Sowa z Askiru. Tajemnica Askiru - Richard Schwartz - ebook

Sowa z Askiru. Tajemnica Askiru ebook

Richard Schwartz

4,6

Opis

Zabójcza magia w mrocznym Askirze.

W porcie starego, szacownego miasta Askiru zostaje znaleziony bestialsko zamordowany człowiek. Był kamerdynerem i właściwie nie powinien zapuszczać się w te podejrzane okolice. Sprawę jego śmierci ma wyjaśnić porucznik sztabowy Santer, a wraz z nim maestra Desina, pierwsza od wielu wieków magini i legendarna Sowa, posiadająca dar widzenia wydarzeń z przeszłości. To, co wydarzyło się tamtej nocy w porcie, oznacza wielkie niebezpieczeństwo dla całego Askiru: ukryty wróg włada czarną magią, przeciwko której wszelkie narzędzia i środki, jakimi dysponuje Desina, niewiele mogą zdziałać.

Richard Schwartz po raz kolejny zabiera czytelnika do świata Askiru. Tym razem nie trzeba znać poprzednich tomów: „Sowa z Askiru” jest zamkniętą, porywającą opowieścią pełną magii, przygód i tajemnic, przyprawioną szczyptą humoru. A ci, którzy znają już uniwersum Askiru, zobaczą Królewskie Miasto od zupełnie nowej, fascynującej strony!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 809

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (180 ocen)
125
45
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
asiakasia6

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne, koniecznie sięgnij po tę książkę, żeby poznać Askir. To wspaniałe dopełnienie cyklu.
00
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne uzupełnienie serii!
00
MonikaZ72

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna odsłona powieści trochę mnie zaskoczyła. Muszę przyznać, że pomimo iż autor odskoczył od głównych bohaterów, co na początku trochę mi przeszkadzało, to powieść nic nie traci, a wręcz przeciwnie, jest bardziej interesująca. Poznajmy nowych bohaterów, nowe tajemnice i nadal czekamy na wielki finał, który prędko nie nastąpi 😁
00
bea-czarownica

Nie oderwiesz się od lektury

😃
00
makada4

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa czyta się szybko
00

Popularność




© 2012 Piper Verlag GmbH, München/Berlin

Tytuł oryginału: Die Eule von Askir, Das Geheimnis von Askir 6

Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO INITIUM

Tłumaczenie z języka niemieckiego: AGNIESZKA HOFMANN

Redakcja i korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB

Fotografie użyte na okładce:

SHUTTERSTOCK

WYDANIE I

KRAKÓW 2022

ISBN 978-83-67545-00-6

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

PROLOG

Jest noc w Askirze, mieście Wiecznego Władcy. Wiecznym Mieście. To ciemna noc, ciężka od ołowianych chmur; oba księżyce skryły się, jakby nawet bogowie nie chcieli tego oglądać.

Walka, która toczy się na dole niedaleko portu, jest nierówna i z góry przegrana. Mężczyzna, chudy raczej niż silny, walczy o swoje życie i walczy ze sobą.

Nie jest tam sam. Kiedy zapada noc, w ciemnych zakamarkach gromadzą się portowe Szczury, te, które stronią od światła i służą Krawcowi, władcy pogrążonego w ciemnościach portu. Dwie postacie w mroku ze zdumieniem przyglądają się dziwnej walce sługi.

W zdrętwiałych, zmagających się ze sobą dłoniach trzyma mocno ciężki, ostry nóż, z rodzaju tych, jakie noszą wojownicy, a nie słudzy. Dysząc ciężko, osuwa się na ziemię. Ciemny materiał haftowanych drogich spodni nasiąka wodą z kałuży, w którą upadł.

Mężczyzna porusza ustami, trzyma oburącz nóż, którego czubek wahliwie, ale nieubłaganie sunie naprzód, szuka szyi. Czy to słowa przekleństwa? A może modlitwa? Szczury w zakamarkach są zbyt daleko, by to usłyszeć, mogą się tylko dziwić, gdy sztylet znajduje drogę do szyi mężczyzny, szpic przebija skórę i puszcza krew. I teraz, jednym długim cięciem od ucha po ucho, klinga otwiera gardło. Krew rozlewa się po drogiej tkaninie. Ledwie słychać charczenie, przez chwilę widać tylko krwawe bąble. Nóż pada. Dłonie chwytają za gardło mężczyzny, jakby chciały osłonić to, co przed chwilą rozpruły. Mężczyzna powoli osuwa się na zimny bruk, uderza o niego ciężko, leży, słona krew miesza się z równie słoną wodą. Raz jeszcze wstrząsają nim drgawki, a potem nieruchomieje.

Niczym sępy czyhają w ciemnej norze, z podstępnym spojrzeniem wyczekują, czy ciało drgnie jeszcze raz. Łupieżca już się zastanawia, czy będą mu pasować buty sługi, gdy trup nagle porusza się na nowo, chwyta oburącz za swą głowę i powoli przekręca ją do tyłu. Słychać okropny chrzęst i ciało nieruchomieje na dobre.

I jeden, i drugi z zatwardziałych zbirów widział w życiu niejedno, więcej, niż ktokolwiek chciałby oglądać, lecz na ten widok ogarnia ich strach… Odczekują chwilę, i jeszcze jedną, ale wtedy, gdy jeden z nich wreszcie zbiera się na odwagę, rozlega się tupot wielu kroków, blask pochodni ostrzega Szczury, wahali się zbyt długo, ten łup jest już stracony.

Jeden z przekleństwem na ustach wycofuje się w cień, drugi podąża za nim, nie klnie, modli się.

1 TRUP W PORCIE

Kapral miecza Fefre miał wrażenie, że tej nocy port wygląda wyjątkowo upiornie. Maszty cumujących statków poruszały się lekko w ciemności jak las na wietrze, do tego to złowieszcze zgrzytanie drewna i lin ocierających o kamień i metal, ciche bulgotanie czarnej wody uderzającej o kamienne molo parę kroków od niego… Zimny wiatr wiał od bramy na morze, wzbijał snującą się po wodzie mgłę i pchał w stronę murów portowych. Kapral owinął się ciaśniej peleryną.

Popatrzył na dwa wielkie ogniska sygnałowe w oddali, płonące na potężnych wieżach po obu stronach wejścia do portu, nawet w najciemniejszą noc wskazujące statkom drogę do bezpiecznej przystani.

Tyle że chyba nie mogło być czarniejszej nocy od dzisiejszej, z tymi niskimi chmurami zakrywającymi niebo i oba księżyce, jakby sami bogowie nie chcieli oglądać tego, co leżało u jego stóp na zimnych kamieniach kei.

Jak wszystkie Węże Morskie Fefre miał na sobie koszulę z grubego jasnozielonego płótna, do tego spodnie z tej samej tkaniny i miękkie buty ze skóry do pół łydki, wiązane rzemykami. Inaczej niż legendarne elitarne oddziały Byków z Królewskiego Miasta, Węże Morskie nosiły tylko lekkie pancerze: wytłaczany napierśnik z utwardzanej skóry z przytroczonymi doń sześcioma sztyletami do rzucania, dodatkowo chroniącymi serce ostrzami. Tylko na zimny wiatr niewiele to pomagało. U lewego boku miał lekki rapier, u prawego ciężką pałkę owiniętą rzemieniem, a obie ręce chroniły naręczaki ze skóry wzmacnianej stalą. Całości dopełniała długa peleryna, za co kapral Fefre był naprawdę wdzięczny, w przeciwnym razie marzłby teraz jeszcze dotkliwiej.

Pomijając chlupot wody i zgrzytanie niezliczonych statków, w porcie było cicho, tak cicho, że Fefre mógł słyszeć oddech towarzyszy, a trzaski i posykiwanie pochodni w jego ręku głośno brzmiały mu w uszach.

– Podnieś trochę pochodnię, Fefre. – Niski głos porucznika sztabowego wyrwał kaprala z zamyślenia. – I uważaj, gdzie kapiesz.

Mężczyzna, który klęczał przy zwłokach na zimnym bruku portowej uliczki, był postawny i krzepki, niemal za duży, by mieścić się w wytłaczany skórzany napierśnik Węża Morskiego, którego klamry ledwie dopinały się na masywnej klacie, miał kanciastą twarz, jakby wyciosaną z granitu, i jasnoszare niespokojne oczy.

O poruczniku sztabowym Sterinie Santerze opowiadano najbardziej awanturnicze historie. Niektóre z nich naprawdę się wydarzyły. Jak na przykład ta, gdy przed laty, będąc jeszcze młodym, nieświadomym niczego rekrutem, zadarł z całą bandą portowych zbirów, a kiedy było po wszystkim, na placu boju stał tylko on jeden. Fefre mógł potwierdzić prawdziwość tej historii, całą z wyjątkiem końca, bo kiedy Fefre go znalazł, Santer nie stał, tylko siedział oparty o ścianę domu, przyciskając dłoń do krwawiącej rany po nożu.

Po porcie tego starego miasta krążyło wiele legend, także ta o morskich wężach, potworach z wodnych otchłani, które dały nazwę cesarskiej piechocie morskiej, potworach, które widywało się przy spokojnym morzu i pełni księżyców, jak zataczają kręgi w basenie portowym; przypominały jarzące się smugi, jakby bestie przyświecały sobie w głębinach latarniami. W porcie gadali, że z porucznikiem Santerem nie warto zadzierać, już lepiej walczyć z wężami.

Leżący u ich stóp mężczyzna nie powinien zapuszczać się tutaj nocą. Za życia wysoki i szczupły, prawie chudy, ubrany w bogato haftowaną liberię szacownego sługi, teraz, po śmierci, jego twarz przypominała potworną maskę, której Fefre wolał nie oglądać w swoich snach.

– I jak, Fefre, nadal uważasz, że to był dobry pomysł, aby dodać mydła do piwa tym dwóm Bykom? – zapytał Santer, końcami palców wysupłując spod kołnierza nieboszczyka zakrwawiony srebrny wisiorek.

– No – odparł wesołkowato Fefre. – Brudno w gębach mieli, więc musiałem!

Paru innych żołnierzy parsknęło śmiechem; oni też słyszeli o figlu spłatanym Bykom.

Santer uśmiechnął się w ciemności, kiedy jeden z nich zaczął wypytywać Fefre’a o wydarzenia wczorajszej nocy w tawernie Pod Ciemną Latarnią. Odpowiedź kaprala wywołała kolejną salwę śmiechu. To już jedenaście lat, odkąd on i Fefre wstąpili do Węży. Byki, ciężka piechota Królewskiego Miasta, od samego początku były obiektem jego żartów i kpin, co niewątpliwie przyczyniło się do tego, że Fefre nadal czekał na awans.

