Spowiedź Witka - Kamil Chmielewski - ebook

Spowiedź Witka ebook

Kamil Chmielewski

0,0

Opis

Witek dorastał w blokowisku, gdzie o szacunek walczyło się pięściami, a buty po starszym bracie były normą. Pierwsza kradzież butelki oranżady dała mu smak zwycięstwa – smak czegoś, co było tylko jego. Z biegiem lat drobne złodziejskie akcje przerodziły się w poważne interesy: kradzieże drogocennych rzeczy, przemyt, aż po bezwzględną wojnę z miejscowym półświatkiem.

Więzienie stało się jego drugim domem. Wyszedł z niego twardszy, z planem na uczciwe życie. Założył warsztat, znalazł miłość, uwierzył, że może być inaczej. Ale przeszłość nie odpuszcza tak łatwo. Gdy pojawia się stary znajomy z celi z propozycją „nie do odrzucenia”, Witek staje przed najtrudniejszym wyborem: honor czy wolność?

„Spowiedź Witka” to wstrząsająca, napisana z brutalną szczerością opowieść o człowieku, który całe życie zmagał się z własnymi demonami i systemem, który nie daje szans na naprawę.  To historia walki o godność w świecie, gdzie jeden błąd może zaciążyć na całym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 54

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spowiedź Witka

Kamil Chmielewski

Copyright © by Dark Boat, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wszystkie podobieństwa do prawdziwych instytucji są przypadkowe. Tekst jest w całości fikcją literacką. Nazwiska prawdziwych osób i nazwy marek nie są wciągnięte w wątek fabularny i ich wykorzystanie nie ma na celu obrażenia tych osób, ani reklamowania lub antyreklamowania marek. Są to nazwiska i nazwy powszechnie znane i występujące w sferze polskiej i zagranicznej popkultury.

Wydanie I, Łódź 2025

ISBN: 978-83-978084-0-9

Redakcja i korekta: Joanna Strzelec

Skład i konwersja do wersji elektronicznej: Karol Łukomiak

Projekt okładki: Karol Łukomiak

Wydawnictwo Dark Boat

email: [email protected]

Instagram: @wydawnictwodarkboat

1

Wszystko zaczęło się, kiedy byłem w szóstej klasie. Wczesna wiosna, pierwszy cieplejszy dzień po długiej zimie. Wuefista wyszedł z nami na dwór. Pamiętam, że graliśmy z klasą szóstą a w nogę, a nauczyciele siedzieli pod drzewami na krzesłach, które wcześniej wynieśli dla nich uczniowie.

Boisko było duże, piaszczyste, bez jednego źdźbła trawy. Należało do najlepszych w mieście, bo w innych szkołach były tylko betonowe. Bramki mieliśmy metalowe, ale oczywiście bez siatek. Nie było też wymalowanych linii, jednak nikt się tym specjalnie nie przejmował. Każdy wiedział, gdzie jest środek, gdzie bramkarz może łapać piłkę i skąd wykonuje się rzut karny. Po szkole chodziliśmy grać w jedno miejsce. Było w miarę równe i, w porównaniu z innymi, całkiem spore. Za murawę służyła nam wydeptana trawa, a za bramki dwa kije. Niektórzy z nas nawet tam nie mogli zagrać, bo starsi nas wyganiali. To oni rządzili, to oni grali i dobierali kogoś od nas do składu, jak było ich za mało. Byłem dobry, więc zazwyczaj mnie brali.

Teraz infrastruktura sportowa jest dużo lepsza, ale nie ma chętnych. Patrzę na te dzieciaki, na te puste boiska… Ech. Albo naprawdę mamy ten cały niż demograficzny, albo młodzi siedzą tylko w domach przy komputerze, z telefonem w ręku. Ewentualnie na ławce w parku, ale z nosem w ekranie. Kiedyś było inaczej. Biegaliśmy po podwórku do późna, do zachodu słońca, dopóki matki nie zawołały nas z okna na kolację, na którą zazwyczaj były trzy kromki chleba i gotowana parówka.

O korko-trampkach mogłem tylko pomarzyć. Takie prawdziwe, sportowe buty były poza moim zasięgiem. Nawet nie wiedziałem, że istnieją korki wkręty, które dzisiaj są modne wśród młodzieży. Ja miałem jedną parę butów do wszystkiego: na WF, na lekcje, do biegania po podwórku. Grałem w nich na sali gimnastycznej, na boisku szkolnym i betonowym oraz na trawie.

Dziś patrzę na półki w sklepie i aż nie dowierzam. Są buty do biegania, buty halowe, korki na trawę, wkręty… Wszystko markowe, kolorowe, lekkie jak piórko. A za moich czasów? Jedne buty do wszystkiego, które musiały wiele przetrwać: skakanie przez płoty, kopanie piłki, bieganie po kałużach. Jak się rozleciały, to nie było gadania – musiałeś chodzić w rozwalonych, dopóki mama nie załatwiła nowych.

Co prawda, nie wyróżniałem się tym specjalnie, bo, na szczęście, nie byłem jedynym chłopakiem, który chodził w butach po starszym bracie. Jednak byli też tacy, którzy mieli więcej szczęścia. Kilku bogatszych kolegów, którym rodzice kupowali nowe ciuchy, dawali kieszonkowe. Mogli je wydać na co chcieli, na oranżadę, gumy czy inne słodkości, na które akurat mieli ochotę.

Wtedy, jeszcze jako dzieciak, obiecałem sobie coś ważnego, a mianowicie, że moje dzieci będą miały wszystko nowe, najlepszej jakości, z najlepszej firmy. To one będą wyznaczały trendy na osiedlu. Zawsze będę im kupował nowe buty. Nie będą nosić używanych po starszym bracie, tak jak to było u mnie Moje nie musząc się wstydzić ani ukrywać swoich starych, wydeptanych butów w dorosłym życiu zawsze będę kupował nowe buty.

Moja matka pracowała kiedyś w PGR-ze. Kiedy zdałem do piątej klasy, wszystko się zmieniło. Przedsiębiorstwo padło, podobnie jak inne fabryki. Mama przez pół roku nie mogła znaleźć roboty w miasteczku. W końcu zaczęła dojeżdżać do Olsztyna – trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Wstawała przed piątą, a wracała po siedemnastej. Zarabiała najniższą krajową, z której musiała jeszcze opłacić bilet miesięczny.

A ojciec? Po zamknięciu zakładu, gdzie był mechanikiem, zaczął pić. Niby pracował jako budowlaniec, ale codziennie przychodził pijany. W weekendy bywało różnie. W piątki albo wracał na kolanach, albo w ogóle się nie pojawiał. W tym drugim przypadku matka wiedziała, gdzie go szukać – na izbie wytrzeźwień. Nie robiła mu awantur, ale ja i starszy o trzy lata brat słyszeliśmy, jak płakała i mówiła, że znów będzie musiała zapłacić za „hotel”.

Wówczas się nad tym nie zastanawiałem. Dziś, z perspektywy czasu, naprawdę nie rozumiem, skąd brała na to wszystko siłę. Przecież nie miała tylko dwójki dzieci, ale trójkę, bo ojciec zachowywał się jak dziecko. Nie miała w nim żadnego wsparcia. To nie było małżeństwo, w którym dzieli się obowiązki i razem wychowuje dzieci. Ona była jak samotna matka trójki urwisów. Musiała niańczyć nie tylko mnie i brata, ale i jego, czyli wiecznie niezadowolonego, zmęczonego „pana domu”.

To on odpoczywał po pracy. To on siedział godzinami w fotelu. To on leżał na łóżku, jakby cały świat miał mu służyć. A ona? Ona zapierdalała bez wytchnienia. Gotowała, sprzątała, prasowała, robiła zakupy, wyrzucała śmieci, trzepała dywany. Wszystko było na jej głowie. Później, gdy trochę podrośliśmy, przejęliśmy część jej zajęć, ale wciąż większość należała do niej. Wszystko, co „domowe”, było jej obowiązkiem, jakby tak po prostu musiało być.

Dom traktowałem tylko jako sypialnię. Nie lubiłem tam przesiadywać. Wolałem dwór, gdzie mieliśmy różne gry i zabawy: podchody, dwa ognie, skakanki, gumy, które niby dla dziewczyn, ale i tak w to graliśmy. No i oczywiście piłka nożna.

Moje miasto nie było ani wielkie, ani małe – jakieś dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Znałem niemal każdy jego zakamarek. Ludzie mieli tutaj pracę, szkoły, sklepy z ciuchami, cukiernie, bary. Była nawet dyskoteka, w której, jak słyszałem od starszych chłopaków, miały miejsce „ciekawe sytuacje”.

Na moim osiedlu stało kilka czteropiętrowych bloków i dwa dziesięciopiętrowe wieżowce. To tam zawsze „coś się działo”. Obcy raczej omijali to miejsce, a jak już przeszli, to wychodzili lżejsi o kilka złotych. Miejscowe dzieciaki wiedziały, że można tam oberwać z liścia albo stracić kieszonkowe. Starszym chłopakom się nudziło, więc wymyślali sobie różne „zabawy”. Między budynkami był kiosk, warzywniak, sklep chemiczny, papierniczy, mięsny, piekarnia i kilka spożywczaków. Ten obok szkoły nazywał się „U Basi” i był cały z szarej blachy.

Tamtego wiosennego dnia, przed wyjściem do szkoły, zjadłem dwie kromki chleba z mortadelą. Na drugie śniadanie miałem w butelce litr kranówki, którą wypiłem przed drugą połową meczu. Po WF-ie była długa przerwa. Poszliśmy w pięciu poza teren placówki, do sklepu. Oranżada, w szklanej butelce o pojemności „zero trzydzieści trzy” litra, była tam o dziesięć groszy tańsza niż w szkolnym sklepiku. Kupiliśmy trzy oranżady na spółkę. Ja się nie dołożyłem, bo nigdy nie miałem swoich pieniędzy. Jeśli otrzymywałem jakieś od dziadków, to zabierali je rodzice, a kieszonkowego nie dostawałem.

Podczas