Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
ROK PO TRAGICZNYCH WYDARZENIACH Z GASNĄCEJ GWIAZDY JEDI WALCZĄ O UWOLNIENIE GALAKTYKI SPOD JARZMA NIHILÓW.
W galaktyce nastąpił rozłam. Po zadaniu Republice druzgocącego ciosu, jakim było zniszczenie Latarni Gwiezdny Blask, Nihilowie otoczyli część Zewnętrznych Rubieży niemożliwą do sforsowania barierą, zwaną Wałem Burzowym. Ustanowili teren, na którym rządzi niepodzielnie Marchion Ro, podczas gdy jego zwolennicy sieją spustoszenie i chaos, wypełniając skrzętnie bezlitosne rozkazy swego przywódcy. Uwięzieni za liniami wroga Jedi,
w tym Avar Kriss, muszą zmobilizować siły, aby pomóc światom plądrowanym przez Nihilów, starając się jednocześnie wyprzedzić o krok zarówno ich samych, jak i służące im okrutne stworzenia.
Poza tak zwaną Strefą Okluzji Nihilów Elzar Mann, Bell Zettifar i inni Jedi pracują w pocie czoła wraz z siłami Republiki, aby dotrzeć do planet, które zostały odcięte od reszty galaktyki. Ale każda próba sforsowania Wału Burzowego kończy się niepowodzeniem – bariera blokuje również łączność. Liczne porażki i straty dają się boleśnie we znaki zarówno Elzarowi, jak i Bellowi, desperacko poszukującym rozwiązania tego impasu.
Ale nawet jeśli Republice i Jedi uda się przedrzeć przez Wał Burzowy, czeka ich konfrontacja
z czymś znacznie gorszym: bezimiennymi, istotami, które żywią się Mocą, dosłownie wysysając ją z Jedi. Jakie inne brutalne sztuczki ma jeszcze w zanadrzu Marchion Ro? W miarę jak desperacja Jedi i Republiki rośnie, płomyczek nadziei na ponowne zjednoczenie galaktyki stopniowo gaśnie – być może bezpowrotnie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 468
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Nastały niespokojne czasy. Minął rok od zniszczenia Latarni Gwiezdny Blask przez nikczemnego Marchiona Ro i jego bandę okrutnych Nihilów.
Utworzyli oni na Zewnętrznych Rubieżach STREFĘ OKLUZJI, zamykając setki światów za swoim Wałem Burzowym. Bariera blokuje łączność, a statki, które ją przekraczają, giną w próżni lub są niszczone przez Nihilów.
Republika jest bezradna wobec tego złowrogiego zagrożenia, a odważni i mądrzy RYCERZE JEDI nadal obawiają się legendarnych bezimiennych stworzeń Ro, przekonawszy się na własnej skórze, że są bardzo realne… i zabójczo groźne…
Prolog
HETZAL, STREFA OKLUZJI
Jak wszystkie istoty żywe, tak i wielki mistrz Jedi Pra-Tre Veter znał strach.
Był to w końcu naturalny, biologiczny impuls, reakcja na bodźce zewnętrzne rządząca zachowaniem stworzeń w całej galaktyce. Strach zapewniał im ochronę, stanowił system alarmowy, ostrzegający przed zagrożeniem, sygnał do ucieczki, nakazujący szukać bezpiecznego miejsca z dala od drapieżników, mogących wyrządzić im krzywdę.
Ale strach był również narzędziem. Bronią, którą posługiwali się ludzie o złych zamiarach, instrumentem kontroli. Dawało się go wykorzystać – czasami w sposób delikatny i precyzyjny, a czasem z siłą młota kruszącego kamień. Strach mógł złamać nawet najsilniejsze jednostki i doprowadzić całe populacje do upadku, zmuszając je do podporządkowania się ciemiężcom.
Strach miał moc niszczenia gwiazd.
Była to jednak broń tchórzy. Strach dało się pokonać. Przezwyciężyć. Przekuć w siłę.
Jako padawan i później, jako rycerz Jedi, Veter nauczył się kontrolować swoje emocje, powstrzymywać je, rozumieć i wykorzystywać. Nie chodziło o to, że przestał odczuwać lub rozpoznawać strach – raczej zrozumiał, czym on jest, i nauczył się go od siebie odsuwać. Dla niego, podobnie jak dla większości Jedi, strach stanowił po prostu informację – system ostrzegawczy, który pozwalał mu rozpoznać zagrożenie, a następnie odpowiednio zareagować. Jako wielki mistrz Rady Jedi nie pozwalał już, by mącił on jego myśli. Każda jego decyzja była racjonalna i przemyślana.
W ten oto sposób Veter, podobnie jak wielu Jedi przed nim, nauczył się stawiać czoła niebezpieczeństwu. Narażać się, by chronić innych i robić to spokojnie i logicznie, będąc pogodzonym z własnym losem.
To zaś sprawiało, że jego obecna sytuacja stała się jeszcze trudniejsza.
Nie chodziło o to, że przeszkadzała mu kompletna, czarna jak smoła ciemność. Ani ściany czy zimne metalowe kraty jego celi. Nie bał się też Nihilów, Marchiona Ro ani jego sługusów, śmierci i perspektywy połączenia z Mocą.
Ale to coś, ta istota czająca się gdzieś tam w mroku daleko poza jego celą… O, to było coś zdecydowanie innego. Coś zdolnego dosłownie pożreć to, kim był, zniszczyć go do cna. Miało zdolność wywoływania strachu, którego nie potrafił się wyzbyć, który zwijał się w jego trzewiach niczym zimny wąż. Bezimienni mieli być stworzeniami z mitów, potworami z historii opowiadanych dzieciom, aby je wystraszyć. Ale Veter – podobnie jak wielu niefortunnych Jedi przed nim – przekonał się na własnej skórze, że te bestie okazały się jak najbardziej realne.
Jeśli uważnie się wsłuchał, mógł usłyszeć, jak to coś spaceruje gdzieś w odległym mroku, człapie wzdłuż ścian własnej celi – drapieżnik w klatce, czekający na odpowiedni moment, by zaatakować, by się uwolnić. Wygłodzona bestia, która wie, że jej ofiara jest blisko.
Veter otworzył oczy, ale nic nie widział. Żadnego ruchu ani przebłysku światła. Jego jedynym ukojeniem były teraz wspomnienia. Uwięziony tutaj, tak blisko tego bezimiennego stwora, nie mógł oczyścić umysłu, skupić się… od ilu dni? Czy minęły już całe tygodnie? A może miesiące? Stracił poczucie czasu. Ale wciąż pozostawał Jedi, a to oznaczało, że nie wszystko jeszcze stracone. Nadal miał w sobie siłę. Umacniały go wspomnienia o jego towarzyszach z zakonu – iskra nadziei, którą w nim wskrzesili. Nie tylko w nim, ale w całej galaktyce. Nadziei, którą mogli na nowo rozbudzić.
Nie bał się. Ale znał strach i znajdzie sposób, by go pokonać, tak jak zawsze.
Veter sięgnął do nosa, by ucisnąć jego grzbiet… i zawahał się, przeklinając w duchu samego siebie, gdy jego ramię przeszył impuls bólu. Lewa ręka mistrza Jedi zniknęła, zredukowana do popielatego kikuta. Ślady dziwnego zwapnienia biegły wzdłuż reszty przedramienia niczym zatrute żyły, odcinając się mocno od brązowoczarnego ciała. Choć powoli, zwapnienie wciąż się rozprzestrzeniało, boleśnie pełznąc coraz wyżej wraz z każdą upływającą godziną. Doznał też innych obrażeń – Nihilowie rozkoszowali się odcinaniem rogowych wypustek wieńczących jego głowę, próbując go upokorzyć, pozbawiając dziedzictwa jego rasy, Tarnabów. Ale Pra-Tre nigdy nie odznaczał się dumą. To tylko zwykłe rany, blizny, z którymi zdoła żyć dalej; nie zmieniały tego, kim był. Ale dziwne zwapnienie… to coś innego: jak pierwsze symptomy śmierci, spowodowane kontaktem z tamtym stworzeniem.
Stanowiły wynik jednego z eksperymentów Nihilów, przeprowadzonego w prowizorycznym laboratorium przez tego szalonego młotogłowego, Ithorianina, mamroczącego coś bez przerwy w swoim wibrującym ojczystym języku w trakcie całego procesu, komentującego na bieżąco, podczas gdy jego oprawcy powoli zmniejszali dystans między nim a stworzeniem trzymanym na naelektryzowanej łańcuchowej smyczy po drugiej stronie pomieszczenia. A przynajmniej tak wydawało się Veterowi – nie był w stanie skupić wzroku na stworze, sama jego bliskość sprawiała, że wszystko rozmywało się pod wpływem rozpalonych włóczni bólu, wbijających się w jego czaszkę. A gdy zaczęło się nim żywić, powoli wysysając z ciała Jedi Moc, jego przerażenie urosło do niewyobrażalnych rozmiarów, przekraczając wszelkie znane mu granice.
To był moment, w którym Pra-Tre utracił nad sobą kontrolę. Strach zawładnął nim bez reszty, a resztki rozsądku wyparowały. Nie do końca pamiętał, co wydarzyło się później, ale wiedział, że został odciągnięty, zanim stwór zdążył go pochłonąć. Słyszał, jak zwierzę wyje, szarpiąc naelektryzowaną smycz, próbując go dosięgnąć, łamiąc własne kości z totalnej desperacji i głodu, podczas gdy on został wtrącony z powrotem do swojej celi, pogrążając się w głębokiej nieświadomości, jakimś cudem pełnej jednak niepokojących wizji.
Kiedy się ocknął, był zaskoczony, że jeszcze żyje. Gardło miał zdarte od krzyku, a jego lewa dłoń zniknęła, zredukowana do zwapniałego kikuta w miejscu, w którym kiedyś znajdował się nadgarstek.
Nie wiedział, ile czasu minęło od tamtego dnia – być może godziny, ale równie dobrze mogło to być kilka dni. Tak czy inaczej, od tamtego momentu tkwił samotnie w swojej celi. Jej jedyne wyposażenie stanowił dzbanek letniej wody stojący w kącie. Cokolwiek zrobił mu ten Ithorianin – Veter zauważył ślady po zastrzykach na swoim drugim ramieniu, sugerujące, że gdy był nieprzytomny, przeprowadzano na nim kolejne eksperymenty – wyglądało na to, że spowolniło to proces przemiany w zwapniałą skorupę.
„Wolniejsza, bardziej bolesna śmierć. Bardzo w stylu Nihilów…”
Wyczuł w ciemności jakiś ruch.
Szczęk mechanicznego zamka. Skrzypienie zawiasów. A potem nagły rozbłysk światła, tak ostry, że zakręciło mu się w głowie, jakby rzeczywistość nagle wdarła się brutalnie do jego umysłu i wypaliła w nim dziurę. Zacisnął powieki, unosząc pozbawione dłoni ramię, aby osłonić oczy przed światłem.
„Cóż za ironia” – pomyślał. „Dla światła i życia…”
Odgłos kroków przybrał na sile – stukot ciężkich butów. Zatrzymały się przed kratami jego celi. Veter odniósł wrażenie, że usłyszał zniesmaczone prychnięcie.
Powoli otworzył oczy i przekonał się, że światło nie jest wcale tak ostre i jasne, jak mu się wydawało. Tak bardzo przyzwyczaił się do mroku, że najmniejszy blask – znajomy blask – wydawał się rażący i bolesny dla jego nawykłych do ciemności oczu.
Ale nie – to była tylko żółta poświata skradzionego miecza świetlnego, zaciśniętego w dłoni obcej osoby. Pra-Tre poczuł falę wzburzenia. Przebłysk jego dawnego „ja”.
„Jak on śmie?” – warknął w duchu. „Jak śmie używać naszej własnej broni, naszych własnych symboli przeciwko nam? Jak to się stało, że upadliśmy tak nisko?”
Niczym Latarnia spadająca z eiramskiego nieba, Jedi zostali brutalnie sprowadzeni na ziemię. Ale powstaną ponownie. Będą znowu kroczyć w świetle.
– Widzę, że odzyskałeś nieco wigoru. – Głos był zimny, pozbawiony emocji. – Dostrzegam to w twoich oczach. Nie brak ci hartu ducha, trzeba to przyznać. – Postać podeszła bliżej, wchodząc w krąg migoczącego blasku rzucanego przez klingę miecza świetlnego. – Ale to ziarno nadziei, które tak pieczołowicie hołubisz, ta wiara, że Jedi podniosą się po tym wszystkim, że uda im się odwrócić to, czego dokonaliśmy… to fałsz, ułuda. Zmiażdżę je, tak jak skruszyłem wszystko inne, w co ty i tobie podobni wierzycie. Będę patrzył, jak się płaszczysz. – Postać zatrzymała się, po czym uprzejmym, cywilizowanym tonem dodała: – Ale może jeszcze nie dziś.
Veter podniósł wzrok. Spojrzał na tę istotę – tego potwora – hardo, butnie.
Oto stał przed nim sprawca tego wszystkiego, całego tego bólu, cierpienia, chaosu. Marchion Ro, Oko Nihilów, serce burzy.
Wyglądał imponująco w swoim szkarłatnym płaszczu, z futrzanym kołnierzem zarzuconym na szerokie ramiona. I jeszcze ten hełm, z osadzonym centralnie dziwnym, czerwonym okiem, w którym kłębił się czerwony wir. Usadowiony na ziemi niczym skruszony pokutnik u stóp swego pana, Veter miał wrażenie, że oko wwierca mu się w czaszkę.
Wszystko dokładnie tak, jak zaplanował to Marchion Ro.
Zdeterminowany, by nie dać Oku satysfakcji, jakiej Nihil tak bardzo pragnął, Pra-Tre podźwignął się z podłogi, starając się ukryć napięcie i słabość, które czuł głęboko w kościach. Był głodzony, torturowany i narażony na kontakt z tym okrutnym stworzeniem, ale wciąż pozostawał Jedi. Wciąż pozostawał członkiem Najwyższej Rady.
Zmusił się, by utrzymać pion, i zrobił krok w stronę krat, aby znaleźć się bliżej swojego oprawcy. Buczenie miecza świetlnego było jedynym odgłosem mącącym ciszę, z wyjątkiem nierównego oddechu Vetera. Wiedział, że wkrótce stanie się jednością z Mocą.
Spojrzał wyzywająco na Ro, wbijając wzrok w to świdrujące, cyklopowe oko pośrodku hełmu Everena.
Gdyby tylko mógł wyciągnąć rękę i wyrwać mu miecz świetlny…
Sięgnął po Moc. Wydawała się odległa, słaba – nikłe echo tego, czym była dla niego wcześniej, czym była zawsze. Bliskość istoty zakłócała jego połączenie z nią, jakby w jakiś sposób stwór wysysał z niego Żywą Moc.
Veter zawsze odczuwał Moc jako coś stałego, litego, niemal namacalnego. Elastycznego i podatnego na formowanie niczym glina. Coś, co mógł kształtować na nowe sposoby, by wyrazić siebie… ale teraz jej materia wydawała się rzadka i luźna, niezdolna do utworzenia form, które próbował nadać jej w swoim umyśle. Głód stworzenia kąsał obrzeża jego skupienia, rozpraszając go i zakłócając każdą myśl. Był jak nieustępliwa, uporczywa, rozpalona do białości igła, wbijająca się w jego potylicę, zdeterminowana, by nie zaznał spokoju, uniemożliwiająca mu odnalezienie równowagi. A jednak, jak nauczał go niegdyś mistrz Yoda, kiedy Veter należał jeszcze do grona młodzików: nie ma próbowania, jest tylko działanie. Bez względu na okoliczności, bez względu na ból.
Sięgnął po miecz świetlny, przyciągając go do siebie. Rękojeść przesunęła się lekko w dłoni Ro, drgając, jakby kierowana ku tarnabskiemu mistrzowi Jedi niczym igła kompasu… ale jej utrzymanie wymagało od niego zbyt wielkiego wysiłku. Zrobił chwiejny krok w tył, pozwalając, by broń wyślizgnęła się z jego słabego chwytu.
Ro zgasił miecz świetlny kciukiem, ponownie pogrążając celę w nieprzeniknionym mroku. A potem, bez słowa, po prostu odwrócił się i odszedł.
Rozdział pierwszy
CORUSCANT
Wysoko ponad strzelistymi iglicami Coruscant gwiazdy obracały się na firmamencie tak, jak robiły to od wieków. Maleńkie świetlne punkciki, wskazujące pozycje odległych słońc, dalekich światów, oddalonych ludów, którym odpowiadały z dołu rozmigotane światła tętniącej życiem planety-miasta.
To był piękny widok. To znaczy, powinien wprawiać w zachwyt.
Ale Elzar Mann nie potrafił się nim cieszyć. Bez względu na to, jak mocno i jak długo wpatrywał się w gwiazdy ze swojego punktu obserwacyjnego na wielkim balkonie przed biurem kanclerza, wydawały się w jakiś sposób… zniekształcone. Całkiem jakby galaktyka nagle zmieniła swoją formę, wypaczyła się i zawęźliła. Jakby wszystko, na czym kiedyś mógł polegać – każdy nieruchomy punkt w pogrążonej w chaosie galaktyce – zostało mu nagle odebrane, brutalnie wyrwane spod stóp, gdy tak desperacko próbował utrzymać pozycję stojącą.
Czuł się tak od momentu, gdy runęła Latarnia Gwiezdny Blask…
…i gdy stracili Stellana.
Elzar zamknął oczy i pozwolił, by bryza potargała jego i tak już zmierzwione włosy, jakby w nadziei, że chłodny wiatr w jakiś sposób zabierze ze sobą wspomnienia, poniesie je ku strumieniom ruchu powietrznego i z dala od iglic i kopuł, dopóki nie znikną bez śladu. Zauważył, że w ciągu ostatnich miesięcy na jego skroniach pojawiło się kilka nowych siwych pasemek. Stracił też na wadze i choć wciąż był w dobrej formie – większość wieczorów spędzał na ćwiczeniach z mieczem świetlnym i trenował do późnej nocy – mocno schudł. Próbował wmówić sobie, że to wskutek nawału pracy, skupiania się bez reszty na znalezieniu rozwiązania problemu Nihilów, ale wiedział, iż po prostu za bardzo się zamartwia.
Stellan by go wyśmiał. Dałby mu kuksańca i kazał przestać rozpamiętywać to, czego nie dało się cofnąć. Skupić się na „tu i teraz”. Zrobić to, co należy, i zaufać, że Moc go poprowadzi, jak zawsze.
Ale Stellana już nie było. Zjednoczył się z Mocą. Od tamtych wydarzeń minął już rok. Elzar wiedział, że jego stary przyjaciel odnalazł spokój. A jednak wciąż dotkliwie odczuwał jego brak. I nie tylko on. Jego nieobecność powodowała pustkę nie tylko w sercach i umysłach Jedi – jej piętno boleśnie odcisnęło się również na strukturach przywódczych zakonu. Zwłaszcza teraz, gdy Nihilowie wygrali, zniszczyli Latarnię Gwiezdny Blask, a następnie zaanektowali dziesiątki światów, cały sektor Zewnętrznych Rubieży, odcinając go od reszty galaktyki. Obszar ten został nazwany Strefą Okluzji Nihilów i oddzielony od pozostałych terenów niewidzialną zaporą, poza którą rozciągał się obszar ich niepodzielnych rządów.
Wał Burzowy stanowił rozległą barierę zakłócającą podróże z prędkością nadświetlną. Każda jednostka, próbująca ją sforsować, była gwałtownie wyrzucana z nadprzestrzeni i albo ulegała natychmiastowemu zniszczeniu, albo znikała bez śladu. Prowadzono liczne dyskusje na temat tego, co dokładnie działo się z tymi zaginionymi statkami, szczególnie że Wał Burzowy zakłócał również łączność, ale zakładano, iż wszystkie, które nie zostały unicestwione podczas próby przedarcia się przez niego, były zatrzymywane przez nihilskie patrole i trafiały do tak zwanych stref śmierci. Tak czy inaczej, nigdy więcej o nich nie słyszano.
Co gorsza, siatka przekaźników i boi – zwanych Ziarnami Burzy – która stanowiła podstawę Wału Burzowego, była tak gęsta, że zwykłe przeniknięcie przez nią również nie wchodziło w grę. Każdy statek próbujący przedrzeć się przez tak wielki szmat przestrzeni kosmicznej z prędkością podświetlną musiałby lecieć przez sto lat, zanim dotarłby do celu. Mało tego: każda próba przedostania się przez zaporę w normalnym tempie wiązała się z ryzykiem narażenia się na patrole Nihilów lub atak rojów droidów demontażowych, zaalarmowanych przez zautomatyzowane systemy kontrolujące Wał. Patrole mogły pokonać barierę i zadać zabójczy cios, zanim ofiara w ogóle zdała sobie sprawę, co się właściwie dzieje.