Wesołość, jaką kapral wzbudzał swoim wisielczym usposobieniem, była Santerowi na rękę, bo milczące wpatrywanie się w trupa ciemną nocą i oddawanie ponurym myślom nie jest dobre dla żołnierza.

Wreszcie udało mu się odpiąć łańcuszek i uśmiech spełzł mu z ust, kiedy rozpoznał, co trzyma w dłoni.

Zaklął cicho i podniósł wzrok na kaprala.

– Bogowie! – wyrwało mu się. – To będzie długa noc, Fefre. Będziesz mi winien przysługę.

– Czemu? – zapytał ciekawie Fefre.

Santer bez słowa podał mu wisiorek, który znalazł przy trupie.

Fefre gwizdnął przez zęby.

– Może przyślą do nas Sowę – rzucił z szerokim uśmiechem. – To by było! Chyba powinno ich to zainteresować!

– Sowę? To my znowu mamy Sowę? – zdziwił się Santer. Musiał się chyba przesłyszeć. W Askirze nie było Sów od ponad siedmiuset lat! – Mamy wyszkolonego maestra? Kogoś, kto złożył przysięgę i odebrał wykształcenie w sztukach magicznych? Kogoś takiego?

– Właśnie tak. Choć nie mam pojęcia, o jakiej przysiędze mówisz.

– O szczególnej przysiędze – odparł Santer nieobecnym tonem, próbując uporządkować myśli. – Przysięgę, która wiąże magią, przysięgę, która wymaga, by poświęcić się całkowicie królestwu i jego mieszkańcom. Przysięgę, której nie można złamać. Jest wieczna, podobno nie rozwiązuje jej nawet śmierć. Zawsze myślałem, że człowiek, który składa taką przysięgę, musi się wykazywać wyjątkową odwagą i determinacją… – Pokręcił głową. – Skąd się wziął ten maestro? Dlaczego nic o nim nie słyszałem?

– To nie mężczyzna – wyjaśnił ze śmiechem Fefre – tylko młoda kobieta, ma zaledwie dwa tuziny lat. Nic dziwnego, że niemal nikt o niej nie wie. Ostatnie lata spędziła w Sowiej Wieży, zamknięta w białych ścianach, gdzie nie robiła nic innego poza studiowaniem starych ksiąg, które tam przechowują. Tkwiła tam ponad dziesięć lat.

– A ty skąd niby o tym wiesz? – zapytał z powątpiewaniem Santer.

– Jest taka dziewka karczemna, pracuje w Srebrnym Wężu. Mówiła mi, że widziała ją na własne oczy! – Fefre patrzył płomiennym wzrokiem. – Założę się, że przyślą do nas Sowę!

Santor pokręcił głową ze śmiechem.

– Chyba żarty sobie stroisz. No dobrze. Założę się o dwa srebrniki, że nie przyślą Sowy.

– Stoi. Przydadzą mi się dwa srebrniki, skoro już koniecznie chcesz mi je podarować.

– O ile przyślą nam Sowę! – potwierdził rozbawiony Santer. – A teraz, kapralu, dacie sygnał straży. – Wskazał na pobliski stos drewna. – Z tej sterty będzie dobrze widać pochodnie.

Fefre rzucił pełne powątpiewania spojrzenie na piętrzący się obok stos. Wyglądał na mokry i śliski.

– Czemu ja?

– A czemu nie? – odparł z uśmiechem Santer. – No już, właź na górę, kapralu!

2PUŁKOWNIK ORIKES

Była dobra świeca po ostatnim dzwonie, kiedy sierżant lancy pospiesznie zbiegł po szerokich schodach z dachu cytadeli, gdzie mieściły się maszty sygnałowe.

Miał nadzieję, że pułkownik jeszcze się nie położył. Na kolejnym półpiętrze pod ciężkimi, bogato zdobionymi drzwiami stało dwóch żołnierzy piątych Byków, którzy mieli za zadanie ochraniać cytadelę.

– O co chodzi, sierżancie? – zapytał jeden z nich, podczas gdy drugi, nie czekając na odpowiedź, pociągnął za wrota. Strażnik znał tego człowieka i wiedział, że mógł być tylko jeden powód, dla którego ten zbiegł po schodach.

– Wiadomość dla pułkownika Orikesa, ser – odpowiedział prędko sierżant i od razu pomknął dalej, zanim drzwi zdążyły otworzyć się do końca.

Były to szóste drzwi po prawej stronie, jedna z najlepszych kwater, wychodząca na dziedziniec wewnętrzny, wszak pułkownik Orikes podlegał jedynie lordowi komendantowi i był najwyższym przełożonym sierżanta. Ten wziął głęboki oddech i zapukał. Z ulgą stwierdził, że spod drzwi pada jeszcze smuga światła.

Drzwi otworzyły się tak szybko, jakby pułkownik wyczekiwał jego nadejścia.

– Z czym przychodzicie, sierżancie? – zapytał przyjaźnie pułkownik. Nie wyglądał, jak gdyby zamierzał udać się na spoczynek. W ciemnej tunice, szarych spodniach, wypucowanych na glanc butach i szarym pasie z kieszenią, stanowiącą symbol Piór, sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz przyjąć paradę.

Orikes mógł mieć pięćdziesiąt lat z okładem, ale nadal był w nadzwyczajnej formie, nic dziwnego, pomyślał sierżant. W końcu i Pióra nosiły ciężkie zbroje płytowe, a pułkownik zakładał swoją przez więcej niż trzy tuziny lat.

Pułkownik Orikes miał trochę ponad pięć stóp wzrostu, krótkie siwe włosy i wyjątkowo krzaczaste siwe brwi, spod których spoglądały bladoszare oczy, lustrujące ciekawie przybyłego. To była przyjazna twarz, która bardziej pasowała do kapłana niż do żołnierza, nawet jeśli ten żołnierz należał do Piór.

– Sygnał od straży portowej, ser – odpowiedział sierżant i zasalutował, po czym wręczył pułkownikowi niewielką tabliczkę, zasłoniętą skórzaną klapą przed deszczem, wiatrem i ciekawskimi spojrzeniami.

Pułkownik odchylił klapkę, przeczytał wiadomość i zmarszczył czoło.

– Zaczekajcie tu – rzucił do sierżanta, któremu nawet do głowy by nie przyszło, aby tak po prostu odejść, podszedł do pulpitu i zanurzył pióro w zawsze gotowym do użycia kałamarzu. Prędko skreślił kilka linijek i podał zasłoniętą tabliczkę sierżantowi. – Przekażcie to na Bramę Stanową. Niech poślą gońca do ambasady aldańskiej. Dziękuję, sierżancie.

– Tak jest, ser!

Sierżant ponownie zasalutował i odszedł. Orikes popatrzył za nim i uśmiechnął się pod nosem. Dobrze pamiętał to uczucie, kiedy sam pierwszy raz stanął przed najwyższym zwierzchnikiem… Ten żołnierz trzymał się w sposób godny podziwu. Jemu samemu ze zdenerwowania wypadła z rąk tabliczka!

Pomału zamknął drzwi, oparł się o nie plecami, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Po raz pierwszy od stuleci w Askirze znów była Sowa… i chociaż sam wiedział, ile ciężkiej pracy to kosztowało, i chociaż sama go o to prosiła, zawahał się.

Pamiętał, jak ujrzał po raz pierwszy Desinę, małą dziewczynkę o ogniście rudych, krótkich włosach, z piegami na zadziornej buzi.

– On – fuknęła, pokazując kciukiem na sierżanta Byków, którego ciężka ręka spoczywała na jej drobnym ramieniu. – Ma mnie puścić! Nic nie zrobiłam!

Mówiąc to, wywinęła się spod ręki Byka, po czym kopnęła go w piszczel. Mężczyzna pewnie nawet nie poczuł tego pod grubą zbroją, ale jej chodziło raczej o zasadę.

Niejeden prowadzony do wielkiego gabinetu pułkownika dorosły, trzymany przez opancerzone ręce, i to w cytadeli, samym sercu Askiru, szedł na uginających się nogach, ona jednak wyglądała, jakby nie robiło to na niej wrażenia. Rozglądała się ciekawie dokoła, rozcierając ramię. Orikes dał znak strażnikowi, który odstąpił od niej, zasalutował i wyszedł z gabinetu, zamykając cicho drzwi.

– Wiesz, kim jestem? – zapytał Orikes.

– Chyba Piórem – odparła. – Macie dużo książek. Skąd wziąć tyle książek?

– Wiesz, czym jest Sowa? – zapytał z nikłym uśmiechem.

Spojrzała na niego zdumiona.

– Oczywiście, że wiem. Nie macie na myśli ptaka. Ale ja niczego nie ukradłam. Kiełbasa po prostu tam leżała. Mówię prawdę – zapewniła, wpatrując się w niego niewinnie wielkimi, zielonymi oczami.

– Słyszałaś o Sowim Talarze? – zapytał Orikes i wyjął ze szkatułki srebrną monetę. Podniósł ją do góry tak, aby pokazać jej wybitą na niej sowę.

– Tak – potwierdziła, po czym spojrzała na niego nieufnie. – Dlatego weszłam do wieży. Ale tam nie było drzwi!

– Właśnie dlatego cię do mnie przyprowadzono – uśmiechnął się Orikes i uklęknął przed nią. – Masz ochotę być Sową?

– Nie! – wykrzyknęła i błyskawicznie złapała monetę, zanim pułkownik zdążył cofnąć rękę. – Talar mi wystarczy!

W spojrzeniu zielonych oczu czaiło się wyraźne ostrzeżenie, żeby nawet nie próbował odebrać jej pieniążka.

To oczy kota, pomyślał wtedy Orikes, i nie zmieniły się do dzisiaj… nadal widywał u niej to płomienne spojrzenie. Szczególnie gdy przypominała mu, że nie jest już małą dziewczynką.

A więc dobrze. To była ważna sprawa… i może właśnie tego potrzebowała. Pociągnął za dzwonek na ścianie i kilka chwil później przed drzwiami stanął goniec Piór, salutując.

– Wiadomość dla maestry z wieży… – zaczął Orikes.

3 DESINA, MAESTRA Z WIEŻY I PRIMA SÓW

Sowy polują nocą. Polowała i Desina, maestra z wieży i prima Sów, tyle że nie na myszy. Była na tropie czegoś znacznie większego od gryzoni. Wiedzy. Wiedzy utraconej od wieków.

Dobre pół tuzina ciężkich foliałów leżało porozkładanych na dużych pulpitach w czytelni na pierwszym piętrze wieży, i tym razem była niemal pewna, że wpadła na właściwy trop. Otwarta przed nią stara księga zawierała plany kuźni przy placu Arsenału. Jeśli po tylu latach możliwe było znalezienie tego, co chciał wiedzieć mistrz gildii Oldin, to tylko w tych dawnych zapiskach.

W zamyśleniu przesunęła koniuszkiem palca światełko unoszące się nad jej głową. Niełatwo czytało się wyblakłe pismo, a tak jej własny cień nie padał na pożółkły papier.

Nie żeby w czytelni było ciemno. Nad czterema żeliwnymi misami, zwieszającymi się na srebrnych łańcuchach z wysokiego, wyłożonego jasną boazerią sklepienia, unosiły się kule wielkości głowy, nurzające pomieszczenie w równomiernym, mlecznobiałym świetle.

W mieście wszędzie, a szczególnie wzdłuż wylotowych ulic, łączących cytadelę z dzielnicami zewnętrznymi, stały jeszcze kamienne słupy z żeliwnymi koszami na wierzchołkach. Dawniej, mówiono, nad koszami unosiły się szklane kule o średnicy jednego kroku, dając nocą światło. Większość tych szklanych kul już dawno zniknęła; pospadały, potłukły się. Tylko tu i ówdzie widać było kulę leżącą nieruchomo w swoim żelaznym koszu. Ale żadna już dawno nie świeciła.

Tylko tu, w wieży maestrów, w Sowiej Wieży, jak ją nazywano, dawna magia jeszcze działała… za co Desina była wdzięczna. Bez tych świecących magicznie globów zużyłaby już setki świec. Jednak światełko, które tak nieobecnym ruchem odsunęła na bok, było jej własne. A jeszcze kilka tygodni temu nie umiałaby go wywołać.

Niegdyś przez to miasto przepływała rzeka światów, silny nurt magii. Potem jednak, ponad siedem wieków temu, potężna rzeka nagle wyschła. Po silnym prądzie, napędzającym potężne dzieła Askannona, Wiecznego Władcy, pozostała nikła strużka.

Niektóre z owoców dawnej magii, zakotwiczone w kamieniu, stali, szkle i złocie, przetrwały, inne zużyły się, jak szklane globy, które stopniowo opadały coraz niżej i niżej, aż spoczęły wypalone i puste w swych żelaznych koszach albo spadły i się potłukły.

Pięć tygodni temu jednak rzeka światów niespodziewanie powróciła i dawna magia zaczęła gdzieniegdzie ożywać. Jak to się stało i dlaczego, Desina nie umiała wytłumaczyć, a jednak to nastąpiło… i w końcu udało jej się zdać trzeci egzamin z wiedzy, który tak długo doprowadzał ją do rozpaczy, egzamin, który dawał jej prawo noszenia niebieskiej szaty maestry wieży.

W dawnej kuźni przy placu Arsenału znajdowało się ogromne koło, które napędzało potężne maszyny walcownicze i kowalskie. Desina zgłębiła materię. Gigantyczne koło wielkości domu, wykute ze stali, miedzi i złota, o średnicy trzydziestu pięciu kroków i szerokie na sześć kroków, tak ciężkie, że trudno wyobrazić sobie, jak je postawiono albo jak w ogóle było możliwe zawieszenie go w olbrzymiej stalowej ramie, która trzymała je do dziś. Skomplikowany układ szerokich rzemieni, kółek i drążków, nadal wiszących pod sklepieniem kuźni, napędzał wielkie miechy kowalskie, młoty i ciągi walcownicze.

Jednak koło od wielu stuleci się nie poruszało. Maszynerię napędzały woły, chodzące dzień w dzień, noc w noc w kieracie… i zdolne obsługiwać jedynie część dawnego zakładu.

Przez wieki tym się zadowalano, ale teraz, gdy magia znowu płynęła, gdy tu i tam nawet uniosły się na słupach szklane globy, by wypełnić ulice łagodnym światłem, Oldin, mistrz gildii kowalskiej, zapytał Desinę, czy nie byłoby możliwe uruchomienie koła.

Czytała dalej o fundamentach, o potężnym krysztale użytym w sercu kuźni. Przyszła jej do głowy myśl, pewien pomysł… Spotkała się już w starych księgach z tymi kryształami… tylko gdzie? Czuła, że jest blisko rozwiązania zagadki…

Drgnęła na dźwięk dzwonka, który rozbrzmiał przy jej uchu.

Od dwunastu lat studiowała magię Sów, niektóre rzeczy już rozumiała, większość jednak nadal była dla niej nieprzenikniona, wśród nich osobliwe właściwości wieży. Gdy pociągano za dzwonek przy wejściu na dole, rozlegał się tam, gdzie przebywała w danej chwili.

Miała trzydzieści sześć pokoi do wyboru, niezliczone pomieszczenia i korytarze, ale obojętnie, gdzie przebywała, choćby w najgłębszych katakumbach… dzwonek zawsze rozbrzmiewał tuż przy jej uchu!

Niecałe trzy lata temu wybrała sobie ten pokój, był największy ze wszystkich i wyposażony we własną, ogrzewaną magicznie łazienkę. Należał do ostatniego primusa Sów. W głębi duszy liczyła, że przynajmniej te pomieszczenia będą poza zasięgiem dzwonka, ale nie, prześladował ją i tutaj. To właśnie on wyrwał ją z zamyślenia: wysoki, dźwięczny gong, oddalony od jej ucha o odległość kroku. Jej myśli się postrzępiły, a światełko zgasło. Opuściła ciężko głowę na księgę i westchnęła. Jeszcze nigdy nie była tak bliska rozwiązania! Po raz kolejny postanowiła sobie, że dowie się w końcu, jak działa ten dzwonek, a przede wszystkim jak zmusić go do milczenia!

Gong zabrzmiał ponownie. Kiedy pracowała, często traciła poczucie czasu, lecz teraz spojrzenie przez okno pokazało jej tylko ciemną noc i odległy blask latarni gdzieś na blankach cytadeli, musiało być późno. Uznała, że to ważne, wszyscy wiedzieli, że maestrze nie przeszkadza się bez potrzeby.

Od jakiegoś czasu nie odwiedzało jej zbyt wiele osób, większość nauczycieli nie mogła jej już pomóc, wiedziała już wszystko, co byli w stanie przekazać. Dalej musiała iść sama.

Najczęściej widywała pułkownika Orikesa, osobiście zdawała mu raport przynajmniej raz w tygodniu. Kiedy dowiadywała się czegoś nowego, sama zwoływała spotkanie z mistrzami rzemiosł, by przekazać im, co ustaliła.

Przez większość czasu nikt jej zatem nie niepokoił.

Była jednak Sową, nosiła szatę i miała obowiązki, których przysięgała dotrzymać. Desina miała nadzieję, że mimo to rzadko będzie odciągana od swych studiów.

Pospieszyła na dół. Dla niej masywne drzwi, o których mówili inni, nie istniały. W ten sposób mogła rzucić okiem na przybysza i dowiedzieć się, kim był, zanim ten ją zauważył.

Był to goniec Piór, trzymający w rękach piśmienną tabliczkę. Desina naciągnęła kaptur swej niebieskiej szaty głęboko na twarz, tak by widać było tylko jej usta i podbródek, i wyszła.

– Wiadomość od komendanta Piór – zakomunikował goniec, salutując.

Wzięła od niego tabliczkę i otworzyła skórzaną klapkę. Przeczytanie wiadomości nie zajęło jej dużo czasu. Na jej ustach wykwitł radosny uśmiech, kiedy zrozumiała, co to oznacza. Los dopadł jakąś nieszczęsną duszę w porcie, ale dla niej oznaczało to, że pułkownik Orikes wreszcie traktował ją poważnie.

Dopiero teraz naprawdę była maestrą wieży!

– Dziękuję, kapralu – rzuciła i pognała na górę po miecz.

4TARKAN VON FREISE

Podczas gdy na wzgórzu cytadeli mieszkanka wieży cieszyła się z otrzymanej wiadomości, ambasador królestwa Aldane, zbudzony w środku nocy, nie był ani trochę zachwycony. Przez chwilę miał nadzieję, że sprawą zajmie się Jenks, ale łomotanie do drzwi nie ustawało, toteż graf wygramolił się z łóżka i sięgnął po szatę nocną.

– Co jest? – warknął, otwierając drzwi. – I gdzie, na brodę Astarte, podziewa się ten wałkoń kamerdyner?

Po drugiej stronie stał jeden z gwardzistów ambasady. Musiał być na służbie, miał bowiem na sobie pełną zbroję i miecz przy boku. Z ukłonem przekazał grafowi zalakowaną kopertę. Ten niecierpliwie złamał pieczęć i od razu rozpoznał pismo… Rozkładając pergamin, poprzysiągł sobie w duchu, że złoży zażalenie. Był ambasadorem potężnego królestwa i nie życzył sobie, by jakiś lokaj cesarskiego miasta budził go w środku nocy!

Przeczytał pierwsze zdanie, pobladł i przytrzymał się framugi. W końcu zaklął cicho.

– Von Freise! – ryknął w kierunku korytarza, gdzie po lewej stronie natychmiast otworzyły się ostatnie drzwi. Wyszedł z nich młody mężczyzna, ubrany jedynie w przepaskę na biodrach, ale z mieczem w ręku.

Ambasador skonstatował z ponurą satysfakcją, że musiał go wyrwać z głębokiego snu.

Gestem przywołał baroneta, któremu ledwie udało się stłumić ziewnięcie, i wcisnął mu do ręki pismo.

– Myślę, von Freise, że to jest właśnie to, po co tu przybyliście. Powiedziałbym, że to niemal wymarzona sprawa dla was! – poinformował młodego człowieka, złośliwie mierząc go wzrokiem. – A więc, baronecie… zróbcie coś z tym!

Młody szlachcic zamrugał dwa razy i przetarł oczy. Początkowo nie rozumiał sensu wiadomości, potem jednak podniósł zaskoczony wzrok.

– Co mam z tym zrobić, wasza wielmożność? Ten człowiek nie żyje! – rzekł, a chwilę potem oddałby wszystko, by cofnąć te słowa. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że właśnie wyrwano go z głębokiego snu.

– Bogowie! – warknął ambasador. – Jesteście pewny, że książę nie pomylił was z nikim innym? Jeśli wszyscy arystokraci są równie głupi, to biada naszemu królestwu! – Zgromił młodzieńca swoim jedynym widzącym okiem. – Jeśli nie możecie przywrócić go do życia, jak sądzę, to przynajmniej go pogrzebcie! Zróbcie, co trzeba, aby dowiedzieć się, dlaczego dał się zakatrupić w porcie, zamiast być tutaj, jak przystało na porządnego kamerdynera!

Po tych słowach drzwi z hukiem zatrzasnęły się przed nosem młodego szlachcica. Gwardzista zmierzył go wzrokiem, skinął mu głową z rozbawieniem i odszedł. Baronet Tarkan von Freise, kuzyn księcia Tamina, spadkobiercy korony Aldane, popatrzył na swój miecz, a potem w dół, na przepaskę, która właśnie zaczęła zsuwać mu się z bioder.

Przytrzymał ją pospiesznie i pędem wrócił do swojego pokoju, gdzie spojrzeniem za okno upewnił się, że jest środek nocy. Wziął z kredensu świecznik, wybiegł na korytarz, gdzie zapalił lampę ścienną i wrócił do siebie.

Zatrzasnął za sobą drzwi, szarpnięciem otworzył szafę, ze świecą w ręku cofnął się o krok, żeby ocenić rozmiar szkód. Bez zmian, stwierdził. Nikt nie zatroszczył się o jego ubranie, które nadal wygniecione wisiało tam, gdzie wieczorem powiesił je jeden ze służących, wyjąwszy je z podróżnego kufra.

Trudno, pomyślał Tarkan sfrustrowany, wczorajszy kaftan musi wystarczyć. Bogom dzięki, nie było po nim widać, że był już raz noszony! Ale buty wyglądały doprawdy żałośnie… morska woda pozostawiła na nich białe ślady!

Wziął buty i wyjął z szafy skrzyneczkę z przyborami do czyszczenia, usiadł na łóżku i chwycił za szczotkę. Zamarł. Kamerdyner? Co kamerdyner robił nocą w porcie? Powoli wstał i podszedł do komody. Otworzył szufladę, wyjął z niej płaską, kunsztownie wykonaną szkatułkę z godłem Aldane na wieczku. W środku, na jedwabnej wyściółce, leżał sztylet, znakomita robota, choć zaskakująco skromny.

– To dla was, Tarkanie – powiedział z uśmiechem książę Tamin, kilka dni wcześniej wręczając mu szkatułkę. – Upominek od waszego księcia, na dowód, jak bardzo was ceni!

Tarkan popatrzył zdumiony i otworzył wieko.

– Dobra broń – orzekł po chwili i przeniósł nieufne spojrzenie na księcia, który rozparł się wygodnie na najlepszym krześle, jakie posiadał Tarkan. – Ale to nie tłumaczy, dlaczego nocą, w taką niepogodę, opuściliście ciepłe łoże, żeby mnie odwiedzić. – Tym razem spojrzał znacząco na rozgrzebane posłanie, które on musiał porzucić. Z pewnością było jeszcze ciepłe i niemal na pewno pachniało czarnowłosą pięknością, która całkiem niedawno pomagała mu rozgrzebywać te pielesze.

Było to, zanim adiutant Tarkana zapukał do drzwi, by go obudzić… nie żeby Tarkan spał, ze snu wyrwał go tętent końskich kopyt, kiedy książę w eskorcie tylko czterech strażników wjechał na podwórze domku myśliwskiego.

Książę podążył za jego wzrokiem i uśmiechnął się, zdejmując ciężkie rękawice, odpinając opończę i częstując się winem.

– Ładna jest?

– Jeśli bogowie będą łaskawi, nigdy się tego nie dowiecie, książę – odparł z lekkim ukłonem Tarkan.

– Mam nadzieję, że macie tu jakieś inne ślicznotki, bo inaczej będziemy musieli się podzielić tą jedną – odpowiedział książę, uśmiechając się dziwnie cierpko. – Stworzyłem pozory, aby wszyscy myśleli, że przyjechałem tu, aby oddawać się cielesnym przyjemnościom i winu. – Zaśmiał się cicho. – Może jednak lepiej byłoby jej nie odsyłać?

– Poszukajcie sobie własnego łupu, mój książę – roześmiał się Tarkan. – Nie wątpię, że nie będziecie się musieli zbytnio trudzić! – Spoważniał. – A jaki jest prawdziwy powód?

– Ilu ludziom, Tarkanie, mogę zaufać we wszystkim, co posiadam, myślami, sercem i krwią? – zapytał z namysłem.

– A więc sprawa jest poważna – skwitował Tarkan i wyjął księciu butelkę z ręki, aby sobie nalać.

– Gdzie jeszcze mogę tak po prostu sam nalać sobie wina i je wypić, bez czekającego obok degustatora? – ciągnął z pełnym goryczy uśmiechem książę, popijając spory łyk wina.

– Odwiedźcie kogoś bez uprzedzenia w środku nocy i podkradnijcie mu wino, które postawił sobie przy łóżku. To powinno być bezpieczne! – zaproponował Tarkan. – Wiecie, ile kosztowało to wino?

– Aldańskie?

– Oczywiście. Z Arensteinu!

– Zróbcie to, o co was proszę, dopilnujcie spraw, i jeśli obaj to przeżyjemy, podaruję wam całą winnicę! – rzekł książę i postawił z hukiem kubek. – Nie odpowiedzieliście na moje pytanie – kontynuował. – Ale zrobię to za was: waszemu ojcu, wam i waszej siostrze… – Zaśmiał się cicho. – Dopóki nie popełnię tego błędu, by prosić o jej rękę!

– Nie możecie tak mówić – zaprotestował Tarkan poruszony. – A co z serą Loisin? Wydawało mi się, że wasze serce znalazło w niej spokojną przystań? Och… – dorzucił, widząc, jak książę zgniata w dłoni złoty kubek. – Chyba się pospieszyłem z przypuszczeniami.

Książę bez słowa rozpiął kaftan i pokazał baronetowi świeży opatrunek na lewym ramieniu.

– Nie była zbyt wprawna – powiedział. – Gdybym spał głębszym snem, nie byłoby mnie tu teraz.

– Sera Loisin? Córka grafa Balduira? – przeraził się Tarkan.

Książę poprawił ubranie, a jego pociągła twarz przypominała kamienną maskę.

– Umierając, przysięgła mi trzy rzeczy. Po pierwsze, że mnie szczerze kochała i pragnęła posłać moją czystą duszę do Soltara, po drugie, że życzyłaby sobie, aby nie musiało do tego dojść, gdyż pomijając moje piętno, to mnie najchętniej widziałaby na tronie. Bowiem teraz, gdy dni Królewskiego Miasta są policzone, kraj potrzebuje silnego króla…

– Należała do Białego Płomienia? – zapytał Tarkan wstrząśnięty, a książę potwierdził skinieniem głowy.

– Tak. Myślała, że uratuje moją duszę, jeśli mnie dopadnie.

– Bogowie! – wyrwało się Tarkanowi. – Zabiliście ją?

Książę podniósł na niego wzrok.

– Powinienem był poddać ją torturom, a następnie egzekucji! Jakże mógłbym to zrobić? Myślałem, że kocham tę kobietę, nie byłbym zdolny uczynić jej najmniejszej krzywdy! Poszukałbym innego rozwiązania, może spalenie…

– Więc czemu?… – zawiesił głos Tarkan.

– Umarła w moich ramionach, zapewniając mnie ciągle, jak bardzo mnie kocha. – Książę oderwał wzrok od zgniecionego kubka w dłoni i odrzucił go z odrazą. – Zanim uderzyła, zażyła truciznę. Gdyby nie wstała z posłania, żeby spożyć ją z winem, pewnie bym się nie zbudził. – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Powiedziała, że nie chce żyć beze mnie! Wiecie co, przyjacielu? Powinna dać truciznę mnie, zadziałała bez zarzutu! – Chwycił do ręki nowy kubek, a Tarkan bez słowa podał mu butelkę.

– Jestem tutaj również z tego powodu. Muszę być gdzie indziej, kiedy ją znajdą. Trzeba wam wiedzieć, że lunatykowała we śnie… tyle że tym razem spadła ze stromych schodów. – Popatrzył na Tarkana udręczonym wzrokiem. – To był pomysł waszego ojca, by wysłać mnie tu, by oddawać się rozpuście i obżarstwu! Niczego innego nie można się spodziewać po nas obu! Mimo to będą mi zarzucać, że spędzam czas z innymi kobietami, podczas gdy ta, o której wszyscy sądzili, że zostanie królową, konała samotna i opuszczona na zimnym kamieniu!

– Lepiej tak, niż na jaw miałaby wyjść prawda. To złamałoby serce staremu grafowi.

– Sądzicie, że ono nie pęknie, gdy dowie się o jej śmierci? Może pęknie mu jednak tylko dlatego, że zawiodła! Loisin wyznała mi, że należała do Białego Płomienia. – Książę wziął głęboki łyk. – Szanowała swego ojca, a więc…

– Zapewne i on należy do kultu – dokończył Tarkan. Przyglądał się, jak książę dopija wino. – Jeśli będziecie tak dalej pić, niedługo postradacie zmysły.

– A kto mówi, że już nie postradałem? Na pewno nie czuję się przytomny! Ale macie rację, przyjacielu, taki jest mój cel – zaśmiał się z goryczą. – Taki jest mój cel. Ale najpierw… podajcie mi sztylet.

Tartan posłuchał, uważając, by podać mu nóż ostrzem do siebie.

– Spójrzcie, przyjacielu. Gdy naciśniecie z boku jelec i przekręcicie, o tak…

Rękojeść z głośnym kliknięciem uwolniła się od brzeszczotu. Książę zdjął ją, postukał nią o oparcie krzesła i ze środka wypadła niewielka złota fiolka. Wziął ją do ręki i otworzył. Wypadł z niej maleńki zwitek pergaminu. Książę podał go Tarkanowi.

Ten przeczytał go i wybałuszył oczy.

– Ale…

– Posłuchaj mnie uważnie – przerwał mu książę. – Śmierć mojej matki to nie był wypadek, wszyscy się tego domyślają, ale wasz ojciec mówi, że znaleziono dowody. To kult zlecił jej morderstwo… ale początków wszystkiego należy szukać w Askirze, gdzie siedem lat temu wzięła udział w Radzie Koronnej. To tam morderca otrzymał zlecenie… i to tam was posyłam. Waszym zadaniem będzie go odnaleźć. Byłbym wam jednak niezmiernie wdzięczny, gdybyście zadbali o to, bym przeżył posiedzenie rady… i pożył może jeszcze trochę, by włożyć koronę!

Wyciągnął rękę i Tarkan oddał pergamin księciu, który starannie schował go w rękojeści, po czym złożył nóż.

– Ambasador w Askirze, graf Altins, cieszył się pełnym zaufaniem mojej matki – powiedział cicho. – Więcej nawet, wasz ojciec zdradził mi, że był jej kochankiem. To ambasador zaproponował, by oddelegować go do Askiru, aby ta miłostka nie zniszczyła reputacji mojej matki. Dobrze go znałem, to spokojny, życzliwy człowiek, dzielny rycerz i wyjątkowo zdolny dyplomata.

Książę oddał sztylet Tarkanowi, który bez słowa włożył go do hebanowego pudełka.

– Jednak to, co słyszę od jakiegoś czasu, niewiele ma już wspólnego z mężczyzną, którego znałem i którego moja matka darzyła miłością. Wasz ojciec, regent, sugeruje, by czym prędzej odwołać go, zanim narobi kłopotów. Co dokonało w nim takiej zmiany, nie jestem w stanie powiedzieć, chyba nie pijaństwo czy coś podobnego, równie oczywistego. Wy, przyjacielu, musicie zdecydować, czy tak jest! To jedna rzecz. Druga to taka, że w ambasadzie jest pewien człowiek. Wasz ojciec posłał go tam przed laty, aby wywiedział się, co się dzieje w cesarskim mieście. Jego misja polegała na infiltracji kultu. Jeśli ambasada jest wolna od tej hołoty, to tym lepiej, gdyż wówczas kult będzie tym bardziej zainteresowany pozyskaniem go! Taki był przynajmniej plan.

– Jak się nazywa ten człowiek? – zapytał Tarkan.

Książę pokręcił głową.

– To wie tylko wasz ojciec, a on przysięga, że bardzo starał się zapomnieć jego nazwisko. Znacie go, więc wiecie, że to możliwe, i po prostu nie chce mi powiedzieć. Znacie praktyki kultu… i co jest niezbędne, aby osiągnąć u nich wyższe stanowisko… Żeby zdobyć ich zaufanie, musiał co najmniej wywołać pożar. Chyba nie można poddać człowieka cięższej próbie!

Tarkan przełknął ślinę.

– Czy można mu ufać?

– Kult wymordował całą jego rodzinę. Kazali mu patrzyć, jak jego młodsza siostra i brat giną w płomieniach, jak na matce dopuszczono się gwałtu, a ojca zabito – powiedział z goryczą książę. – Takie jest prawdziwe oblicze kultu… mord i haniebne czyny! – Sięgnął po butelkę, ale Tarkan mu ją zabrał.

– Jeszcze nie, książę – orzekł kategorycznie. – Doprowadźmy to do końca, a potem chętnie pomogę wam osiągnąć największy rausz waszego życia!

– Dobrze – zgodził się książę. – Wasze słowo zawsze coś znaczyło. Zadam sobie szczególnie dużo trudu, aby ukraść wam wino i pokonać w pijackim amoku! – Wskazał na sztylet, który Tarkan odłożył na bok. – Rozpoznacie tego człowieka po tym, że posiada taki sam nóż jak ten tutaj. On powie wam, co powinniście wiedzieć. Wasz ojciec twierdzi, że można mu ufać. – Książę podniósł wzrok na Tarkana. – To już coś znaczy, bo tu chodzi o wasze życie. Ojciec was kocha.

– Czasami można odnieść odmienne wrażenie – stwierdził Tarkan. – Askir jest daleko od naszych pięknych kobiet, słyszałem też, że jest tam chłodniej… trudniej też będzie o tak dobre wino!

Książę roześmiał się, lecz był to gorzki śmiech.

– Oto słowa prawdziwego fircyka. Jak sądzicie, jak długo będziemy musieli utrzymywać tę zasłonę dymną? – Gestem wskazał na miecz, oparty o ścianę obok łóżka. – Wy przynajmniej macie to. Należy to traktować poważnie i darzyć was za to szacunkiem.

– Wy też macie miecz – przypomniał mu cicho Tarkan.

– Wygrałem go, mając na sobie waszą zbroję, przyjacielu – odparł książę. – Bo ja też chciałem wiedzieć, czy jestem mocny w żelazie, czy tylko w gębie. – Uśmiechnął się lekko, a potem roześmiał. – Zobaczymy, czy ktoś nam uwierzy, jak przyjdzie co do czego. – Sięgnął po butelkę i tym razem Tarkan mu jej nie wzbronił.

– Wino to jeden ze sposobów na utopienie smutków – powiedział książę. – Są też inne. – Popatrzył znacząco na rozgrzebane łóżko.

Tarkan westchnął.

– Ma siostrę – odezwał się w końcu. – I obie mają wielkie serce. Jeśli urodzi się bękart…

Książę poważnie skinął głową.

– To byłby mój pierwszy – przyznał. – Jeśli o to chodzi, to wiem, co wypada, a co nie, i jestem nie mniej ostrożny od was, jak zapewne wiecie.

Zmierzył Tarkana wzrokiem.

– Kosztujecie różnych owoców, przyjacielu… lecz coś mi się widzi, że wszystkie je kochacie.

Tarkan wzruszył ramionami.

– Jak tu nie kochać kobiecości?

Teraz Tarkan stał zamyślony, ważąc w dłoni sztylet. Nie zapomni tak prędko tamtej nocy. Kiedy przybył posłaniec z wiadomością o wypadku na zamku, nikt nie miał wątpliwości, że baronetowi i księciu zakłócono orgię… W swojej hojności książę podarował siostrom dworek wraz z przyległymi ziemiami, a do tego ciężki mieszek złota. Zapłata za milczenie, lecz to nie pikantne szczegóły miały zostać przemilczane, lecz to, że obie musiały przysięgnąć, że nikomu nie powiedzą o łzach księcia.

Tuż przed odjazdem Tarkan dowiedział się jeszcze, że graf Balduir przyjął honorową misję rozbudowy granicznego posterunku na południu i obrony przed barbarzyńcami, którzy od wieków wciąż na nowo próbowali najechać kraj.

Ubrał się prędko, przetarł pobieżnie buty, chwycił miecz i sztylet i poszedł.

5 NIEŁATWY ŁUP

Minęło sporo czasu, odkąd Desina ostatni raz była nocą w porcie. I pomyśleć, że tu spędziła dzieciństwo, przemknęło jej przez głowę, gdy zbliżyła się do Bramy Zbożowej.

Wysoki mur, zwany wewnętrznym, oddzielał cztery piąte zakola portowego od właściwego miasta. Trzy bramy prowadziły przez mur wewnętrzny: Brama Świątynna na północy, na południu Brama Zbożowa i Brama Rzemieślników leżąca za spichlerzami i dawną strażnicą portową u stóp starej, rozwalającej się twierdzy morskiej. Brama Zbożowa była największa, z trzema szerokimi i wysokimi przejazdami, w których bez problemu mieściły się nawet wielkie wozy kupieckie, z dwoma stanowiskami wagowymi, kantorem celnym i strażnicą zbożową. Port był strefą wolnocłową, dopiero po przekroczeniu jednej z trzech bram konieczne było uiszczenie cła za towary nabyte na targowisku w porcie albo na aukcji.

Teraz, nocą, bramy były zamknięte, ale już niedługo pojawią się pod nimi pierwsi handlarze ze swoimi wózkami, gdzie będą cierpliwie czekać na otwarcie. Port nigdy nie spał, statki zawijały tu również nocą, prowadzone wielkimi ogniskami sygnałowymi na wieżach muru. Dla handlarzy i tak najbardziej interesująca była pierwsza aukcja, tuż po wschodzie słońca, bo nigdy nie wiadomo, jaki ładunek dotarł do portu w nocy.

Kiedy podeszła bliżej, spostrzegła, że był tu ktoś, kto nie miał tyle cierpliwości, żeby czekać do rana, i domagał się natychmiastowego otwarcia bramy.

Sierżant miecza Węży Morskich, który dowodził nocną wachtą na bramie, usiłował wytłumaczyć mężczyźnie, dlaczego to nie było możliwe.

Dwóch innych Węży Morskich i trzech Byków z Piątego Legionu, uzbrojonych w ciężkie zbroje płytowe, podpierając się na jelcach mieczy dwuręcznych albo na drzewcu halabardy, przyglądało się temu spektaklowi z nieukrywaną ciekawością.

Człowiek, który tak pilnie musiał dostać się do portu, był młody, o jasnych kręconych włosach sięgających do ramion, gładko ogolony z wyjątkiem wąsika i szpicbródki, jak chciała najnowsza moda. Odziany był bogato, miał na sobie ciemny aksamitny kaftan, zdobiony rzemykami i brokatem, wąskie spodnie z czarnego płótna podkreślały kształt nóg, a wysokie kozaki, sądząc po obcasach, przeznaczone były raczej do jazdy konno niż do spacerów… zważywszy na śliskie podeszwy, które na wilgotnym często bruku nie dawały dobrej przyczepności.

U boku miał długi miecz, za paskiem ciężki sztylet. Fircyk, wnioskując po wyglądzie, syn bogatego kupca albo młody szlachcic z któregoś z królestw. Czego tu szukał?

– Przykro mi, ser – tłumaczył sierżant straży. – Nie mogę was przepuścić.

– Czy żołnierz mnie nie zrozumiał? – odparł poirytowany młodzieniec. – Jestem baronet von Freise, specjalny wysłannik księcia Aldane! Jeden z mych rodaków leży w porcie podstępnie zamordowany, a sam ambasador we własnej osobie kazał mi zająć się nieszczęśnikiem! Oczekuję, że żołnierz natychmiast otworzy mi bramę!

– Przykro mi, ser – powtórzył cierpliwie sierżant. – Nie żebym wam nie wierzył. Lecz jeśli jesteście tym, za kogo się podajecie, to przy przyjeździe wręczono wam monetę-przepustkę. Brama do portu pozostaje przez noc zamknięta aż do drugiego dzwonu, wtedy otwieramy. – Pokręcił głową z żalem. – Ser, bez tej monety nie wolno mi otworzyć!

Desina dotarła do bramy, budząc zainteresowanie pozostałych żołnierzy. Sierżant przeniósł na nią wzrok, zobaczył ją w jej ciemnej szacie, w pierwszej chwili pełen niedowierzania, potem z uśmiechem ulgi.

– Chwileczkę, ser – poprosił szlachcica i zwrócił się do Desiny: – Może… – zaczął, ale Aldańczyk rzucił tylko spojrzenie na Desinę i mu przerwał.

– Ona może zaczekać! – rzekł opryskliwie młodzieniec. – Otrzymałem tę monetę, owszem, lecz powiedziano mi, iż służy ona za przepustkę do cytadeli! Niechże żołnierz zacznie wreszcie słuchać, co mówię… jestem specjalnym wysłannikiem księcia Tamina. Niech mi żołnierz w tej chwili otworzy bramę!

– Ser – odezwała się łagodnie maestra swoim miękkim, mrocznym głosem. – Jeśli…

Szlachcic odwrócił się do niej i zamarkował ukłon.

– Zechciejcie zaczekać chwilę, to ważne! Choć ten żołnierz wyraźnie tego nie rozumie!

– Baronecie – powiedziała cicho, ale stanowczo. – Posłuchajcie mnie przez moment. Jestem maestrą z wieży i jeśli poświęcicie mi chwilę uwagi, zadbam o to, by otworzono wam bramę.

– Jak to? – rzucił baronet, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. – Jesteście kobietą, jakże więc chcecie mi pomóc?

Jeden z Byków o mało się nie zakrztusił, jego towarzysz klepnął go w plecy, co miało niewiele sensu ze względu na grubą zbroję; rozległo się tylko głuche uderzenie metalu o metal.

– Ser – wtrącił pospiesznie sierżant straży. – Ona jest… – zaczął, lecz Desina uniosła rękę i mu przerwała.

– Jesteście baronet Tarkan von Freise, kuzyn księcia Tamina z Aldane i syn regenta Aldane, księcia Haltara von Bergen – orzekła. – Jesteście tu, aby przygotować przyjazd waszego księcia i zapewnić mu bezpieczeństwo podczas Rady Koronnej.

– Znam was? – zdziwił się baronet. – Wybaczcie, jeśli was nie poznałem, lecz za sprawą tego, jak nosicie wasz kaptur, widać jedynie wasz podbródek i czarujące usta.

Jeden z przyglądających się z boku Byków dostał ataku kaszlu, który tak mocno nim wstrząsał, że musiał się odwrócić.

– Nie – odparła Desina, siląc się na szczególny spokój. – Nie znacie mnie. Ale niewiele wiecie o Askirze, nieprawdaż? Jak długo tu jesteście?

– Niezbyt długo, sera. Przybyłem tu zaledwie wczoraj wieczorem, tuż przed zachodem słońca, na pokładzie dumnego „Almindora”. – Strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa i uniósł brew. – Czy wolno mi zapytać, sera, co oznacza wasze zainteresowanie?

– Wolno, i chętnie wam to wyjaśnię – odpowiedziała Desina umyślnie neutralnym tonem. – Pytam, bowiem chciałabym wiedzieć, czy jesteście zarozumialcem, czy ignorantem. Ten oto sierżant miecza nie jest waszym poddanym ani lokajem, lecz żołnierzem Królewskiego Miasta. Zwyczaj nakazuje zwracać się do żołnierzy Królewskiego Miasta w sposób uprzejmy. Jeśli chcecie być dyplomatą, to zachowujcie się jak dyplomata. Jestem maestrą z wieży – mam rangę majora sztabowego, a jako Sowa mam kompetencje wydawania poleceń Piórom, Bykom i Wężom Morskim tej samej lub niższej rangi – obwieściła znacząco, lecz on tylko mrugał zdumiony.

– Ale jesteście kobietą! – stwierdził wstrząśnięty baronet.

Ktoś z tyłu parsknął. Desina rzuciła ostre spojrzenie w tamtym kierunku, gdzie jedna z żołnierek Węży Morskich bardzo starała się stłumić śmiech.

– Zgadza się – potwierdziła Desina. – To chyba nietrudno zauważyć!

Tym razem nawet sierżant z ledwością powstrzymywał śmiech. Odwrócony tyłem Byk jął wydawać z siebie rzężące odgłosy, a jego ciężkie naramienniki podrygiwały podejrzanie.

Desina stłumiła westchnienie i poprosiła bogów o cierpliwość.

– Otrzymałem zadanie zajęcia się tym nieszczęśnikiem!

Popatrzyła na niego przez tkaninę kaptura.

– To wasza decyzja, baronecie. Jeśli zaakceptujecie fakt, że to ja prowadzę dochodzenie, możecie mi towarzyszyć.

– Proszę o wybaczenie, sierżancie – powiedział formalnym tonem. – To była niewiedza, nie pycha z mojej strony. – Zerknął na Desinę. – Nie byłem tego świadom, a w moim kraju utarło się, że zwracamy się do żołnierzy w taki właśnie sposób.

Sierżant skinął głową, podobnie jak Desina zdziwiony, że usłyszał przeprosiny.

Baronet zwrócił się do maestry.

– Donoszono mi, że w Królewskim Mieście kobiety również służą w wojsku – powiedział i posłał spojrzenie ku żołnierce, która śledziła zajście z zainteresowaniem i szerokim uśmiechem na twarzy. – Dla mnie to osobliwy pomysł, niemal nie do zniesienia – przyznał. – W mojej ojczyźnie za bardzo szanujemy i respektujemy kobiety, by pozwolić na coś takiego. – Znowu popatrzył na Desinę. – Jakkolwiek są słabe i kruche, to bogowie powierzyli im inne zadanie niż wojnę. Są zbyt cenne, by narażać je na niebezpieczeństwa.

Ukłonił się nisko, jakby był na dworze w Aldane.

– Jeśli pozwolicie, będę towarzyszył wam tam, gdzie leży nieszczęśnik. Moja klinga zapewni wam ochronę. – Rzucił spojrzenie na bramę, za którą rozciągał się port. – Podobno w porcie nocą jest niebezpiecznie.

Bogowie, pomyślała Desina. Najchętniej odesłałaby go z powrotem do ambasady. Słyszała, jacy są Aldańczycy, ale po raz pierwszy jeden z nich stał przed nią w pełnej okazałości. Jednak ani pułkownik, ani lord komendant nie byliby zachwyceni, gdyby go odprawiła. Skinęła głową.

– Dobrze więc. – Popatrzyła na sierżanta. – Otwórzcie bramę. Baronet pójdzie ze mną.

– Tak jest, maestra – zasalutował sierżant i dał znak jednemu z Byków, na co on przesunął potężny rygiel i otworzył wrota.

– Dziękuję, sera – powiedział Aldańczyk, po raz kolejny kłaniając się dworsko. – Ręczę swoją krwią, że nic wam się nie stanie!

Nie tak to sobie wyobrażała, przyznała w duchu Desina, kiedy zostawili za sobą Bramę Zbożową. Aldańczyk trochę zbyt poważnie traktował swoją ofertę ochrony, nieustannie przeszukiwał wzrokiem ciemne uliczki, raz po raz prosząc ją, by trzymała się z tyłu. Stawiało ją to przed wyborem: albo wyjaśni temu paniczykowi, kto tu kogo ochrania, albo w milczeniu będzie znosić jego „ochronę”.

Nie, pomyślała, doprawdy nie była urodzoną dyplomatką.

Od bramy do ciemnego portu wiodła prosta jak strzelił szeroka ulica. Z rzadka migotał gdzieś blask pochodni albo latarni; dwunożne szczury, które grasowały tu nocą, lubiły ciemność i kradły je, gdzie tylko się dało.

Szczególnie tutaj, u podnóża wewnętrznego muru, kamienice tłoczyły się ciasno po obu stronach ulicy. Wprawdzie port był duży, większy niż niejedno miasteczko, ale wzdłuż większej części zakola portowego prowadziła na tyle szeroka droga, by mogły się tu mijać wózki i wozy kupieckie. Ponadto nieopodal znajdowały się oba targi: Targ Twardy i Targ Miękki. Większość domów stała zwrócona tyłem do wody, a prócz oficjalnych gmachów, takich jak kapitanat, mieścił się tu jeszcze port wojskowy, zajmujący spory areał północnej mariny. W akwen niczym długie palce wbijały się mola, niektóre tak szerokie, że można było na nich zbudować spichlerze. Pośród wielkich żurawi, ramp i trapów, placu aukcyjnego i targowisk nie pozostawało zbyt wiele miejsca na domy. Na uboczu, w tylnej części portu, uliczki stanowiły plątaninę wąskich, krętych zaułków. Niektóre były tak wąskie, że zdolne pomieścić tylko wózek, inne zaś tak ciasne, że mogło się przez nie przecisnąć wyłącznie dziecko.

W nocy lepiej było trzymać się szerokich ulic, jeśli ktoś zapuścił się w gąszcz uliczek, mógł rychło zgubić się w nich na dobre.

Te ciemne zakamarki, uliczki i zaułki stanowiły rewir Szczurów, które respektowały tylko Krawca, legendarnego króla złodziei. Chodziły słuchy, że rządził dzielnicą portową od chwili jej powstania. Baronet nie mógł wiedzieć, że Desina znała na wylot każdą z tych uliczek, ponieważ sama była kiedyś Szczurzycą.

Niebezpieczeństwo groziło nie tylko ze strony rzezimieszków i morderców, były jeszcze setki marynarzy, którzy przypływali do Askiru dzień i noc i wypełniali niezliczone tawerny i burdele, z palącym ich w sakiewkach groszem zarobionym podczas długich rejsów, i którzy byli nie mniej skorzy do zaczepki niż gnieżdżące się w ciemnych bramach i wnękach okiennych Szczury.

Miastem rządził handel, a gdzie dało się zarobić więcej niż w porcie? Każdy z potężnych domów kupieckich opłacał własne straże, które miały chronić ich magazyny, często żołdaków nie mniej brutalnych niż portowe Szczury.

Między domami kupieckimi rzadko panowała zgoda, wojny handlowe znaczyły port krwawym śladem. Zwykle wcale nie szło o towar czy profity z aukcji. Wiele domów kupieckich posiadało własne miejsca cumownicze przy molo… i to o nie toczono najzagorzalsze walki. Jeśli wziąć do tego wpływowych mistrzów przeładunkowych, którzy decydowali, który ładunek zostanie rozładowany w pierwszej kolejności i odtransportowany, to i tak nie wyczerpywało to listy tych, którzy czynili port starego cesarskiego miasta jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w siedmiu królestwach.

Krótko mówiąc, port nocną porą niemalże gwarantował naiwnym, że nie dożyją rana.

Można by sądzić, że w kapturze ciemnoniebieskiej szaty naciągniętym po nos, w nocy, nie będzie zdolna cokolwiek widzieć, lecz ten, kto tak myślał, mylił się.

Zaledwie pięć dni temu Desina otworzyła kufer, w którym leżała jej szata. Magia, zaklęta w jej ciężkiej tkaninie, zaskoczyła nawet ją, młodą maestrę… i tłumaczyła wiele osobliwych właściwości Sów.

To nie wąski miecz u boku, ale szata stanowiła jeden z najważniejszych atrybutów i oręży maestrów z wieży. Kaptur nasunięty na twarz sprawiał, że szata zamieniała się w zbroję, wcale nie mniej potężną od ciężkich pancerzy Byków i Piór, tyle że odpierała nie stal, a wrogą magię. Ponadto wyostrzała zmysły, a kiedy ktoś dotknął jej materiału, odziany w nią maestro odczuwał emocje tej osoby, jakby były jego własne, mógł też rozpoznać, czy ktoś mówi prawdę. Niekiedy Desina odnosiła wrażenie, że może wręcz czytać myśli albo widzieć goszczące w czyjejś głowie obrazy.

Gdy zdejmowała kaptur, działanie magii szaty ustawało, kiedy nosiła go tak jak teraz, naciągnięty głęboko na twarz, nie była jednak ślepa, o nie.

Sowy polują nocą… Zobaczyła ich, poczuła ich zapach i smak, zanim oni zdążyli ją zauważyć. Trójka zbirów, czyhających na ofiary w ciemnym zejściu do piwnicy. Niezwykłe było to, że czaili się przy szerokiej ulicy, przemierzanej przez patrole, ale niektórzy widać próbowali szczęścia nawet tutaj.

Desina zmarszczyła nos pod rąbkiem kaptura… była pewna, że czułaby ich zapach nawet bez niego. Zimny wiatr zawiewał od portu i niósł rozmaite zapachy, obecne w każdym porcie: woń słonego morza, zgnilizny, smród akwenu, gdzie między ciężkimi kadłubami statków i twardym kamieniem mola zbierało się wszystko to, co można było znaleźć w porcie, od zgubionego ładunku, starych lin, skrzynek i butelek po martwe ryby i szczury, czy to dwu-, czy czteronożne. W tym wypadku wiatr przyniósł tak silny odór niemytych ciał, że nie zaszkodziłaby im nawet kąpiel w akwenie portowym.

Desina i bez szaty ani magii nie odczuwałaby strachu. Przez siedem lat, od chwili, gdy inny młody portowy Szczurek wyciągnął ją wierzgającą z wody, po moment, gdy kopnęła w piszczel Istvana, karczmarza z gospody Pod Pękniętym Ostrzem, by umożliwić ucieczkę swemu niegdysiejszemu wybawcy, sama była jednym z tych Szczurów… i to wcale nie mniej ostrym od innych!

Jeśli miała być całkiem szczera, to niewykluczone, że sama śmierdziała wtedy nie gorzej. Możliwe, że znała nawet tych łotrzyków, lecz jeśli tak, to nie zamierzała pogłębiać tej znajomości.

Klasyczną pozą Sowy było odpowiednie ułożenie ukrytych w szerokich rękawach rąk, skrzyżowanych na piersi. Pozwalało to maestrom wycentrować przepływ magii. Desina lubiła tę pozę z innych powodów, bo dzięki niej miała łatwy dostęp do trzech sztyletów, które nosiła w pochwach umieszczonych na przedramionach. Czasami myślała, że talent do używania noży obudził się w niej, zanim nauczyła się dobrze chodzić… a jednak to Łasica musiał podarować jej pierwszy sztylet. Tak czy owak, minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni chybiła celu z odległości dwudziestu kroków.

Powoli szli dalej, jeszcze trochę, a zwiadowca zbirów rozpozna jej szatę. Jeśli dopisze jej odrobinę szczęścia, to może nawet nie dojdzie do walki.

Nawet jeśli kroczący obok w milczeniu baronet wiedział niewiele lub nic o maestrach z wieży, to tu, w Askirze, najstarsze legendy wciąż żyły. A mało która dorównywała tej o Sowach, maestrach z wieży, magistrach wojny Starego Królestwa. Tyle że gdyby była jedną z nich, to teraz miałaby w gotowości błyskawice i płomienie… jej wystarczała wiedza, że ma gotowe do użycia dwa ze swych sztyletów, a trzeci mógłby w okamgnieniu pójść w ślady dwóch pierwszych.

Była pewna, że zdoła zapobiec, by wysłannikowi księcia Tamina coś się stało.

– Psst! – syknął znienacka baronet. – Idźcie dalej jak gdyby nigdy nic, a kiedy dam wam znak, schowajcie się za mnie… tam z przodu ktoś się czai. Dam nauczkę tym koleżkom! – Rzucił jej prędkie spojrzenie. – Trzymajcie się z tyłu, a zaraz będzie po wszystkim!

Bogowie, pomyślała. I co miała teraz zrobić? Wyglądało na to, że on naprawdę gotów był zaatakować tych szubrawców.

W tej samej chwili usłyszała dochodzący z przodu szept zwiadowcy.

– To Aldańczyk! Tylko że nie jest sam… jest z nim kobieta… ona też ma miecz.

– Co za różnica, my… – szepnął drugi, zaciskając dłoń na pałce.

– Cicho… o bogowie, to Sowa!

– Co? Niemożliwe… jak?

– Ja się stąd zrywam! – powiedział szeptem zwiadowca. – Nie będę zadzierał z Sową!

Rozległy się jakieś szmery, potem szybkie, lekkie kroki, i zaległa cisza.

– Jak sobie życzycie – wyszeptała w odpowiedzi Desina i stłumiła uśmieszek. Ruszyli dalej, a kiedy dotarli do ciemnego wejścia do bramy, baronet położył rękę na mieczu. Brama była pusta.

– Jesteście pewni, że ktoś tu był? – zapytała niewinnie.

Próbował przebić wzrokiem ciemność, a potem pokręcił głową.

– Nikogo nie ma… dziwne, w takich sprawach się nie mylę. – Popatrzył na nią i uśmiechnął się uspokajająco. – Prawdopodobnie wiedzieli, że aldański rycerz to nie będzie łatwy łup, i tchórzliwie uciekli! Mówiłem, że jeśli będziecie trzymać się blisko mnie, nic wam się nie stanie!

W jednym miał rację, pomyślała Desina. Ta trójka rzeczywiście wiedziała, że jest aldańskim rycerzem.

6 SOWY POLUJĄ NOCĄ

Santer opierał się plecami o wielką stertę drewna i ziewał. Nic nie nużyło go bardziej niż czekanie. W dodatku jeszcze się ochłodziło, a on o niczym nie marzył, jak tylko o tym, by ta noc wreszcie dobiegła końca. A teraz mieli jeszcze towarzystwo. Towarzystwo kogoś, kto miał o wiele więcej cierpliwości niż Santer.

Nieco dalej, na koźle wózka zaprzężonego w osła siedział i palił fajkę starzec, opatulony dla ochrony przed zimnem ciężką wełnianą opończą. W kapeluszu o szerokim rondzie nasuniętym nisko na twarz wyglądał nie mniej stoicko niż jego osioł. Był to czyściciel zwłok, który cierpliwie czekał, aż mu pozwolą zebrać to, co tu leżało, i zawieźć do najbliższego ołtarza Soltara. Mężczyzna chyba rzadko miał powody do pośpiechu.

Za to Fefre był w swoim żywiole, opowiadał na przemian dowcipy i anegdoty. I choć ten nieduży człowieczek czasami działał mu na nerwy, to jednak podporucznik był mu wdzięczny za to, że bawił żołnierzy, przez co czas mijał im szybciej.

Fefre doszedł do momentu, w którym pewien podporucznik sztabowy chwycił za fraki dwóch Byków w pełnych zbrojach i wyniósł z tawerny, kiedy w oddali coś się poruszyło.

Santer wyprostował się.

– Chyba ktoś nadchodzi – powiedział cicho i nawet Fefre zamilkł. Zaczęli wpatrywać się w mrok.

Mało kto miał tak sokoli wzrok jak Santer, ale i oni wkrótce dostrzegli smukłą sylwetkę. Nie była sama, u jej boku kroczył młody mężczyzna, ubrany bogato i elegancko. Fircyk, pomyślał Santer, zadając sobie pytanie, czego szukał tutaj ktoś taki. Lecz Sowa ciekawiła go znacznie bardziej.

Bo to była Sowa, co do tego nie miał wątpliwości. Któż inny nosił takie szaty?

Kiedy podeszła bliżej, zauważył na jej piersi po lewej symbol Sowy, przyszyty do tkaniny ciężką złotą nicią.

– Mówiłem – uśmiechnął się szeroko Fefre i wyciągnął dłoń. – Dawać mi tu talary, podporuczniku!

Santer z westchnieniem sięgnął po sakiewkę i rzucił kapralowi dwie srebrne monety, które ten zręcznie pochwycił w locie, pocałował i schował do mieszka. Santer nie zwracał już na niego uwagi, pochłonięty Sową. Zupełnie jakby wyczuł jej nadejście, zanim ją zobaczył, jakby sama jej obecność zmieniała wszystko.

Sowa z Askiru.

Mężczyzna, który tak beztrosko maszerował u jej boku, nie zważając na cienie, nie wzbudził zainteresowania Santera. Przyszedł z Sową, a więc jego obecność miała jakieś uzasadnienie, i więcej nie musiał wiedzieć.

Wreszcie wystąpiła z mroku w krąg światła rzucanego przez pochodnie i obrzuciła wzrokiem obserwujących ją w napięciu żołnierzy. Zobaczyli niewiele, tylko jej podbródek i delikatnie zarysowane usta, rozciągnięte w uprzejmym uśmiechu.

Towarzyszący jej mężczyzna podszedł bliżej i ukłonił się nieznacznie. Chciał coś powiedzieć, lecz położyła mu rękę na ramieniu, na co on zaskoczony popatrzył na nią, ale ustąpił.

– Niech bogowie was chronią – odezwała się miękkim, mrocznym głosem. – Podporucznik Santer, jak mniemam – ciągnęła, omiatając spojrzeniem jego, potem nieboszczyka na zimnym bruku, a na koniec każdego żołnierza z osobna. Uśmiechnęła się szerzej, widząc, jak jeden z młodszych rekrutów poczerwieniał, prędko odwracając wzrok. – Jestem Desina, major sztabowa Sów, maestra i prima wieży – dodała cicho, ale dobitnie. – A to baronet Tarkan von Freise, specjalny wysłannik księcia Tamina.

– Niech łaska bogów będzie z wami, maestro – odpowiedział formalnie Santer. – Podporucznik sztabowy Santer. To ja odpowiadam za wysłanie sygnału do cytadeli i zakłócenie waszego spokoju.

Podniosła na niego wzrok, uśmiechając się lekko.

– Sowy, jak mówią, polują w nocy. – Oderwała wzrok od Santera i popatrzyła w dół na nieboszczyka, przyjrzała mu się i zauważyła liberię. – Chyba widzę, dlaczego mnie wezwaliście – powiedziała. Przyklękła, odsunęła palcem w rękawiczce sztywny kołnierz i obejrzała głęboką ranę ziejącą w krtani.

Mężczyzna leżał na brzuchu, ale twarzą zwróconą do góry. Ktoś musiał wykręcić mu głowę, używając wielkiej siły. Na jego pociągłej, gładko ogolonej twarzy malowało się czyste przerażenie, oczy nieszczęśnika były rozwarte tak szeroko, że prawie wyszły z orbit.

Wśród legend, których nie brakowało w tym starym mieście, krążyły i te o Sowach, wszechmocnych magistrach wojny Starego Królestwa, którzy błyskawicami, ogniem i mieczem łamali opór wrogich hord, o nocnych jastrzębiach, niewidzialnych i siejących strach skrytobójcach, którzy razem z Sowami polowali na bohaterów innej legendy.

Albo ta o łowcy dusz, przeklętym i skazanym na potępienie wyznawcy bezimiennego boga, czarnym stworze czającym się pod dziecięcymi łóżeczkami, nocnym upiorze, który do dziś wywołuje ciarki na plecach. To legenda o bezbożnym potępieńcu, który wyrywa dusze zacnym ludziom.

Dawno temu bogowie, jak można przeczytać w świątynnych księgach, obdarzyli ludzi hojnymi darami, magicznymi talentami, choćby darem żyznych i urodzajnych pól albo chodzenia po wodzie, albo darem pozwalającym kształtować rosnącą roślinę.

Te talenty, dary od bogów, były powiązane z duszą. Mroczny bóg, Bezimienny, zazdrosny o cześć, jaką ludzie darzyli jego braci i siostry, dołączył do tych darów swój własny: ciemny, przeklęty. Dar rabowania innym ludziom duszy wraz z talentem utrzymywania ich w strachu.

Soltar, pan śmierci i życia, obiecał ludziom, że po śmierci, po sądzie bożym, rozpoczną nowe życie i w śmierci odnajdą wieczność.

Lecz dusza wyrwana człowiekowi przez przeklętego nie może odnaleźć drogi do bram Soltara, uwięziona w wiecznej niewoli, dopóki złodziej dusz nie zostanie ostatecznie odnaleziony i zniszczony.

Nie było nic, co budziłoby większy strach i odrazę niż ta legenda… legenda o nekromancie, który przeciwstawił się woli bogów i przywłaszczał dusze.

Maestra podniosła się powoli, cały czas patrząc na zmarłego.

– Musicie wiedzieć jedno, podporuczniku – odezwała się cicho, ale tak, by rozumieli ją również pozostali żołnierze. – Ta historia, że ofiary łowcy dusz można poznać po tym, że mają wykręcone głowy… ze wszystkiego, co ludzie opowiadają o przeklętych, ta odpowiada prawdzie najmniej. Zrobiono to umyślnie, ktoś chciał, abyśmy sądzili, że to dzieło łowcy dusz.

– Maestra, wybaczcie, ale jak poznać, że to nie dzieło potępieńca? – zapytał ciekawie Fefre, który znany był z braku powściągliwości. A jednak to pytanie również przyszło do głowy Santerowi.

– Tego nie da się poznać – odpowiedziała Desina cicho. – To może być jego ofiara, lecz równie dobrze sztuczka, by odwrócić uwagę od prawdy. Zaraz się o tym przekonamy.

Podniosła wzrok na Santera.

– Podporuczniku, każcie swoim ludziom cofnąć się co najmniej pięć kroków od ciała. I zgaście pochodnie, zostawcie tylko jedną.

– Słyszeliście, co powiedziała maestra – rzucił Santer, a żołnierze chwycili za pochodnie i wycofali się.

– Po co? – zdziwił się Aldańczyk. – Jak zobaczymy cokolwiek, jeśli pogasimy pochodnie?

– Pochodnie mi przeszkadzają. Jedna wystarczy – odparła maestra. – Bądźcie tak dobrzy i cofnijcie się, proszę.

– Słyszeliście, co mówi maestra – ponaglił Santer, kiedy baronet się zawahał. – Baronecie, proszę!

Młodzieniec posłuchał z ociąganiem.

– Co ona zamierza zrobić? – zapytał podporucznika, który w odpowiedzi wzruszył ramionami.

– Jest maestrą. Wie, co robi.

Popatrzył na nią. Światło jedynej pochodni migotało niespokojnie, rzucając wciąż nowe cienie i poświatę na nią oraz na zmarłego i sprawiając, że wyglądała niemal jak w ruchu, choć stała zastygła, z opuszczoną zakapturzoną głową, z rękoma w szerokich rękawach skrzyżowane na piersi, tak posągowa, jakby była statuą.

Długo tak stała, podczas gdy wszyscy wpatrywali się w nią w napięciu, czekając, aż coś się wydarzy.

– Co… – wyszeptał baronet, ale Santer pokręcił głową i położył ostrzegawczo palec na ustach.

Wreszcie drgnęła, a Santer nawet z odległości sześciu kroków usłyszał, jak westchnęła głęboko.

– Tym razem to nie jest fałszywy trop – orzekła cicho, a w jej głosie słychać było zmęczenie. – To był łowca dusz. Ten mężczyzna przyszedł tu sam. Nie było z nim nikogo, a on walczył sam ze sobą… miał sztylet. Sam przeciął sobie gardło, a konając, złamał sobie kark i przekręcił sobie głowę do tyłu.

– Ale… – zaczął Santer wstrząśnięty. – Jak to możliwe?

– Opowiadacie farmazony, kobieto! – zaprotestował Aldańczyk. – Nikt nie jest zdolny skręcić sobie karku własnymi rękoma!

Maestra nie zwracała na niego uwagi. Lewą ręką wskazała na stertę skrzynek kilka kroków dalej, o którą przed chwilą opierał się Santer.

– Sztylet poleciał tam. Musi leżeć pod tą skrzynką.

Santer dał znak Fefre’owi, który trzymał jedyną zapaloną pochodnię. Ten nachylił się nad skrzynkami, ustawionymi na starej drewnianej belce, aby łatwiej było przewiązać je powrozem, pomacał ręką i dwoma palcami wyciągnął spod skrzynki ciężki nóż.

– Ma rację! – wykrzyknął zdumiony i uniósł sztylet, żeby wszyscy go zobaczyli. – To dobry nóż, nikt by go nie wyrzucał… – Popatrzył na zmarłego. – Chyba że rzeczywiście już mu nie był potrzebny.

– Ale to przecież niemożliwe! – zaperzył się Aldańczyk, jak zaczarowany gapiąc się na nóż w ręku kaprala.

– Był ujeżdżany – wyjaśniła maestra. – To czyjaś wola zmusiła go do tego, dzielnie i długo z nią walczył. – Popatrzyła ze zmarszczonym czołem na zmarłego. – Ten człowiek miał zdumiewająco silną wolę… raczej nie był zwykłym kamerdynerem. – Przeniosła spojrzenie na baroneta. – Możecie powiedzieć mi coś więcej o tym mężczyźnie?

Baronet zlustrował wzrokiem nieboszczyka.

– Przybyłem tu zaledwie wczoraj. Dotarłem do ambasady tuż przed zachodem słońca. Wydaje mi się, że to ten sługa zaprowadził mnie do kwatery. Zapytałem go, gdzie tu można dobrze zjeść, i polecił mi jedną gospodę. Złotą Różę. Widziałem go tylko ten jeden raz.

Santer, który nie spuszczał wzroku z maestry, sam zmarszczył czoło. Za sprawą kaptura nasuniętego na jej twarz nie miał wprawdzie pewności, ale wydało mu się, że odpowiedź Aldańczyka ją zaskoczyła. Przez chwilę myślał, że Sowa weźmie go na spytki, ale ona tylko pokręciła głową.

– Ten mężczyzna jest ofiarą łowcy dusz – oznajmiła cicho. – Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Bezbożnik chciał jednak, by wszyscy się o tym dowiedzieli. – Podniosła oczy na żołnierzy. – Chciałabym prosić was wszystkich, abyście zachowali to, co tu zobaczyliście, w tajemnicy. Zwykły mieszkaniec nie potrzebuje strachu i paniki. – Uśmiechnęła się lekko. – Wystarczy, że my się boimy.

– Tak jest, maestra – zawołał Fefre, nadgorliwy jak zawsze. – Jeśli chodzi o strach, to nic prostszego!

Rozległy się pojedyncze śmiechy, maestra też uśmiechnęła się nieznacznie.

– Mimo to będą plotki – ostrzegł Santer, spoglądając znacząco na Fefre’a. – Tego się nie da uniknąć.

– Tak – zgodziła się maestra. – Lecz jeśli ktoś was będzie o to pytał, opowiecie o nieboszczyku w porcie, który upadł i złamał sobie kark. Głowę miał wykręconą twarzą prawie na plecy, co było skutkiem nieszczęśliwego wypadku. Nic ponad to! – Popatrzyła każdemu z osobna w oczy.

– Nikt nam w to nie uwierzy. Podniesie się szum! – zaoponował Fefre, łowiąc ostre spojrzenie podporucznika.

– A dlaczego, kapralu? – zapytała łagodnie maestra.

– Bo jest coś jeszcze. To dlatego was wezwaliśmy – wyjaśnił podporucznik, wyciągając do niej otwartą dłoń. – Znaleźliśmy to przy nim. Łańcuszek miał na szyi, a monetę w sakiewce. Oprócz tego miał też w niej dwadzieścia świeżo wybitych złociszy.