Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Sołtysowanie? Papierologia, podatki… i okazjonalne egzorcyzmy.
Krzysztof miał plany. Duże miasto, start w dorosłe życie, zero wioskowych klimatów. Ale los – a raczej mieszkańcy Trytka – postanowili inaczej. Tuż po śmierci ojca chłopak, mimo oporów, zostaje nowym sołtysem. Szybko jednak odkrywa, że urzędowe sprawy to błahostka w porównaniu z tym, co czai się w okolicy. W pakiecie z niechcianym stanowiskiem Krzysiu dostaje bowiem słowiańskie demony, które wcale nie zamierzają spać spokojnie.
A kiedy do akcji wkraczają ksiądz, lokalny pijaczek i atrakcyjna pani weterynarz, do Krzysztofa zaczyna docierać, że Trytek rządzi się swoimi prawami, a spokój jest tu towarem deficytowym. Cóż – każda wieś ma takich bohaterów, na jakich sobie zasłużyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Sołtys: Pierwsze demony ® Marcin Halski
Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środowiskach masowego
przekazu wymaga pisemnej zgody twórcy.
Wydanie pierwsze
Wojkowice 2025
ISBN E-BOOK: 978-83-68695-19-9
Redakcja: Natalia Hermansa
Korekta: Anna Kucharska
Projekt grafi czny okładki: Julia Wiktoria Sołtys
Ilustracje: Zofi a Markiewka
Skład: Wydawnictwo Hm
WYDAWNICTWO HM…
E-mail: [email protected]
Telefon: 518833244
Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 Wojkowice
Werjsa papierowa dostępna na:
WWW.WYDAWNICTWOHM.PL
Krzysztof wpatrywał się w stojącą na biurku drewnianą ramkę, wciąż nie potrafiąc zrozumieć, jak człowiek uśmiechający się do niego ze zdjęcia mógł okazać się takim egoistą. Po prostu wziął i sobie umarł, gdzieś mając jego potrzeby. Zupełnie jakby chciał tym czynem ukoronować całe swoje spartaczone ojcostwo.
– Tato, dlaczego mi to zrobiłeś? – powiedział cicho chłopak i stanowczym ruchem zgarnął fotografię do otwartej szuflady.
Zatrzasnął ją mocniej, niż musiał, dając tym upust swojej frustracji. Westchnął przeciągle i oparł się wygodniej w fotelu. Rozejrzał się niemrawo po gabinecie – choć przebywał w nim nader często, to nigdy nie zwracał uwagi na wystrój. Tak po prawdzie pierwszy raz patrzył na całe pomieszczenie z perspektywy, z jakiej robił to Henryk przez większą część swojego życia. W głębi duszy musiał przyznać, że jego stary miał gust. Cały gabinet robił wrażenie: od stojących pod ścianą regałów na przeróżne dokumenty, przez położony na podłodze gruby, puchaty dywan koloru stali, po wiszący ozdobny żyrandol. No i główny punkt programu – zrobione na zamówienie ogromne biurko. Ojciec bardzo o nie dbał, niczym o kolejne dziecko. Jakby solidny mebel wykonano z obalonego przez wysoko urodzone bobry dębu, którego drewno obrobiono w tartaku u samej królowej Anglii. Krzysztof pamiętał, jak śmiali się z siostrą, że robotnicy wnieśli je do gabinetu najprawdopodobniej na lektyce.
Ach, Sandra. Nie przyjechała na pogrzeb. Praca w londyńskiej korporacji ponoć była strasznie wymagająca. Coś pilnego, terminy, kontrahenci, deadline’y… sam już nie do końca pamiętał, co mówiła mu przez telefon. Zwłaszcza że we wsi Trytek dobry zasięg był zjawiskiem rzadszym niż burze. Jeszcze rano Krzysiu próbował pogadać z siostrą, ale w telefonie nadal coś trzeszczało, więc po trzech próbach rozmowy dał sobie spokój. Dostał zaraz potem SMS-a z dokładnymi wyjaśnieniami, lecz tylko przeleciał po nim wzrokiem, nie wyciągając nic konkretnego z samej treści. Jak on zazdrościł siostrze pracy w wielkim świecie i możliwości tworzenia wymówek, żeby tylko nie wracać do domu! Co z tego, że była córeczką tatusia? Teraz ojciec znajdował się już w grobie, a jej życie nie miało nic wspólnego z rodzinną wsią.
– Szczęściara z tej mojej siory – sapnął w kierunku wiszącej na ścianie głowy łosia.
Henryk twierdził, że to trofeum po dziadku, ale Krzysiu nie był tego taki pewien. Wiedział o ojcu zbyt mało, żeby mieć pewność, że ten nie biegał nocami ze strzelbą po lesie, polując na dzikie zwierzęta. Tata miał wiele tajemnic, często znikał nie wiadomo gdzie. Na dodatek nieruchomy łeb wyglądał na dość świeży, jakby jeszcze wczoraj jego właściciel beztrosko skubał trawę i teraz nie do końca zrozumiał, że jego zad przestrzelił jakiś wariat z bronią.
Przymknąwszy oczy, Krzysztof wrócił myślami do poranka. Ceremonia pogrzebowa była skromna, jednak na miejscu pojawiło się mnóstwo osób – zjechali się ludzie ze wszystkich okolicznych wsi. Nie dało się ukryć, że sołtysa Trytka powszechnie szanowano. Jego syn nie był pewien, czym ojciec zapracował sobie na tak wielki szacunek, ale nie zaprzątał sobie tym teraz głowy.
Zacisnął mocniej powieki, lecz jego umysł i tak podsuwał mu kolejne obrazy. Mszę odprawiał ksiądz z Brydzyka – z najbliższego kościoła, oddalonego od ich Trytka o godzinę jazdy traktorem. Dosłownie rzut belą siana stąd. O dziwo duchowny był trzeźwy, co ponoć nie zdarzało się zbyt często. Na imię miał Zdzisław. Starszy facet, na oko pięćdziesiąt parę lat. Pokaźny brzuszek, obwisłe policzki i wiecznie zaczerwieniony nos. Dzisiaj stał nad zamkniętą trumną poważny, a na jego zniszczonej alkoholem twarzy malował się nie tyle smutek, co… strach?
Krzysiu czuł, jak wszystkie wspomnienia mieszają się w jego głowie – musiało mu się przywidzieć.
Do tego ci wszyscy ludzie. Dobra setka wieśniaków, każdy jeden wystrojony w swoje najlepsze ubrania. Dla stojącego w pierwszym rzędzie kapłana tworzyli artystyczne tło, jakby ktoś ustawił w kilku szeregach nowe strachy na wróble. Co wcale aż tak mocno nie mijało się z prawdą: odświętne kreacje mieszkańców potrafiłyby odstraszyć pterodaktyla, a co dopiero przeciętnego ptaka żerującego wśród pól.
Tylko dlaczego Krzysiowi wydawało się, że oni wszyscy nawet nie patrzyli na świeżą mogiłę? Czemu, jak to mieli w zwyczaju, nie klepali zdrowasiek w rytm wypowiadanych przez księdza modlitw?
Po raz kolejny tego dnia Krzysztofa przeszły ciarki. Choć minęło tyle godzin, nadal miał wrażenie, że nie może odlepić od siebie tych dziwnych, zatroskanych spojrzeń. Jakby każdy z nich wiedział coś, czego sam Krzysiu nie był w stanie sobie nawet wyobrazić.
Ponownie zaczął analizować w pamięci zachowanie i miny niby tak dobrze mu znanych, a jednak tak obcych sąsiadów.
Starsze małżeństwo, które mieszkało najbliżej – ich na co dzień pochmurne twarze nabrały z pozoru zatroskanego wyrazu, jednak spojrzenia mieli dziwnie czujne, jak gdyby na coś czekali.
Pan Rachwalski, który zazwyczaj stronił od takich uroczystości, stanął praktycznie w pierwszym szeregu. Wyprostowany wydawał się większy niż zwykle. Był też bardziej elegancki – nawet swoje przedwcześnie posiwiałe włosy starannie zaczesał na bok.
Pani weterynarz, stojąca gdzieś pośrodku zgromadzonych ludzi, kiwnęła Krzysiowi głową. Tyle tylko, że nie przypominało to przywitania, lecz bardziej znak, jaki jeden antyterrorysta daje drugiemu na moment przed wysadzeniem drzwi do domu podejrzanego.
Przyszła też pani Zarychta, właścicielka jedynego sklepu we wsi. Legenda głosiła, że nigdy nie opuszczała stanowiska za ladą, a mimo to tego dnia stała w milczeniu zaledwie parę kroków od Krzysztofa.
Chłopak widział też Maślakową ubraną w odświętną suknię, którą ostatni raz miała na sobie na pogrzebie męża.
Na cmentarzu pojawił się nawet miejscowy pijak Mietek – niedbale opierał się o bramę i najwyraźniej był trzeźwy. Krzysiu nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie.
Można by tak wyliczać jeszcze długo, ale to nie niebywała liczba przybyłych była dla Krzysztofa największym zaskoczeniem. Bardziej zdziwił – a wręcz zaniepokoił – go fakt, że przez cały czas miał wrażenie, iż ci ludzie nie przyszli na cmentarz z potrzeby serca i chęci pożegnania Henryka, lecz raczej z ciekawości o los jego syna.
Chyba popadam w paranoję, pomyślał teraz, próbując się uspokoić. Muszę znaleźć kogoś, kto zostanie nowym sołtysem, nie zamierzam spędzić w tej wiosce nawet jednej kadencji!
Tak, to był dobry plan. Pewnie dlatego wszyscy tak dziwnie go traktowali. Sami uparli się, że ma zastąpić ojca na jego stanowisku, przegłosowali to właściwie jednomyślnie, a z doświadczenia wiedział, że żadne „oficjalne” wybory nie zmienią decyzji mieszkańców wsi. I że nie zmieni jej też to, że sam Krzysztof ani nigdy nie chciał zostać sołtysem, ani nawet nie nadawał się do tej roli.
– Zrobią ze mnie dziedzica, brakuje tylko, żeby mi wręczyli berło i błogosławili na oficjalnej mszy – mruknął do siebie.
Zresztą, kto chciałby objąć takie stanowisko jak sołtys wsi Trytek? Nawet gdyby znalazł się śmiałek, mieszkańcy i tak uznawaliby Krzysia za „prawowitego następcę”, jakby władza we wsi była dziedziczona niczym tron za czasów Jagiellonów.
Doszła jeszcze ta cała stypa, wyprawiona w stodole przy domu Maślakowej. Impreza pożegnalna wydawała się jakaś taka… dziwna. Ludzie składali mu kondolencje, ale unikali jego wzroku. A mimo to czuł na sobie te wszystkie spojrzenia i sam nie wiedział, jak je odbierać. Oni liczyli na niego, ale się czegoś bali. Z ich postawy wręcz biła niepewność – gdy wychodzili za bramę, zerkali ukradkiem w jego stronę, jakby chcieli się upewnić, że nie ucieka. Wydawali się do tego w przedziwny sposób przygarbieni; to wrażenie przytłoczenia raczej nie wynikało ze smutku po zmarłym, kryło w sobie pokład jakiegoś atawistycznego lęku.
Nie, to niemożliwe. Krzysiu miał raptem dwadzieścia lat, był za młody na takie stanowisko. Nawet dziewczyny nie umiał sobie znaleźć, a co dopiero spełniać jakieś oczekiwania obcych ludzi. Ojciec regularnie podejmował próby „szkolenia” go do objęcia w przyszłości tej jakże zaszczytnej funkcji, ale za każdym razem chłopakowi udawało się od tego jakoś wykręcić.
A teraz nie miał pojęcia, co ma robić. Ani co robił poprzednik. Znaczy jego stary.
Polował na łosie?
Znowu łypnął na trofeum i odniósł absurdalne wrażenie, że martwe zwierzę wpatruje się w niego równie intensywnie, co wieśniacy podczas pogrzebu i stypy.
– Muszę się wyspać, to najważniejsze. – Podjąwszy taką decyzję, wstał zza biurka.
Zanim dotarł do drzwi, stanął przed dużym lustrem w dębowej ramie. Wisiało w połowie długości ściany naprzeciwko popiersia rogacza tak, że człowiek, który się w nim przeglądał, widział nad ramieniem głowę króla lasów. Który nadal wydawał się na niego patrzeć, co przecież było niemożliwe, bo gdy siedział za biurkiem, widział pysk zwierzęcia!
Krzysiu odwrócił się błyskawicznie i ze zgrozą pojął, że zwierzak znów wbija martwy wzrok w blat. Czyżby mu się przywidziało?
– To chyba ze zmęczenia – wymamrotał i nie spoglądając więcej w swoje odbicie, ruszył do wyjścia.
* * *
Obudziło go pianie koguta. Jak zawsze o tej samej godzinie, ale tego dnia Krzysiu chciał akurat pospać trochę dłużej. Przykrył zatem głowę poduszką, lecz niewiele to dało – zupełnie jakby ten pierzasty psychopata uważał za swój święty obowiązek jak najgłośniejsze ogłaszanie wszem wobec, iż mieszkają na wsi.
Gospodarstwo!
W całym tym mętliku związanym z sołtysowaniem zapomniał o jednej bardzo ważnej rzeczy! Teraz, gdy zabrakło jego ojca, to na jego barki spadł obowiązek opieki nad całym żywym inwentarzem.
Czując, że nie ma już szans na ponowne zaśnięcie, chłopak zsunął się z łóżka i od razu syknął, gdy bose stopy zetknęły się z lodowatym parkietem. Choć kwietniowe słońce oblewało w ciągu dnia całą okolicę ciepłem, w nocy zdradziecka temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, przez co dom ciągle trzeba było dogrzewać.
– Co za szajs – wybełkotał Krzysiu i ruszył chwiejnie do łazienki.
Dom wydawał się przerażająco pusty. Od dawna z ojcem częściej się mijali, niż rozmawiali, ale przynajmniej mieszkali pod jednym dachem. Teraz zaś do chłopaka zaczynała powoli docierać świadomość, że tak naprawdę został sam. Siostry nawet nie liczył, bo odkąd zaczęła karierę za granicą i znalazła sobie faceta, przestali utrzymywać stały kontakt.
Gdy odświeżony wszedł do salonu, stanął na jego środku, zastanawiając się, co dalej ma uczynić. Zapewne powinien porozmawiać z kimś, kto ma większe pojęcie o zarządzaniu wsią, choć jego zdaniem było to bezsensowne – niby nie interesował się tym wcześniej, ale miał wrażenie, że Trytek zarządzał się właściwie sam. Mieszkańcy wiedzieli, co mają robić, spory wybuchały bardzo rzadko, a wszelkie urzędowe sprawy można było przecież załatwiać z laptopa, który znajdował się w gabinecie.
Zakładając, że trafi się na moment, w którym internet zabłądzi i przypadkiem do nas dotrze, pomyślał.
Rozbawiony własnym żartem ubrał się pośpiesznie i wyszedł nakarmić kury, gęsi i króliki. Dobrze, że nie mieli krowy, bo dojenie od zawsze go przerażało.
* * *
Stał nad grobem, w którym pochowano ojca. Jako jeden z niewielu miał on kamienną tabliczkę, na której na razie wyryto tylko imię i nazwisko matki Krzysia, zmarłej prawie dekadę temu. Pewnie dopiero po południu pojawi się ktoś z parafii z Brydzyka i przyczepi tymczasową tablicę z dodatkowymi danymi. I tak cud, że mieli swój niewielki cmentarz położony przy dawno nieużywanej kapliczce na skraju Trytka. Krzysiu nie pamiętał czasów, w których jej używano, ale ponoć kiedyś odprawiano w niej msze. Ostatnio jednak Kościół musiał przeżywać jakiś kryzys kadrowy, bo na kilka parafii kuria przydzieliła jednego duchownego, który osiadł w jedynym porządnym kościółku w okolicy.
Krzysztof smętnie kiwnął głową w stronę świeżej ziemi, jakby tym gestem chciał wyrazić swój żal, strach, a nawet pretensje. Po wczorajszej złości na ojca nie został nawet ślad, chłopak czuł się wręcz pusty w środku. I zrobiło mu się naprawdę smutno. Choć cały jego plan wyjazdu do dużego miasta spalił na panewce, musiał się wziąć w garść. Został sam. Siostra raczej nie pofatyguje tutaj swojego kościstego tyłka, zatem ona się nie liczyła.
Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i spojrzał na wyświetlacz – jedna kreska. Za mało, żeby zadzwonić, ale wystarczająco, żeby napisać choćby wiadomość.
Co u ciebie, jak się czujesz?
Sandra była na szczycie listy ostatnio wybieranych, więc od razu wysłał jej wiadomość i schował urządzenie.
Już miał ruszyć w stronę niewielkiej bramy, kiedy poczuł się obserwowany. Rozejrzał się szybko i zauważył, że przy płocie otaczającym cmentarz stoi kilku mieszkańców, którzy wbijali w niego pozbawione wyrazu spojrzenia. Stali nieruchomo, jakby bali się go spłoszyć.
Co jest grane?, pomyślał, przyjaźnie machając do sąsiadów.
Uśmiechnął się nawet. Niestety nie spowodowało to żadnej reakcji; tamci stali nadal bez ruchu, a ich twarze nie zdradzały żadnych emocji.
– Witam sąsiadów! – krzyknął wesoło, choć w środku czuł znowu ten irracjonalny strach. – Piękną mamy dziś pogodę, prawda?
To było chyba najbardziej staromodne, sąsiedzkie przywitanie, ale tym razem nie przyniosło pożądanego efektu – nikt mu nie odpowiedział, nikt nawet nie odmachał. Krzysiu opuścił dłoń, czując się jak ostatni kretyn. Wówczas tamci po prostu nagle się odwrócili i odeszli krętą ścieżką.
– Chyba wzięli sobie do serca mój wymuszony awans i pilnują, żebym stanął na wysokości zadania – wyszeptał w stronę nagrobka, jakby liczył na to, że duch matki mu przytaknie.
Gorzej, że oznaczałoby to, że od ponad dekady przebywał na tym cmentarzu, a to sporo czasu.
Ciekawe, czy duchy mają datę ważności, zadumał się jeszcze i ruszył do wyjścia.
Chłopak minął bramę i zrobił pierwszy krok, żeby przejść na drugą stronę gminnej drogi, gdy nagle coś go przed tym powstrzymało. Zawiesił nogę w połowie kroku i spojrzał na jezdnię. W miejscu, w którym planował stanąć, ziała spora dziura w asfalcie. Niezbyt głęboka, o poszarpanych brzegach, miała średnicę opony solidnego traktora. Chociaż we wsi niewiele osób posiadało samochody, to jednak zdarzało się, że ktoś tędy przejeżdżał. A nocami bywało tu wyjątkowo ciemno, bo stare latarnie rozstawiono dość daleko od siebie i mnóstwo miejsc tonęło w mroku. W takich okolicznościach łatwo przeoczyć taką dziurę i nieszczęście gotowe.
Krzysiek przez chwilę wpatrywał się w ubytek w nawierzchni i nie potrafił podjąć żadnej konkretnej decyzji. Po paru uderzeniach serca doszedł do wniosku, że w sumie mógłby zlecić naprawę. Pokaże w ten sposób wszystkim, że potrafi coś zdziałać, zaskarbi sobie odrobinę wdzięczności mieszkańców oraz minimum zaufania. I wtedy dopiero oświadczy, że tak naprawdę nie chce tu być. Że znajdzie godnego następcę ojca, a sam pojedzie w świat robić karierę.
No i może znaleźć żonę, bo był ostatnim z rodu Wardańskich i jego świętym obowiązkiem było najpierw zadbać, by rodzinne geny przetrwały, a dopiero potem martwić się o inne doczesne sprawy.
Tak, na to ludzie pójdą, jego rodzina od zawsze parała się sołtysowaniem, a jeśli on nie będzie miał następcy, wiejska sukcesja upadnie. Obieca wszem wobec, że jego dziecko kiedyś tu przyjedzie i zasiądzie na stołku. Tudzież taborecie.
Zadowolony ze swojego pomysłu obszedł wyrwę w drodze i ruszył w stronę domu.
* * *
Ksiądz Zdzisław rozsiadł się wygodniej na miękkiej sofie stojącej na środku salonu, ale każdy jego ruch zdradzał swego rodzaju nerwowość. Miał kaca, bo poprzedniego wieczora żal oraz wyrzuty sumienia zaprowadziły go o jedną butelkę za daleko. Wyraz jego twarzy zdradzał troskę skrzyżowaną z delikatnym niepokojem. Widział lekkie zaskoczenie w oczach Krzysztofa. Nieco irytowało go to zdziwione spojrzenie chłopaka
– Wiesz, oficjalne zaprzysiężenie odbędzie się w Urzędzie Gminy Brydzyk, ale to chwilę potrwa – powiedział, łypiąc znad dzbanka z wodą. – Najważniejsze jednak, że mieszkańcy już zdecydowali. Wybrali cię zresztą jednogłośnie. Odbyło się nawet głosowanie i zostałeś jednomyślnie wybrany.
Choć chyba nastąpiła jakaś pomyłka w puli genetycznej. Nie wiem, jak sobie dasz radę, pomyślał równocześnie.
Krzysztof miał nietęgą minę, ale najwyraźniej umysł pracował mu na najwyższych obrotach.
– A nie powinienem wyrazić na to zgody czy coś?
Zdzisław odchrząknął, zwlekając z odpowiedzią. Niby jak miał mu wytłumaczyć, że Zuzanna podrobiła jego podpis na oficjalnych dokumentach?
– U nas, Bogu niech będą dzięki, dużo rzeczy zostało uproszczonych, więc obyło się bez piętrzącej się papierologii – skłamał gładko duchowny, dopisując tym samym kolejny grzech do swojej nieskończenie długiej listy. – Więc wieloma rzeczami nie musisz się martwić.
A raczej zacznij się martwić o to, jak przeżyć, dodał w myślach.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Zdzisław ze wszystkich sił wypierał ogarniające go wyrzuty sumienia. Popatrzył na młodego chłopaka o ciemnych, krótkich włosach i o cerze, która sugerowała, że dopiero co skończył etap dojrzewania. Ksiądz wiedział, że to jedna z ostatnich chwil spokojnego życia Krzysia.
– A czy przypadkiem nie powinienem mieć skończonych… sam nie wiem… chociaż trzydziestu lat, żeby w ogóle być brany pod uwagę? – Ton młodzieńca zdradzał, że sam popiera tego typu ograniczenia wiekowe.
– Nie, wystarczy być pełnoletnim i mieć czystą kartotekę. – Ksiądz uśmiechnął się ponuro.
Wardański pokręcił zrezygnowany głową. Przez chwilę wyglądał, jakby analizował, czy zdąży jeszcze popełnić jakieś przestępstwo. Na szczęście chyba odrzucił takie rozwiązanie, bo raptem zmienił front:
– Ale ja nawet nie wyglądam na kogoś, kto może sprawować pieczę nad całą wsią.
– Och, nie martw się. Wiesz, że twój dziadek objął to stanowisko w wieku osiemnastu lat? Wybrano go w dniu urodzin, a to były dużo trudniejsze czasy.
– A gdybym, powiedzmy… – Krzysztof nerwowo strzelił palcami – miał chętnego na swoje miejsce i przedstawił go innym?
Ręka duchownego zastygła w połowie drogi po szklankę. Zdzisław wyglądał, jakby właśnie oberwał transcendentalnym piorunem. Zamrugał niepewnie i spojrzał na siedzącego naprzeciw chłopaka.
– Boże Jedyny, jak kogoś innego? Że w sensie twój ojciec nie chciał, żebyś objął to stanowisko, i wyszkolił innego kandydata?
– Znaczy nie, nie szkolił… znaczy nie znalazł… znaczy tak, próbował mi tłumaczyć, co i jak, ale, proszę zrozumieć, ja planowałem stąd wyjechać. Do miasta!
– Czy ty mi chcesz powiedzieć, na tron Jezusa Chrystusa, że świętej pamięci Henryk nie przekazał ci nic, co sam – ksiądz zakasłał, jak gdyby kolejne słowo nie chciało mu przejść przez gardło – wiedział?
Młody Wardański zamilkł. Miał niepewny wyraz twarzy, najwyraźniej myślał, co powiedzieć. Postanowił chyba zagrać dyplomatycznie, jak przystało na nowego sołtysa.
– Oczywiście, że najważniejsze rzeczy wiem. Przyznaję, że wiele razy tak jakby uniknąłem wykładów staruszka, ale obserwowałem go regularnie i wiem, na czym polega zarządzanie wsią.
– Zarządzanie wsią – powtórzył Zdzisław tonem zdradzającym stan przedzawałowy. – A czy poza tą, ekhm, wiedzą, przekazał ci coś więcej?
Chłopak miał minę, jakby coś ważnego gdzieś mu umykało, jakby wszyscy dookoła wiedzieli o czymś, o czym on sam nie miał pojęcia. I że było to nie tylko ważne, ale wręcz kluczowe.
– Proszę pamiętać, że od dawna planowałem wyjechać… dużo czytam, szybko się uczę, przygotowywałem się na życie w metropolii… myślę, że poradzę sobie przez jakiś czas jako sołtys, ale… mogę księdzu zaufać, prawda?
– Mów mi Zdzisiu, z twoim ojcem byłem na ty, z twoim dziadkiem również.
Przez głowę duchownego przemknęła myśl, że właściwie chłopak pewnie niewiele wie o swoim dziadku. A gdyby się głębiej zastanowić – o ojcu najprawdopodobniej także.
– Zdzisiu – zaczął niepewnie Krzysztof. – Mam pomysł. Ja spróbuję dać z siebie wszystko i chwilowo objąć to nieszczęsne stanowisko, ale ty pomożesz mi znaleźć godnego następcę. Choćby takiego pana Rachwalskiego. Jest bystry, choć prostolinijny. Ludzie go lubią, raczej się zgodzą. Tylko ta jego żona jakaś dziwna ponoć, ale to chyba nie problem. Umówmy się tak: ty z nim porozmawiasz, a ja zrobię coś dla wsi. Na początek zlecę załatanie dziury w asfalcie przy starej kapliczce!
Ksiądz, który właśnie przykładał trzęsącymi się dłońmi szklankę do ust, aż podskoczył. Naczynie spadło na parkiet, rozbijając się na drobne kawałki, a resztka cieczy rozprysła się dookoła.
– Dziurę przy cmentarzu? – Krztusząc się, mężczyzna zrobił znak krzyża. – Czy ciebie nasza Święta Maryja opuściła? Od razu tak z grubej rury? Proszę, powiedz, że wiesz, co robisz!
Wiedział, że jego reakcja była przesadzona. W końcu to chłopak stracił ojca, to jemu jego przedwczesna śmierć popsuła plany i to na nim spoczęła niechciana odpowiedzialność. Ale, do cholery, to był tylko Trytek – kilkudziesięciu mieszkańców, kilkaset zwierząt, parę ulic i jeden sklep. Nawet na pocztę musieli jeździć do Brydzyka. Ksiądz pamiętał, jak padł pomysł ustawienia paczkomatu – kiedy pojawili się we wsi ludzie z InPostu, złapali się za głowy. Jeden z nich został nawet podziobany przez gęsi i ekipa zwinęła się szybciej, niż wysiadła z auta.
– Zdzisiu, więcej wiary! – Chyba dopiero po wypowiedzeniu tych słów zorientował się, jak głupio to zabrzmiało. Po krótkiej chwili konsternacji dodał już mniej pewnym tonem: – Dam sobie radę!
Zdzisław nie słuchał. Nie zważając na to, że depcze po drobinkach szkła, wyszedł zza stołu i podszedł do chłopaka. Spojrzał mu prosto w oczy; jego obwisłe policzki drżały.
– Ojciec na pewno nic ci nie przekazał? – zapytał tonem pozbawionym nadziei. – Czym dokładnie zajmował się jako sołtys?
– Ee… polowaniem na łosie? – wypalił Krzysiek.
Ramiona duchownego opadły, jakby ze starszego mężczyzny wyparowała cała energia. Milczał jeszcze chwilę, kręcąc głową.
– Boże, miej nas w swojej opiece – wydukał w końcu i odwrócił się na pięcie.
Nie patrząc na nic, ruszył w stronę wyjścia. Nie rzucił żadnych słów na pożegnanie, nie wytłumaczył nic więcej, po prostu chwycił stojące w progu kalosze – które, notabene, niespecjalnie pasowały do sutanny – i na bosaka opuścił dom, pozostawiając zdezorientowanego Krzysztofa samego. Nawet nie zamknął za sobą drzwi.
* * *
Krzysiek przegrzebał biurko i ku swojemu zaskoczeniu znalazł pismo z gminy dotyczące przyjęcia zgłoszenia o potrzebie remontu odcinka drogi przy starej kaplicy. Zdziwiło go trochę, że według daty dokument wystawiono pół roku temu. Co mogło sprawić, że do tej pory nie ruszono z pracami? Postanowił zignorować chwilowo tę zagadkę i skupić się na właściwym celu.
Znalezienie ekipy drogowej, która miała kontrakt z gminą, okazało się trudniejsze, niż się spodziewał. Gdy odpalił w gabinecie ojca laptopa, przez prawie dwadzieścia minut szukał po różnych folderach i dokumentach chociażby nazwy. Dopisało mu w końcu szczęście i znalazł plik z notatnika o nazwie „telefony.txt”. Po otwarciu go zauważył numer telefonu z dopiskiem „remonty dróg”. Zadowolony z siebie wystukał go w swoim telefonie. Po kilku sygnałach usłyszał miły kobiecy głos.
– Droga do nieba, Jadwiga Buczyńska, w czym mogę służyć?
Chłopak parsknął rozbawiony, ale w porę przypomniał sobie, że teraz jest przedstawicielem wsi, jej głosem i dumą, więc musi zachowywać się adekwatnie do stanowiska.
– Dzień dobry, z tej strony Krzysztof Wardański, nowy sołtys wsi Trytek. Chciałbym zapytać o zlecenie naprawy niewielkiego odcinka jezdni.
W słuchawce po drugiej stronie przez chwilę nikt się nie odzywał, lecz po kilku uderzeniach serca pani Jadzia powróciła na linię. Tym razem jednak jej ton zdradzał dziwne napięcie.
– Och, wyrazy współczucia z powodu śmierci taty, to był bardzo dobry człowiek. Ale cieszę się, że daje pan radę.
– Ja… – Chłopaka zaskoczyła taka wylewność, jednak nie zdążył nic dodać.
– Mam nadzieję, że stawi pan czoła nadchodzącym… hm… wyzwaniom. – To ostatnie słowo zabrzmiało jakoś dziwnie, ale Krzysiu chyba powoli przyzwyczajał się do własnej paranoi. – Już pana przełączam do szefa, on obsługiwał zlecenia od dawnego sołtysa.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, w słuchawce włączyła się muzyczka. Jakaś klasyka, ale nagrana po taniości. Jakby sam Chopin grał na zabawkowych organkach i to pod wpływem. Nie upłynęły dwie minuty, gdy po drugiej stronie odezwał się szorstki męski głos.
– Dzień dobry, panie Krzysztofie – zaczął bez ogródek. – Waldemar z tej strony. Proszę w pierwszej kolejności przyjąć moje najszczersze kondolencje. Pana telefon świadczy o tym, że nie tylko się pan trzyma, ale również od razu przeszedł do działania. To godne podziwu.
Krzysiu chciał odpowiedzieć, lecz właściciel firmy nie dopuścił go do słowa.
– Rozumiem, że chodzi o ten odcinek na ulicy… już, chwilkę, sprawdzę… tak, na ulicy Powstańców. Ten fragment przy cmentarzu.
– Tak, skąd pan…
– Dostałem zlecenie z Urzędu Gminy. Rozmawiałem już wstępnie o tym z pana ojcem, miałem poczekać do wiosny, bo wie pan, asfaltu nie kładzie się w niepogodę. Z naszej strony mogę zapewnić pana, że jesteśmy gotowi, czekamy tylko na zielone światło. Powtórzę, cieszę się, że wziął się pan za ten ogromny problem.
Jaki może być problem z załataniem dziury w asfalcie?, pomyślał Krzysiu.
Na głos jednak powiedział:
– Tak, mamy zlecenie od gminy i nadeszła już wiosna, więc chyba można zaczynać?
Cisza, która nagle nastała, wywołała w nim gęsią skórkę. Wydawała się jakaś taka niewłaściwa.
– Halo? – upewnił się, że jego rozmówca nadal znajduje się przy telefonie.
– Tak, jestem. Przepraszam. – Głos Waldemara jakby stracił na swej chropowatości. – A czy uporał się pan już z… jakby to powiedzieć… z pozostałymi problemami?
Znaczy mam, nie wiem, umyć asfalt, czy jak? Chłopak zaczynał powoli tracić cierpliwość, a uczucie, że nadaje na innej częstotliwości, niż żyjący w tym kraju ludzie, stawało się coraz silniejsze.
– Pyta pan o moje uczucia po stracie ojca, wrażenia z pierwszych dwóch dni na stanowisku sołtysa, czy o co dokładnie? – odburknął, mając na końcu języka siarczysty epitet.
– Przepraszam, ja… sprawdzę w grafiku, jak to wygląda i skontaktuję się z panem najszybciej, jak będzie można. To… tego… żegnam i powodzenia.
Zdezorientowany Krzysiek jeszcze przez jakiś czas trzymał telefon przy uchu. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że ten człowiek raczej nie oddzwoni.
– Co jest z tymi ludźmi, do cholery? – zapytał głowę łosia, która wciąż beznamiętnie się w niego wpatrywała.
* * *
Śniła mu się dziura w drodze. Wielka, ciemna, bezdenna – wciągała nie tylko przejeżdżające samochody, ale i całą rzeczywistość dookoła. Zasysała materię jak kilkulatek sok z kartonika, a Krzysztof stał w pewnym oddaleniu, pomiędzy grobami, i patrzył. Świeża mogiła rodziców pachniała ziemią, kwiatami i czymś jeszcze. Jakąś bliżej nieokreśloną wonią, przywodzącą mu na myśl nadpsuty kefir.
Krzysiu tkwił bez ruchu. Patrzył i nie dowierzał własnym oczom. Pozbawiony światła otwór rozszerzył się już na całą szerokość ulicy Powstańców i nie przestawał się powiększać. Ogrodzenie wokół cmentarza wygięło się pod wpływem nieznanego przyciągania, tylko kwestią czasu było, kiedy dziura pochłonie Krzysia i groby. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wtem usłyszał za plecami szelest, jakby ktoś lub coś próbowało zakraść się do niego od tyłu. Dałby sobie głowę uciąć, że do jego uszu dotarł charakterystyczny dźwięk pazurów trących o kamienną płytę. Choć paraliżował go strach, spróbował odwrócić głowę, ale ta jakby skleiła się z kręgosłupem na sztywno.
Donośny trzask oznajmił, że słupki podtrzymujące płot właśnie pękły, lecz on już tego nie widział. Przed oczami miał tylko ciemność, a słyszał teraz jedynie to dziwne „drap, drap, drap”.
Obudził się z krzykiem. Przez chwilę leżał na plecach, zlany potem i zastanawiał się, czy istnieje coś takiego jak dziurofobia. Bo jeśli nie, to powinien to opatentować. To całkiem niezły początek kariery – mieć chorobę pochodzącą od własnego nazwiska.
– Zespół Wardańskiego, brzmi nawet kozacko – wyszeptał do sufitu.
Szybko jednak oprzytomniał. Czuł, że zaraz oszaleje. Musiał coś zrobić, zanim do końca postrada zmysły. Wymacał leżący na półce telefon i spojrzał na wyświetlacz – czwarta rano. Za pół godziny zacznie się recital koguta-psychopaty, więc nie warto już nawet próbować zasnąć. Mógł za to wziąć się za rozwiązywanie problemu. A możliwości miał dwie. Pierwsza z nich to walnąć tym wszystkim w cholerę. Miał już częściowo spakowaną walizkę i mógł po prostu wyjechać. Zmienić numer telefonu, zapomnieć o Trytku i zacząć życie od nowa. Wątpił, żeby ktoś go szukał. Mógł nawet zadzwonić do siostry i pojechać do niej do Ameryki. Zostać jakimś korposzczurkiem, narzekać na swoją pracę i życie, ale każde wakacje spędzać na Teneryfie i pokazywać to na FB.
Pociągająca perspektywa, choć u Krzysztofa nie do pokonania wydawała się bariera językowa. Nijak nie umiał nauczyć się żadnego języka obcego. Dlatego jego pierwotny plan zakładał wyjazd do najbliższego dużego skupiska ludzkiego, może nawet do samej stolicy kraju, i poznanie smaków wielkiego miasta. Przecież tego tak naprawdę chciał, w dzień przed śmiercią ojca zamierzał mu to oświadczyć. Tylko nie zdążył.
Była też możliwość numer dwa: wziąć sprawy w swoje ręce, zrobić coś z tą przeklętą dziurą, znaleźć kogoś, kto przejmie jego stanowisko, i ze spokojnym sercem opuścić wieś. Bo pozostanie tu na stałe jako nowy sołtys było opcją nie do zaakceptowania.
Zebrał się w pośpiechu, żeby od razu otworzyć kurnik i nakarmić zwierzaki. Wolny od codziennych obowiązków podejmie decyzję. Gdy w ubraniu roboczym przemierzał podwórko, kątem oka złowił jakiś ruch przy płocie. Zerknął tam od niechcenia i wiadro z paszą wyślizgnęło mu się z ręki.
Wzdłuż ogrodzenia stało kilku mieszkańców i wpatrywało się w niego w milczeniu. Ich oczy wydawały się całkowicie pozbawione wyrazu i przypominały mu…
– Dziury! – wrzasnął na głos.
Jak za sprawą magicznego zaklęcia zgromadzeni ludzie odwrócili się i odeszli. Krzysiu stał na środku podwórka i sapał z wściekłości.
– Mam dość! – krzyknął w stronę stojącego na drewienku koguta, który najwyraźniej właśnie brał oddech, żeby zacząć piać.
Chyba coś dziwnego było we wzroku człowieka, bo ptak sprawiał wrażenie, jakby zamiast wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, przełknął ślinę. Następnie kogut pochylił łebek, zeskoczył na ziemię i zniknął w ciemności. Krzysiu zignorował zachowanie ptaka – chwycił leżące na ziemi wiadro i przesypał ziarno przez płotek okalający kurnik. Nerwowym, szybkim krokiem minął zabudowania i udał się do szopy. Wygrzebał spośród starych kos, pił, kosiarek i innych wiejskich sprzętów worek z cementem. Wsypał część zawartości do wiadra i uważnie się rozejrzał. Tak, jak myślał – w rogu zagraconego pomieszczenia znajdował się też wór z piaskiem. Dosypał go szczodrze, chwycił łopatę i wyszedł.
Podszedł do kraniku przy ganku i dolał wody, mieszając zawartość wiadra znalezioną na ziemi gałęzią. Zaledwie po paru minutach uzyskał w miarę akceptowalną papkę. Odrzucił badyl, chwycił uszko w jedną rękę, drugą złapał trzonek łopaty i wyszedł z ogrodu.
Dojście do cmentarza powinno zająć mu jakieś czterdzieści minut. Stwierdził, że zdąży zrobić swoje i wrócić do domu akurat na późne śniadanie. A potem spakuje się i pojedzie w siną dal. Ku karierze i przedłużaniu rodu!
O tej godzinie wieś żyła już własnym życiem – w obejściach pracowali mieszkańcy nauczeni do wstawania przed świtem. Stare, ale utrzymane w należytym porządku chaty zbudowano wiele dekad temu, miejscowi jednak nie planowali nic zmieniać; cały Trytek wyglądał jak wieś pokazywana w skansenach, z tą różnicą, że tutaj naprawdę żyli ludzie. Pracowali, dbali o zwierzęta, jedli to, co sami wyhodowali i zebrali. Owszem, znali ideę pieniądza, ale nie miał on tu aż takiego znaczenia jak w miastach. Tam ludzie żyli pędem, patrząc na cyfry wyświetlane w aplikacjach bankowych, wyrabiając nadgodziny, oszczędzając, inwestując. Takiego życia Krzysztof pragnął! Chciał móc pójść do restauracji i powiedzieć „proszę doliczyć suty napiwek, stać mnie!”. Wiele lat powstrzymywał się przed wyjazdem, głównie przez wzgląd na Henryka, który na każdym kroku pokazywał, jak bardzo zależy mu, żeby syn odziedziczył po nim dom i fuchę sołtysa.
Po moim trupie! Krzysiu czuł, jak narasta w nim frustracja.
Choć musiał wyglądać na jakiegoś budowlanego wariata, nie przejmował się rzucanymi w jego stronę spojrzeniami. Szedł przed siebie z postanowieniem, że nie da się nikomu zaczepić, przez nikogo spowolnić, a wyraz jego twarzy mówił „jak ktoś wspomni tylko o dziurze w asfalcie, to zarobi łopatą”.
Po jakimś kwadransie dotarł do samego centrum wsi. Wyznaczał je jedyny sklep w okolicy, któremu bliżej było do GS-u niż do Żabki. O tej godzinie już działał, o czym świadczyli wychodzący w półmrok pierwsi klienci i siedzący na ławeczce przed wejściem Mieczysław. A raczej Mieciu, bo tak nazywali go mieszkańcy – wiecznie popijający tanią nalewkę menel. Niegdyś szanowany obywatel, dziś upadły człowiek spojrzał na niego leniwym spojrzeniem. Krzysiu, ponieważ buzowała w nim krew, a poranny spacer z obciążeniem nie sprawił, że negatywne myśli wyparowały, tylko mu kiwnął i na powrót wbił wzrok przed siebie.
Nie uszedł jednak kilku kroków, gdy usłyszał za sobą wołanie.
– Panie Wardański, jak ja szanuję waszą rodzinę! Mogę zapytać, gdzie to biegnie pan z wiadrem i łopatą? Studnię idzie kopać?
– Nie jestem w nastroju do żartów, Mieciu, muszę dziurę naprawić! – W głowie Krzysztofa to zdanie brzmiało jakoś mądrzej. – Wiesz, tę w asfalcie przy cmentarzu.
Żulik aż się żachnął, jakby młody następca sołtysa rzucił w niego obelgą ciężkiego kalibru.
– Znaczy jak naprawić? Tak tym? – Mówiąc to, spojrzał na trzymaną przez chłopaka łopatę.
– A czym? Nie można asfaltu, będzie beton, o, widzisz? – Machnął trzymanym wiadrem, które zaczynało mu ciążyć. Zmęczony odłożył je na ziemię. – Wszystko inne mam już załatwione.
– Ach, rozumiem. – Mieciu pokiwał głową i puścił do niego oko. – To dobrze, bo co by ojciec pomyślał, tak bez sensu się narażać, hm?
– Narażać? – Krzysiu zdębiał zaskoczony. – Że ja niby nie potrafię fizycznie? Że żaden ze mnie robotnik? Idę, naprawię i będzie po kłopocie! Muszę!
Mietek wyglądał na jeszcze bardziej zaskoczonego niż jego rozmówca. Podrapał się po tłustych włosach, wystających spod brudnego kapelusza w kształcie żółwiej skorupy. Przez chwilę patrzył na niego, jakby nie mógł uwierzyć w to, co słyszy, ale w mig podjął jakąś decyzję.
– Pan szanowny poczeka! Pomogę, tylko wezmę sprzęt! – Powiedziawszy to, rzucił się półbiegiem w stronę sklepu.
Krzysiu patrzył, jak lokalny pijaczek znika w środku, a po paru minutach wychodzi… z pustymi rękoma.
– Gotowy. – Żulik wyszczerzył wybrakowane uzębienie, stając przy nim niemal na baczność. Do chłopaka dotarła woń niestrawionego alkoholu.
– A sprzęt?
– Mam – odpowiedział poważnie, poklepując się na wysokości brzucha po upaćkanej, przetartej kurtce.
Ci wszyscy ludzie są naprawdę szaleni, pomyślał jeszcze Wardański, ale postanowił nie komentować.
Zamiast tego dźwignął wiadro i ruszył w stronę cmentarza i dziury niezgody. Jego towarzysz podążał za nim krok w krok, lecz najwyraźniej bał się odzywać. Dopiero po niecałym kwadransie nieśmiało zapytał:
– Szefie, mam nadzieję, że wiesz, co robisz? Zaraz dojdziemy na miejsce.
– Zaufaj mi, jestem inżynierem – palnął zasłyszanym gdzieś tekstem. – Wyluzuj, skończymy, zanim wstanie słońce.
– Tego się boję najbardziej.
Odpowiedź Mietka wręcz zmroziła Krzysztofa, ale nie dał tego po sobie znać. Zacisnął zęby i nie zwolnił.
W szarówce widział już majaczący w oddali płot cmentarza i zarys kaplicy. Przyśpieszył kroku, nie interesując się tym, czy pijaczyna idzie za nim. Kiedy dotarł do nieszczęsnej dziury w asfalcie, przystanął zdyszany. Zdał sobie sprawę, że dookoła zrobiło się dziwnie cicho – poza oddechami jego i Mieczysława nie słyszał nic. Ani szumu wiatru, ani skrzypienia okolicznych drzew. Znajdująca się parę metrów dalej latarnia nie rzucała żadnego światła; najwyraźniej się zepsuła. W półmroku ziejący otwór wyglądał tak samo mrocznie, jak we śnie Krzysia. Z tą różnicą, że nie rozszerzał się, nie pogłębiał i nie wsysał wszystkiego dookoła.
– To do roboty – rzucił chłopak do towarzysza, ale nie czekał na jego reakcję.
Położył na ziemię łopatę i chwycił pewniej wiadro. Już miał je przechylić i wylać cement, gdy usłyszał coś, co sprawiło, że po jego plecach przebiegły ciarki. Delikatny, dochodzący od strony grobów chrobot.
Drap, drap, drap.
Zamarł zaskoczony i spojrzał pytająco na Mietka. Ten czujnie wpatrywał się w majaczącą w ciemności bramę. Po jego przygarbionej, rozchwianej postawie nie pozostał żaden ślad. Krzysiu miał wrażenie, że stojący obok człowiek bardziej przypomina gotowego do ataku drapieżnika niż pijącego przez ostatnie dwie dekady degenerata.
Odgłos drapania powtórzył się, tym razem głośniej. I jakby z kilku miejsc jednocześnie.
– Mietek? – wyszeptał, wciąż trzymając na wpół przechylone wiadro.
– Cśś! Nadchodzą.
– Kto nad…
Zanim dokończył pytanie, zobaczył, jak z uchylonych skrzydeł bramy wyskakują w ich stronę jakieś istoty. Przypominające zwłoki maszkary przeskakiwały niewysoki próg, charcząc przeraźliwie. Ich skóra w wielu miejscach była popękana, przez co Krzysiek wyraźnie widział nadgniłe mięśnie i ścięgna, które drgały w rytm kroków poczwar. Zarówno dłonie, jak i stopy potworów wyposażone były w długie, brudne szpony. Wykrzywione we wściekłym grymasie usta odsłaniały ostre niczym szpilki zęby. Ślina koloru zepsutej żółci ściekała im po brodach, kapiąc na resztki pokrywających ciała ubrań.
– Strzygonie! Łap za broń!
Krzysiu czuł, jak strach paraliżuje go od stóp do głów. Nie potrafił się poruszyć, nawet przekręcić głowy tak, żeby nie patrzeć na nadbiegające upiory. Mietek zauważył jego reakcję i kopnął go mocno w kostkę.
– Weź się w garść! – To mówiąc, rozpiął poły prochówki i wyjął spod niej sporej wielkości sztylet z rękojeścią pooznaczaną dziwnymi symbolami. – Sam mogę nie dać rady całej trójce, mówiłeś, że masz, co trzeba.
– W sensie zlecenie od gminy… – wydukał Krzysiu.
– O ja pierdolę, czyli ojciec nic…
Nie dokończył, bo pędzący na przedzie żywy trup właśnie do nich dobiegł. Mietek z zadziwiającą zręcznością odskoczył przed atakiem szponiastej łapy. Obrócił się płynnie wokół własnej osi i ciął od góry. Ostrze opadło na wysokości nadgarstka strzygonia, odcinając go. Buchnęło fetorem zgnilizny, a wciąż drgająca dłoń upadła pod nogi Krzysia, który pisnął przeraźliwie.
– Weź choć łopatę! – krzyknął mężczyzna, robiąc kolejny unik.
Pozbawiony części ciała upiór zaatakował zdrową kończyną, chybiając zaledwie o parę centymetrów. Jego towarzysze w tym momencie dobiegli na miejsce i z rozpędu rzucili się na walczącego pijaka, który właśnie zachowywał się niczym bohater rodem z książki fantasy. Poruszał się błyskawicznie, z gracją, a od całej jego sylwetki wręcz emanowała pewność siebie.
Mietek odbił płazem szpony atakującego z lewej, jednocześnie kopnął pod kolanem tego po prawej. Rozległo się chrupnięcie, kiedy kolano przeciwnika wygięło się pod nienaturalnym kątem. Niestety najwyraźniej te istoty nie odczuwały bólu, bo napastnik wrzasnął tylko z wściekłości i spróbował wbić zęby w Mieczysława. Zachwiał się jednak, a to wystarczyło, by tamten zdążył odskoczyć.
Krzysiu nie mógł oderwać wzroku od leżącej przy jego stopach odciętej dłoni. Widział wyraźnie, jak ta jeszcze drga i jak z każdym ruchem z przegubu wypływa ciemna, cuchnąca ciecz. Chłopak poczuł mdłości. Zmusił się, by spojrzeć na walczących.
Mietkowi udało się odbić dwa ataki naraz, ale ranny potwór w końcu zwietrzył okazję. Spiął się do skoku, żeby wykorzystać fakt, że znalazł się niespodziewanie za plecami człowieka. Jego stopy już miały odbić się od podłoża, gdy rozległ się brzęk. Trafiony łopatą w potylicę upiór zamarł na ułamek sekundy. Odwrócił się zaskoczony i zobaczył stojącego przed nim chłopaka, który wyglądał, jakby właśnie pojął, że popełnił największy błąd w życiu. Błysnęły kły, gdy strzygoń rozwarł paszczę. Z jego gardzieli wydobył się paskudny pomruk. Narzędzie upadło na drogę, a młodzieniec zaczął się cofać. Nie zrobił więcej niż parę kroków, kiedy natrafił piętą na wyrwę w asfalcie i wyrżnął jak długi. Upiór warknął triumfalnie i już miał capnąć bezczelnego człowieka, ale nie zdążył. Mieczysław odskoczył w bok i chwilowo ignorując resztę przeciwników, wbił ostrze prosto w tył jego łba. Szybko wyciągnął broń, chlapiąc dookoła posoką, i próbował odskoczyć, lecz pozostałe potwory zaatakowały z dwóch stron jednocześnie. Pazury jednego przejechały po boku mężczyzny, rozcinając kurtkę i zagłębiając się w ciało. Mietek wrzasnął z bólu, ale nie stracił równowagi. Z nadludzką wręcz prędkością rzucił się do przodu i wbił broń prosto w oko maszkary.
Ta syknęła zaskoczona, po czym padła martwa.
Pozostał jeszcze jeden stwór, który – za nic mając sobie śmierć pobratymców – rzucił się do ataku. Ranny pijak w ostatniej chwili sparował cios uzbrojonej w pazury łapy i spróbował znowu kopnąć, ale chybił. Jego bok coraz bardziej krwawił, ruchy traciły na płynności, co nie uszło uwadze strzygonia. Istota uderzała raz za razem, a mężczyzna z ledwością odbijał ataki. Jeden z nich okazał się tak silny, że wytrącił mu oręż z dłoni. Sztylet z brzękiem upadł na drogę, a jego właściciel runął zaraz obok. Potwór zaskrzeczał triumfalnie i skoczył.
Gdy znajdował się w powietrzu, oberwał ciśniętym przez Krzysia wiadrem w głowę.
Zaskoczony zakołysał się i nie trafił w cel. Zwalił się jak kłoda tuż przy Mietku, który wykorzystał darowane mu sekundy. Mężczyzna złapał rękojeść broni, przekręcił się na bok i wbił metal między łopatki próbującej się dźwignąć bestii.
Po wsi poniósł się przeraźliwy wrzask.
A zaraz potem nieśmiało, jakby niepewne, czy chce to wszystko zobaczyć, wychyliło się zza horyzontu słońce.
– Co… to… było? – wyszeptał Krzysiu, próbując złapać oddech.
Mietek wstał, otrzepał dla zasady ubranie i spojrzał na niego z uśmiechem.
– To taki wstęp. Wszystko przed tobą.
1Frup – gwarowa nazwa plastikowej nakrętki tanich win.
2W języku polskim oraz w dwóch odmianach łaciny: właściwej i „podwórkowej”.
3Święta Bibianna – patronka ludzi cierpiących na kaca.
4Opinacze – w żargonie żołnierskim ciężkie wysokie buty wojskowe.
5Anticol – lek, którego zażywanie powoduje nietolerancję na alkohol i w przypadku próby jego wypicia
6 Asertin – lek antydepresyjny wpływający na poziom serotoniny.
7Cennik zgodny ze stawkami operatora, co w tym przypadku wynosi 0 zł i 0 gr.
8Bezumiec – pochodzi z ludowego folkloru wschodniosłowiańskiego. Utożsamiano go z utratą rozumu. Ponieważ można znaleźć o nim tylko szczątkowe informacje, większość opisów w tej historii należy do autora.
9Słowa często powtarzane przez Grzegorza Wielgusa – musiałem wykorzystać (przyp. aut.).
10Nazywał się Eustachy i należał do śp. męża Maślakowej. Według plotek cechowały go brak instynktu samozachowawczego i niechęć do znaków z ograniczeniami prędkości.
11PSZOK – Punkt Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych.