Konstrukcja Wału była przewrotnie genialna i jak dotąd skutecznie udaremniała wszelkie próby pokonania go przez Jedi lub Republikę, zwykle z katastrofalnym skutkiem. Statki pilotowane przez droidy. Impulsy elektromagnetyczne. Przechwytywanie danych. Zmasowany atak na dobrze chronione Ziarna Burzy. Nic nie zadziałało. Kompletnie nic się nie sprawdzało.
Dzięki Wałowi Burzowemu Nihilowie stworzyli własną domenę, rzucając wyzwanie Republice na każdym kroku. A mając na swoich usługach bezimiennych – lub Pożeraczy Mocy, jak ich nazywano – posiadali w swoim arsenale broń, w obliczu której nawet zakon okazywał się bezradny. Broń wymierzoną w samą esencję tego, kim byli Jedi. Broń zaprojektowaną, by ich zniszczyć.
Elzar z sykiem wypuścił powietrze z płuc.
Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby miał u swojego boku Avar. Niestety, przebywała obecnie gdzieś w głębi Strefy Okluzji, tak samo odległa i nieosiągalna jak Stellan.
Stali obok siebie na Eiramie, patrząc, jak ostatnie szczątki Latarni znikają pod zimnymi, bezlitosnymi falami oceanu, grzebiąc ze sobą wszystkie nadzieje i marzenia Republiki. Stacja była symbolem siły i jedności, światła w mroku, nadziei. Nihilowie, dowodzeni przez Marchiona Ro, w drwiąco okrutny sposób wypaczyli ten symbol, obrócili go przeciwko nim. Teraz stała się jedynie symbolem porażki i straty.
W tamtej chwili Elzar pozwolił, by Avar wzięła go za rękę, dodając mu sił. Czerpał z tego gestu pokrzepienie – to było jak potwierdzenie wzajemnego zrozumienia, ciche zapewnienie, że mimo wszystko wciąż mają siebie nawzajem, pomimo tego, że galaktykę wokół nich stopniowo ogarniał coraz większy chaos. Teraz jednak przeklinał się w duchu za to, że pogrążony we własnym szoku i żalu, we własnym wstydzie za to, co zrobił, nie zapytał jej, jak się czuje. Nie zaoferował jej pocieszenia, które ona zaoferowała jemu. I bał się, że to właśnie ten ból, który w sobie nosiła, to poczucie straty i porażki sprawiły, iż odeszła.
Chyba, iż to on sam był tego powodem. Ta myśl prześladowała go, nie dawała mu spokoju, napełniała dręczącą niepewnością i wstydem. W końcu zebrał się na odwagę, by zwierzyć się jej z tego, co wydarzyło się w ostatnich chwilach Gwiezdnego Blasku. O tym, jak pod wpływem impulsu, działając bez zastanowienia, zamordował tę Nihilkę, Chancey Yarrow, podczas gdy ona starała się uratować ich wszystkich. Ma się rozumieć, wówczas o tym nie wiedział. Założył, że jest tylko kolejną piratką, próbującą sabotować wysiłki Jedi, mające na celu ocalenie stacji kosmicznej. Tak czy inaczej, zniweczył ich ostatnią szansę na powstrzymanie katastrofy Latarni, odbierając życie komuś, kto chciał pomóc.
Wszystko, co wydarzyło się później, było po części jego winą. Musiał to naprawić, spróbować przywrócić galaktyce choćby odrobinę tego dobra, jakie Stellan tak hojnie jej ofiarował. Postarać się jakoś wypełnić tę pustkę, którą po sobie pozostawił. Wyznał to wszystko Avar wtedy, gdy stali ramię w ramię na eiramskim brzegu.
Jak można się było spodziewać, odpowiedziała tak, jak należało, zważywszy na okoliczności. Usłyszał z jej ust wszystkie te wyświechtane frazesy i zapewnienia, wyliczenie zasad, jakimi kieruje się Moc, i przypomnienia, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, że nie może się winić. Że odpowiedzialność ponoszą tylko i wyłącznie Nihilowie. Okazała mu współczucie i zrozumienie, na jakie liczył.
A jednak… nie mógł przestać się zastanawiać, czy nie był to również jeden z powodów, dla których wyruszyła na tę misję – aby spróbować zbliżyć się do Nihilów, odkryć ich zamiary i plany po tym, jak odnieśli triumf. Intencje, których żadne z nich nie mogło przewidzieć.
A teraz stracił i ją. Zaginęła, uwięziona za Wałem Burzowym, głęboko w przestrzeni Nihilów. Nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje.
„Nie, Elzar” – upomniał się w myśli. „Wiedziałbyś, gdyby tak się stało. Ona wciąż gdzieś tam jest. Musi być”.
Sprowadzi ją z powrotem. Avar i innych, którzy podzielili jej los. Znajdzie jakiś sposób. Zagrożenie ze strony Nihilów zostanie zażegnane. Wał Burzowy upadnie, a do galaktyki ponownie powróci pokój.
Nie miał wyboru. Zrobi to, co zrobiłby na jego miejscu Stellan. Nieważne, że próbowali już wszystkiego, co przyszło im do głowy. Nieważne, że Nihilowie raz po raz zadawali im druzgocące ciosy.
Znajdzie jakiś sposób, by temu wszystkiemu zaradzić.
Musi to zrobić.
To było jedyne wyjście, by wszystko naprawić.
Odwrócił się, gdy jego uszu dobiegł odgłos otwieranych z tyłu drzwi balkonowych. Znajomy droid podtoczył się do niego i obrócił w jego stronę swoją z grubsza humanoidalną górną część ciała, by utkwić w nim puste spojrzenie fotoreceptorów emanujących miedzianym blaskiem. Droid, którego podarował Stellanowi, JJ-5145. Ostatnie, co łączyło go z jego starym przyjacielem.
– Najwyższa kanclerz Soh jest już prawie gotowa, mistrzu Elzarze – oznajmił robot. Jego elektroniczny, brzękliwy głos boleśnie ranił uszy Jedi po chwilach spędzonych na cichej kontemplacji. Ranił… a jednocześnie był dziwnie kojący.
– Dziękuję, 45. Dołączę do was za moment.
Droid jeszcze przez chwilę nie spuszczał z niego taksującego wzroku.
– Twoje wahanie sugeruje niepewność. Jeśli zechcesz podzielić się ze mną swoimi obawami, pomogę ci uporządkować myśli i ustalić priorytety.
– Nic mi nie jest, 45.
W odpowiedzi droid mruknął jedynie z namysłem, a potem odwrócił się i zniknął za rozsuwanymi drzwiami.
Elzar uśmiechnął się pod nosem. Przypuszczał, że droid Stellana zna go lepiej niż on sam siebie. Podarował JJ-5145 przyjacielowi dla żartu, ale też aby uświadamiał mu, by prosił o pomoc, by polegał na innych, gdy będzie tego potrzebował. A teraz JJ-5145 przypominał mu o tym samym. Dawał do zrozumienia, by żył chwilą obecną, skoncentrował się na zadaniu, które go czekało.
Elzar wygładził poły swojej świątynnej szaty i ruszył w ślad za nadgorliwym droidem.
Rozdział drugi
ZEWNĘTRZNE RUBIEŻE
Statek o nazwie „Traktat” prześlizgiwał się przez nadprzestrzeń niczym maleńki okruch, połknięty przez samą gardziel galaktyki – pozbawiony znaczenia i samotny.
Republikańska jednostka typu Pacifier niepostrzeżenie i bezszelestnie przemykała przez Zewnętrzne Rubieże, omijając krawędzie tak zwanej Strefy Okluzji. Z otwartymi kanałami łączności skanowała układy planetarne na granicach przestrzeni Nihilów w poszukiwaniu jakichkolwiek sygnałów wzywających pomocy.
Rycerz Jedi Bell Zettifar stał w centrum dowodzenia na dziobie statku, obserwując niebieskie smugi nadprzestrzeni, wirujące za iluminatorami. Mijali liczne światy – wiele z nich tętniło życiem: kakofonia odgłosów, każdy jak punkcik światła w Żywej Mocy. Zettifar wyczuwał je – ich nadzieje i obawy, płonące jasnym, mocnym blaskiem.
„Dla światła i życia…”
To była mantra Jedi, od zawsze. I bez względu na to, co się działo, Bell w nią wierzył, trzymał się jej kurczowo.
„Dla każdej żywej istoty”.
„Dla pokoju”.
Właśnie dlatego robił to, co robił. Aby wypełniać te fundamentalne zasady. Aby dopilnować, by wszystkie te koszmarne straty, które ponieśli, cały ten ból i udręka, które przeżyli, nie poszły na marne.
Delikatnie poklepał Żarkę po łebku. Towarzysząca mu węglogarzyca wydała z siebie niski pomruk, a z jej nozdrzy buchnął obłoczek pary.
– Wiem, Żarko. Cicho tu, prawda? Tak spokojnie…
W odpowiedzi delikatnie szturchnęła go pyskiem w udo, ale wiedział, że wyczuwa jego emocje.
Starał się odsunąć od siebie narastający niepokój. Pokręcił szyją, próbując rozluźnić napięte ramiona. Próbował medytować, ale nie mógł się skupić, dręczony myślami o zbliżającej się rocznicy upadku Gwiezdnego Blasku i o zaginionych za liniami wroga istotach – niektóre z nich były jego przyjaciółmi.
Istotach takich jak Avar Kriss, Porter Engle, Pra-Tre Veter i wielu innych. Nie miał pojęcia, czy którekolwiek z nich jeszcze żyje, a myśl o tym napełniała go czymś niebezpiecznie bliskim gniewu. Zwłaszcza, że był tam, gdy Veter został pojmany dwa miesiące wcześniej podczas nalotu Nihilów. Wielki mistrz Jedi – członek Rady – zgłosił się na ochotnika do powstrzymania ataku wroga, podczas gdy Bell i Burryaga ewakuowali osadę, ale jakimś cudem nihilskim napastnikom udało się go obezwładnić, wziąć do niewoli i zawlec za barierę.
Od tamtej pory wszelki słuch po nim zaginął. A najazdy Nihilów nie ustawały.
Przynajmniej tutaj, na skraju Strefy Okluzji, Bell czuł, że coś robi, że walczy. Stawia opór.
Podczas gdy Elzar Mann i reszta Jedi próbowali rozwiązać problem przeniknięcia przez Wał Burzowy, on starał się o uzyskanie od Rady pozwolenia na skupienie się na obronie potrzebujących, którzy nagle znaleźli się na zewnętrznych obrzeżach tej zmilitaryzowanej przestrzeni. Owe światy niespodziewanie zostały odizolowane, odcięte od dawnych szlaków handlowych i narażone na nieregularne naloty nihilskich statków, bezkarnie wlatujących i wylatujących ze Strefy Okluzji, wykorzystujących tajne trasy nadprzestrzenne, do których mieli dostęp dzięki napędom Ścieżki, do omijania Wału Burzowego. Tam, gdzie obywatele galaktyki żyli niegdyś we względnym bezpieczeństwie pośród sąsiednich układów planetarnych, teraz zagrożone były całe kultury – całe cywilizacje.
Rada Jedi dała mu swobodę niezbędną do wykonania misji, którą sobie wyznaczył, zwalniając go w drodze wyjątku od Procedur Strażniczych, wprowadzonych zaledwie tydzień po upadku Gwiezdnego Blasku. Wiedzieli doskonale, że jeśli Bell i jego mały zespół okażą się skuteczni w zestrzeleniu choć jednego z nihilskich statków, istniała również szansa, że uda im się zdobyć napęd Ścieżki, zapewniający bezpieczne przejście przez Wał Burzowy. Zagwarantowałoby to Jedi dostęp do zamkniętej strefy, którego tak desperacko szukali.
Dla Bella było to ważne, ale miało drugorzędne znaczenie. Jego priorytetem pozostawała konieczność ratowania życia. Podczas gdy Jedi zajmowali się obmyślaniem sposobu na powstrzymanie Nihilów, ktoś musiał skupić się na tym, co zawsze robili najlepiej: pomaganiu istotom w potrzebie. Bronieniu tych, którzy nie mogli obronić się sami. Po każdym najeździe Nihilowie zostawiali za sobą rzekę rozlanej krwi i nieszczęść. Jedi powinni ich powstrzymać… bez względu na związane z tym ryzyko.
Bo ryzyko istniało. I to poważne. Bell był tego dojmująco świadom.
Nihilowie spowodowali tyle bólu… Wyrządzili tak wiele krzywd. I chociaż Jedi wciąż nie do końca rozumieli broń, której wróg używał przeciwko nim – pomimo ponad roku prób zrozumienia tych stworzeń i tego, jak zakłócały lub karmiły się więzią Jedi z Mocą – Bell wiedział, że zakon nie może się wycofać, ustąpić w walce z przeciwnikiem. Walczyli więc dalej, pomimo licznych zagrożeń.
Z krańców pamięci napłynęły wspomnienia jego dawnego mistrza, Lodena Greatstorma. Przerażenie wykrzywiające rysy jego pobladłej twarzy. Szare ciało, zredukowane do pustej skorupy. Serce Bella przeszył ból straty, wciąż dotkliwy i ostry. To samo przytrafiło się też innym. Orli Jareni. Nib Assek… Tak wielu innym – a każdy z nich był jego przyjacielem lub nauczycielem. Każdy z nich pozostawił po sobie pustkę, której nie dawało się wypełnić.
Nihilów należało powstrzymać, za wszelką cenę.
Tak więc podczas gdy reszta Jedi skupiała wysiłki na przedarciu się przez Wał Burzowy lub znalezieniu sposobu na walkę z bezimiennymi, Bell, wraz z innymi, takimi jak Mirro Lox i Amadeo Azzazzo, kontynuowali próby udaremnienia najazdów Nihilów i niedopuszczenia, by skrzywdzili kolejne istoty.
W tej wojnie – wojnie Bella – liczyło się każde życie. Każda śmierć była porażką. Co innego oznaczało działanie dla światła i życia, jeśli nie to?
Rozmowy między załogą statku – składającą się głównie z żołnierzy KOR – nieuchronnie zeszły na temat zbliżającej się rocznicy upadku Gwiezdnego Blasku i chociaż starali się mówić cicho w pobliżu swoich pasażerów Jedi, mimo wszystko wprawiło to Bella w refleksyjny nastrój.
Przez ulotną chwilę po zniszczeniu Latarni Zettifar sądził, że stracił wszystko. Ale to był tylko moment zwątpienia. Pomimo tego, co się wydarzyło, zakon Jedi wciąż trwał. A skoro Jedi wciąż czuwali, stali na straży pokoju i dokładali wszelkich starań, by go przywrócić – ci, którzy przeżyli, wszyscy na Coruscant – wciąż mogli podtrzymywać światło. Wciąż mogli być latarnią rozświetlającą mrok.
Bell nigdy nie stracił nadziei. Nigdy…
– Rwwwaaaarrrwooo!
Uśmiechając się pod nosem, Bell odwrócił się, aby spojrzeć na swojego przyjaciela Burryagę. Jedi rasy Wookiee patrzył na niego pytającym wzrokiem, przechylając lekko głowę na ramię, na które spływała mu spleciona w cienkie warkoczyki sierść.
– Arroorrrooo – odmruknął Bell. Większość ostatniego roku spędził, ucząc się shyriiwooka, ale artykułowanie pewnych słów i wyrażeń wciąż przyprawiało go o ból krtani.
Burryaga roześmiał się szczekliwie i skomentował:
– Warrraa roowarr!
Bell wzruszył ramionami, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Po chwili on również roześmiał się serdecznie.
– Cóż, przynajmniej próbowałem. – Wygładził poły swoich szat. – I… hm, tak. Wpadłem chyba w melancholijny nastrój – wiesz, cała ta rocznica i w ogóle…
Burry wyraźnie spoważniał. Gdy odwrócił wzrok, pocierając z namysłem kark, Żarka podbiegła do niego i otarła się o jego nogi. Wookiee pośpiesznie poklepał sierść w miejscu, w którym zaczęła się tlić.
– Przepraszam – bąknął Bell. – Wiem, że to dla ciebie wciąż trudne. – Oddech uwiązł mu w gardle i on także odwrócił wzrok. Nadal nie mógł myśleć spokojnie o tym, jak niewiele brakowało, by stracił kolejnego przyjaciela z powodu Nihilów.
Tuż przed upadkiem Gwiezdnego Blasku Burryaga walczył z rathtarem i zniknął bez śladu. Nie odnaleziono go pośród szczątków stacji kosmicznej, która runęła do eiramskiego oceanu, i uznano, że zginął w katastrofie, podobnie jak mistrz Stellan, Maru i wszyscy inni, próbujący zapobiec zniszczeniu Latarni lub pomagający w desperackich próbach ewakuacji.
Ale Bell nie zamierzał przyjąć tego do wiadomości. Był przekonany, że Burry zdołał przeżyć. I miał rację. Znalazł go głęboko pod powierzchnią eiramskiego oceanu, uwięzionego w systemie jaskiń, z kończącym się szybko zapasem tlenu. Jakimś cudem przetrwał: udało mu się znaleźć kieszeń powietrzną w jednej z grot i spędził tam miesiąc, z determinacją walcząc o życie i zastanawiając się, czy komukolwiek z zakonu przyjdzie do głowy, by go szukać.
A potem znalazł go Bell, zaś powrót Burry’ego na Coruscant okazał się jakże potrzebnym Jedi w tych trudnych momentach małym zwycięstwem, które znacząco podbudowało ich osłabione morale. Jednak czasem, w mrocznych chwilach zwątpienia, Zettifar nadal nie mógł przestać się zastanawiać, co by się stało, gdyby posłuchał innych, wrócił na Coruscant i założył, że Burry nie żyje, że zginął w ciemnych głębinach oceanu.
Moc doprowadziła go do Wookieego, mimo iż wszyscy inni zwątpili. Bell wiedział, że Najwyższa Rada musi podejmować niełatwe decyzje, że zagrożenie ze strony Nihilów jest ważniejszym problemem niż troska o los jednostki, ale mimo to nauczył się cennej lekcji ufania własnym instynktom, nawet jeśli te instynkty czasami wydawały się sprzeczne z osądem innych. I właśnie dlatego był tutaj, wypełniając swoją misję. Był tam, gdzie powinien. Czuł to głęboko w kościach.
W ciągu miesięcy po tym, jak uratował Burry’ego, zadzierzgnęła się między nimi silna więź przyjaźni. Wspólnie zostali pasowani na rycerzy, obcięto im padawańskie warkoczyki i stali się pełnoprawnymi Jedi, a ich wysiłki na rzecz niesienia pomocy podczas katastrofy Gwiezdnego Blasku zostały uznane przez Radę Jedi za wystarczające potwierdzenie, iż są gotowi na awans.
Wspierali się nawzajem podczas misji wypełnianych na nowym pograniczu galaktyki – na skraju Strefy Okluzji – i walczyli ramię w ramię, broniąc przed Nihilami osady na księżycu Saltear, gdzie po raz pierwszy natknęli się na nihilski okręt „Kakofonia” i jego niebezpieczną, białowłosą kapitan, Melis Shryke. Tą samą, która odpowiadała za porwanie wielkiego mistrza Vetera.
Kiedy Bell zwrócił się do Rady o pozwolenie na podjęcie tej misji, Burry był u jego boku, niezłomny i zdeterminowany jak zawsze. Z całego serca wierzył w powołanie Zettifara, podzielając pragnienie przyjaciela, by chronić tych, którzy nie mogą obronić się sami. I tak oto znaleźli się tutaj, na pokładzie statku Republiki, współpracując z niewielkim oddziałem żołnierzy KOR, próbujących przewidzieć miejsca przyszłych nalotów Nihilów.
Młody Jedi sądził, że ataki te miały charakter oportunistyczny – że wróg celowo napada na osady znajdujące się tuż poza Strefą Okluzji, obierając sobie za cele tych, którzy byli zbyt słabi lub przestraszeni, by się bronić. Typowe tchórzowskie zagrywki.
Bell i załoga statku próbowali namierzyć nihilskie jednostki, ale cała łączność w Strefie Okluzji, w tym sygnały nadawane przez urządzenia namierzające, była blokowana lub kontrolowana przez wrogów. Gdy tylko ich jednostki przelatywały przez Wał Burzowy, praktycznie znikały i nie istniał sposób, aby dowiedzieć się, gdzie pojawią się później. Jedynym, co mogli zrobić w tej sytuacji, było trwać w pobliżu najbardziej narażonych układów i… czekać.
A Bell nie lubił czekać. A już szczególnie, gdy w grę wchodziło czyjeś życie.
Rozejrzał się po opustoszałym mostku „Traktatu”.
– Jakieś wieści od mistrza Elzara? – spytał, skupiając ponownie wzrok na Burryadze.
Wookiee potrząsnął głową.
Brak postępów był… niepokojący. Zważywszy na wszystkie starania połączonych sił Jedi i Republiki, znalezienie sposobu na pokonanie Wału Burzowego powinno pozostawać tylko kwestią czasu. Wyglądało jednak na to, że Nihilowie okazali się niebywale wręcz skuteczni w obracaniu technologii Republiki przeciwko niej samej: jak dotąd próby sforsowania bariery poskutkowały jedynie utratą kilku statków i ich pilotów. Niektóre zostały wyciągnięte z nadprzestrzeni w postaci zmasakrowanych wraków, podczas gdy inne po prostu zniknęły bez śladu – wszelki słuch po nich zaginął.
A teraz pojawiły się pogłoski o próbach podjęcia pokojowych negocjacji…
Bell popierał każde rozwiązanie, pozwalające uniknąć przemocy, ale prawda była taka, że ani przez chwilę nie wierzył, iż Nihilowie rzeczywiście chcą pokoju.
Wszyscy słyszeli mowę Marchiona Ro po upadku Gwiezdnego Blasku. Drwiący, okrutny ton Oka Burzy. Jeszcze na Coruscant Bell stanowił część zespołu, który próbował analizować transmisję w poszukiwaniu jakichś wskazówek – odtwarzano ją w kółko raz po raz, aż słowa Everena wryły się głęboko w mózg Zettifara, jakby wyżłobiły w nim nowe, trwałe bruzdy.
„Dla tej części galaktyki nie ma nadziei. Jest tylko rozpacz”.
To było kłamstwo. Jawne, okropne kłamstwo.
Ale Bell nie mógł przestać się zastanawiać, ile istot w Strefie Okluzji uwierzyło, że to prawda, zwłaszcza po całym roku spędzonym pod nihilskimi rządami terroru.
Z zadumy wyrwał go cichy, pełen troski pomruk Burryagi.
– Tak, wiem – westchnął. – Masz rację. Powinienem poświęcić trochę czasu na medytację. Ale co, jeśli…
Przerwał mu przenikliwy dźwięk alarmu, niosący się po całym statku. Żarka szczeknęła, zaniepokojona nagłym hałasem.
– Ocalony przez alarm – zażartował Bell, zerkając na Burry’ego. Przeszedł do miejsca, w którym kapitan „Traktatu”, Amaryl Pel, pośpiesznie wydawała pilotowi rozkaz opuszczenia nadprzestrzeni.
– Kolejny nalot? – zapytał.
Kobieta spojrzała na niego przelotnie, po czym wzruszyła ramionami.
– Nieznany sygnał alarmowy, pochodzący z planety Ribento.
– Ale… czy to Nihilowie? – dopytywał Zettifar.
– A czy to ważne? – odpowiedziała pytaniem Pel, nie kryjąc irytacji. – Ktoś potrzebuje naszej pomocy.
Bell skinął głową.
– Oczywiście. – Obejrzał się na Burry’ego. – Gotów?
– Wrrraaw!
– Tak właśnie myślałem – odparł Zettifar.
Rozdział trzeci
CORUSCANT
Kanclerz Lina Soh siedziała za biurkiem, przygarbiona, z głową pochyloną nad datapadem. Towarzyszyły jej dwa wierne targony, Matari i Voru, olbrzymie koty o miękkiej, puszystej sierści, czterech oczach i wydatnych, ostrych kłach. Były tyleż jej pupilami, co strażnikami, i nie odstępowały kobiety praktycznie na krok. Gdy Elzar wszedł do pokoju, podniosły na niego wzrok. Czy może raczej: przyjrzały mu się taksująco od stóp do głów. Nie był tego do końca pewien, ale czuł, że obserwują go uważnie.
Kanclerz wyglądała na zamyśloną. Marszczyła w skupieniu brwi, a Mann nie mógł nie dostrzec, że zmarszczki wokół jej oczu się pogłębiły – nie z powodu postępującego wieku, ale bez wątpienia ze względu na nieustanną presję związaną z piastowanym stanowiskiem. Oto miał przed sobą kobietę, która dźwigała na swoich barkach ciężar całej Republiki, która przetrwała burzę największych strat, jakich galaktyka kiedykolwiek doznała, która odniosła rany i poznała smak strachu, a mimo to była w stanie zachować spokój oraz skupienie i zrobić wszystko, co należało w tej sytuacji.
Cóż, a przynajmniej przez większość czasu. Jej syn Kitrep Soh również zaginął, przypuszczalnie uwięziony za Wałem wraz ze swoją sympatią, Jomem Lariinem, a kanclerz czuła coraz bardziej desperacką potrzebę ich odnalezienia – i ocalenia.
Gdy rok wcześniej postawiono Wał Burzowy, chłopcy podróżowali po Zewnętrznych Rubieżach i od tamtej pory słuch po nich zaginął, podobnie jak o wielu innych.
Gdy Elzar podszedł do biurka, kanclerz również podniosła na niego wzrok, a kącik jej ust drgnął w lekkim uśmiechu.
– Mistrzu Mann! Elzarze…
– Powtarzasz ostatni raz swoją mowę?
Potrząsnęła głową.
– Chciałabym. – Z westchnieniem odłożyła datapad na biurko. – To raporty rolnicze. Ponieważ Hetzal wciąż pozostaje w Strefie Okluzji, musimy rozdzielać zbiory z innych światów, aby móc nakarmić i dostarczyć wodę tym na jej zewnętrznych obrzeżach. To spore obciążenie dla całych Środkowych Rubieży…
Leżący obok niej Matari prychnął, jakby wyczuwając jej narastającą frustrację. Sięgnęła do targona i zmierzwiła czule jego grzywę.
– Wiesz, że nie jestem zwolennikiem frazesów. Ale wykonujesz niesamowitą pracę. Aczkolwiek bardzo niewdzięczną.
Uniosła brwi.
– Cieszę się, że przynajmniej ty to dostrzegasz. Ale spróbuj powiedzieć to Senatowi…
– Wiesz, że im również nie jest lekko. Jak zresztą nikomu ostatnio. Dopóki nie uporamy się z zagrożeniem ze strony Nihilów…
– Minął rok, Elzarze – weszła mu w słowo. – Dokładnie rok. Zaczynam się obawiać, że musimy przestać się okłamywać. Zmierzyć się z okrutną prawdą. Że nie poradzimy sobie z nimi – że Nihilowie tu zostaną. Już na zawsze…
– Po tym, czego się dopuścili? Pomyśl o tych wszystkich ludziach uwięzionych za Wałem Burzowym – na Delemede, Galtei, Pantorze, uginających karki pod jarzmem Nihilów. Nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego i o nich zapomnieć.
– Mi to mówisz? – warknęła, a Elzar zganił się w duchu za swoją obcesowość. – Nie myślę o niczym innym. Nie wiem nawet, czy Kip wciąż żyje. I gnębi mnie to każdego dnia. Bardziej, niż ktokolwiek jest sobie w stanie wyobrazić.
– Wiem i przepraszam – bąknął. – Ale nie możemy ustąpić. Musimy działać. Znaleźć sposób, aby wedrzeć się do Strefy Okluzji i ich powstrzymać. Zagrożenie, jakie stanowią dla galaktyki… nie wspominając o Jedi…
Skinęła głową, zrezygnowana.
– Wiem. Po prostu… są osoby, które naciskają, abyśmy zawarli porozumienie. Byśmy uznali legalność przestrzeni Nihilów w nadziei na ponowne otwarcie szlaków handlowych. A ich głosy są coraz liczniejsze…
– Są w błędzie – odparł z mocą.
– Czyżby? – spytała gorzko Soh. – Zastanawiam się… – urwała na chwilę. – Co, jeśli to jedyny sposób na odzyskanie tych, którzy zaginęli? Zawrzeć jakiś układ, zgodzić się na warunki Nihilów? Może moglibyśmy wynegocjować wymianę…?
Elzar potrząsnął głową, przerażony samą sugestią.
– Nie – zaprotestował stanowczo. – Kapitulacja oznaczałaby, że się poddajemy. Że zapomnieliśmy o wszystkim, co utraciliśmy. Kogo straciliśmy. Nie możemy ufać Nihilom – ani teraz, ani nigdy. Skąd mamy w ogóle wiedzieć, czy ich propozycje nie są tylko kolejną sprytną zagrywką, obliczoną na zyskanie czegoś więcej?
– Nie możemy mieć takiej pewności.
Przez chwilę oboje milczeli.
– Ja też za nimi tęsknię – powiedziała, zmieniając pozycję, by wyregulować protezę nogi – skutek obrażeń, jakich doznała na Valo podczas ataku Nihilów na Festiwalu Republiki. Być może aby przypomnieć Elzarowi, że wie aż nadto dobrze, jak wiele stracili.
Mann przełknął ślinę; nagle zaschło mu w ustach.
– Oni… walczyliby dalej. Oboje. Avar i Stellan.
– Wiem.
– Avar na pewno się nie podda. Jest tam teraz i robi wszystko, co w jej mocy, by sprowadzić ich ze Strefy Okluzji.
Soh skinęła głową.
– Masz rację. Coś wymyślimy. Wymyślisz… – Oblizała nerwowo wargi. – Oby szybko. Dla dobra nas wszystkich. Nie mogę w nieskończoność trzymać Senatu w niepewności. I nie mogę czekać. Muszę zyskać pewność, że nic mu nie jest, Elzarze. Jestem pewna, że to rozumiesz. Akurat ty powinieneś wiedzieć o tym aż nadto dobrze.
Skinął głową.
– On wie, że próbujesz do niego dotrzeć. Oni wszyscy. Wiedzą, że się nie poddaliśmy.
Uśmiechnęła się z przymusem.
– Tak, oczywiście. I zawsze jest szansa, że któraś z twoich wiadomości do nich dotarła. Niosąc im nadzieję, że o nich nie zapomnieliśmy, prawda? Muszę w to wierzyć.
– Też na to liczę – zapewnił ją. Podczas gdy Nihilowie blokowali całą łączność w okolicach Strefy Okluzji, Elzar spędził wiele miesięcy, nadając serię wiadomości na szerokim spektrum kanałów i częstotliwości – niektórych dawno zapomnianych, odnalezionych w Archiwach Jedi. Miał nadzieję, że przypomną one wszystkim Jedi, wszystkim istotom w Strefie Okluzji, że Jedi są z nimi, bez względu na wszystko. Że wciąż jest nadzieja. Że Republika i zakon wspólnie znajdą sposób, aby sprowadzić ich do domu lub uwolnić od jarzma ucisku.
Miał tylko nadzieję, że jego przekaz został odebrany.
Elzar potarł w zamyśleniu podbródek, ze zdziwieniem rejestrując, że pokrywa go krótka, ostra szczecina. Czy naprawdę tak dawno się nie golił?
– Pasuje ci – stwierdziła z uśmiechem kanclerz.
Potrząsnął głową.
– O nie. Nie próbuję…
Uśmiechnęła się do niego ponownie.
„Nie próbuję zapuścić brody jak Stellan” – dokończył w myśli Mann, nie ośmielając się wypowiedzieć tych słów na głos. Odwrócił wzrok, wziął głęboki wdech i wypuścił z sykiem powietrze z płuc.
– Przepraszam, Elzarze. Nie chciałam cię zawstydzić – powiedziała. Wciąż się uśmiechała, ale w jej oczach widział smutek. – Wszyscy odczuwamy presję – dodała, nieco ciszej. – Zwłaszcza dziś. – Po chwili milczenia spytała: – Jak się trzymasz? Tylko szczerze.
Podchwycił jej wzrok. Jak to możliwe, że osoba dźwigająca tak ogromny ciężar na swoich barkach mogła myśleć o innych, zwłaszcza w dniu takim jak dzisiejszy?
– Mam tylko nadzieję, że Nihilowie nie planują uczcić tej okazji – wymamrotał.
– Od miesiąca są dziwnie cicho – zauważyła w odpowiedzi.
– Kontynuowali naloty na niektóre z odległych układów.
– Tak, ale z naszego wywiadu, nawet jeśli nie mamy zbyt wielu informacji, nie wynika, by planowali jakieś ataki na dużą skalę – powiedziała kanclerz. – Niemniej jednak Koalicja Obrony Republiki jest w pełnej gotowości. Podjęliśmy środki ostrożności i rozmieściliśmy floty w pobliżu wszelkich wrażliwych celów wzdłuż granicy Strefy Okluzji. – Usiadła prościej, jakby samą zmianą postawy chciała dać mu do zrozumienia, że rozmawiają teraz na bardziej oficjalnej stopie – i jakby chciała utwierdzić w tym przekonaniu również samą siebie. – Nie spodziewamy się żadnych kłopotów.
– Obyś miała rację – westchnął.
Lina Soh zamrugała, wzięła głęboki wdech i wstała, a wraz z nią dwa oswojone targony.
– A teraz czas na przemówienie.
Rozdział czwarty
UKŁAD RIBENTO
Statek opuścił nadprzestrzeń. Odgłosy alarmów zbliżeniowych odbijały się echem od grodzi, ostre i natarczywe. Światła ostrzegawcze rozbłyskiwały naglącą, pulsującą czerwienią, a członkowie załogi przekrzykiwali się jeden przez drugiego:
– Trzy nihilskie statki!
– Bombardują planetę z orbity!
– Zauważyli nas!
Bell zamknął oczy. Wziął długi, głęboki oddech, starając się oczyścić umysł. „Skup się!” – nakazał sobie w myśli. „Skoncentruj się…”
– Przygotować się – powiedział, otwierając oczy. Jego głos był miarowy i spokojny, ale w jakiś sposób zdawał się przebijać przez kakofonię alarmów i pełnych napięcia okrzyków. Załoga na swoich stanowiskach kurczowo trzymała się krzeseł i konsol, gdy „Traktat” zadrżał, ugodzony salwami w lewą burtę. Rozległy się kolejne syreny. Z sufitu posypał się deszcz iskier, a Żarka wydała z siebie ostrzegawcze szczeknięcie.
– Arrrwooo! – mruknął Burryaga.
– Tak – potwierdził Bell. – Cztery nihilskie jednostki.
– Raport o uszkodzeniach! – zażądała kapitan Pel.
– Śluza powietrzna na prawej burcie rozszczelniona, ale poza tym kadłub zachował integralność.
– Zawrócić – rozkazała Pel. – I niech Hintis przyśle posiłki, natychmiast!
– Tak jest, pani kapitan!
„Traktat” pochylił dziób, wykonując obrót w prawo i zmieniając lekko pozycję, dzięki czemu Bell i reszta po raz pierwszy zyskali dobry widok na układ Ribento, w którym się znaleźli. Trzeba przyznać, że robił niesamowite wrażenie – jasne gwiazdy podwójne, trwające w majestatycznym tańcu z trzema ciałami niebieskimi: planetą Ribento i jej dwoma zamieszkałymi księżycami, Morlasem i Tho – ale efekt psuły aktualnie rozrzucone szczątki czegoś, co niegdyś musiało być stacjami posterunkowymi, oraz obecność kilku nihilskich statków.
Trzy z nich były mniejszymi, skleconymi z różnych elementów jednostkami, typowymi dla tej grupy – praktycznie stertami złomu, połączeniem źle dopasowanych części pozyskanych z wraków lub maszyn skradzionych porwanym ofiarom – ale ostatni zdecydowanie wyglądał znajomo. „Kakofonia”. Statek Melis Shryke. Nihilki, która porwała wielkiego mistrza Vetera tuż spod ich nosów i siała terror na rozproszonych światach na granicy Strefy Okluzji.
– Wreszcie! – wyrwało się Bellowi z głębi ściśniętej z napięcia klatki piersiowej. To była ich szansa na zmuszenie Shryke, by zapłaciła za swoje czyny. Postawienie jej przed obliczem sprawiedliwości. Okazja, na którą czekał.
– Wysłać skywingi! – rozkazała Pel.
Quarik przekazała rozkaz.
Osiem małych republikańskich myśliwców o kadłubach w kształcie grotu strzały wystartowało z hangaru „Traktatu”, formując dwie eskadry.
W chwili obecnej „Kakofonia” ostrzeliwała z orbity stojącą w płomieniach osadę na Ribento – prawdopodobnie to oni wzywali pomocy. Pozostałe, mniejsze statki Nihilów zawracały w ich stronę. Jeden z nich – myśliwiec z jasnoniebieskim okiem wymalowanym na burcie – zamigotał i zniknął, wchodząc w nadprzestrzeń.
– Salwa na siedem-dziewięć-przecinek-trzy-dwa-pięć – nakazał Bell.
– Ale tam nic nie ma! – sprzeciwiła się Pel.
– Zaufaj mi – poprosił. Działał teraz instynktownie, pozwalając swoim wyostrzonym Mocą zmysłom sięgnąć poza granice statku, aby wyczuć każde, nawet najmniejsze jej drżenie.
– Cel namierzony! – zawołał strzelec, wysoki, szczupły Kel Dor nazwiskiem Pha Rool. Jego głos był lekko przytłumiony z powodu maski oddechowej.
– Ognia! – krzyknęła Pel.
Pocisk – jeden z zaledwie sześciu będących na wyposażeniu „Traktatu” – opuścił gniazdo przy akompaniamencie ryku zapłonu, mknąc przez próżnię w kierunku gwiazdy.
Mijały sekundy. Pel odwróciła się i spojrzała na Bella, z frustracją marszcząc brwi. Dwa pozostałe małe nihilskie statki szybko się do nich zbliżały.
– Chwila – powiedział Bell, podnosząc rękę i prosząc o jeszcze odrobinę cierpliwości. – Czekajcie…
I wtedy nihilski myśliwiec wyszedł z nadprzestrzeni wprost na torze lotu nadlatującej rakiety. Pilot nie był w stanie nic zrobić. Nie zdążył nawet podjąć żadnych prób uniku, bo pocisk uderzył w płyty ablacyjne na dziobie stateczku, a ten natychmiast rozprysnął się w kuli ognia, siejąc wokół szczątkami.
Bell wyczuł, jak w Mocy migocze i gaśnie kilka światełek, i się skrzywił.
Wśród załogi rozległy się okrzyki triumfu. Pel obrzuciła Bella spojrzeniem, w którym dało się dostrzec zarówno szacunek, jak i podejrzliwość.
– Nadlatują!
– Wykonać unik!
„Traktat” zatrząsł się potężnie, gdy odpalono jego tylne silniki manewrowe, a jego dziób opadł gwałtownie. Tuż nad ich lewą dziobową płetwą przemknęła salwa wystrzelona przez drugi nihilski statek, zaledwie o włos omijając mostek, na którym stał Bell i reszta.
Cztery skywingi natychmiast rzuciły się za nim w pościg, rażąc go promieniami wystrzeliwanymi z działek laserowych. Pozostałe zawróciły, przygotowując się do starcia z ostatnią z mniejszych nihilskich jednostek.
– Musimy dotrzeć do „Kakofonii” – powiedział Bell. – Skywingi poradzą sobie z myśliwcami.
Burry pokiwał gorliwie głową, aż zakołysały się jego warkoczyki. Zawarczał w shyriiwooku, sugerując, by wskoczyli za stery swoich vectorów.
– Dobry pomysł – ocenił Zettifar, odwracają się do Pel. – Czy moglibyśmy jednak najpierw podlecieć bliżej?
– Oczywiście – potwierdziła kapitan. – Quarik? Podprowadź nas.
„Traktat” pomknął naprzód, nabierając z każdą chwilą prędkości.
Nieopodal, za przednim iluminatorem, cztery skywingi oskrzydliły właśnie nihilski myśliwiec. Działka bluznęły… i stateczek zniknął w chmurze ognistej eksplozji.
Reszta myśliwców ścigała ostatnią z mniejszych wrogich jednostek. Nie minie wiele czasu, nim i ona zostanie zmieniona w obłok gwiezdnego pyłu.
Bell poczuł przypływ nadziei.
„Tym razem… – pomyślał – …tym razem nam się uda”.
Tymczasem „Kakofonia” przerwała ostrzał Ribento i powoli obracała się w ich stronę, odsuwając od studni grawitacyjnej planety, aby stawić im czoła.
Bell szturchnął Burryagę w ramię.
– Mam nadzieję, że jesteś gotów do walki?
Wookiee odrzucił głowę na plecy i zaryczał potwierdzająco.
– Przygotować działa – rozkazała Pel, pochylając się do przodu w swoim fotelu. – Ostrzelać ich dziób, gdy tylko znajdą się w zasięgu. Czekać w pogotowiu. Pamiętajcie, że naszym celem jest unieszkodliwienie ich, a nie zniszczenie. Musimy zdobyć działający napęd Ścieżki.
– Tak jest, pani kapitan! – rozległa się chóralna odpowiedź.
„Traktat” kontynuował lot, szybko zmniejszając dystans dzielący obie jednostki.
– Zajmiemy ich, dopóki do nich nie dotrzecie – powiedziała Pel, patrząc ostro na Bella. – Ale pamiętajcie: wkrótce przybędą posiłki. Nie musicie podejmować zbędnego ryzyka. Wiem, że jesteście Jedi, ale nadal pozostajecie częścią tej załogi.
Zettifar skinął głową. Pel też była obecna, gdy porwano Pra-Tre Vetera. Najwyraźniej nie zamierzała pozwolić, by znowu pojmano przy niej kolejnych Jedi.
– Będę celował w ich napęd. Burry zajmie się systemami uzbrojenia. Jeśli uda nam się ich unieruchomić do czasu przybycia posiłków, mamy szansę.
Wookiee potwierdził kiwnięciem głowy, ruszając już w kierunku rufy statku, gdzie w hangarze czekały ich vectory.
– Zaczekajcie! – zawołała w ślad za nimi Quarik.
Bell odwrócił się w jej stronę.
– Tak?
– Opuścili studnię grawitacyjną planety. Aktywują hipernapęd…
Bell zamarł, wpatrując się w „Kakofonię”, która nagle zamigotała i zniknęła z pola widzenia, skacząc w nadświetlną.
– Użyli napędu Ścieżki – powiedział Pha Rool.
– Uciekli? – jęknęła Pel.
Bell walczył z falą narastającej frustracji.
Tak mało brakowało… Znowu. Kolejna porażka.
– Na to wygląda – potwierdziła Quarik. – Nie ma po nich śladu.
Pel zaklęła pod nosem.
– W porządku. Odwołajmy skywingi, jak tylko… – Resztę jej słów zagłuszył potężny huk ostrzału, który ugodził w górną część kadłuba, wprawiając cały statek w drżenie. Rozległy się kolejne alarmy, a wyświetlacze na całym mostku poczerwieniały od sygnałów ostrzegawczych.
– Raport!
– To „Kakofonia”! Wyskoczyli z nadprzestrzeni tuż nad nami! – krzyknął Pha Rool.
– I wysyłają więcej statków – dodała Quarik drżącym z napięcia głosem. – Lecą prosto na nas.
Rozdział piąty
UKŁAD RIBENTO
Melis Shryke zaczynała rozumieć, dlaczego Marchion Ro i reszta Nihilów tak bardzo nienawidzili Jedi.
Dołączyła do nich zaledwie sześć miesięcy temu, po tym, jak ich tak zwana minister ochrony – krewka Mirialanka w inkrustowanej czarnej zbroi, nazywana przez innych Nihilów generał Viess – przybyła do miasta Jodzia na rodzinnej planecie Shryke, Bantoo, żądając daniny. Kiedy burmistrz miasta odmówił uiszczenia opłaty, twierdząc, że Nihilowie działali nielegalnie, wznosząc Wał Burzowy i zamykając Bantoo w Strefie Okluzji, Shryke obserwowała ze swojego balkonu, jak najeźdźcy przetaczają się przez miasto niczym rozszalała burza, zrównując z ziemią trzy dzielnice przy dźwiękach swojej okropnej „muzyki” i brutalnie mordując każdego, kto stanął im na drodze.
Powinna być wściekła. Powinna była wezwać straże, aby spróbować ochronić obywateli. Powinna była zrobić to, czego oczekiwano od jej rodziny, i w obliczu katastrofy stawić mężnie czoła wrogowi. Przeciwstawić się ciemiężcom. Ponieważ, jak zawsze powtarzał jej ojciec, tylko członkowie rodziny Shryke mogli gnębić kogokolwiek w Jodzi.
Ale Melis Shryke tego nie zrobiła.
Zamiast tego po prostu stała na balkonie i patrzyła, jak Nihilowie pustoszą jej miasto, pozostawiając za sobą szlak zniszczeń i zakrwawionych ciał.
Mało tego: sprawiło jej to satysfakcję. W istocie rozkoszowała się tym widokiem. Pociągała ją czystość działań Nihilów, szczerość tkwiąca w ich brutalności. Uznała, że to istoty nieskrępowane społecznymi imperatywami, irytującymi rytuałami i zasadami, które zawsze kierowały jej życiem jako córki znamienitego rodu. Regułami, które uczyniły to życie więzieniem. Nihilowie rozumieli radość płynącą z całkowitego porzucenia wszelkich norm i działania samopas. Ich jedyny kodeks stanowiła wiara w impulsywność, poddawanie się podstawowym pragnieniom bez kwestionowania ich słuszności, bez obaw czy poczucia winy. Brali to, czego chcieli, i mówili dokładnie to, co myśleli. I cechowała ich piękna, niszczycielska skłonność do przemocy.
Kobiecie, która przez całe życie była dziedziczką arystokratycznej spuścizny, od małego ubieraną w wyszukane stroje, strojoną i wystawianą na widok publiczny, której nigdy nie pozwalano mówić, robić ani zachowywać się tak, jak chciała, wydawało się to całkowicie odurzające. Nihilów cechowała w jej oczach wolność, o jakiej nigdy nie śmiała marzyć. A w generał Viess wreszcie znalazła kogoś, na kim mogła się wzorować. Była osobą, która żyła dokładnie tak, jak Shryke zawsze chciała żyć.
I tak oto po raz pierwszy pozwoliła, by jej działaniami pokierowały impulsy.
Najpierw zdecydowała, że potrzebuje jakiegoś bardziej odpowiedniego stroju. Czegoś, co Viess, odziana w swoją wspaniałą zbroję, mogłaby docenić.
Pośpiesznie włożyła swój własny ceremonialny pancerz, który został wykuty, aby mogła go nosić podczas imponujących parad, każdego sezonu organizowanych w mieście przez jej rodzinę. Chociaż nie znosiła przepychu i okoliczności towarzyszących tego typu wydarzeniom, zawsze uwielbiała samą zbroję: jej błękitny połysk, jej ciężar na ramionach i plecach, sposób, w jaki wypolerowany kobalt kontrastował z ostrą bielą jej splecionych włosów. Mając ją na sobie, czuła się potężna. Jakby mogła zrobić wszystko – lub być kimkolwiek.
Gdy była już odpowiednio ubrana, wzięła ozdobny blaster ojca z szuflady w jego gabinecie i zastrzeliła biednego głupca w łóżku. Nie wywołało to u niej smutku ani poczucia winy – nie należał do przykładnych rodziców, a ona wciąż uważała, że odpowiada za śmierć matki. W istocie w chwili, gdy pociągnęła za spust i patrzyła, jak z jego otwartych szeroko z przerażenia oczu znika blask świadomości, ogarnęło ją coś na kształt odświeżającego wyzwolenia.
Następnie wycelowała blaster w głównego doradcę ojca, aż w końcu Neimoidianin zgodził się otworzyć ich rodzinny skarbiec (musiała co prawda zastrzelić dwóch jego sługusów, aby przekonać go, że mówi poważnie). Zabrała tyle kredytów, ile zdołała unieść, a potem wyszła z pałacu na zasłane gruzem ulice.
Krocząc pośród czarnego dymu, unoszącego się ze spalonych ciał, podeszła do generał Viess, kładąc stertę kredytów u jej stóp.
– Zapłacę daninę. Ale chcę do was dołączyć.
Viess uśmiechnęła się do niej z rozbawieniem, przyglądając się jej lśniącej zbroi i hardej posturze, a następnie skinęła głową.
Teraz, sześć miesięcy później, Shryke miała swój własny statek, „Kakofonię”, obsadzony jej własną załogą, i przeprowadzała naloty poza zewnętrznymi granicami przestrzeni Nihilów. Groziła śmiercią tym, którzy mogliby choć rozważać bunt przeciwko nowemu reżimowi. Kontynuowała cudowne dzieło Marchiona Ro i jego ludzi, siejąc chaos i bezład w galaktyce. Zbierała żniwo śmierci i kredytów.
Ale co najważniejsze, dobrze się przy tym bawiła. Po raz pierwszy w życiu.
A teraz Jedi chcieli to wszystko zepsuć. Miała ochotę ich po prostu pozabijać, żeby przestali wchodzić jej w drogę. To lekcja, której nauczyła się od Nihilów – i jedyna, która naprawdę się liczyła.
Jednak zabijanie ich nie było częścią jej misji. Niestety. Viess rozkazała jej ich sprowadzić. Schwytać żywcem i zabrać do bazy Nihilów na Hetzalu. Więcej karmy dla tych okropnych stworzeń, które Ro trzymał zamknięte w piwnicy lub paradował z nimi, trzymając je na elektrycznej smyczy – karmy takiej jak ten Tarnab, którego pochwyciła kilka miesięcy temu.
To była godna walka. Melis odczuwała wdzięczność za technologię Nihilów generującą pole blokujące działanie miecza świetlnego po tym, jak przechwycili jego unieruchomiony statek. Widok miny Jedi był wart wszelkich poświęceń.
Tym razem jednak nie miała możliwości skorzystania z takiego luksusu. Wyglądało na to, że brakowało im generatorów.
– Co teraz, Burzo?
Shryke spojrzała na drobną istotę rasy Caphex, usadowioną w fotelu pilota, z jedną nogą przerzuconą nonszalancko przez podłokietnik. Szarpała za jeden z kosmyków białych włosów, porastających boki jej twarzy. Od wszystkich Nihilów wymagano noszenia symbolu Oka, wymalowanego na ciele lub zbroi, a Bryn malowało go sobie niebieską farbą na czole.
– Mówiłam ci, żebyś mnie tak nie nazywało, Bryn.
Bryn uśmiechnęło się z rozbawieniem.
– Wiesz przecież, że to oznaka szacunku, tak? Nie jesteś Jeźdźczynią Nawałnicy, ale dla nas jesteś w porządku. A więc Burza.
Shryke zastanawiała się przez chwilę, czy nie zetrzeć mu tego paskudnego uśmieszku z twarzy blasterem, ale w końcu doszła do wniosku, że ma rację. Może powinna się z tym pogodzić. Po prostu… sądziła, że skończyła z wszystkimi tymi głupimi, niepotrzebnymi tytułami, kiedy wyrzekła się swojej rodziny i powiązań z dawnym życiem.
Wzruszyła ramionami.
– Mniejsza o to. W tej chwili mam ważniejsze rzeczy na głowie.
– Racja. Jak na przykład ci cholerni Jedi.
– Taak. Prawdziwy wrzód na tyłku. – Parsknęła śmiechem. – Co w sumie poddało mi pewien pomysł…
Bryn obserwowało ją przez moment, zanim w jego oku nie pojawił się błysk zrozumienia. Zdjęło nogę z podłokietnika.
– Och. Och! Podoba mi się twój tok rozumowania. – Pochyliło się nad kontrolkami, a jego palce zatańczyły nad klawiaturą. – No to… idziemy na całość? Pełen rozmach? Wszystkie sześć?
Shryke potrząsnęła głową.
– Nie. Jeszcze nie. Dwa powinny wystarczyć, by zatrzymać to republikańskie ścierwo. I zająć się tym, co jest na jego pokładzie.
Bryn się roześmiało.
– Zupa z Jedi!
– Chciałabym – westchnęła. – Ale potrzebujemy ich żywych. I lepiej miej to na uwadze. – Odwróciła się, rozkładając szeroko ramiona, aby zwrócić na siebie uwagę pozostałych Nihilów na mostku. Jej załogi. Jedynych istot na tyle mądrych, by jej słuchać. – Gdzie muzyka?! – zawołała. – Czy nie powinniśmy przypadkiem dobrze się bawić?!
Rozległy się hałaśliwe okrzyki aprobaty, Nihilowie tupali i pohukiwali na znak zgody. Z głośników popłynął ryk wrakpunka, a panele podłogowe aż zadrżały, gdy po statku poniósł się industrialny jazgot.
Shryke zamknęła oczy, rozkoszując się chwilą, narastającym napięciem, przypływem adrenaliny, uwielbieniem swojej załogi i hałasem. To był prawdziwy chaos. To była esencja życia Nihilów. I było to nieskończenie piękne.
– Na twój rozkaz… – powiedziało Bryn.
Shryke otworzyła oczy i uśmiechnęła się do Caphexo.
– Zróbmy to.
Rozdział szósty
UKŁAD RIBENTO
Jeszcze więcej statków? – jęknęła Pel, wstając z fotela dowódcy na mostku „Traktatu”.
Bell podszedł do ekranu, aby spojrzeć na nadlatujące jednostki.
Ich skywingi były teraz związane walką z czterema nowymi nihilskimi myśliwcami, krążącymi niczym komary wokół dwóch większych statków, podczas gdy ostrzał z dział „Kakofonii” nadal siał spustoszenie w kadłubie „Traktatu”.
Quarik robiła, co w jej mocy, aby chronić ich krążownik, zmuszając go do wykonywania manewrów, do których zdecydowanie nie był przeznaczony, ale „Kakofonia” nie odpuszczała, bez trudu podążając za nimi, zwinniejsza i posiadająca większą moc silników.
Śmiercionośna.
Z jej rufowego hangaru wystartowały właśnie dwa statki, sprawiające wrażenie skleconych na chybił trafił, większe od pozostałych nihilskich myśliwców, i wystrzeliły w ich stronę niczym pociski otoczone pióropuszami migoczącego światła. Różniły się od pozostałych wielkością, ale nie wyglądem: ich kadłuby zostały złożone z różnych elementów, pokrytych bliznami i matowymi plackami rdzy oraz śladami dawnych trafień. Ich burty zdobiło graffiti przedstawiające jasne, wirujące oko Marchiona Ro.
Widać było wyraźnie, że podstawę obu stanowił ten sam stary model – miały zwężające się, spiralne nosy, które błyszczały w chłodnym świetle słońca Ribento.
I oba zbliżały się szybko do „Traktatu”.
– Uniki! – warknęła Pel.
Bell za późno zdał sobie sprawę, z czym mieli do czynienia: to były statki wiertnicze. Przestarzałe jednostki wydobywcze, zaprojektowane do przebijania się przez asteroidy lub inne warstwy skał i minerałów, prawdopodobnie kupione albo skradzione od złodzieja, który pozyskał je z jakiegoś zapomnianego pola bitwy, porzucone tam po zakończeniu Wiecznej Wojny między E’ronoh a jej bliźniaczą planetą, Eiramem.
„Miejsca, w którym upadła Latarnia Gwiezdny Blask” – pomyślał smętnie Bell. „Miejsca, w którym Burry prawie zginął, a wielu innych straciło życie. Miejsca naszej największej hańby”.
Nihilowie próbowali przypomnieć im o wszystkim, co utracili.
I to działało.
Quarik desperacko walczyła z kontrolkami, próbując obrócić „Traktat”, ale było już za późno.
„Kakofonia” zastawiła pułapkę… a oni nie mogli nic zrobić.
Pierwsza jednostka wiertnicza uderzyła w ich lewą burtę z gromkim impetem, wprawiając cały statek w drżenie. Bell usłyszał – i poczuł – jak końcówka wiertła przebija kadłub „Traktatu”, rozdzierając metalowe poszycie przy akompaniamencie paskudnego zgrzytu. Odwrócił się i otworzył szerzej oczy, sięgając Mocą, aby utrzymać nią w miejscu Amaryl Pel, którą w innym wypadku impet zderzenia pchnąłby przez całą długość mostka. Po chwili zwolnił uścisk i delikatnie opuścił ją na podłogę, gdy statek powoli odzyskiwał stabilną pozycję.
– Kadłub naruszony! – wykrzyknęła Quarik, przeglądając odczyty na ekranie przy swojej konsoli.
Pel spojrzała na Burry’ego, który pomagał jej wstać.
– Co to, u licha, mia…?
Przerwał jej szczęk licznych przylg, przywierających do kadłuba, i jego potępieńczy jęk, gdy statek wiertniczy naparł na nich mocniej. Bell wiedział już, co się szykuje.
Powietrze przeszył wysoki wizg wiertła, gdy zaczęło zagłębiać się w burtę „Traktatu”, wprawiając go w drżenie i wibracje.
– Uszczelnić grodzie! Zapieczętować wyrwę! – krzyknęła Pel.
– Tak jest!
Bell wparł stopy w pokład, gdy drugi statek wiertniczy uderzył w prawą burtę, dołączając pośród warkotu do swojego bliźniaka.
Już za chwilę oba wiertła wedrą się głęboko w ich trzewia, a „Traktat” zostanie zakleszczony między wrogimi jednostkami. A ponieważ grodzie pancerne były zamknięte, nie mogli dotrzeć do swoich vectorów…
– Lada chwila rozedrą statek! – jęknął Pha Rool. – Już po nas!
– Czy wciąż mamy dostęp do kapsuł ratunkowych? – spytał nagląco Bell.
Pel skinęła głową. Wyglądała na skrajnie przerażoną.
– Więc chyba nie mamy wyboru…
– Opuścić statek! – krzyknęła Pel. – Powtarzam: wszyscy opuścić statek! Natychmiast! Do kapsuł ratunkowych!
To była ryzykowna decyzja. Kapsuły ratunkowe staną się łatwym celem dla Nihilów. Ale pozostanie na „Traktacie” także nie wchodziło już w rachubę.
– Pani kapitan? Mam raport o walkach – zgłosiła Quarik. Nikt z załogi mostka nie opuścił swojego stanowiska, pomimo rozkazu Pel. Czekali do ostatniej chwili, aby upewnić się, że jak najwięcej innych członków załogi dotrze bezpiecznie do kapsuł.
– Zostaliśmy zaatakowani przez chmarę droidów-egzekutorów, które przedostały się przez otwory wywiercone w burtach! Kilka przedarło się przed zablokowaniem grodzi pancernych…
Bell odwrócił się, słysząc dźwięk włączanego miecza świetlnego.
– Rrrrawww waaarrghh! – zawarczał Burryaga.
– Tak – potwierdził Bell. Wydobył swoją broń z kabury i zapalił ostrze. – Ja też. – Spojrzał przyjacielowi w oczy. – Każdy po jednym?
– Warraarrr – stwierdził stanowczo Burry.
Bell zwrócił się do Pel.
– Będziemy was osłaniać. Zabierz swoich ludzi z pokładu.
Odwrócił się i wybiegł z mostka, pędząc głównym korytarzem obok Burry’ego, po czym skręcili: Zettifar na lewą burtę, Wookiee na prawą.
Wokół niego rozlegały się upiorne odgłosy, gdy kadłub statku był dosłownie rozdzierany na strzępy. Przed całkowitym zniszczeniem chroniła ich tylko pancerna gródź, ale zapas tlenu nie wystarczy na długo, a istniało duże prawdopodobieństwo, że „Traktat” może w każdej chwili stracić szczelność.
Musiał działać szybko.
Z oddali dobiegał huk blasterowych salw, przebijający się przez jęk umierającego statku. Bell przyśpieszył, pokonując zakręt, i zamachnął się mieczem, aby odbić zabłąkany promień zabójczej energii.
Pokład był zaścielony ciałami martwych żołnierzy KOR. Inni, sześcioosobowa grupa dowodzona przez Togrutanina o imponujących, niebiesko-białych montralach, odpowiadała ogniem grupie droidów-egzekutorów, które zajęły stanowiska nieco dalej w tym samym korytarzu.
Naliczył co najmniej dziesięć wysokich robotów o humanoidalnych sylwetkach. Każdy z nich miał troje czerwonych, asymetrycznie osadzonych w metalowych czerepach oczu, jarzących się złowrogim blaskiem, a ich ciemne korpusy zdobiły błękitne symbole oka Marchiona Ro. Uzbrojone w ciężkie blastery maszyny były wyraźnie przestarzałe – tak stare, że Bell dziwił się, iż w ogóle są w stanie utrzymać pion – a ich powłoki powgniatane i pokryte plamami rdzy. Mimo to wciąż pozostawały zabójczo groźne.
Droidy wycelowały ponownie… a żołnierze KOR przygotowali się na atak.
Bell rozluźnił ramiona, zacisnął mocniej dłonie na rękojeści swojego miecza świetlnego i puścił się biegiem przed siebie.
– Z drogi! – krzyknął do żołnierzy. – Do kapsuł! Będę was osłaniał!
Jedną nogą odbił się od ściany, wyskakując w powietrze i używając Mocy, aby wydłużyć skok. Jego miecz świetlny o zielonym ostrzu – niegdyś broń Rany Kant – błysnął, opadając między stojące ramię w ramię droidy. Jednego z nich pozbawił głowy, innego przeciął od ramienia aż do biodra.
Obrócił się, unosząc wysoko miecz świetlny, i zatoczył nim łuk, pozbawiając kolejnego droida nogi – cios w staw kolanowy sprawił, że egzekutor runął jak długi, zmuszając dwóch swoich metalowych pobratymców do cofnięcia się.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki