl­nego, zaci­śnię­tego w dłoni obcej osoby. Pra-Tre poczuł falę wzbu­rze­nia. Prze­błysk jego daw­nego „ja”.

„Jak on śmie?” – wark­nął w duchu. „Jak śmie uży­wać naszej wła­snej broni, naszych wła­snych sym­boli prze­ciwko nam? Jak to się stało, że upa­dli­śmy tak nisko?”

Niczym Latar­nia spa­da­jąca z eiram­skiego nieba, Jedi zostali bru­tal­nie spro­wa­dzeni na zie­mię. Ale powstaną ponow­nie. Będą znowu kro­czyć w świe­tle.

– Widzę, że odzy­ska­łeś nieco wigoru. – Głos był zimny, pozba­wiony emo­cji. – Dostrze­gam to w two­ich oczach. Nie brak ci hartu ducha, trzeba to przy­znać. – Postać pode­szła bli­żej, wcho­dząc w krąg migo­czą­cego bla­sku rzu­ca­nego przez klingę mie­cza świetl­nego. – Ale to ziarno nadziei, które tak pie­czo­ło­wi­cie hołu­bisz, ta wiara, że Jedi pod­niosą się po tym wszyst­kim, że uda im się odwró­cić to, czego doko­na­li­śmy… to fałsz, ułuda. Zmiaż­dżę je, tak jak skru­szy­łem wszystko inne, w co ty i tobie podobni wie­rzy­cie. Będę patrzył, jak się płasz­czysz. – Postać zatrzy­mała się, po czym uprzej­mym, cywi­li­zo­wa­nym tonem dodała: – Ale może jesz­cze nie dziś.

Veter pod­niósł wzrok. Spoj­rzał na tę istotę – tego potwora – hardo, but­nie.

Oto stał przed nim sprawca tego wszyst­kiego, całego tego bólu, cier­pie­nia, cha­osu. Mar­chion Ro, Oko Nihi­lów, serce burzy.

Wyglą­dał impo­nu­jąco w swoim szkar­łat­nym płasz­czu, z futrza­nym koł­nie­rzem zarzu­co­nym na sze­ro­kie ramiona. I jesz­cze ten hełm, z osa­dzo­nym cen­tral­nie dziw­nym, czer­wo­nym okiem, w któ­rym kłę­bił się czer­wony wir. Usa­do­wiony na ziemi niczym skru­szony pokut­nik u stóp swego pana, Veter miał wra­że­nie, że oko wwierca mu się w czaszkę.

Wszystko dokład­nie tak, jak zapla­no­wał to Mar­chion Ro.

Zde­ter­mi­no­wany, by nie dać Oku satys­fak­cji, jakiej Nihil tak bar­dzo pra­gnął, Pra-Tre podźwi­gnął się z pod­łogi, sta­ra­jąc się ukryć napię­cie i sła­bość, które czuł głę­boko w kościach. Był gło­dzony, tor­tu­ro­wany i nara­żony na kon­takt z tym okrut­nym stwo­rze­niem, ale wciąż pozo­sta­wał Jedi. Wciąż pozo­sta­wał człon­kiem Naj­wyż­szej Rady.

Zmu­sił się, by utrzy­mać pion, i zro­bił krok w stronę krat, aby zna­leźć się bli­żej swo­jego oprawcy. Bucze­nie mie­cza świetl­nego było jedy­nym odgło­sem mącą­cym ciszę, z wyjąt­kiem nie­rów­nego odde­chu Vetera. Wie­dział, że wkrótce sta­nie się jed­no­ścią z Mocą.

Spoj­rzał wyzy­wa­jąco na Ro, wbi­ja­jąc wzrok w to świ­dru­jące, cyklo­powe oko pośrodku hełmu Eve­rena.

Gdyby tylko mógł wycią­gnąć rękę i wyrwać mu miecz świetlny…

Się­gnął po Moc. Wyda­wała się odle­gła, słaba – nikłe echo tego, czym była dla niego wcze­śniej, czym była zawsze. Bli­skość istoty zakłó­cała jego połą­cze­nie z nią, jakby w jakiś spo­sób stwór wysy­sał z niego Żywą Moc.

Veter zawsze odczu­wał Moc jako coś sta­łego, litego, nie­mal nama­cal­nego. Ela­stycz­nego i podat­nego na for­mo­wa­nie niczym glina. Coś, co mógł kształ­to­wać na nowe spo­soby, by wyra­zić sie­bie… ale teraz jej mate­ria wyda­wała się rzadka i luźna, nie­zdolna do utwo­rze­nia form, które pró­bo­wał nadać jej w swoim umy­śle. Głód stwo­rze­nia kąsał obrzeża jego sku­pie­nia, roz­pra­sza­jąc go i zakłó­ca­jąc każdą myśl. Był jak nie­ustę­pliwa, upo­rczywa, roz­pa­lona do bia­ło­ści igła, wbi­ja­jąca się w jego poty­licę, zde­ter­mi­no­wana, by nie zaznał spo­koju, unie­moż­li­wia­jąca mu odna­le­zie­nie rów­no­wagi. A jed­nak, jak nauczał go nie­gdyś mistrz Yoda, kiedy Veter nale­żał jesz­cze do grona mło­dzi­ków: nie ma pró­bo­wa­nia, jest tylko dzia­ła­nie. Bez względu na oko­licz­no­ści, bez względu na ból.

Się­gnął po miecz świetlny, przy­cią­ga­jąc go do sie­bie. Ręko­jeść prze­su­nęła się lekko w dłoni Ro, drga­jąc, jakby kie­ro­wana ku tar­nab­skiemu mistrzowi Jedi niczym igła kom­pasu… ale jej utrzy­ma­nie wyma­gało od niego zbyt wiel­kiego wysiłku. Zro­bił chwiejny krok w tył, pozwa­la­jąc, by broń wyśli­zgnęła się z jego sła­bego chwytu.

Ro zga­sił miecz świetlny kciu­kiem, ponow­nie pogrą­ża­jąc celę w nie­prze­nik­nio­nym mroku. A potem, bez słowa, po pro­stu odwró­cił się i odszedł.

Rozdział pierwszy. CORUSCANT

Roz­dział pierw­szy

CORU­SCANT

Wysoko ponad strze­li­stymi igli­cami Coru­scant gwiazdy obra­cały się na fir­ma­men­cie tak, jak robiły to od wie­ków. Maleń­kie świetlne punk­ciki, wska­zu­jące pozy­cje odle­głych słońc, dale­kich świa­tów, odda­lo­nych ludów, któ­rym odpo­wia­dały z dołu roz­mi­go­tane świa­tła tęt­nią­cej życiem pla­nety-mia­sta.

To był piękny widok. To zna­czy, powi­nien wpra­wiać w zachwyt.

Ale Elzar Mann nie potra­fił się nim cie­szyć. Bez względu na to, jak mocno i jak długo wpa­try­wał się w gwiazdy ze swo­jego punktu obser­wa­cyj­nego na wiel­kim bal­ko­nie przed biu­rem kanc­le­rza, wyda­wały się w jakiś spo­sób… znie­kształ­cone. Cał­kiem jakby galak­tyka nagle zmie­niła swoją formę, wypa­czyła się i zawęź­liła. Jakby wszystko, na czym kie­dyś mógł pole­gać – każdy nie­ru­chomy punkt w pogrą­żo­nej w cha­osie galak­tyce – zostało mu nagle ode­brane, bru­tal­nie wyrwane spod stóp, gdy tak despe­racko pró­bo­wał utrzy­mać pozy­cję sto­jącą.

Czuł się tak od momentu, gdy runęła Latar­nia Gwiezdny Blask…

…i gdy stra­cili Stel­lana.

Elzar zamknął oczy i pozwo­lił, by bryza potar­gała jego i tak już zmierz­wione włosy, jakby w nadziei, że chłodny wiatr w jakiś spo­sób zabie­rze ze sobą wspo­mnie­nia, ponie­sie je ku stru­mie­niom ruchu powietrz­nego i z dala od iglic i kopuł, dopóki nie znikną bez śladu. Zauwa­żył, że w ciągu ostat­nich mie­sięcy na jego skro­niach poja­wiło się kilka nowych siwych pase­mek. Stra­cił też na wadze i choć wciąż był w dobrej for­mie – więk­szość wie­czo­rów spę­dzał na ćwi­cze­niach z mie­czem świetl­nym i tre­no­wał do póź­nej nocy – mocno schudł. Pró­bo­wał wmó­wić sobie, że to wsku­tek nawału pracy, sku­pia­nia się bez reszty na zna­le­zie­niu roz­wią­za­nia pro­blemu Nihi­lów, ale wie­dział, iż po pro­stu za bar­dzo się zamar­twia.

Stel­lan by go wyśmiał. Dałby mu kuk­sańca i kazał prze­stać roz­pa­mię­ty­wać to, czego nie dało się cof­nąć. Sku­pić się na „tu i teraz”. Zro­bić to, co należy, i zaufać, że Moc go popro­wa­dzi, jak zawsze.

Ale Stel­lana już nie było. Zjed­no­czył się z Mocą. Od tam­tych wyda­rzeń minął już rok. Elzar wie­dział, że jego stary przy­ja­ciel odna­lazł spo­kój. A jed­nak wciąż dotkli­wie odczu­wał jego brak. I nie tylko on. Jego nie­obec­ność powo­do­wała pustkę nie tylko w ser­cach i umy­słach Jedi – jej piętno bole­śnie odci­snęło się rów­nież na struk­tu­rach przy­wód­czych zakonu. Zwłasz­cza teraz, gdy Nihi­lo­wie wygrali, znisz­czyli Latar­nię Gwiezdny Blask, a następ­nie zaanek­to­wali dzie­siątki świa­tów, cały sek­tor Zewnętrz­nych Rubieży, odci­na­jąc go od reszty galak­tyki. Obszar ten został nazwany Strefą Oklu­zji Nihi­lów i oddzie­lony od pozo­sta­łych tere­nów nie­wi­dzialną zaporą, poza którą roz­cią­gał się obszar ich nie­po­dziel­nych rzą­dów.

Wał Burzowy sta­no­wił roz­le­głą barierę zakłó­ca­jącą podróże z pręd­ko­ścią nad­świetlną. Każda jed­nostka, pró­bu­jąca ją sfor­so­wać, była gwał­tow­nie wyrzu­cana z nad­prze­strzeni i albo ule­gała natych­mia­sto­wemu znisz­cze­niu, albo zni­kała bez śladu. Pro­wa­dzono liczne dys­ku­sje na temat tego, co dokład­nie działo się z tymi zagi­nio­nymi stat­kami, szcze­gól­nie że Wał Burzowy zakłó­cał rów­nież łącz­ność, ale zakła­dano, iż wszyst­kie, które nie zostały uni­ce­stwione pod­czas próby przedar­cia się przez niego, były zatrzy­my­wane przez nihil­skie patrole i tra­fiały do tak zwa­nych stref śmierci. Tak czy ina­czej, ni­gdy wię­cej o nich nie sły­szano.

Co gor­sza, siatka prze­kaź­ni­ków i boi – zwa­nych Ziar­nami Burzy – która sta­no­wiła pod­stawę Wału Burzo­wego, była tak gęsta, że zwy­kłe prze­nik­nię­cie przez nią rów­nież nie wcho­dziło w grę. Każdy sta­tek pró­bu­jący prze­drzeć się przez tak wielki szmat prze­strzeni kosmicz­nej z pręd­ko­ścią pod­świetlną musiałby lecieć przez sto lat, zanim dotarłby do celu. Mało tego: każda próba prze­do­sta­nia się przez zaporę w nor­mal­nym tem­pie wią­zała się z ryzy­kiem nara­że­nia się na patrole Nihi­lów lub atak rojów dro­idów demon­ta­żo­wych, zaalar­mo­wa­nych przez zauto­ma­ty­zo­wane sys­temy kon­tro­lu­jące Wał. Patrole mogły poko­nać barierę i zadać zabój­czy cios, zanim ofiara w ogóle zdała sobie sprawę, co się wła­ści­wie dzieje.

Kon­struk­cja Wału była prze­wrot­nie genialna i jak dotąd sku­tecz­nie uda­rem­niała wszel­kie próby poko­na­nia go przez Jedi lub Repu­blikę, zwy­kle z kata­stro­fal­nym skut­kiem. Statki pilo­to­wane przez dro­idy. Impulsy elek­tro­ma­gne­tyczne. Prze­chwy­ty­wa­nie danych. Zma­so­wany atak na dobrze chro­nione Ziarna Burzy. Nic nie zadzia­łało. Kom­plet­nie nic się nie spraw­dzało.

Dzięki Wałowi Burzo­wemu Nihi­lo­wie stwo­rzyli wła­sną domenę, rzu­ca­jąc wyzwa­nie Repu­blice na każ­dym kroku. A mając na swo­ich usłu­gach bez­i­mien­nych – lub Poże­ra­czy Mocy, jak ich nazy­wano – posia­dali w swoim arse­nale broń, w obli­czu któ­rej nawet zakon oka­zy­wał się bez­radny. Broń wymie­rzoną w samą esen­cję tego, kim byli Jedi. Broń zapro­jek­to­waną, by ich znisz­czyć.

Elzar z sykiem wypu­ścił powie­trze z płuc.

Wszystko byłoby o wiele łatwiej­sze, gdyby miał u swo­jego boku Avar. Nie­stety, prze­by­wała obec­nie gdzieś w głębi Strefy Oklu­zji, tak samo odle­gła i nie­osią­galna jak Stel­lan.

Stali obok sie­bie na Eira­mie, patrząc, jak ostat­nie szczątki Latarni zni­kają pod zim­nymi, bez­li­to­snymi falami oce­anu, grze­biąc ze sobą wszyst­kie nadzieje i marze­nia Repu­bliki. Sta­cja była sym­bo­lem siły i jed­no­ści, świa­tła w mroku, nadziei. Nihi­lo­wie, dowo­dzeni przez Mar­chiona Ro, w drwiąco okrutny spo­sób wypa­czyli ten sym­bol, obró­cili go prze­ciwko nim. Teraz stała się jedy­nie sym­bo­lem porażki i straty.

W tam­tej chwili Elzar pozwo­lił, by Avar wzięła go za rękę, doda­jąc mu sił. Czer­pał z tego gestu pokrze­pie­nie – to było jak potwier­dze­nie wza­jem­nego zro­zu­mie­nia, ciche zapew­nie­nie, że mimo wszystko wciąż mają sie­bie nawza­jem, pomimo tego, że galak­tykę wokół nich stop­niowo ogar­niał coraz więk­szy chaos. Teraz jed­nak prze­kli­nał się w duchu za to, że pogrą­żony we wła­snym szoku i żalu, we wła­snym wsty­dzie za to, co zro­bił, nie zapy­tał jej, jak się czuje. Nie zaofe­ro­wał jej pocie­sze­nia, które ona zaofe­ro­wała jemu. I bał się, że to wła­śnie ten ból, który w sobie nosiła, to poczu­cie straty i porażki spra­wiły, iż ode­szła.

Chyba, iż to on sam był tego powo­dem. Ta myśl prze­śla­do­wała go, nie dawała mu spo­koju, napeł­niała drę­czącą nie­pew­no­ścią i wsty­dem. W końcu zebrał się na odwagę, by zwie­rzyć się jej z tego, co wyda­rzyło się w ostat­nich chwi­lach Gwiezd­nego Bla­sku. O tym, jak pod wpły­wem impulsu, dzia­ła­jąc bez zasta­no­wie­nia, zamor­do­wał tę Nihilkę, Chan­cey Yar­row, pod­czas gdy ona sta­rała się ura­to­wać ich wszyst­kich. Ma się rozu­mieć, wów­czas o tym nie wie­dział. Zało­żył, że jest tylko kolejną piratką, pró­bu­jącą sabo­to­wać wysiłki Jedi, mające na celu oca­le­nie sta­cji kosmicz­nej. Tak czy ina­czej, zni­we­czył ich ostat­nią szansę na powstrzy­ma­nie kata­strofy Latarni, odbie­ra­jąc życie komuś, kto chciał pomóc.

Wszystko, co wyda­rzyło się póź­niej, było po czę­ści jego winą. Musiał to napra­wić, spró­bo­wać przy­wró­cić galak­tyce choćby odro­binę tego dobra, jakie Stel­lan tak hoj­nie jej ofia­ro­wał. Posta­rać się jakoś wypeł­nić tę pustkę, którą po sobie pozo­sta­wił. Wyznał to wszystko Avar wtedy, gdy stali ramię w ramię na eiram­skim brzegu.

Jak można się było spo­dzie­wać, odpo­wie­działa tak, jak nale­żało, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Usły­szał z jej ust wszyst­kie te wyświech­tane fra­zesy i zapew­nie­nia, wyli­cze­nie zasad, jakimi kie­ruje się Moc, i przy­po­mnie­nia, że wszystko dzieje się z jakie­goś powodu, że nie może się winić. Że odpo­wie­dzial­ność pono­szą tylko i wyłącz­nie Nihi­lo­wie. Oka­zała mu współ­czu­cie i zro­zu­mie­nie, na jakie liczył.

A jed­nak… nie mógł prze­stać się zasta­na­wiać, czy nie był to rów­nież jeden z powo­dów, dla któ­rych wyru­szyła na tę misję – aby spró­bo­wać zbli­żyć się do Nihi­lów, odkryć ich zamiary i plany po tym, jak odnie­śli triumf. Inten­cje, któ­rych żadne z nich nie mogło prze­wi­dzieć.

A teraz stra­cił i ją. Zagi­nęła, uwię­ziona za Wałem Burzo­wym, głę­boko w prze­strzeni Nihi­lów. Nie wie­dział nawet, czy jesz­cze żyje.

„Nie, Elzar” – upo­mniał się w myśli. „Wie­dział­byś, gdyby tak się stało. Ona wciąż gdzieś tam jest. Musi być”.

Spro­wa­dzi ją z powro­tem. Avar i innych, któ­rzy podzie­lili jej los. Znaj­dzie jakiś spo­sób. Zagro­że­nie ze strony Nihi­lów zosta­nie zaże­gnane. Wał Burzowy upad­nie, a do galak­tyki ponow­nie powróci pokój.

Nie miał wyboru. Zrobi to, co zro­biłby na jego miej­scu Stel­lan. Nie­ważne, że pró­bo­wali już wszyst­kiego, co przy­szło im do głowy. Nie­ważne, że Nihi­lo­wie raz po raz zada­wali im dru­zgo­cące ciosy.

Znaj­dzie jakiś spo­sób, by temu wszyst­kiemu zara­dzić.

Musi to zro­bić.

To było jedyne wyj­ście, by wszystko napra­wić.

Odwró­cił się, gdy jego uszu dobiegł odgłos otwie­ra­nych z tyłu drzwi bal­ko­no­wych. Zna­jomy droid pod­to­czył się do niego i obró­cił w jego stronę swoją z grub­sza huma­no­idalną górną część ciała, by utkwić w nim puste spoj­rze­nie foto­re­cep­to­rów ema­nu­ją­cych mie­dzia­nym bla­skiem. Droid, któ­rego poda­ro­wał Stel­la­nowi, JJ-5145. Ostat­nie, co łączyło go z jego sta­rym przy­ja­cie­lem.

– Naj­wyż­sza kanc­lerz Soh jest już pra­wie gotowa, mistrzu Elza­rze – oznaj­mił robot. Jego elek­tro­niczny, brzę­kliwy głos bole­śnie ranił uszy Jedi po chwi­lach spę­dzo­nych na cichej kon­tem­pla­cji. Ranił… a jed­no­cze­śnie był dziw­nie kojący.

– Dzię­kuję, 45. Dołą­czę do was za moment.

Droid jesz­cze przez chwilę nie spusz­czał z niego tak­su­ją­cego wzroku.

– Twoje waha­nie suge­ruje nie­pew­ność. Jeśli zechcesz podzie­lić się ze mną swo­imi oba­wami, pomogę ci upo­rząd­ko­wać myśli i usta­lić prio­ry­tety.

– Nic mi nie jest, 45.

W odpo­wie­dzi droid mruk­nął jedy­nie z namy­słem, a potem odwró­cił się i znik­nął za roz­su­wa­nymi drzwiami.

Elzar uśmiech­nął się pod nosem. Przy­pusz­czał, że droid Stel­lana zna go lepiej niż on sam sie­bie. Poda­ro­wał JJ-5145 przy­ja­cie­lowi dla żartu, ale też aby uświa­da­miał mu, by pro­sił o pomoc, by pole­gał na innych, gdy będzie tego potrze­bo­wał. A teraz JJ-5145 przy­po­mi­nał mu o tym samym. Dawał do zro­zu­mie­nia, by żył chwilą obecną, skon­cen­tro­wał się na zada­niu, które go cze­kało.

Elzar wygła­dził poły swo­jej świą­tyn­nej szaty i ruszył w ślad za nad­gor­li­wym dro­idem.

Rozdział drugi. ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE

Roz­dział drugi

ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE

Statek o nazwie „Trak­tat” prze­śli­zgi­wał się przez nad­prze­strzeń niczym maleńki okruch, połknięty przez samą gar­dziel galak­tyki – pozba­wiony zna­cze­nia i samotny.

Repu­bli­kań­ska jed­nostka typu Paci­fier nie­po­strze­że­nie i bez­sze­lest­nie prze­my­kała przez Zewnętrzne Rubieże, omi­ja­jąc kra­wę­dzie tak zwa­nej Strefy Oklu­zji. Z otwar­tymi kana­łami łącz­no­ści ska­no­wała układy pla­ne­tarne na gra­ni­cach prze­strzeni Nihi­lów w poszu­ki­wa­niu jakich­kol­wiek sygna­łów wzy­wa­ją­cych pomocy.

Rycerz Jedi Bell Zet­ti­far stał w cen­trum dowo­dze­nia na dzio­bie statku, obser­wu­jąc nie­bie­skie smugi nad­prze­strzeni, wiru­jące za ilu­mi­na­to­rami. Mijali liczne światy – wiele z nich tęt­niło życiem: kako­fo­nia odgło­sów, każdy jak punk­cik świa­tła w Żywej Mocy. Zet­ti­far wyczu­wał je – ich nadzieje i obawy, pło­nące jasnym, moc­nym bla­skiem.

„Dla świa­tła i życia…”

To była man­tra Jedi, od zawsze. I bez względu na to, co się działo, Bell w nią wie­rzył, trzy­mał się jej kur­czowo.

„Dla każ­dej żywej istoty”.

„Dla pokoju”.

Wła­śnie dla­tego robił to, co robił. Aby wypeł­niać te fun­da­men­talne zasady. Aby dopil­no­wać, by wszyst­kie te kosz­marne straty, które ponie­śli, cały ten ból i udręka, które prze­żyli, nie poszły na marne.

Deli­kat­nie pokle­pał Żarkę po łebku. Towa­rzy­sząca mu węglo­ga­rzyca wydała z sie­bie niski pomruk, a z jej noz­drzy buch­nął obło­czek pary.

– Wiem, Żarko. Cicho tu, prawda? Tak spo­koj­nie…

W odpo­wie­dzi deli­kat­nie szturch­nęła go pyskiem w udo, ale wie­dział, że wyczuwa jego emo­cje.

Sta­rał się odsu­nąć od sie­bie nara­sta­jący nie­po­kój. Pokrę­cił szyją, pró­bu­jąc roz­luź­nić napięte ramiona. Pró­bo­wał medy­to­wać, ale nie mógł się sku­pić, drę­czony myślami o zbli­ża­ją­cej się rocz­nicy upadku Gwiezd­nego Bla­sku i o zagi­nio­nych za liniami wroga isto­tach – nie­które z nich były jego przy­ja­ciółmi.

Isto­tach takich jak Avar Kriss, Por­ter Engle, Pra-Tre Veter i wielu innych. Nie miał poję­cia, czy któ­re­kol­wiek z nich jesz­cze żyje, a myśl o tym napeł­niała go czymś nie­bez­piecz­nie bli­skim gniewu. Zwłasz­cza, że był tam, gdy Veter został poj­many dwa mie­siące wcze­śniej pod­czas nalotu Nihi­lów. Wielki mistrz Jedi – czło­nek Rady – zgło­sił się na ochot­nika do powstrzy­ma­nia ataku wroga, pod­czas gdy Bell i Bur­ry­aga ewa­ku­owali osadę, ale jakimś cudem nihil­skim napast­ni­kom udało się go obez­wład­nić, wziąć do nie­woli i zawlec za barierę.

Od tam­tej pory wszelki słuch po nim zagi­nął. A najazdy Nihi­lów nie usta­wały.

Przy­naj­mniej tutaj, na skraju Strefy Oklu­zji, Bell czuł, że coś robi, że wal­czy. Sta­wia opór.

Pod­czas gdy Elzar Mann i reszta Jedi pró­bo­wali roz­wią­zać pro­blem prze­nik­nię­cia przez Wał Burzowy, on sta­rał się o uzy­ska­nie od Rady pozwo­le­nia na sku­pie­nie się na obro­nie potrze­bu­ją­cych, któ­rzy nagle zna­leźli się na zewnętrz­nych obrze­żach tej zmi­li­ta­ry­zo­wa­nej prze­strzeni. Owe światy nie­spo­dzie­wa­nie zostały odizo­lo­wane, odcięte od daw­nych szla­ków han­dlo­wych i nara­żone na nie­re­gu­larne naloty nihil­skich stat­ków, bez­kar­nie wla­tu­ją­cych i wyla­tu­ją­cych ze Strefy Oklu­zji, wyko­rzy­stu­ją­cych tajne trasy nad­prze­strzenne, do któ­rych mieli dostęp dzięki napę­dom Ścieżki, do omi­ja­nia Wału Burzo­wego. Tam, gdzie oby­wa­tele galak­tyki żyli nie­gdyś we względ­nym bez­pie­czeń­stwie pośród sąsied­nich ukła­dów pla­ne­tar­nych, teraz zagro­żone były całe kul­tury – całe cywi­li­za­cje.

Rada Jedi dała mu swo­bodę nie­zbędną do wyko­na­nia misji, którą sobie wyzna­czył, zwal­nia­jąc go w dro­dze wyjątku od Pro­ce­dur Straż­ni­czych, wpro­wa­dzo­nych zale­d­wie tydzień po upadku Gwiezd­nego Bla­sku. Wie­dzieli dosko­nale, że jeśli Bell i jego mały zespół okażą się sku­teczni w zestrze­le­niu choć jed­nego z nihil­skich stat­ków, ist­niała rów­nież szansa, że uda im się zdo­być napęd Ścieżki, zapew­nia­jący bez­pieczne przej­ście przez Wał Burzowy. Zagwa­ran­to­wa­łoby to Jedi dostęp do zamknię­tej strefy, któ­rego tak despe­racko szu­kali.

Dla Bella było to ważne, ale miało dru­go­rzędne zna­cze­nie. Jego prio­ry­te­tem pozo­sta­wała koniecz­ność rato­wa­nia życia. Pod­czas gdy Jedi zaj­mo­wali się obmy­śla­niem spo­sobu na powstrzy­ma­nie Nihi­lów, ktoś musiał sku­pić się na tym, co zawsze robili naj­le­piej: poma­ga­niu isto­tom w potrze­bie. Bro­nie­niu tych, któ­rzy nie mogli obro­nić się sami. Po każ­dym najeź­dzie Nihi­lo­wie zosta­wiali za sobą rzekę roz­la­nej krwi i nie­szczęść. Jedi powinni ich powstrzy­mać… bez względu na zwią­zane z tym ryzyko.

Bo ryzyko ist­niało. I to poważne. Bell był tego doj­mu­jąco świa­dom.

Nihi­lo­wie spo­wo­do­wali tyle bólu… Wyrzą­dzili tak wiele krzywd. I cho­ciaż Jedi wciąż nie do końca rozu­mieli broń, któ­rej wróg uży­wał prze­ciwko nim – pomimo ponad roku prób zro­zu­mie­nia tych stwo­rzeń i tego, jak zakłó­cały lub kar­miły się wię­zią Jedi z Mocą – Bell wie­dział, że zakon nie może się wyco­fać, ustą­pić w walce z prze­ciw­ni­kiem. Wal­czyli więc dalej, pomimo licz­nych zagro­żeń.

Z krań­ców pamięci napły­nęły wspo­mnie­nia jego daw­nego mistrza, Lodena Gre­at­storma. Prze­ra­że­nie wykrzy­wia­jące rysy jego pobla­dłej twa­rzy. Szare ciało, zre­du­ko­wane do pustej sko­rupy. Serce Bella prze­szył ból straty, wciąż dotkliwy i ostry. To samo przy­tra­fiło się też innym. Orli Jareni. Nib Assek… Tak wielu innym – a każdy z nich był jego przy­ja­cie­lem lub nauczy­cie­lem. Każdy z nich pozo­sta­wił po sobie pustkę, któ­rej nie dawało się wypeł­nić.

Nihi­lów nale­żało powstrzy­mać, za wszelką cenę.

Tak więc pod­czas gdy reszta Jedi sku­piała wysiłki na przedar­ciu się przez Wał Burzowy lub zna­le­zie­niu spo­sobu na walkę z bez­i­mien­nymi, Bell, wraz z innymi, takimi jak Mirro Lox i Ama­deo Azzazzo, kon­ty­nu­owali próby uda­rem­nie­nia najaz­dów Nihi­lów i nie­do­pusz­cze­nia, by skrzyw­dzili kolejne istoty.

W tej woj­nie – woj­nie Bella – liczyło się każde życie. Każda śmierć była porażką. Co innego ozna­czało dzia­ła­nie dla świa­tła i życia, jeśli nie to?

Roz­mowy mię­dzy załogą statku – skła­da­jącą się głów­nie z żoł­nie­rzy KOR – nie­uchron­nie zeszły na temat zbli­ża­ją­cej się rocz­nicy upadku Gwiezd­nego Bla­sku i cho­ciaż sta­rali się mówić cicho w pobliżu swo­ich pasa­że­rów Jedi, mimo wszystko wpra­wiło to Bella w reflek­syjny nastrój.

Przez ulotną chwilę po znisz­cze­niu Latarni Zet­ti­far sądził, że stra­cił wszystko. Ale to był tylko moment zwąt­pie­nia. Pomimo tego, co się wyda­rzyło, zakon Jedi wciąż trwał. A skoro Jedi wciąż czu­wali, stali na straży pokoju i dokła­dali wszel­kich sta­rań, by go przy­wró­cić – ci, któ­rzy prze­żyli, wszy­scy na Coru­scant – wciąż mogli pod­trzy­my­wać świa­tło. Wciąż mogli być latar­nią roz­świe­tla­jącą mrok.

Bell ni­gdy nie stra­cił nadziei. Ni­gdy…

– Rww­wa­aaarr­r­wooo!

Uśmie­cha­jąc się pod nosem, Bell odwró­cił się, aby spoj­rzeć na swo­jego przy­ja­ciela Bur­ry­agę. Jedi rasy Wookiee patrzył na niego pyta­ją­cym wzro­kiem, prze­chy­la­jąc lekko głowę na ramię, na które spły­wała mu sple­ciona w cien­kie war­ko­czyki sierść.

– Arro­orr­rooo – odmruk­nął Bell. Więk­szość ostat­niego roku spę­dził, ucząc się shy­rii­wo­oka, ale arty­ku­ło­wa­nie pew­nych słów i wyra­żeń wciąż przy­pra­wiało go o ból krtani.

Bur­ry­aga roze­śmiał się szcze­kli­wie i sko­men­to­wał:

– Warr­raa roowarr!

Bell wzru­szył ramio­nami, a jego usta roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu. Po chwili on rów­nież roze­śmiał się ser­decz­nie.

– Cóż, przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem. – Wygła­dził poły swo­ich szat. – I… hm, tak. Wpa­dłem chyba w melan­cho­lijny nastrój – wiesz, cała ta rocz­nica i w ogóle…

Burry wyraź­nie spo­waż­niał. Gdy odwró­cił wzrok, pocie­ra­jąc z namy­słem kark, Żarka pod­bie­gła do niego i otarła się o jego nogi. Wookiee pośpiesz­nie pokle­pał sierść w miej­scu, w któ­rym zaczęła się tlić.

– Prze­pra­szam – bąk­nął Bell. – Wiem, że to dla cie­bie wciąż trudne. – Oddech uwiązł mu w gar­dle i on także odwró­cił wzrok. Na­dal nie mógł myśleć spo­koj­nie o tym, jak nie­wiele bra­ko­wało, by stra­cił kolej­nego przy­ja­ciela z powodu Nihi­lów.

Tuż przed upad­kiem Gwiezd­nego Bla­sku Bur­ry­aga wal­czył z rath­ta­rem i znik­nął bez śladu. Nie odna­le­ziono go pośród szcząt­ków sta­cji kosmicz­nej, która runęła do eiram­skiego oce­anu, i uznano, że zgi­nął w kata­stro­fie, podob­nie jak mistrz Stel­lan, Maru i wszy­scy inni, pró­bu­jący zapo­biec znisz­cze­niu Latarni lub poma­ga­jący w despe­rac­kich pró­bach ewa­ku­acji.

Ale Bell nie zamie­rzał przy­jąć tego do wia­do­mo­ści. Był prze­ko­nany, że Burry zdo­łał prze­żyć. I miał rację. Zna­lazł go głę­boko pod powierzch­nią eiram­skiego oce­anu, uwię­zio­nego w sys­te­mie jaskiń, z koń­czą­cym się szybko zapa­sem tlenu. Jakimś cudem prze­trwał: udało mu się zna­leźć kie­szeń powietrzną w jed­nej z grot i spę­dził tam mie­siąc, z deter­mi­na­cją wal­cząc o życie i zasta­na­wia­jąc się, czy komu­kol­wiek z zakonu przyj­dzie do głowy, by go szu­kać.

A potem zna­lazł go Bell, zaś powrót Burry’ego na Coru­scant oka­zał się jakże potrzeb­nym Jedi w tych trud­nych momen­tach małym zwy­cię­stwem, które zna­cząco pod­bu­do­wało ich osła­bione morale. Jed­nak cza­sem, w mrocz­nych chwi­lach zwąt­pie­nia, Zet­ti­far na­dal nie mógł prze­stać się zasta­na­wiać, co by się stało, gdyby posłu­chał innych, wró­cił na Coru­scant i zało­żył, że Burry nie żyje, że zgi­nął w ciem­nych głę­bi­nach oce­anu.

Moc dopro­wa­dziła go do Wookie­ego, mimo iż wszy­scy inni zwąt­pili. Bell wie­dział, że Naj­wyż­sza Rada musi podej­mo­wać nie­ła­twe decy­zje, że zagro­że­nie ze strony Nihi­lów jest waż­niej­szym pro­ble­mem niż tro­ska o los jed­nostki, ale mimo to nauczył się cen­nej lek­cji ufa­nia wła­snym instynk­tom, nawet jeśli te instynkty cza­sami wyda­wały się sprzeczne z osą­dem innych. I wła­śnie dla­tego był tutaj, wypeł­nia­jąc swoją misję. Był tam, gdzie powi­nien. Czuł to głę­boko w kościach.

W ciągu mie­sięcy po tym, jak ura­to­wał Burry’ego, zadzierz­gnęła się mię­dzy nimi silna więź przy­jaźni. Wspól­nie zostali paso­wani na ryce­rzy, obcięto im pada­wań­skie war­ko­czyki i stali się peł­no­praw­nymi Jedi, a ich wysiłki na rzecz nie­sie­nia pomocy pod­czas kata­strofy Gwiezd­nego Bla­sku zostały uznane przez Radę Jedi za wystar­cza­jące potwier­dze­nie, iż są gotowi na awans.

Wspie­rali się nawza­jem pod­czas misji wypeł­nia­nych na nowym pogra­ni­czu galak­tyki – na skraju Strefy Oklu­zji – i wal­czyli ramię w ramię, bro­niąc przed Nihi­lami osady na księ­życu Sal­tear, gdzie po raz pierw­szy natknęli się na nihil­ski okręt „Kako­fo­nia” i jego nie­bez­pieczną, bia­ło­włosą kapi­tan, Melis Shryke. Tą samą, która odpo­wia­dała za porwa­nie wiel­kiego mistrza Vetera.

Kiedy Bell zwró­cił się do Rady o pozwo­le­nie na pod­ję­cie tej misji, Burry był u jego boku, nie­złomny i zde­ter­mi­no­wany jak zawsze. Z całego serca wie­rzył w powo­ła­nie Zet­ti­fara, podzie­la­jąc pra­gnie­nie przy­ja­ciela, by chro­nić tych, któ­rzy nie mogą obro­nić się sami. I tak oto zna­leźli się tutaj, na pokła­dzie statku Repu­bliki, współ­pra­cu­jąc z nie­wiel­kim oddzia­łem żoł­nie­rzy KOR, pró­bu­ją­cych prze­wi­dzieć miej­sca przy­szłych nalo­tów Nihi­lów.

Młody Jedi sądził, że ataki te miały cha­rak­ter opor­tu­ni­styczny – że wróg celowo napada na osady znaj­du­jące się tuż poza Strefą Oklu­zji, obie­ra­jąc sobie za cele tych, któ­rzy byli zbyt słabi lub prze­stra­szeni, by się bro­nić. Typowe tchó­rzow­skie zagrywki.

Bell i załoga statku pró­bo­wali namie­rzyć nihil­skie jed­nostki, ale cała łącz­ność w Stre­fie Oklu­zji, w tym sygnały nada­wane przez urzą­dze­nia namie­rza­jące, była blo­ko­wana lub kon­tro­lo­wana przez wro­gów. Gdy tylko ich jed­nostki prze­la­ty­wały przez Wał Burzowy, prak­tycz­nie zni­kały i nie ist­niał spo­sób, aby dowie­dzieć się, gdzie poja­wią się póź­niej. Jedy­nym, co mogli zro­bić w tej sytu­acji, było trwać w pobliżu naj­bar­dziej nara­żo­nych ukła­dów i… cze­kać.

A Bell nie lubił cze­kać. A już szcze­gól­nie, gdy w grę wcho­dziło czy­jeś życie.

Rozej­rzał się po opu­sto­sza­łym mostku „Trak­tatu”.

– Jakieś wie­ści od mistrza Elzara? – spy­tał, sku­pia­jąc ponow­nie wzrok na Bur­ry­adze.

Wookiee potrzą­snął głową.

Brak postę­pów był… nie­po­ko­jący. Zwa­żyw­szy na wszyst­kie sta­ra­nia połą­czo­nych sił Jedi i Repu­bliki, zna­le­zie­nie spo­sobu na poko­na­nie Wału Burzo­wego powinno pozo­sta­wać tylko kwe­stią czasu. Wyglą­dało jed­nak na to, że Nihi­lo­wie oka­zali się nie­by­wale wręcz sku­teczni w obra­ca­niu tech­no­lo­gii Repu­bliki prze­ciwko niej samej: jak dotąd próby sfor­so­wa­nia bariery poskut­ko­wały jedy­nie utratą kilku stat­ków i ich pilo­tów. Nie­które zostały wycią­gnięte z nad­prze­strzeni w postaci zma­sa­kro­wa­nych wra­ków, pod­czas gdy inne po pro­stu znik­nęły bez śladu – wszelki słuch po nich zagi­nął.

A teraz poja­wiły się pogło­ski o pró­bach pod­ję­cia poko­jo­wych nego­cja­cji…

Bell popie­rał każde roz­wią­za­nie, pozwa­la­jące unik­nąć prze­mocy, ale prawda była taka, że ani przez chwilę nie wie­rzył, iż Nihi­lo­wie rze­czy­wi­ście chcą pokoju.

Wszy­scy sły­szeli mowę Mar­chiona Ro po upadku Gwiezd­nego Bla­sku. Drwiący, okrutny ton Oka Burzy. Jesz­cze na Coru­scant Bell sta­no­wił część zespołu, który pró­bo­wał ana­li­zo­wać trans­mi­sję w poszu­ki­wa­niu jakichś wska­zó­wek – odtwa­rzano ją w kółko raz po raz, aż słowa Eve­rena wryły się głę­boko w mózg Zet­ti­fara, jakby wyżło­biły w nim nowe, trwałe bruzdy.

„Dla tej czę­ści galak­tyki nie ma nadziei. Jest tylko roz­pacz”.

To było kłam­stwo. Jawne, okropne kłam­stwo.

Ale Bell nie mógł prze­stać się zasta­na­wiać, ile istot w Stre­fie Oklu­zji uwie­rzyło, że to prawda, zwłasz­cza po całym roku spę­dzo­nym pod nihil­skimi rzą­dami ter­roru.

Z zadumy wyrwał go cichy, pełen tro­ski pomruk Bur­ry­agi.

– Tak, wiem – wes­tchnął. – Masz rację. Powi­nie­nem poświę­cić tro­chę czasu na medy­ta­cję. Ale co, jeśli…

Prze­rwał mu prze­ni­kliwy dźwięk alarmu, nio­sący się po całym statku. Żarka szczek­nęła, zanie­po­ko­jona nagłym hała­sem.

– Oca­lony przez alarm – zażar­to­wał Bell, zer­ka­jąc na Burry’ego. Prze­szedł do miej­sca, w któ­rym kapi­tan „Trak­tatu”, Ama­ryl Pel, pośpiesz­nie wyda­wała pilo­towi roz­kaz opusz­cze­nia nad­prze­strzeni.

– Kolejny nalot? – zapy­tał.

Kobieta spoj­rzała na niego prze­lot­nie, po czym wzru­szyła ramio­nami.

– Nie­znany sygnał alar­mowy, pocho­dzący z pla­nety Ribento.

– Ale… czy to Nihi­lo­wie? – dopy­ty­wał Zet­ti­far.

– A czy to ważne? – odpo­wie­działa pyta­niem Pel, nie kry­jąc iry­ta­cji. – Ktoś potrze­buje naszej pomocy.

Bell ski­nął głową.

– Oczy­wi­ście. – Obej­rzał się na Burry’ego. – Gotów?

– Wrr­raaw!

– Tak wła­śnie myśla­łem – odparł Zet­ti­far.

Rozdział trzeci. CORUSCANT

Roz­dział trzeci

CORU­SCANT

Kanc­lerz Lina Soh sie­działa za biur­kiem, przy­gar­biona, z głową pochy­loną nad data­pa­dem. Towa­rzy­szyły jej dwa wierne tar­gony, Matari i Voru, olbrzy­mie koty o mięk­kiej, puszy­stej sier­ści, czte­rech oczach i wydat­nych, ostrych kłach. Były tyleż jej pupi­lami, co straż­ni­kami, i nie odstę­po­wały kobiety prak­tycz­nie na krok. Gdy Elzar wszedł do pokoju, pod­nio­sły na niego wzrok. Czy może raczej: przyj­rzały mu się tak­su­jąco od stóp do głów. Nie był tego do końca pewien, ale czuł, że obser­wują go uważ­nie.

Kanc­lerz wyglą­dała na zamy­śloną. Marsz­czyła w sku­pie­niu brwi, a Mann nie mógł nie dostrzec, że zmarszczki wokół jej oczu się pogłę­biły – nie z powodu postę­pu­ją­cego wieku, ale bez wąt­pie­nia ze względu na nie­ustanną pre­sję zwią­zaną z pia­sto­wa­nym sta­no­wi­skiem. Oto miał przed sobą kobietę, która dźwi­gała na swo­ich bar­kach cię­żar całej Repu­bliki, która prze­trwała burzę naj­więk­szych strat, jakich galak­tyka kie­dy­kol­wiek doznała, która odnio­sła rany i poznała smak stra­chu, a mimo to była w sta­nie zacho­wać spo­kój oraz sku­pie­nie i zro­bić wszystko, co nale­żało w tej sytu­acji.

Cóż, a przy­naj­mniej przez więk­szość czasu. Jej syn Kitrep Soh rów­nież zagi­nął, przy­pusz­czal­nie uwię­ziony za Wałem wraz ze swoją sym­pa­tią, Jomem Larii­nem, a kanc­lerz czuła coraz bar­dziej despe­racką potrzebę ich odna­le­zie­nia – i oca­le­nia.

Gdy rok wcze­śniej posta­wiono Wał Burzowy, chłopcy podró­żo­wali po Zewnętrz­nych Rubie­żach i od tam­tej pory słuch po nich zagi­nął, podob­nie jak o wielu innych.

Gdy Elzar pod­szedł do biurka, kanc­lerz rów­nież pod­nio­sła na niego wzrok, a kącik jej ust drgnął w lek­kim uśmie­chu.

– Mistrzu Mann! Elza­rze…

– Powta­rzasz ostatni raz swoją mowę?

Potrzą­snęła głową.

– Chcia­ła­bym. – Z wes­tchnie­niem odło­żyła data­pad na biurko. – To raporty rol­ni­cze. Ponie­waż Het­zal wciąż pozo­staje w Stre­fie Oklu­zji, musimy roz­dzie­lać zbiory z innych świa­tów, aby móc nakar­mić i dostar­czyć wodę tym na jej zewnętrz­nych obrze­żach. To spore obcią­że­nie dla całych Środ­ko­wych Rubieży…

Leżący obok niej Matari prych­nął, jakby wyczu­wa­jąc jej nara­sta­jącą fru­stra­cję. Się­gnęła do tar­gona i zmierz­wiła czule jego grzywę.

– Wiesz, że nie jestem zwo­len­ni­kiem fra­ze­sów. Ale wyko­nu­jesz nie­sa­mo­witą pracę. Acz­kol­wiek bar­dzo nie­wdzięczną.

Unio­sła brwi.

– Cie­szę się, że przy­naj­mniej ty to dostrze­gasz. Ale spró­buj powie­dzieć to Sena­towi…

– Wiesz, że im rów­nież nie jest lekko. Jak zresztą nikomu ostat­nio. Dopóki nie upo­ramy się z zagro­że­niem ze strony Nihi­lów…

– Minął rok, Elza­rze – weszła mu w słowo. – Dokład­nie rok. Zaczy­nam się oba­wiać, że musimy prze­stać się okła­my­wać. Zmie­rzyć się z okrutną prawdą. Że nie pora­dzimy sobie z nimi – że Nihi­lo­wie tu zostaną. Już na zawsze…

– Po tym, czego się dopu­ścili? Pomyśl o tych wszyst­kich ludziach uwię­zio­nych za Wałem Burzo­wym – na Dele­mede, Gal­tei, Pan­to­rze, ugi­na­ją­cych karki pod jarz­mem Nihi­lów. Nie możemy przejść nad tym do porządku dzien­nego i o nich zapo­mnieć.

– Mi to mówisz? – wark­nęła, a Elzar zga­nił się w duchu za swoją obce­so­wość. – Nie myślę o niczym innym. Nie wiem nawet, czy Kip wciąż żyje. I gnębi mnie to każ­dego dnia. Bar­dziej, niż kto­kol­wiek jest sobie w sta­nie wyobra­zić.

– Wiem i prze­pra­szam – bąk­nął. – Ale nie możemy ustą­pić. Musimy dzia­łać. Zna­leźć spo­sób, aby wedrzeć się do Strefy Oklu­zji i ich powstrzy­mać. Zagro­że­nie, jakie sta­no­wią dla galak­tyki… nie wspo­mi­na­jąc o Jedi…

Ski­nęła głową, zre­zy­gno­wana.

– Wiem. Po pro­stu… są osoby, które naci­skają, aby­śmy zawarli poro­zu­mie­nie. Byśmy uznali legal­ność prze­strzeni Nihi­lów w nadziei na ponowne otwar­cie szla­ków han­dlo­wych. A ich głosy są coraz licz­niej­sze…

– Są w błę­dzie – odparł z mocą.

– Czyżby? – spy­tała gorzko Soh. – Zasta­na­wiam się… – urwała na chwilę. – Co, jeśli to jedyny spo­sób na odzy­ska­nie tych, któ­rzy zagi­nęli? Zawrzeć jakiś układ, zgo­dzić się na warunki Nihi­lów? Może mogli­by­śmy wyne­go­cjo­wać wymianę…?

Elzar potrzą­snął głową, prze­ra­żony samą suge­stią.

– Nie – zapro­te­sto­wał sta­now­czo. – Kapi­tu­la­cja ozna­cza­łaby, że się pod­da­jemy. Że zapo­mnie­li­śmy o wszyst­kim, co utra­ci­li­śmy. Kogo stra­ci­li­śmy. Nie możemy ufać Nihi­lom – ani teraz, ani ni­gdy. Skąd mamy w ogóle wie­dzieć, czy ich pro­po­zy­cje nie są tylko kolejną sprytną zagrywką, obli­czoną na zyska­nie cze­goś wię­cej?

– Nie możemy mieć takiej pew­no­ści.

Przez chwilę oboje mil­czeli.

– Ja też za nimi tęsk­nię – powie­działa, zmie­nia­jąc pozy­cję, by wyre­gu­lo­wać pro­tezę nogi – sku­tek obra­żeń, jakich doznała na Valo pod­czas ataku Nihi­lów na Festi­walu Repu­bliki. Być może aby przy­po­mnieć Elza­rowi, że wie aż nadto dobrze, jak wiele stra­cili.

Mann prze­łknął ślinę; nagle zaschło mu w ustach.

– Oni… wal­czy­liby dalej. Oboje. Avar i Stel­lan.

– Wiem.

– Avar na pewno się nie podda. Jest tam teraz i robi wszystko, co w jej mocy, by spro­wa­dzić ich ze Strefy Oklu­zji.

Soh ski­nęła głową.

– Masz rację. Coś wymy­ślimy. Wymy­ślisz… – Obli­zała ner­wowo wargi. – Oby szybko. Dla dobra nas wszyst­kich. Nie mogę w nie­skoń­czo­ność trzy­mać Senatu w nie­pew­no­ści. I nie mogę cze­kać. Muszę zyskać pew­ność, że nic mu nie jest, Elza­rze. Jestem pewna, że to rozu­miesz. Aku­rat ty powi­nie­neś wie­dzieć o tym aż nadto dobrze.

Ski­nął głową.

– On wie, że pró­bu­jesz do niego dotrzeć. Oni wszy­scy. Wie­dzą, że się nie pod­da­li­śmy.

Uśmiech­nęła się z przy­mu­sem.

– Tak, oczy­wi­ście. I zawsze jest szansa, że któ­raś z two­ich wia­do­mo­ści do nich dotarła. Nio­sąc im nadzieję, że o nich nie zapo­mnie­li­śmy, prawda? Muszę w to wie­rzyć.

– Też na to liczę – zapew­nił ją. Pod­czas gdy Nihi­lo­wie blo­ko­wali całą łącz­ność w oko­li­cach Strefy Oklu­zji, Elzar spę­dził wiele mie­sięcy, nada­jąc serię wia­do­mo­ści na sze­ro­kim spek­trum kana­łów i czę­sto­tli­wo­ści – nie­któ­rych dawno zapo­mnia­nych, odna­le­zio­nych w Archi­wach Jedi. Miał nadzieję, że przy­po­mną one wszyst­kim Jedi, wszyst­kim isto­tom w Stre­fie Oklu­zji, że Jedi są z nimi, bez względu na wszystko. Że wciąż jest nadzieja. Że Repu­blika i zakon wspól­nie znajdą spo­sób, aby spro­wa­dzić ich do domu lub uwol­nić od jarzma uci­sku.

Miał tylko nadzieję, że jego prze­kaz został ode­brany.

Elzar potarł w zamy­śle­niu pod­bró­dek, ze zdzi­wie­niem reje­stru­jąc, że pokrywa go krótka, ostra szcze­cina. Czy naprawdę tak dawno się nie golił?

– Pasuje ci – stwier­dziła z uśmie­chem kanc­lerz.

Potrzą­snął głową.

– O nie. Nie pró­buję…

Uśmiech­nęła się do niego ponow­nie.

„Nie pró­buję zapu­ścić brody jak Stel­lan” – dokoń­czył w myśli Mann, nie ośmie­la­jąc się wypo­wie­dzieć tych słów na głos. Odwró­cił wzrok, wziął głę­boki wdech i wypu­ścił z sykiem powie­trze z płuc.

– Prze­pra­szam, Elza­rze. Nie chcia­łam cię zawsty­dzić – powie­działa. Wciąż się uśmie­chała, ale w jej oczach widział smu­tek. – Wszy­scy odczu­wamy pre­sję – dodała, nieco ciszej. – Zwłasz­cza dziś. – Po chwili mil­cze­nia spy­tała: – Jak się trzy­masz? Tylko szcze­rze.

Pod­chwy­cił jej wzrok. Jak to moż­liwe, że osoba dźwi­ga­jąca tak ogromny cię­żar na swo­ich bar­kach mogła myśleć o innych, zwłasz­cza w dniu takim jak dzi­siej­szy?

– Mam tylko nadzieję, że Nihi­lo­wie nie pla­nują uczcić tej oka­zji – wymam­ro­tał.

– Od mie­siąca są dziw­nie cicho – zauwa­żyła w odpo­wie­dzi.

– Kon­ty­nu­owali naloty na nie­które z odle­głych ukła­dów.

– Tak, ale z naszego wywiadu, nawet jeśli nie mamy zbyt wielu infor­ma­cji, nie wynika, by pla­no­wali jakieś ataki na dużą skalę – powie­działa kanc­lerz. – Nie­mniej jed­nak Koali­cja Obrony Repu­bliki jest w peł­nej goto­wo­ści. Pod­ję­li­śmy środki ostroż­no­ści i roz­mie­ści­li­śmy floty w pobliżu wszel­kich wraż­li­wych celów wzdłuż gra­nicy Strefy Oklu­zji. – Usia­dła pro­ściej, jakby samą zmianą postawy chciała dać mu do zro­zu­mie­nia, że roz­ma­wiają teraz na bar­dziej ofi­cjal­nej sto­pie – i jakby chciała utwier­dzić w tym prze­ko­na­niu rów­nież samą sie­bie. – Nie spo­dzie­wamy się żad­nych kło­po­tów.

– Obyś miała rację – wes­tchnął.

Lina Soh zamru­gała, wzięła głę­boki wdech i wstała, a wraz z nią dwa oswo­jone tar­gony.

– A teraz czas na prze­mó­wie­nie.

Rozdział czwarty. UKŁAD RIBENTO

Roz­dział czwarty

UKŁAD RIBENTO

Statek opu­ścił nad­prze­strzeń. Odgłosy alar­mów zbli­że­nio­wych odbi­jały się echem od gro­dzi, ostre i natar­czywe. Świa­tła ostrze­gaw­cze roz­bły­ski­wały naglącą, pul­su­jącą czer­wie­nią, a człon­ko­wie załogi prze­krzy­ki­wali się jeden przez dru­giego:

– Trzy nihil­skie statki!

– Bom­bar­dują pla­netę z orbity!

– Zauwa­żyli nas!

Bell zamknął oczy. Wziął długi, głę­boki oddech, sta­ra­jąc się oczy­ścić umysł. „Skup się!” – naka­zał sobie w myśli. „Skon­cen­truj się…”

– Przy­go­to­wać się – powie­dział, otwie­ra­jąc oczy. Jego głos był mia­rowy i spo­kojny, ale w jakiś spo­sób zda­wał się prze­bi­jać przez kako­fo­nię alar­mów i peł­nych napię­cia okrzy­ków. Załoga na swo­ich sta­no­wi­skach kur­czowo trzy­mała się krze­seł i kon­sol, gdy „Trak­tat” zadrżał, ugo­dzony sal­wami w lewą burtę. Roz­le­gły się kolejne syreny. Z sufitu posy­pał się deszcz iskier, a Żarka wydała z sie­bie ostrze­gaw­cze szczek­nię­cie.

– Arr­r­wooo! – mruk­nął Bur­ry­aga.

– Tak – potwier­dził Bell. – Cztery nihil­skie jed­nostki.

– Raport o uszko­dze­niach! – zażą­dała kapi­tan Pel.

– Śluza powietrzna na pra­wej bur­cie roz­sz­czel­niona, ale poza tym kadłub zacho­wał inte­gral­ność.

– Zawró­cić – roz­ka­zała Pel. – I niech Hin­tis przy­śle posiłki, natych­miast!

– Tak jest, pani kapi­tan!

„Trak­tat” pochy­lił dziób, wyko­nu­jąc obrót w prawo i zmie­nia­jąc lekko pozy­cję, dzięki czemu Bell i reszta po raz pierw­szy zyskali dobry widok na układ Ribento, w któ­rym się zna­leźli. Trzeba przy­znać, że robił nie­sa­mo­wite wra­że­nie – jasne gwiazdy podwójne, trwa­jące w maje­sta­tycz­nym tańcu z trzema cia­łami nie­bie­skimi: pla­netą Ribento i jej dwoma zamiesz­ka­łymi księ­ży­cami, Mor­la­sem i Tho – ale efekt psuły aktu­al­nie roz­rzu­cone szczątki cze­goś, co nie­gdyś musiało być sta­cjami poste­run­ko­wymi, oraz obec­ność kilku nihil­skich stat­ków.

Trzy z nich były mniej­szymi, skle­co­nymi z róż­nych ele­men­tów jed­nost­kami, typo­wymi dla tej grupy – prak­tycz­nie ster­tami złomu, połą­cze­niem źle dopa­so­wa­nych czę­ści pozy­ska­nych z wra­ków lub maszyn skra­dzio­nych porwa­nym ofia­rom – ale ostatni zde­cy­do­wa­nie wyglą­dał zna­jomo. „Kako­fo­nia”. Sta­tek Melis Shryke. Nihilki, która porwała wiel­kiego mistrza Vetera tuż spod ich nosów i siała ter­ror na roz­pro­szo­nych świa­tach na gra­nicy Strefy Oklu­zji.

– Wresz­cie! – wyrwało się Bel­lowi z głębi ści­śnię­tej z napię­cia klatki pier­sio­wej. To była ich szansa na zmu­sze­nie Shryke, by zapła­ciła za swoje czyny. Posta­wie­nie jej przed obli­czem spra­wie­dli­wo­ści. Oka­zja, na którą cze­kał.

– Wysłać sky­wingi! – roz­ka­zała Pel.

Quarik prze­ka­zała roz­kaz.

Osiem małych repu­bli­kań­skich myśliw­ców o kadłu­bach w kształ­cie grotu strzały wystar­to­wało z han­garu „Trak­tatu”, for­mu­jąc dwie eska­dry.

W chwili obec­nej „Kako­fo­nia” ostrze­li­wała z orbity sto­jącą w pło­mie­niach osadę na Ribento – praw­do­po­dob­nie to oni wzy­wali pomocy. Pozo­stałe, mniej­sze statki Nihi­lów zawra­cały w ich stronę. Jeden z nich – myśli­wiec z jasno­nie­bie­skim okiem wyma­lo­wa­nym na bur­cie – zami­go­tał i znik­nął, wcho­dząc w nad­prze­strzeń.

– Salwa na sie­dem-dzie­więć-prze­ci­nek-trzy-dwa-pięć – naka­zał Bell.

– Ale tam nic nie ma! – sprze­ci­wiła się Pel.

– Zaufaj mi – popro­sił. Dzia­łał teraz instynk­tow­nie, pozwa­la­jąc swoim wyostrzo­nym Mocą zmy­słom się­gnąć poza gra­nice statku, aby wyczuć każde, nawet naj­mniej­sze jej drże­nie.

– Cel namie­rzony! – zawo­łał strze­lec, wysoki, szczu­pły Kel Dor nazwi­skiem Pha Rool. Jego głos był lekko przy­tłu­miony z powodu maski odde­cho­wej.

– Ognia! – krzyk­nęła Pel.

Pocisk – jeden z zale­d­wie sze­ściu będą­cych na wypo­sa­że­niu „Trak­tatu” – opu­ścił gniazdo przy akom­pa­nia­men­cie ryku zapłonu, mknąc przez próż­nię w kie­runku gwiazdy.

Mijały sekundy. Pel odwró­ciła się i spoj­rzała na Bella, z fru­stra­cją marsz­cząc brwi. Dwa pozo­stałe małe nihil­skie statki szybko się do nich zbli­żały.

– Chwila – powie­dział Bell, pod­no­sząc rękę i pro­sząc o jesz­cze odro­binę cier­pli­wo­ści. – Cze­kaj­cie…

I wtedy nihil­ski myśli­wiec wyszedł z nad­prze­strzeni wprost na torze lotu nad­la­tu­ją­cej rakiety. Pilot nie był w sta­nie nic zro­bić. Nie zdą­żył nawet pod­jąć żad­nych prób uniku, bo pocisk ude­rzył w płyty abla­cyjne na dzio­bie sta­teczku, a ten natych­miast roz­pry­snął się w kuli ognia, sie­jąc wokół szcząt­kami.

Bell wyczuł, jak w Mocy migo­cze i gaśnie kilka świa­te­łek, i się skrzy­wił.

Wśród załogi roz­le­gły się okrzyki triumfu. Pel obrzu­ciła Bella spoj­rze­niem, w któ­rym dało się dostrzec zarówno sza­cu­nek, jak i podejrz­li­wość.

– Nad­la­tują!

– Wyko­nać unik!

„Trak­tat” zatrząsł się potęż­nie, gdy odpa­lono jego tylne sil­niki manew­rowe, a jego dziób opadł gwał­tow­nie. Tuż nad ich lewą dzio­bową płe­twą prze­mknęła salwa wystrze­lona przez drugi nihil­ski sta­tek, zale­d­wie o włos omi­ja­jąc mostek, na któ­rym stał Bell i reszta.

Cztery sky­wingi natych­miast rzu­ciły się za nim w pościg, rażąc go pro­mie­niami wystrze­li­wa­nymi z dzia­łek lase­ro­wych. Pozo­stałe zawró­ciły, przy­go­to­wu­jąc się do star­cia z ostat­nią z mniej­szych nihil­skich jed­no­stek.

– Musimy dotrzeć do „Kako­fo­nii” – powie­dział Bell. – Sky­wingi pora­dzą sobie z myśliw­cami.

Burry poki­wał gor­li­wie głową, aż zako­ły­sały się jego war­ko­czyki. Zawar­czał w shy­rii­wo­oku, suge­ru­jąc, by wsko­czyli za stery swo­ich vec­to­rów.

– Dobry pomysł – oce­nił Zet­ti­far, odwra­cają się do Pel. – Czy mogli­by­śmy jed­nak naj­pierw pod­le­cieć bli­żej?

– Oczy­wi­ście – potwier­dziła kapi­tan. – Quarik? Pod­pro­wadź nas.

„Trak­tat” pomknął naprzód, nabie­ra­jąc z każdą chwilą pręd­ko­ści.

Nie­opo­dal, za przed­nim ilu­mi­na­to­rem, cztery sky­wingi oskrzy­dliły wła­śnie nihil­ski myśli­wiec. Działka blu­znęły… i sta­te­czek znik­nął w chmu­rze ogni­stej eks­plo­zji.

Reszta myśliw­ców ści­gała ostat­nią z mniej­szych wro­gich jed­no­stek. Nie minie wiele czasu, nim i ona zosta­nie zmie­niona w obłok gwiezd­nego pyłu.

Bell poczuł przy­pływ nadziei.

„Tym razem… – pomy­ślał – …tym razem nam się uda”.

Tym­cza­sem „Kako­fo­nia” prze­rwała ostrzał Ribento i powoli obra­cała się w ich stronę, odsu­wa­jąc od studni gra­wi­ta­cyj­nej pla­nety, aby sta­wić im czoła.

Bell szturch­nął Bur­ry­agę w ramię.

– Mam nadzieję, że jesteś gotów do walki?

Wookiee odrzu­cił głowę na plecy i zary­czał potwier­dza­jąco.

– Przy­go­to­wać działa – roz­ka­zała Pel, pochy­la­jąc się do przodu w swoim fotelu. – Ostrze­lać ich dziób, gdy tylko znajdą się w zasięgu. Cze­kać w pogo­to­wiu. Pamię­taj­cie, że naszym celem jest uniesz­ko­dli­wie­nie ich, a nie znisz­cze­nie. Musimy zdo­być dzia­ła­jący napęd Ścieżki.

– Tak jest, pani kapi­tan! – roz­le­gła się chó­ralna odpo­wiedź.

„Trak­tat” kon­ty­nu­ował lot, szybko zmniej­sza­jąc dystans dzie­lący obie jed­nostki.

– Zaj­miemy ich, dopóki do nich nie dotrze­cie – powie­działa Pel, patrząc ostro na Bella. – Ale pamię­taj­cie: wkrótce przy­będą posiłki. Nie musi­cie podej­mo­wać zbęd­nego ryzyka. Wiem, że jeste­ście Jedi, ale na­dal pozo­sta­je­cie czę­ścią tej załogi.

Zet­ti­far ski­nął głową. Pel też była obecna, gdy porwano Pra-Tre Vetera. Naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała pozwo­lić, by znowu poj­mano przy niej kolej­nych Jedi.

– Będę celo­wał w ich napęd. Burry zaj­mie się sys­te­mami uzbro­je­nia. Jeśli uda nam się ich unie­ru­cho­mić do czasu przy­by­cia posił­ków, mamy szansę.

Wookiee potwier­dził kiw­nię­ciem głowy, rusza­jąc już w kie­runku rufy statku, gdzie w han­ga­rze cze­kały ich vec­tory.

– Zacze­kaj­cie! – zawo­łała w ślad za nimi Quarik.

Bell odwró­cił się w jej stronę.

– Tak?

– Opu­ścili stud­nię gra­wi­ta­cyjną pla­nety. Akty­wują hiper­na­pęd…

Bell zamarł, wpa­tru­jąc się w „Kako­fo­nię”, która nagle zami­go­tała i znik­nęła z pola widze­nia, ska­cząc w nad­świetlną.

– Użyli napędu Ścieżki – powie­dział Pha Rool.

– Ucie­kli? – jęk­nęła Pel.

Bell wal­czył z falą nara­sta­ją­cej fru­stra­cji.

Tak mało bra­ko­wało… Znowu. Kolejna porażka.

– Na to wygląda – potwier­dziła Quarik. – Nie ma po nich śladu.

Pel zaklęła pod nosem.

– W porządku. Odwo­łajmy sky­wingi, jak tylko… – Resztę jej słów zagłu­szył potężny huk ostrzału, który ugo­dził w górną część kadłuba, wpra­wia­jąc cały sta­tek w drże­nie. Roz­le­gły się kolejne alarmy, a wyświe­tla­cze na całym mostku poczer­wie­niały od sygna­łów ostrze­gaw­czych.

– Raport!

– To „Kako­fo­nia”! Wysko­czyli z nad­prze­strzeni tuż nad nami! – krzyk­nął Pha Rool.

– I wysy­łają wię­cej stat­ków – dodała Quarik drżą­cym z napię­cia gło­sem. – Lecą pro­sto na nas.

Rozdział piąty. UKŁAD RIBENTO

Roz­dział piąty

UKŁAD RIBENTO

Melis Shryke zaczy­nała rozu­mieć, dla­czego Mar­chion Ro i reszta Nihi­lów tak bar­dzo nie­na­wi­dzili Jedi.

Dołą­czyła do nich zale­d­wie sześć mie­sięcy temu, po tym, jak ich tak zwana mini­ster ochrony – krewka Miria­lanka w inkru­sto­wa­nej czar­nej zbroi, nazy­wana przez innych Nihi­lów gene­rał Viess – przy­była do mia­sta Jodzia na rodzin­nej pla­ne­cie Shryke, Ban­too, żąda­jąc daniny. Kiedy bur­mistrz mia­sta odmó­wił uisz­cze­nia opłaty, twier­dząc, że Nihi­lo­wie dzia­łali nie­le­gal­nie, wzno­sząc Wał Burzowy i zamy­ka­jąc Ban­too w Stre­fie Oklu­zji, Shryke obser­wo­wała ze swo­jego bal­konu, jak najeźdźcy prze­ta­czają się przez mia­sto niczym roz­sza­lała burza, zrów­nu­jąc z zie­mią trzy dziel­nice przy dźwię­kach swo­jej okrop­nej „muzyki” i bru­tal­nie mor­du­jąc każ­dego, kto sta­nął im na dro­dze.

Powinna być wście­kła. Powinna była wezwać straże, aby spró­bo­wać ochro­nić oby­wa­teli. Powinna była zro­bić to, czego ocze­ki­wano od jej rodziny, i w obli­czu kata­strofy sta­wić męż­nie czoła wro­gowi. Przeciwsta­wić się cie­mięż­com. Ponie­waż, jak zawsze powta­rzał jej ojciec, tylko człon­ko­wie rodziny Shryke mogli gnę­bić kogo­kol­wiek w Jodzi.

Ale Melis Shryke tego nie zro­biła.

Zamiast tego po pro­stu stała na bal­ko­nie i patrzyła, jak Nihi­lo­wie pusto­szą jej mia­sto, pozo­sta­wia­jąc za sobą szlak znisz­czeń i zakrwa­wio­nych ciał.

Mało tego: spra­wiło jej to satys­fak­cję. W isto­cie roz­ko­szo­wała się tym wido­kiem. Pocią­gała ją czy­stość dzia­łań Nihi­lów, szcze­rość tkwiąca w ich bru­tal­no­ści. Uznała, że to istoty nie­skrę­po­wane spo­łecz­nymi impe­ra­ty­wami, iry­tu­ją­cymi rytu­ałami i zasa­dami, które zawsze kie­ro­wały jej życiem jako córki zna­mie­ni­tego rodu. Regu­łami, które uczy­niły to życie wię­zie­niem. Nihi­lo­wie rozu­mieli radość pły­nącą z cał­ko­wi­tego porzu­ce­nia wszel­kich norm i dzia­ła­nia samo­pas. Ich jedyny kodeks sta­no­wiła wiara w impul­syw­ność, pod­da­wa­nie się pod­sta­wo­wym pra­gnie­niom bez kwe­stio­no­wa­nia ich słusz­no­ści, bez obaw czy poczu­cia winy. Brali to, czego chcieli, i mówili dokład­nie to, co myśleli. I cecho­wała ich piękna, nisz­czy­ciel­ska skłon­ność do prze­mocy.

Kobie­cie, która przez całe życie była dzie­dziczką ary­sto­kra­tycz­nej spu­ści­zny, od małego ubie­raną w wyszu­kane stroje, stro­joną i wysta­wianą na widok publiczny, któ­rej ni­gdy nie pozwa­lano mówić, robić ani zacho­wy­wać się tak, jak chciała, wyda­wało się to cał­ko­wi­cie odu­rza­jące. Nihi­lów cecho­wała w jej oczach wol­ność, o jakiej ni­gdy nie śmiała marzyć. A w gene­rał Viess wresz­cie zna­la­zła kogoś, na kim mogła się wzo­ro­wać. Była osobą, która żyła dokład­nie tak, jak Shryke zawsze chciała żyć.

I tak oto po raz pierw­szy pozwo­liła, by jej dzia­ła­niami pokie­ro­wały impulsy.

Naj­pierw zde­cy­do­wała, że potrze­buje jakie­goś bar­dziej odpo­wied­niego stroju. Cze­goś, co Viess, odziana w swoją wspa­niałą zbroję, mogłaby doce­nić.

Pośpiesz­nie wło­żyła swój wła­sny cere­mo­nialny pan­cerz, który został wykuty, aby mogła go nosić pod­czas impo­nu­ją­cych parad, każ­dego sezonu orga­ni­zo­wa­nych w mie­ście przez jej rodzinę. Cho­ciaż nie zno­siła prze­py­chu i oko­licz­no­ści towa­rzy­szą­cych tego typu wyda­rze­niom, zawsze uwiel­biała samą zbroję: jej błę­kitny połysk, jej cię­żar na ramio­nach i ple­cach, spo­sób, w jaki wypo­le­ro­wany kobalt kon­tra­sto­wał z ostrą bielą jej sple­cio­nych wło­sów. Mając ją na sobie, czuła się potężna. Jakby mogła zro­bić wszystko – lub być kim­kol­wiek.

Gdy była już odpo­wied­nio ubrana, wzięła ozdobny bla­ster ojca z szu­flady w jego gabi­ne­cie i zastrze­liła bied­nego głupca w łóżku. Nie wywo­łało to u niej smutku ani poczu­cia winy – nie nale­żał do przy­kład­nych rodzi­ców, a ona wciąż uwa­żała, że odpo­wiada za śmierć matki. W isto­cie w chwili, gdy pocią­gnęła za spust i patrzyła, jak z jego otwar­tych sze­roko z prze­ra­że­nia oczu znika blask świa­do­mo­ści, ogar­nęło ją coś na kształt odświe­ża­ją­cego wyzwo­le­nia.

Następ­nie wyce­lo­wała bla­ster w głów­nego doradcę ojca, aż w końcu Neimo­idia­nin zgo­dził się otwo­rzyć ich rodzinny skar­biec (musiała co prawda zastrze­lić dwóch jego słu­gu­sów, aby prze­ko­nać go, że mówi poważ­nie). Zabrała tyle kre­dy­tów, ile zdo­łała unieść, a potem wyszła z pałacu na zasłane gru­zem ulice.

Kro­cząc pośród czar­nego dymu, uno­szą­cego się ze spa­lo­nych ciał, pode­szła do gene­rał Viess, kła­dąc stertę kre­dy­tów u jej stóp.

– Zapłacę daninę. Ale chcę do was dołą­czyć.

Viess uśmiech­nęła się do niej z roz­ba­wie­niem, przy­glą­da­jąc się jej lśnią­cej zbroi i har­dej postu­rze, a następ­nie ski­nęła głową.

Teraz, sześć mie­sięcy póź­niej, Shryke miała swój wła­sny sta­tek, „Kako­fo­nię”, obsa­dzony jej wła­sną załogą, i prze­pro­wa­dzała naloty poza zewnętrz­nymi gra­ni­cami prze­strzeni Nihi­lów. Gro­ziła śmier­cią tym, któ­rzy mogliby choć roz­wa­żać bunt prze­ciwko nowemu reżi­mowi. Kon­ty­nu­owała cudowne dzieło Mar­chiona Ro i jego ludzi, sie­jąc chaos i bez­ład w galak­tyce. Zbie­rała żniwo śmierci i kre­dy­tów.

Ale co naj­waż­niej­sze, dobrze się przy tym bawiła. Po raz pierw­szy w życiu.

A teraz Jedi chcieli to wszystko zepsuć. Miała ochotę ich po pro­stu poza­bi­jać, żeby prze­stali wcho­dzić jej w drogę. To lek­cja, któ­rej nauczyła się od Nihi­lów – i jedyna, która naprawdę się liczyła.

Jed­nak zabi­ja­nie ich nie było czę­ścią jej misji. Nie­stety. Viess roz­ka­zała jej ich spro­wa­dzić. Schwy­tać żyw­cem i zabrać do bazy Nihi­lów na Het­zalu. Wię­cej karmy dla tych okrop­nych stwo­rzeń, które Ro trzy­mał zamknięte w piw­nicy lub para­do­wał z nimi, trzy­ma­jąc je na elek­trycz­nej smy­czy – karmy takiej jak ten Tar­nab, któ­rego pochwy­ciła kilka mie­sięcy temu.

To była godna walka. Melis odczu­wała wdzięcz­ność za tech­no­lo­gię Nihi­lów gene­ru­jącą pole blo­ku­jące dzia­ła­nie mie­cza świetl­nego po tym, jak prze­chwy­cili jego unie­ru­cho­miony sta­tek. Widok miny Jedi był wart wszel­kich poświę­ceń.

Tym razem jed­nak nie miała moż­li­wo­ści sko­rzy­sta­nia z takiego luk­susu. Wyglą­dało na to, że bra­ko­wało im gene­ra­to­rów.

– Co teraz, Burzo?

Shryke spoj­rzała na drobną istotę rasy Caphex, usa­do­wioną w fotelu pilota, z jedną nogą prze­rzu­coną non­sza­lancko przez pod­ło­kiet­nik. Szar­pała za jeden z kosmy­ków bia­łych wło­sów, pora­sta­ją­cych boki jej twa­rzy. Od wszyst­kich Nihi­lów wyma­gano nosze­nia sym­bolu Oka, wyma­lo­wa­nego na ciele lub zbroi, a Bryn malo­wało go sobie nie­bie­ską farbą na czole.

– Mówi­łam ci, żebyś mnie tak nie nazy­wało, Bryn.

Bryn uśmiech­nęło się z roz­ba­wie­niem.

– Wiesz prze­cież, że to oznaka sza­cunku, tak? Nie jesteś Jeźdź­czy­nią Nawał­nicy, ale dla nas jesteś w porządku. A więc Burza.

Shryke zasta­na­wiała się przez chwilę, czy nie zetrzeć mu tego paskud­nego uśmieszku z twa­rzy bla­ste­rem, ale w końcu doszła do wnio­sku, że ma rację. Może powinna się z tym pogo­dzić. Po pro­stu… sądziła, że skoń­czyła z wszyst­kimi tymi głu­pimi, nie­po­trzeb­nymi tytu­łami, kiedy wyrze­kła się swo­jej rodziny i powią­zań z daw­nym życiem.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Mniej­sza o to. W tej chwili mam waż­niej­sze rze­czy na gło­wie.

– Racja. Jak na przy­kład ci cho­lerni Jedi.

– Taak. Praw­dziwy wrzód na tyłku. – Par­sk­nęła śmie­chem. – Co w sumie pod­dało mi pewien pomysł…

Bryn obser­wo­wało ją przez moment, zanim w jego oku nie poja­wił się błysk zro­zu­mie­nia. Zdjęło nogę z pod­ło­kiet­nika.

– Och. Och! Podoba mi się twój tok rozu­mo­wa­nia. – Pochy­liło się nad kon­tro­l­kami, a jego palce zatań­czyły nad kla­wia­turą. – No to… idziemy na całość? Pełen roz­mach? Wszyst­kie sześć?

Shryke potrzą­snęła głową.

– Nie. Jesz­cze nie. Dwa powinny wystar­czyć, by zatrzy­mać to repu­bli­kań­skie ścierwo. I zająć się tym, co jest na jego pokła­dzie.

Bryn się roze­śmiało.

– Zupa z Jedi!

– Chcia­ła­bym – wes­tchnęła. – Ale potrze­bu­jemy ich żywych. I lepiej miej to na uwa­dze. – Odwró­ciła się, roz­kła­da­jąc sze­roko ramiona, aby zwró­cić na sie­bie uwagę pozo­sta­łych Nihi­lów na mostku. Jej załogi. Jedy­nych istot na tyle mądrych, by jej słu­chać. – Gdzie muzyka?! – zawo­łała. – Czy nie powin­ni­śmy przy­pad­kiem dobrze się bawić?!

Roz­le­gły się hała­śliwe okrzyki apro­baty, Nihi­lo­wie tupali i pohu­ki­wali na znak zgody. Z gło­śni­ków popły­nął ryk wrak­punka, a panele pod­ło­gowe aż zadrżały, gdy po statku poniósł się indu­strialny jazgot.

Shryke zamknęła oczy, roz­ko­szu­jąc się chwilą, nara­sta­ją­cym napię­ciem, przy­pły­wem adre­na­liny, uwiel­bie­niem swo­jej załogi i hała­sem. To był praw­dziwy chaos. To była esen­cja życia Nihi­lów. I było to nie­skoń­cze­nie piękne.

– Na twój roz­kaz… – powie­działo Bryn.

Shryke otwo­rzyła oczy i uśmiech­nęła się do Caphexo.

– Zróbmy to.

Rozdział szósty. UKŁAD RIBENTO

Roz­dział szó­sty

UKŁAD RIBENTO

Jesz­cze wię­cej stat­ków? – jęk­nęła Pel, wsta­jąc z fotela dowódcy na mostku „Trak­tatu”.

Bell pod­szedł do ekranu, aby spoj­rzeć na nad­la­tu­jące jed­nostki.

Ich sky­wingi były teraz zwią­zane walką z czte­rema nowymi nihil­skimi myśliw­cami, krą­żą­cymi niczym komary wokół dwóch więk­szych stat­ków, pod­czas gdy ostrzał z dział „Kako­fo­nii” na­dal siał spu­sto­sze­nie w kadłu­bie „Trak­tatu”.

Quarik robiła, co w jej mocy, aby chro­nić ich krą­żow­nik, zmu­sza­jąc go do wyko­ny­wa­nia manew­rów, do któ­rych zde­cy­do­wa­nie nie był prze­zna­czony, ale „Kako­fo­nia” nie odpusz­czała, bez trudu podą­ża­jąc za nimi, zwin­niej­sza i posia­da­jąca więk­szą moc sil­ni­ków.

Śmier­cio­no­śna.

Z jej rufo­wego han­garu wystar­to­wały wła­śnie dwa statki, spra­wia­jące wra­że­nie skle­co­nych na chy­bił tra­fił, więk­sze od pozo­sta­łych nihil­skich myśliw­ców, i wystrze­liły w ich stronę niczym poci­ski oto­czone pió­ro­pu­szami migo­czą­cego świa­tła. Róż­niły się od pozo­sta­łych wiel­ko­ścią, ale nie wyglą­dem: ich kadłuby zostały zło­żone z róż­nych ele­men­tów, pokry­tych bli­znami i mato­wymi plac­kami rdzy oraz śla­dami daw­nych tra­fień. Ich burty zdo­biło graf­fiti przed­sta­wia­jące jasne, wiru­jące oko Mar­chiona Ro.

Widać było wyraź­nie, że pod­stawę obu sta­no­wił ten sam stary model – miały zwę­ża­jące się, spi­ralne nosy, które błysz­czały w chłod­nym świe­tle słońca Ribento.

I oba zbli­żały się szybko do „Trak­tatu”.

– Uniki! – wark­nęła Pel.

Bell za późno zdał sobie sprawę, z czym mieli do czy­nie­nia: to były statki wiert­ni­cze. Prze­sta­rzałe jed­nostki wydo­byw­cze, zapro­jek­to­wane do prze­bi­ja­nia się przez aste­ro­idy lub inne war­stwy skał i mine­ra­łów, praw­do­po­dob­nie kupione albo skra­dzione od zło­dzieja, który pozy­skał je z jakie­goś zapo­mnia­nego pola bitwy, porzu­cone tam po zakoń­cze­niu Wiecz­nej Wojny mię­dzy E’ronoh a jej bliź­nia­czą pla­netą, Eira­mem.

„Miej­sca, w któ­rym upa­dła Latar­nia Gwiezdny Blask” – pomy­ślał smęt­nie Bell. „Miej­sca, w któ­rym Burry pra­wie zgi­nął, a wielu innych stra­ciło życie. Miej­sca naszej naj­więk­szej hańby”.

Nihi­lo­wie pró­bo­wali przy­po­mnieć im o wszyst­kim, co utra­cili.

I to dzia­łało.

Quarik despe­racko wal­czyła z kon­tro­l­kami, pró­bu­jąc obró­cić „Trak­tat”, ale było już za późno.

„Kako­fo­nia” zasta­wiła pułapkę… a oni nie mogli nic zro­bić.

Pierw­sza jed­nostka wiert­ni­cza ude­rzyła w ich lewą burtę z grom­kim impe­tem, wpra­wia­jąc cały sta­tek w drże­nie. Bell usły­szał – i poczuł – jak koń­cówka wier­tła prze­bija kadłub „Trak­tatu”, roz­dzie­ra­jąc meta­lowe poszy­cie przy akom­pa­nia­men­cie paskud­nego zgrzytu. Odwró­cił się i otwo­rzył sze­rzej oczy, się­ga­jąc Mocą, aby utrzy­mać nią w miej­scu Ama­ryl Pel, którą w innym wypadku impet zde­rze­nia pchnąłby przez całą dłu­gość mostka. Po chwili zwol­nił uścisk i deli­kat­nie opu­ścił ją na pod­łogę, gdy sta­tek powoli odzy­ski­wał sta­bilną pozy­cję.

– Kadłub naru­szony! – wykrzyk­nęła Quarik, prze­glą­da­jąc odczyty na ekra­nie przy swo­jej kon­soli.

Pel spoj­rzała na Burry’ego, który poma­gał jej wstać.

– Co to, u licha, mia…?

Prze­rwał jej szczęk licz­nych przylg, przy­wie­ra­ją­cych do kadłuba, i jego potę­pień­czy jęk, gdy sta­tek wiert­ni­czy naparł na nich moc­niej. Bell wie­dział już, co się szy­kuje.

Powie­trze prze­szył wysoki wizg wier­tła, gdy zaczęło zagłę­biać się w burtę „Trak­tatu”, wpra­wia­jąc go w drże­nie i wibra­cje.

– Uszczel­nić gro­dzie! Zapie­czę­to­wać wyrwę! – krzyk­nęła Pel.

– Tak jest!

Bell wparł stopy w pokład, gdy drugi sta­tek wiert­ni­czy ude­rzył w prawą burtę, dołą­cza­jąc pośród war­kotu do swo­jego bliź­niaka.

Już za chwilę oba wier­tła wedrą się głę­boko w ich trze­wia, a „Trak­tat” zosta­nie zaklesz­czony mię­dzy wro­gimi jed­nost­kami. A ponie­waż gro­dzie pan­cerne były zamknięte, nie mogli dotrzeć do swo­ich vec­to­rów…

– Lada chwila roze­drą sta­tek! – jęk­nął Pha Rool. – Już po nas!

– Czy wciąż mamy dostęp do kap­suł ratun­ko­wych? – spy­tał nagląco Bell.

Pel ski­nęła głową. Wyglą­dała na skraj­nie prze­ra­żoną.

– Więc chyba nie mamy wyboru…

– Opu­ścić sta­tek! – krzyk­nęła Pel. – Powta­rzam: wszy­scy opu­ścić sta­tek! Natych­miast! Do kap­suł ratun­ko­wych!

To była ryzy­kowna decy­zja. Kap­suły ratun­kowe staną się łatwym celem dla Nihi­lów. Ale pozo­sta­nie na „Trak­ta­cie” także nie wcho­dziło już w rachubę.

– Pani kapi­tan? Mam raport o wal­kach – zgło­siła Quarik. Nikt z załogi mostka nie opu­ścił swo­jego sta­no­wi­ska, pomimo roz­kazu Pel. Cze­kali do ostat­niej chwili, aby upew­nić się, że jak naj­wię­cej innych człon­ków załogi dotrze bez­piecz­nie do kap­suł.

– Zosta­li­śmy zaata­ko­wani przez chmarę dro­idów-egze­ku­to­rów, które prze­do­stały się przez otwory wywier­cone w bur­tach! Kilka przedarło się przed zablo­ko­wa­niem gro­dzi pan­cer­nych…

Bell odwró­cił się, sły­sząc dźwięk włą­cza­nego mie­cza świetl­nego.

– Rrr­rawww waaar­r­ghh! – zawar­czał Bur­ry­aga.

– Tak – potwier­dził Bell. Wydo­był swoją broń z kabury i zapa­lił ostrze. – Ja też. – Spoj­rzał przy­ja­cie­lowi w oczy. – Każdy po jed­nym?

– War­ra­arrr – stwier­dził sta­now­czo Burry.

Bell zwró­cił się do Pel.

– Będziemy was osła­niać. Zabierz swo­ich ludzi z pokładu.

Odwró­cił się i wybiegł z mostka, pędząc głów­nym kory­ta­rzem obok Burry’ego, po czym skrę­cili: Zet­ti­far na lewą burtę, Wookiee na prawą.

Wokół niego roz­le­gały się upiorne odgłosy, gdy kadłub statku był dosłow­nie roz­dzie­rany na strzępy. Przed cał­ko­wi­tym znisz­cze­niem chro­niła ich tylko pan­cerna gródź, ale zapas tlenu nie wystar­czy na długo, a ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że „Trak­tat” może w każ­dej chwili stra­cić szczel­ność.

Musiał dzia­łać szybko.

Z oddali dobie­gał huk bla­ste­ro­wych salw, prze­bi­ja­jący się przez jęk umie­ra­ją­cego statku. Bell przy­śpie­szył, poko­nu­jąc zakręt, i zamach­nął się mie­czem, aby odbić zabłą­kany pro­mień zabój­czej ener­gii.

Pokład był zaście­lony cia­łami mar­twych żoł­nie­rzy KOR. Inni, sze­ścio­oso­bowa grupa dowo­dzona przez Togru­ta­nina o impo­nu­ją­cych, nie­bie­sko-bia­łych mon­tra­lach, odpo­wia­dała ogniem gru­pie dro­idów-egze­ku­to­rów, które zajęły sta­no­wi­ska nieco dalej w tym samym kory­ta­rzu.

Nali­czył co naj­mniej dzie­sięć wyso­kich robo­tów o huma­no­idal­nych syl­wet­kach. Każdy z nich miał troje czer­wo­nych, asy­me­trycz­nie osa­dzo­nych w meta­lo­wych cze­re­pach oczu, jarzą­cych się zło­wro­gim bla­skiem, a ich ciemne kor­pusy zdo­biły błę­kitne sym­bole oka Mar­chiona Ro. Uzbro­jone w cięż­kie bla­stery maszyny były wyraź­nie prze­sta­rzałe – tak stare, że Bell dzi­wił się, iż w ogóle są w sta­nie utrzy­mać pion – a ich powłoki powgnia­tane i pokryte pla­mami rdzy. Mimo to wciąż pozo­sta­wały zabój­czo groźne.

Dro­idy wyce­lo­wały ponow­nie… a żoł­nie­rze KOR przy­go­to­wali się na atak.

Bell roz­luź­nił ramiona, zaci­snął moc­niej dło­nie na ręko­je­ści swo­jego mie­cza świetl­nego i puścił się bie­giem przed sie­bie.

– Z drogi! – krzyk­nął do żoł­nie­rzy. – Do kap­suł! Będę was osła­niał!

Jedną nogą odbił się od ściany, wyska­ku­jąc w powie­trze i uży­wa­jąc Mocy, aby wydłu­żyć skok. Jego miecz świetlny o zie­lo­nym ostrzu – nie­gdyś broń Rany Kant – bły­snął, opa­da­jąc mię­dzy sto­jące ramię w ramię dro­idy. Jed­nego z nich pozba­wił głowy, innego prze­ciął od ramie­nia aż do bio­dra.

Obró­cił się, uno­sząc wysoko miecz świetlny, i zato­czył nim łuk, pozba­wia­jąc kolej­nego dro­ida nogi – cios w staw kola­nowy spra­wił, że egze­ku­tor runął jak długi, zmu­sza­jąc dwóch swo­ich meta­lo­wych pobra­tym­ców do cof­nię­cia się.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki