Sny bogów i potworów - Laini Taylor - ebook + książka

Sny bogów i potworów ebook

Laini Taylor

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestsellerowa historia w nowym wydaniu z okładką świecącą w ciemności!

„Dawno, dawno temu anioł i diabeł przycisnęli dłonie do serc. I rozpętali apokalipsę.”

Anioł i chimera. Wojownik i rezurekcjonistka. Akiva i Karou wreszcie są razem. Choć odnaleźli się po raz drugi, w ich świecie nie ma miejsca na miłość. Na horyzoncie czai się widmo wojny i tylko bogogwiazdy wiedzą, jaki będzie jej wynik.

Armie serafinów i chimer toczą ostateczną bitwę, w której stawką jestwładza nad światem ludzi. Tylko połączone siły buntowników mogą zakończyć rozlew krwi. Dlatego Karou i Akiva będą musieli zapomnieć o podziałach i zjednoczyć swoje wojska. Teraz nie składają już żadnych obietnic. Teraz pozostaje im tylko nadzieja…

Jednak czy wspólna walka pozwoli im wrócić do świata, w którym bogini Ellai błogosławi zakochanym?

Poznajcie kolejną powieść z bestsellerowej serii „Córka dymu i kości”! W tej historii jest jeszcze sporo do odkrycia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 625

Data ważności licencji: 6/7/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Dreams of Gods & Monsters

Copyright © 2014 by Laini Taylor

This edition published by arrangement with Little Brown Books for Young Readers, a division of Hachette Book Group Inc., New York, New York, USA.

All rights reserved

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Joanna Krystyna Radosz

Wydawca prowadzący: Natalia Karolak

Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Magdalena Kowalczuk

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Cover art copyright © 2020 by Jelena Kevic Djurdjevic

Cover design by Karina Granda

Cover copyright © 2020 by Hachette Book Group, Inc.

Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania oraz ozdobniki w książce i na okładce: Agnieszka Gontarz

Ilustracja (pióro) we wnętrzu książki: aksol / Shutterstock

Glosariusz: Wydawnictwo Otwarte

ISBN 978-83-8135-696-1

www.moondrive.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,

ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2024.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Jimowi – za szczęśliwe niezakończenie

Dawno, dawno temu

anioł i diabeł przycisnęli dłonie do serc

i rozpętali apokalipsę.

Rozdział 1

Lody na koszmary

Poruszały nerwy, krzyczały krwią, dzikie i wzburzone i rozpędzone i wygłodniałe i straszne, tak straszne…

– Elizo. Elizo!

Czyjś głos. Jaskrawe światło. Eliza obudziła się ze snu. Tak się właśnie czuła: jakby spadała, a potem wylądowała na czymś twardym.

– To sen – usłyszała własne słowa. – To był tylko sen. Nic mi nie jest.

Ile już razy w życiu wypowiadała te słowa? Więcej, niż zdołałaby zliczyć. Lecz teraz po raz pierwszy wypowiedziała je do mężczyzny, który bohatersko wparował do jej pokoju, dzierżąc w dłoni młotek ciesielski, gotów uratować ją przed potencjalnym mordercą.

– Elizo… krzyczałaś – zakomunikował jej współlokator, Gabriel, rozglądając się po kątach. Nie odnalazł jednak żadnego śladu morderców. Był rozczochrany jak ktoś, kto właśnie wstał z łóżka, i na granicy histerii z niepokoju. Młotek trzymał wysoko, wciąż w gotowości. – To znaczy… naprawdę głośno krzyczałaś.

– Wiem – przyznała Eliza. W gardle miała pustynię. – Tak mi się czasem zdarza.

Usiadła na łóżku. Serce waliło jej jak młotem, aż przerażało, a potężne uderzenia rezonowały w całym ciele. Chociaż zaschło jej w ustach, oddech zaś miała spłycony, spróbowała zabrzmieć nonszalancko.

– Przepraszam, że cię obudziłam.

Gabriel zamrugał i opuścił młotek.

– Nie o to mi chodziło, Elizo. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby ktoś tak krzyczał. To było jak z horroru.

Zdawał się wręcz pod wrażeniem. Idź już, miała ochotę powiedzieć Eliza. Proszę, idź sobie. Dłonie zaczęły jej drżeć. Zaraz przestanie się kontrolować – nie chciała mieć na to świadka. Spadek adrenaliny po koszmarnym śnie zazwyczaj kiepsko się kończył.

– Nic mi nie jest, przysięgam. Okej? Po prostu…

Cholera jasna.

Drżała. Rosło ciśnienie, pod powiekami piekło, wszystko wymykało się spod kontroli.

Cholera cholera cholera.

Zgięła się wpół i wtuliła twarz w pościel, gdy szloch wstrząsnął jej ciałem. Jakkolwiek zły był sen – a ten był naprawdę zły – potem robiło się jeszcze gorzej, ponieważ odzyskiwała świadomość, ale nie kontrolę. Pozostawało przerażenie – przerażenie, potworne przerażenie – i coś jeszcze. Przychodziło wraz ze snem, za każdym razem, ale nie odchodziło, gdy on odchodził, lecz zostawało jak coś, co fala wyrzuciła na brzeg. Coś okropnego, jak truchło potwora rozkładające się powoli na wybrzeżach jej umys­łu. Wyrzuty sumienia. Bogowie – to zbyt niewinne słowo na to, co czuła. Sen zostawił ją z czymś, co można by nazwać nożami paniki i strachu na czerwonym, mięsistym, jątrzącym się jak ranapoczuciuwiny.

Z jakiego powodu? To było najgorsze. To było… dobry Boże, nie do opisania i takie potężne. Zbyt potężne. Nikt nigdy nie zrobił niczego gorszego, w żadnych czasach, w żadnym miejscu. Poczucie winy przygniatało ją swym ciężarem, niemożliwie wielkie – i niezależnie od tego, ile czasu upłynęło od snu, Eliza nie mogła go odrzucić, uznać za niedorzeczne.

Nie zrobiła tego. Wiedziała też, że nigdy tego nie zrobi.

Lecz gdy sen brał ją w swe macki, to nie miało znaczenia, podobnie jak zdrowy rozsądek, logika, nawet prawa fizyki. Przerażenie i wyrzuty sumienia zagłuszały wszystko.

Pochłaniały.

Gdy szloch wreszcie ucichł, a ona uniosła głowę, ujrzała, że Gabriel siedzi na skraju łóżka z miną wyrażającą współczucie i niepokój. W Gabrielu Edingerze była jakaś przesadna grzeczność, taka, która zwiastowała w przyszłości noszenie muszek, a może nawet monokli. Był neurobiologiem, prawdopodobnie najmądrzejszą osobą, jaką znała Eliza – i stanowczo jedną z najmilszych. Razem pracowali jako badacze w ­Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie. Przez ostatni rok byli dobrymi znajomymi, choć jeszcze nie przyjaciółmi – a potem dziewczyna Gabriela przeniosła się na post-doca do Nowego Jorku, a on potrzebował drugiej osoby do mieszkania, żeby udźwignąć koszty wynajmu. Eliza wiedziała, że to ryzykowne łączyć życie za­wodowe z prywatnym, właśnie z tego powodu. Z racji Tego Czegoś.

Krzyków. Szlochu.

Gdyby ktoś się tym zainteresował, nie potrzebowałby wiele czasu, by odkryć… głębię nienormalności… na której zbudowała swoje życie. Czasem czuła się, jakby układała deski na ruchomych piaskach. Sen jednak nie dręczył jej od jakiegoś czasu, skusiła się więc na udawanie, że wszystko z nią w porządku, że nie ma żadnych trosk poza tymi właściwymi dla dwudziestoczteroletniej doktorantki z ograniczonym budżetem. Presja związana z dysertacją, nemezis z labu, pisanie propozycji grantowych, zbieranie na czynsz.

Potwory.

– Przepraszam – powiedziała do Gabriela. – Chyba już mi lepiej.

– To dobrze. – Po dłuższej chwili niezręcznej ciszy zapytał lekko: – Chcesz herbaty?

Herbata. Wreszcie jakiś okruch normalności.

– Tak, poproszę – odparła Eliza.

A gdy poszedł nastawić wodę, wzięła się w garść. Włożyła szlafrok, umyła twarz, wydmuchała nos, obejrzała się w lustrze. Miała opuchniętą twarz i nabiegłe krwią oczy. Niebywałe. Zazwyczaj jej oczy były piękne, przywykła, że nieznajomi je komplementują. Były bowiem wielkie, okolone długimi rzęsami, promienne – przynajmniej dopóki białka nie poróżowiały od płaczu – i brązowe, o kilka tonów jaśniejsze od jej skóry, co sprawiało, że zdawały się świecić. Teraz zaś z niepokojem zauważyła, że wyglądają na… szalone.

– Nie oszalałaś – powiedziała swojemu odbiciu.

W tym zdaniu pobrzmiewała często powtarzana afirmacja, zapewniająca potrzebne i regularnie dawane wsparcie. Nie oszalałaś i nie oszalejesz.

W głębi jej umysłu pojawiła się inna, bardziej rozpaczliwa myśl.

Mnie to nie spotka. Jestem silniejsza niż inni.

Zazwyczaj w to wierzyła.

Kiedy przyszła do kuchni, do Gabriela, zegar na piekarniku wskazywał czwartą rano. Herbata stała na stole razem z pudełkiem lodów, otwartym i z wystającą ze środka łyżeczką.

Gabriel wskazał je dłonią.

– Lody na koszmary. To nasza rodzinna tradycja.

– Serio?

– W sumie tak.

Eliza przez chwilę próbowała sobie wyobrazić, że w jej rodzinie też proponowano lody jako remedium na ten sen, ale nie umiała. Rozdźwięk był zbyt duży. Sięgnęła więc do pudełka.

– Dzięki – odparła.

W milczeniu zjadła kilka łyżek, pociągnęła łyk herbaty, wciąż w napięciu czekając na pytania, które w końcu musiały paść.

Co ci się śniło, Elizo?

Jak mam ci pomóc, jeśli ze mną nie rozmawiasz, Elizo?

Co z tobą nie tak, Elizo?

Wszystko to już słyszała.

– Śnił ci się Morgan Toth, co nie? – zapytał Gabriel. – Morgan Toth i jego wielkie wary?

Oho, tego jeszcze nie słyszała. Zachichotała mimowolnie. Morgan Toth był jej nemezis, a widok jego ust rzeczywiście mógłby wywoływać koszmary, ale nie, to w ogóle nie było to.

– Nie za bardzo chcę o tym rozmawiać – przyznała.

– O czym? – zapytał niewinnie Gabriel. – O jakim „tym” mówisz?

– Uroczy jesteś. Ale mówię serio, przepraszam.

– Jasne.

Jeszcze trochę lodów i trochę ciszy, którą przerwało kolejne niepytanie.

– Jak byłem mały, miałem koszmarne sny – powiedział ­Gabriel. – Przez jakiś rok. Naprawdę dawały mi w kość. Jeśli wierzyć moim rodzicom, całe nasze życie stanęło na głowie. Bałem się zasnąć, odprawiałem masę rytuałów i wierzyłem w przesądy. Nawet próbowałem składać ofiary z jedzenia i ulubionych zabawek. Podobno słyszeli, jak ofiaruję mojego starszego brata, żeby zajął moje miejsce. Ja tego nie pamiętam, ale on się zaklina, że tak było.

– Komu go ofiarowałeś? – zapytała Eliza.

– Im. Tym ze snu.

Im.

Znajoma iskra. Nadzieja. Idiotyczna nadzieja. Eliza też miała swoich „ich”. Racjonalna część jej mózgu podpowiadała jej, że to tylko wytwory jej umysłu i że nie istnieją naprawdę, ale po przebudzeniu ze snu trudno było zachować racjonalne myślenie.

– Kim byli ci oni? – zapytała, zanim zastanowiła się, co wyprawia.

Skoro nie zamierzała mówićo swoim śnie, nie powinna wypytywaćo jego sny. Na tym polegała zasada zachowania tajemnicy, którą doskonale sobie przyswoiła: nie zadawaj pytań, a nikt nie będzie ich zadawać tobie.

– Potworami.

Wzruszył ramionami, a Eliza w jednej chwili straciła zainteresowanie. Nie na wzmiankę o potworach, ale przez ten nonszalancki ton. Ktokolwiek wypowiadał słowo „potwory” z taką lekkością, z pewnością nie spotkałjej potworów.

– Wiesz, podobno jeden z najczęstszych snów to ten, w którym ktoś cię goni – ciągnął swoje rozważania Gabriel.

Eliza popijała herbatę i od czasu do czasu podnosiła do ust łyżkę lodów na koszmary, w odpowiednich momentach kiwała głową, ale tak naprawdę wcale go nie słuchała. Temat analizy snów zdążyła zgłębić już dawno temu. Dotąd to nie pomagało i teraz też nie pomogło. Gdy zaś Gabriel podsumował tym swoim uspokajająco-naukowym tonem, że „to manifestacja budzących się lęków” i „każdy je ma”, odniosła wrażenie, jakby uznał, że właśnie rozwiązał za nią jej problem.

Eliza miała wielką ochotę powiedzieć: „Zakładam zatem, że wszyscy mają wszczepiane rozruszniki serca w wieku siedmiu lat, gdy »manifestacja budzących się lęków« regularnie powoduje u nich arytmię?”. Nie zrobiła tego jednak, ponieważ tego rodzaju faktoidy łatwo zapamiętać i zrobić z nich ciekawostkę towarzyską na przyjęcia.

„Hej, a wiecie, że Elizie Jones w wieku siedmiu lat wszczepiono rozrusznik serca, ponieważ koszmary powodowały u niej arytmię?”

„Och, serio? Czyste szaleństwo”.

– I co się z tobą stało? – zapytała zamiast tego. – Co się stało z twoimi potworami?

– Cóż, przyjęły ofiarę z brata i zostawiły mnie w spokoju. Co roku składam im ofiarę z kozy w noc świętego Michała, ale to niewielka cena za nocny spokój.

Eliza zachichotała i podjęła grę.

– Skąd bierzesz kozy?

– Znam świetną farmę w Marylandzie. Certyfikowane kozły ofiarne. Koźlątka też, jeśli wolisz.

– A kto by nie wolał? I co to, u licha, jest noc świętego Michała?

– Sam nie wiem. Tak mi przyszło do głowy.

Eliza poczuła przypływ wdzięczności za to, że Gabriel nie dopytywał, a lody i herbata, i nawet irytacja z powodu jego naukowej paplaniny pomogły złagodzić pokłosie koszmaru. Naprawdę się śmiała – a to już było coś.

A potem na blacie zawibrował jej telefon.

Kto dzwonił do niej o czwartej rano? Sięgnęła po komórkę…

…a gdy zobaczyła numer na wyświetlaczu, upuściła telefon – a właściwie nim rzuciła. Z trzaskiem uderzył o szafkę i spadł na podłogę. Przez chwilę żyła w nadziei, że go zepsuła. Leżał tam zupełnie cichy. Martwy. A potem rozległo się bzzzzz i już wiedziała, że nie jest martwy.

Kiedy ostatnio było jej przykro, że nie popsuła telefonu?

Zobaczyła numer. Same cyfry. Bez nazwiska. Nie pojawiła się żadna nazwa, ponieważ Eliza nie wpisałategonumeru na listę swoich kontaktów. Nawet się nie spodziewała, że go pamięta, póki go nie zobaczyła – a gdy to się stało, poczuła, jakby był tam cały czas, przez całe jej życie, odkąd… odkąd uciekła. Był tam, dokładnie tam. Wnętrzności ścisnęły jej się w jednej chwili, co sprawiło jej fizyczny ból. Ten dawny, który nie osłabł mimo upływu lat.

– Wszystko okej? – zapytał Gabriel i schylił się po telefon.

Omal nie krzyknęła: „Nie dotykaj go!”, ale wiedziała, że to irracjonalne, i w porę się powstrzymała. Po prostu go nie wzięła, gdy Gabriel jej go podał. Musiał odłożyć wciąż wibrującą komórkę na stół.

Wbiła wzrok w telefon. Jak oni ją znaleźli? No jak? Przecież zmieniła nazwisko.Zniknęła. Czy cały czas wiedzieli, gdzie jest, cały czas ją obserwowali? Było jej słabo od tej myśli. Od myśli, że lata wolności mogły się okazać iluzją…

Wibrowanie ustało. Ktoś został przekierowany na pocztę głosową, a serce Elizy znów zaczęło bić niczym wystrzały armatnie: każdy kolejny wstrząsał całym jej ciałem. Kto dzwonił? Siostra? Jeden z „wujków”?

Matka?

Ktokolwiek to był, Eliza miała tylko chwilę na zastanowienie się, czy się nagrał – a jeśli tak, czy ma odwagę odsłuchać wiadomość – po czym telefon znowu zawibrował. Nie był to dźwięk poczty głosowej, tylko esemesa.

O treści: „Włącz telewizor”.

Włącz…?

Eliza podniosła wzrok znad telefonu, czując narastający niepokój. Ale po co? Co ich zdaniem powinna zobaczyć w telewizji? Nawet nie miała telewizora.

Gabriel przyglądał jej się bacznie. Ich spojrzenia spotkały się w tej samej chwili, gdy usłyszeli pierwszy krzyk. Eliza niemal wyskoczyła z siebie, tak gwałtownie zerwała się z krzesła. Gdzieś z zewnątrz dobiegł przeciągły, nieartykułowany wrzask. A może to było w budynku? Głośno. Jednak wewnątrz. Moment. Ale to już ktoś inny. Co się, u diabła, działo? Ludzie krzyczeli z… ze zdumienia? Z radości? Z przerażenia?

A potem telefon Gabriela też zaczął wibrować i komórka Elizy znów obudziła się do życia ciągiem wiadomości – bzz bzz bzz bzzzz bzz. Tym razem pisali przyjaciele: w tym Taj z Londynu i Catherine pracująca w terenie w RPA. Różnie ujmowali to w słowa, ale wszystkie esemesy zawierały to samo niepokojące polecenie: Włącz telewizor.

Oglądasz?

Wstawaj. TV. Już.

Aż do ostatniego. Ten sprawił, że Eliza zapragnęła się ułożyć w pozycji embrionalnej i przestać istnieć.

Wróć do nas, brzmiał. Wybaczamy ci.

Rozdział 2

Przybycie

Zjawili się w piątek, w biały dzień, na niebie nad Uzbekistanem. Po raz pierwszy dostrzeżono ich na Jedwabnym Szlaku, w Samarkandzie. Tam ekipa telewizyjna zarejestrowała i przekazała dalej kadry przedstawiające… Gości.

Aniołów.

Ustawili się w równych, doskonałych falangach, tak że łatwo było ich zliczyć. Dwadzieścia formacji po pięćdziesięciu: tysiąc. Tysiącaniołów. Zmierzali na zachód, dość blisko ziemi, by ludzie stojący na dachach i drogach dostrzegli falujący biały jedwab ich strojów i usłyszeli drżące trele harf.

Harf.

Filmik z aniołami rozprzestrzeniał się lotem błyskawicy. Na całym świecie pokazywano go w telewizji, puszczano reportaże o nich w radiu. Prezenterzy wiadomości spieszyli do swych stanowisk, zdyszani, bez napisanego tekstu. Zachwyt i przerażenie. Oczy wielkie jak spodki, głosy wysokie, osobliwe. Wszędzie na świecie dzwoniły telefony, a potem milkły w globalnej ciszy, gdy padała przeciążona sieć. Pogrążona we śnie połowa planety już się zbudziła. Zanikał sygnał internetowy. Ludzie szukali ludzi. Wypełniały się ulice. Głosy mieszały się i łączyły, narastały, ogłuszały. Dochodziło do rękoczynów. Pieśni. Zamieszek.

Śmierci.

Były także i narodziny. Dzieci narodzone podczas Przybycia radiowi eksperci nazywali „cherubinkami”. Ci sami eksperci byli odpowiedzialni za plotkę, jakoby wszystkie noworodki z tego okresu miały gdzieś na ciele znamię w kształcie pióra. To nie była prawda, lecz tym dzieciom świat będzie się bacznie przyglądać w oczekiwaniu na jakikolwiek przejaw magicznych mocy.

Tamten dzień – 9 sierpnia – przeszedł do historii, dzieląc czas na „przed” i „po”. Nikt nigdy nie zapomni, gdzie był, gdy „to” się zaczęło.

Kazimir Andrasko, aktor, duch, wampir i dupek, przespał cały ten czas. Potem twierdził jednak, że odpłynął podczas lektury Nietzschego – jeszcze później sprecyzował, że czytał dokładnie w momencie Przybycia – i doznał wizji końca świata. Był to początek śmiałej, choć nieprzemyślanej strategii, która wkrótce jakże rozczarowująco spali na panewce, zaledwie Kazimir pojmie, ile pracy wymaga założenie sekty.

Zuzana Nováková i Mikolas Vavra znajdowali się akurat w Ajt Bin Haddu, najsłynniejszej kazbie Maroka. Mik właśnie skończył się targować o starodawny srebrny pierścionek –byćmoże starodawny,byćmożesrebrny, z całą pewnością pierścionek – gdy porwał ich niebywały rozgardiasz. Chłopak wcisnął błyskotkę głęboko do kieszeni, gdzie na jakiś czas miała pozostać tajemnicą.

Stanęli za plecami tubylców w wiejskiej kuchni i oglądali wiadomości po arabsku. Nie rozumieli wprawdzie ani reportera, ani rozbrzmiewających wszędzie wokół przejętych okrzyków, ale kontekst pozwalał im załapać, na co patrzą. Wiedzieli, czym są aniołowie – albo raczej: czym nie są. To jednak nie zmniejszyło szoku, gdy dostrzegli wypełnione nimi niebo. Tak wielu!

To Zuzana wpadła na pomysł, by „skorzystać” z dostawczaka stojącego bezczynnie przed restauracją dla turystów. Pojęcie normalności zdążyło się stać tak umowne, że spontaniczna kradzież pojazdu nie wydawała się niczym szczególnym. Dla Zuzany wszystko było proste: wiedziała, że Karou nie ma dostępu do wiadomości ze świata; musiała ją ostrzec. Gdyby trzeba było, ukradłaby i helikopter.

Esther van de Vloet, emerytowana handlarka diamentami, wieloletnia wspólniczka Brimstone’a i okazjonalna pokazowa babcia dla jego ludzkiej podopiecznej, wyprowadzała akurat swoje mastiffy na spacer w pobliżu domu w Antwerpii, gdy dzwony katedry Najświętszej Marii Panny poczęły coś obwieszczać. Nie była to pełna godzina, a nawet gdyby, to i tak bezładny szczęk rozbrzmiewał z nadmierną gwałtownością, wręcz histerycznie. Esther, kobieta nieskłonna do działań gwałtownych czy histerycznych, czekała, aż coś się wydarzy, odkąd na drzwiach w Brukseli pojawił się czarny odcisk i spalił je na popiół. Uznawszy, żecoś właśnie nadeszło, szybko ruszyła do domu z dwoma wielkimi jak lwy psami posłusznie kroczącymi u jej boków.

Eliza Jones oglądała pierwszych kilka minut relacji na żywo na laptopie współlokatora, ale kiedy padł serwer, oboje ubrali się pospiesznie, wskoczyli do auta Gabriela i pojechali do ­muzeum. Chociaż było bardzo wcześnie, nie dotarli na miejsce jako pierwsi. Kolejni współpracownicy napływali ich śladem i zbierali się wokół ekranu w laboratorium w piwnicy.

Wszyscy byli oszołomieni i ogłupiali z niedowierzania. Fakt, że coś takiego śmie się wydarzać na niebie tego świata, stanowił zniewagę dla ich poczucia racjonalności. Oczywiście była to mistyfikacja. Gdyby anioły istniały naprawdę – a samo to założenie było niedorzeczne – czyż nie odróżniałyby się nieco bardziej od obrazków w podręcznikach do religii?

Wszystko wyglądało zbyt idealnie. Musiało być zainsceni­zowane.

– Idźcie do diabła z tymi harfami – stwierdził jeden z paleobiologów. – To już przesada.

Pozorna pewność była jednak podszyta faktycznym napięciem, ponieważ nie byli głupi. Teoria o mistyfikacji miała spore dziury, tym większe, im bliżej niebiańskich gości docierały wozy transmisyjne i im ostrzejszy, wyraźniejszy stawał się obraz na ekranie.

Nikt nie chciał tego przyznawać, ale sytuacja wyglądała… autentycznie.

Po pierwsze, skrzydła. Po rozłożeniu miały ze cztery metry, a każde pióro samo w sobie przypominało płomień. Do tego tak płynnie unosiły się i opadały, z tak niewypowiedzianą gracją i mocą niosły swoich właścicieli. Żadna wyobrażalna technologia nie miała takich możliwości.

– Może to transmisja jest podrasowana – zasugerował Gabriel. – To mogą być efekty specjalne, CGI, Wojna światów dwudziestego pierwszego wieku.

Wśród zgromadzonych rozbrzmiały pomruki, ale wydawało się, że nikt nie kupuje tej teorii.

Eliza milczała i tylko patrzyła. Jej strach miał inny charakter od ich strachu, był… o wiele dalej posunięty. Nic dziwnego. Rósł w niej w końcu całe życie.

Aniołowie.

Aniołowie. Po zajściu na praskim moście Karola przed kilkoma miesiącami udało jej się zachować nieco sceptycyzmu, dość, by całkiem się nie rozsypać. Wtedy to mogła być tylko mistyfikacja: troje aniołów pojawiło się i znikło bez śladu. Teraz jednak wydawało się, że od tamtej pory cały świat z zapartym tchem czekał na spektakl, który nie pozostawi żadnych wątpliwości. Ona też. A teraz ten spektakl nadszedł.

Pomyślała o telefonie, który celowo zostawiła w mieszkaniu, i zaczęła się zastanawiać, jakie nowe wiadomości będą na nią czekać po powrocie. Pomyślała też o niezwykle mrocznej sile, przed którą uciekała nocą we śnie. Żołądek zwinął jej się w ciasną kulę, a pod stopami poczuła, jak przesuwają się deski niesione ruchomymi piaskami jej dawnego życia. Czy sądziła, że zdoła przed nim uciec? Było tu, było od zawsze, a to nowe, które na nim postawiła, zdawało się solidne nie bardziej niż miasteczko zbudowane na skraju wulkanu.

3 GODZINY PO PRZYBYCIU

Rozdział 3

Wybór życiowych umiejętności

– Anioły! Anioły! Anioły!

Tak właśnie krzyczała Zuzana, wyskakując z samochodu hamującego gwałtownie na ziemnym stoku. Przed nią wznosił się „zamek z potworami”: miejsce pośrodku marokańskiej pustyni, gdzie armia rebeliantów z innego świata ukrywała się, by wskrzesić swych zmarłych. Zbudowana z gliny twierdza pełna węży i smrodliwych oparów, ogromnych monstrualnych żołnierzy, z dołem zaściełanym zwłokami. Ruina, z której wraz z Mikiem uciekła pod osłoną nocy. Niewidzialna. Na wyraźną prośbę Karou.

Bardzo wyraźną, spanikowaną i stanowczą prośbę Karou.

A wszystko dlatego, że… ich życiu groziło niebezpieczeństwo.

A oni wrócili, trąbiąc i krzycząc? Nie wyglądało to na przejaw instynktu samozachowawczego.

Pojawiła się Karou, wzniosła się nad mur kazby lotem bez skrzydeł, pełna gracji niczym balerina w stanie nieważkości. Zuzana biegła sprintem pod górę, kiedy przyjaciółka opadła na ziemię i ją złapała.

– Anioły! – wykrztusiła zdyszana Zuzana, musząc wyrzucić z siebie wieści. – Ja pierniczę, Karou. Na niebie. Setki. Ale normalnie setki. Świat. Chyba. Oszalał.

Słowa wylały się z niej, ale własny głos słyszała z boku, Zuzana bowiem patrzyła na Karou. Patrzyła na nią i cofała się w zdumieniu.

Co, u licha…?

Trzasnęły drzwi samochodu, rozbrzmiały kroki i już Mik był obok niej, i też patrzył na Karou. Nie odezwał się. Wszyscy milczeli. Cisza, która zapadła, przypominała pusty dymek: zabierała miejsce, ale nie było w niej ani słowa.

A co do Karou… Połowę twarzy miała posiniaczoną i spuchniętą, zdartą do mięsa, całą w strupach. Jej warga była pęknięta i nabrzmiała, a ucho poranione i zszyte. Zuzana nie wiedziała, jak wygląda reszta ciała przyjaciółki, ponieważ Karou naciągnęła rękawy aż na dłonie zaciśnięte w pięści w dziwny, dziecinny sposób. W całej jej postawie była aż przesadna ostrożność.

Ktoś ją skrzywdził, to nie ulegało wątpliwości. I istniał tylko jeden potencjalny winowajca.

Biały Wilk. Ten sukinsyn. W Zuzanę wstąpiła furia.

A potem go zobaczyła. Zdążał w dół stoku, zmierzał w ich stronę w tłumie chimer zaalarmowanych ich głośnym i niespodziewanym przybyciem. Zuzana zacisnęła dłonie w pięści. ­Ruszyła naprzód, gotowa stanąć między Thiagiem a Karou, lecz Mik złapał ją za rękę.

– Co ty robisz? – syknął i przyciągnął dziewczynę do siebie. – Oszalałaś? Nie masz żądła skorpiona jak prawdziwy Skrob-Skrob.

Skrob-Skrobbyło jej chimeryckim przezwiskiem wymyślonym przez żołnierza imieniem Virko. Pochodziło od gatunku nieustraszonego piekielnego skorpiona z Erec i chociaż Zuzana nie chciała tego głośno przyznawać, Mik miał rację. Może i była zjadliwa, ale nie nadawała się na skorpiona, była co najwyżej pół-Skrobem, o wiele mniej groźnym, niżby chciała.

Zamierzam coś z tym zrobić, postanowiła na miejscu. To znaczy zaraz po tym, jak tu nie umrzemy. No bo… do diaska. Kiedy chimery zebrały się w jedną grupę i pędziły w dół zbocza, ich liczebność robiła wrażenie. Odwaga Skrob-Skroba zmalała w piersi Zuzany. Cieszyła się, że Mik otacza ją ramieniem – choć nigdy nie łudziła się, że ten uroczy wirtuoz skrzypiec zdoła ją obronić lepiej niż ona siebie.

– Zaczynam wątpić w nasz wybór umiejętności życiowych – szepnęła mu do ucha.

– Wiem. Czemu nie zostaliśmy samurajami?

– Zostańmy samurajami.

– Wszystko w porządku – powiedziała Karou, a wtedy zawisł nad nimi Wilk, ciasno otoczony swoimi przybocznymi.

Zuzana spojrzała mu w oczy, starając się patrzeć hardo. Dostrzegła zadrapania na jego policzkach i jej gniew zapłonął na nowo. Teraz miała dowód – zupełnie jakby istniały jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto zaatakował Karou.

Moment… Czy Karou właśnie powiedziała „wszystko w porządku”? W jakim niby porządku?

Zuzana nie miała jednak czasu nad tym myśleć, bo chwilowo była zbyt zajęta gwałtownym łapaniem powietrza. Oto bowiem za plecami Karou wyłonił się z powietrza kontur i wypełniał się cudownością, którą pamiętała…

Akiva?

A ten co tu robił?

Obok niego pojawił się inny serafin. Ten, który był na moście Karola i wydawał się naprawdę wkurzony. Nie, nie serafin. Serafina. Teraz też wyglądała na solidnie wkurzoną, emanując energią typu „bez kija nie podchodź”. Dłoń trzymała na klindze miecza, a spojrzenie utkwiła w gromadzących się chimerach.

Akiva zaś patrzył tylko na Karou. A ona… ona nie wydawała się zaskoczona jego obecnością.

Nikt się nie wydawał. Zuzana próbowała zrozumieć tę scenę. Dlaczego nie przystępowali do ataku? Sądziła, że właśnie to robią chimery i serafinowie – zwłaszcza te konkretne chimery i ci konkretni serafinowie.

Co właściwie zaszło w zamku z potworami, kiedy jej i Mika tam nie było?

Teraz zjawili się wszyscy chimeryccy żołnierze i chociaż nie okazywali zdumienia, to wrogość niekiedy tak. Część nie mrugała, część patrzyła z czystą nienawiścią. Zuzana siedziała wcześniej na ziemi z tymi samymi żołnierzami i zanosiła się śmiechem; wprawiała dla nich w ruch marionetki z kości kurczaka, droczyła się i pozwalała z siebie żartować. Polubiła ich. Przynajmniej niektórych. Teraz jednak wszystkie chimery były przerażające i wyglądały na gotowe rozedrzeć aniołów na strzępy. Ich spojrzenia wędrowały do Thiaga i z powrotem, gdy żołnierze oczekiwali na rozkaz mordu – który musiał nadejść.

I który nie nadszedł.

Zuzana zorientowała się, że wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze i pozwoliła ciału powoli się rozluźnić. W tłumie złapała wzrok Issy i spojrzała na nią z wyraźnym: „co tu się, kurde, dzieje?” skrytym w ruchu brwi. Niema odpowiedź wężycy była mniej jasna. Za przelotnym uśmiechem i niepocieszającym pocieszeniem kryły się napięcie i wyraźny niepokój.

Co tu się wyrabia?

Karou powiedziała coś do Akivy, miękko i smutno – po chimerycku, ma się rozumieć. Cholera jasna. Co ona mówi? Akiva odpowiedział, też po chimerycku, a kolejne słowa skierował bezpośrednio do Białego Wilka.

Może był to efekt nieznajomości ich języka, przez co musiała szukać wskazówek na ich twarzach, a może to dlatego, że widziała ich wcześniej razem i znała wzajemną dynamikę tej trójki, ale Zuzana zrozumiała tyle: jakimś cudem w tłumie chimeryckich żołnierzy pod wodzą Thiaga ta chwila należała do Karou i Akivy.

Oboje byli spokojni, z kamiennymi twarzami, stali od siebie w odległości jakichś trzech metrów, nawet na siebie nie patrzyli, lecz Zuzana nie mogła się oprzeć wrażeniu, że stanowią parę magnesów udających, że nie są magnesami.

Co, jak wiadomo, działa aż do momentu, kiedy działać przestaje.

Rozdział 4

Jakiś początek

Dwa światy, dwa życia. Aż do teraz.

Karou podjęła decyzję.

– Jestem chimerą – powiedziała wcześniej Akivie. Czy minęło tylko kilka godzin, odkąd „uciekł” z kazby z siostrą, by polecieć do portalu w Samarkandzie i go spalić? Mieli wrócić, spalić go i na zawsze odciąć Ziemię od Erec. Czy zastanawiał się, który świat wybierze Karou? Zupełnie jakby miała wybór. – Moje życie jest tam.

Ale tak nie było. Otoczona stworzeniami, którym sama uszyła ciała i które, niemal bez wyjątku, gardziły nią jako kochanicą anioła, Karou wiedziała, że to nie życie czeka na nią w Erec, lecz obowiązki i rozpacz, wycieńczenie i głód. Strach. Samotność. Być może śmierć.

Na pewno ból.

A teraz?

– Możemy walczyć z nimi razem – powiedział Akiva. – Też mam armię.

Karou stała jak skamieniała, prawie przestała oddychać. Akiva się spóźnił. Armia serafinów – bezwzględne Dominium Jaela, elitarny legion imperium – zdążyła przekroczyć portale, a Akiva złożył wrogowi niewyobrażalną ofertę, ku zdumieniu wszystkich, łącznie z jego własną siostrą. Walczyć z nimi razem? Karou zobaczyła pełne niedowierzania spojrzenie Liraz. Pasowało do jej reakcji, jednego bowiem była pewna: o ile oferta Akivy była niewyobrażalna, o tyle ewentualna zgoda Thiaga wykraczała nawet poza niewyobrażalność.

Biały Wilk wolałby umrzeć po tysiąckroć, aniżeli paktować z aniołami. Wolałby zniszczyć cały świat. Wolałby ujrzeć koniec wszystkiego. Wolałby sam zostać tym końcem, aniżeli rozważyć taką propozycję.

Karou była więc równie zdumiona co reszta – choć z innych powodów – gdy Thiago… przytaknął.

Ktoś z pułkowników z plemienia Najów, Nisk albo Lisseth, syknął z zaskoczeniem. To był jedyny dźwięk ze strony żołnierzy, jeśli nie liczyć chrzęstu kilku kamyków toczących się po wzgórzu pod wpływem machnięcia czyjegoś ogona. Krew zapulsowała mocniej w uszach Karou. Co on wyprawia? Miała nadzieję, że on wie, co robi – bo ona absolutnie nie wiedziała.

Ukradkiem spojrzała na Akivę. Teraz na jego twarzy nie było widać żałoby ani obrzydzenia, niedowierzania czy miłości z poprzedniej nocy; znów nałożył maskę – tak jak ona. Wszystkie jej wewnętrzne niepokoje musiały zostać w ukryciu, a było ich naprawdę dużo.

Akiva tu wrócił. Czy naprawdę nikt nie umie porządnie uciec z tej przeklętej kazby? To był akt odwagi. Zawsze był odważny… i bezmyślny. Ale teraz narażał na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale też wszystko, co Karou starała się osiągnąć. W jakiej pozycji stawiał Wilka: kazał mu znaleźć kolejną wiarygodną wymówkę, by nie zabić serafinów?

Była też i jej pozycja. Może to najbardziej ją irytowało.

Przed nią stał Akiva, wróg, w którym zakochała się dwukrotnie, w dwóch różnych życiach, z taką siłą, jakby pragnął tego cały wszechświat – i może tak było, ale to nie miało znaczenia. Ona sama stała u boku Thiaga. Takie miejsce wybrała dla dobra swego ludu: u boku Thiaga.

Co więcej –choćAkivao tymniewiedział –tego Thiaga też sobie wybrała, takiego, by móc znosić jego obecność. Biały Wilk ostatnimi czasy… nie był sobą. Do ciała, którym gardziła, wpuściła lepszą duszę – ech, Ziri –i modliła się do wszystkich niezliczonych bóstw w panteonie obu światów, by nikt tego nie odkrył. Gryzł ją ten sekret, miała wrażenie, że trzyma w dłoni odbezpieczony granat. Jej serce co rusz gubiło rytm, a dłonie pociły się nieznośnie.

Ta mistyfikacja była zakrojona na szeroką skalę i opierała się na kruchym fundamencie, a za jej powodzenie odpowiadał przede wszystkim Ziri. Jak oszukać tych wszystkich żołnierzy? Większość z nich służyła generałowi przez całe dekady, niektórzy wręcz przez kilka wieków, wiele wcieleń, znając każdy jego gest i każdą osobliwość. Ziri musiał się nim stać, musiał zachowywać się jak on, mówić jak on i jak on emanować chłodną, ledwie powstrzymywaną brutalnością. Być Wilkiem, lecz paradoksalnie lepszym Wilkiem, takim, który zdoła poprowadzić lud ku przetrwaniu, a nie skazującej na zagładę zemście.

Wszystko to musiało zachodzić stopniowo. Przecież Biały Wilk nie zbudziłby się pewnego dnia i nie postanowił, ziewając i przeciągając się, zawrzeć sojuszu ze śmiertelnym wrogiem.

A dokładnie to robił w tej chwili Ziri.

– Należy powstrzymać Jaela – stwierdził takim tonem, jakby mówił coś oczywistego. – Jeśli uda mu się zdobyć poparcie ludzi i ich broń, żadne z nas nie zazna nadziei. W tym jednym przynajmniej mamy wspólny cel. – Mówił szeptem, emanując absolutną władczością, jakby ani przez chwilę nie zastanawiał się, jak zostanie przyjęta jego decyzja. To było zachowanie prawdziwego Wilka, pod tym względem Ziri odgrywał go bez zarzutu. – Ilu ich jest?

– Równy tysiąc – odrzekł Akiva. – W tym świecie. Bez wątpienia po drugiej stronie portalu także będzie liczne wojsko.

– Tego portalu? – zapytał Thiago, dłonią wskazując góry ­Atlasu.

– Weszli tu drugim – wyjaśnił Akiva. – Lecz i ten mogą odkryć. Mają ku temu środki.

Mówiąc to, nie patrzył na Karou, lecz ją i tak zalało poczucie winy. Z jej powodu ta kreatura pod postacią Razguta krążyła wolno po Erec i z łatwością mogła pokazać Dominium ten portal, tak jak wcześniej upadły pokazał go jej. Chimery mogły tu zostać uwięzione, pozbawione możliwości powrotu do własnego świata, otoczone przez serafinów z obu stron. Bezpieczna przystań, do której doprowadziła swój lud, mogła się stać jego grobem.

Thiago zastanowił się nad tym.

– Cóż, przekonajmy się.

Spojrzał na swoich żołnierzy, a oni odwzajemnili jego spojrzenie, bacznie obserwując każdy ruch dowódcy. Co on kombinuje?, zastanawiali się, ponieważ w oczywisty sposób to wszystko nie mogło być tym, czym się zdawało. Wkrótce każe zabić aniołów. To była tylko część strategii. Musiała być.

– Ooro, Sarsagonie – odezwał się Wilk – dobierzcie oddziały pod kątem szybkości i niewykrywalności. Chcę wiedzieć, czy u naszych bram stoi Dominium. Jeśli znajdziecie ich żołnierzy, nie dopuśćcie, by tu weszli. Utrzymajcie portal. Nie przepuśćcie żadnego żywego anioła. – Wilczy uśmiech zjawił się na jego twarzy, demonstrując rozkosz na myśl o martwych aniołach. Karou zauważyła, że z obliczy żołnierzy znikło napięcie. Wilk zachwycony perspektywą przelanej krwi serafinów: to miało dla nich sens, nawet jeśli nie miała go reszta. – Wyślijcie wiadomość, gdy będziecie pewni. No już – dodał, a Oora i Sarsagon szybkimi, stanowczymi gestami poczęli dobierać oddziały, idąc przez tłum. Bast, Keita-Eiri, gryfy Vazra i Ashtra, Lilivett, Helget, Emylion.

– Reszta wrócić na dziedziniec! Bądźcie gotowi do drogi, jeśli wieści okażą się pomyślne. – Generał umilkł na chwilę. – I do walki, jeśli nie. – Po raz kolejny zaledwie cieniem uśmiechu dał do zrozumienia, że krwawa wersja przemawia do niego bardziej.

Rozegrał to naprawdę dobrze, a nadzieja odrobinę rozproszyła lęk Karou. Najlepiej było działać, wydawać rozkazy i je wykonywać. Odpowiedzieć natychmiast i stanowczo. Tłum odwrócił się i ruszył na wzgórze. Jeśli Ziriemu uda się utrzymać ten nieznoszący sprzeciwu styl dowodzenia, nawet najbardziej podejrzliwi podkomendni urobią się po łokcie, by mu się przypodobać.

No cóż, tylko że nie każdy się urabiał. Pozostawała kwestia Issy, która zmierzała pod prąd fali żołnierzy, w dół stoku. Była też kwestia poruczników Thiaga. Oprócz Sarsagona, który otrzymał bezpośredni rozkaz, świta Wilka wciąż otaczała go ciasnym kręgiem. Ten, Nisk, Lisseth, Rark i Virko. Te same chimery, które spiskowały, by zostawić Karou sam na sam w dole z Thiagiem – z wyjątkiem Ten, która popełniła błąd i postanowiła pozbyć się Issy. Teraz była Ten w takim samym stopniu, w jakim Thiago był Thiagiem. Reszty Karou nie mogła znieść. Nie wątpiła, że przytrzymaliby ją, gdyby Wilk im kazał. Mogła się tylko cieszyć, że nie uznał tego za konieczne.

Ich obecność wydawała się teraz złowieszcza. Nie wykonali rozkazu Thiaga, przekonani, że są wyjątkiem od reguły. Spodziewali się, że sami otrzymają inne polecenia. A to, jak patrzyli na Akivę i Liraz, nie zostawiało wątpliwości co do tego, jakich rozkazów się spodziewali.

– Karou – wyszeptała w jej ramię Zuzana. – Co tu się, u licha, dzieje?

A co się, u licha,niedziało? Wszystkie możliwe starcia, którym Karou – jak sądziła przez ostatnie dni – udało się zapobiec, powróciły teraz jak bumerang i groziły jedną wielką katastrofą.

– Wszystko – odparła przez zaciśnięte zęby – wszystko tu się dzieje.

Potworni Nisk i Lisseth z lekko uniesionymi dłońmi, gotowi wystrzelić hamsami w Akivę i Liraz, osłabić ich i zabić – albo chociaż spróbować. Serafinowie niewzruszeni w obliczu zagrożenia – i Ziri między nimi. Biedny, kochany Ziri noszący skórę Thiaga, próbujący też nosić jego dzikie okrucieństwo – lecz tylko na zewnątrz, nie w sercu. Takie wyzwanie teraz przed nim stało. Nie, więcej niż wyzwanie. Takie było jego życie – i od tego życia zależało wszystko inne. Rebelia, przyszłość – to, czy w ogóle jakaś będzie – dla wszystkich żyjących jeszcze chimer i dla wszystkich dusz pogrzebanych w katedrze Brimstone’a. Ten fortel był ich ostatnią nadzieją.

Przez kolejnych dziesięć sekund panowała tak gęsta atmosfera, że można by ją krajać nożem.

Issa dotarła do nich w tej samej chwili, w której odezwała się Lisseth:

– A jakie rozkazydlanas, panie?

Issa objęła Mika i Zuzanę, a Karou posłała spojrzenie lśniące od znaczeń. Karou ujrzała w nim ekscytację. Ujrzała też pozwolenie.

– Wydałem je wszak – zwrócił się Thiago do Lisseth zimnym tonem. – Czy nie wyraziłem się wystarczająco jasno?

Pozwolenie? Ale na co? W jednej chwili Karou wróciła myś­lami do minionej nocy. Po tym, jak odrzuciła Akivę z chłodem, którego wcale nie czuła, po tym, jak odprawiła go – jak wtedy sądziła – po raz ostatni, Issa zapewniła ją: „Twoje serce się nie myli. Nie musisz się wstydzić”.

Chodziło jej o to, że nie musi się wstydzić miłości do Akivy. A co odpowiedziała Karou? „To bez znaczenia”. Próbowała wierzyć we własne słowa, wierzyć w to, że jej serce nic nie znaczy, że ona i Akiva też nic nie znaczą, że gra toczy się o los światów i tylko to ma jakiekolwiek znaczenie.

– Panie – odezwał się Nisk, partner Lisseth z plemienia Najów – nie możesz zostawić przy życiu tych aniołów…

Zostawić przy życiu. Jak można było o tym w ogóle debatować: o życiu Akivy… i Liraz. Wrócili tu, by ich ostrzec. Prawdziwy Thiago bez wahania kazałby ich wypatroszyć za tę przysługę. Akiva nie wiedział, że to nie jest prawdziwy Thiago – a mimo to wrócił. Dla niej.

Karou spojrzała w jego kierunku i spostrzegła, że Akiva przyzywa ją wzrokiem. Ich spojrzenia się spotkały i Karou poczuła ukłucie pewności, że oto nadchodzi kres kłamstwa.

To miało znaczenie. Oni mieli znaczenie i to, co sprawiło, że dawno temu nie pozabijali się na plaży w Bullfinch… też je miało.

Thiago nie odpowiedział Niskowi. Przynajmniej nie słowami. Obdarzył go spojrzeniem, które zdusiło w zarodku dalsze protesty. Wilk zawsze miał taką moc, a to, jak łatwo przejął ją Ziri, było aż niepokojące.

– Na dziedziniec – powiedział z łagodną groźbą. – Wszyscy oprócz Ten. Porozmawiamy o moich… oczekiwaniach… kiedy skończę z tymi tutaj. No już!

Żołnierze wykonali rozkaz. Karou nawet rozbawiłby ich wstydliwy odwrót, lecz wtedy wzrok Wilka spoczął na Issie i na niej.

– Wy też – powiedział.

Tak właśnie zrobiłby Thiago. Nigdy nie ufał Karou. Stale nią manipulował, okłamywał ją, a w tej sytuacji stanowczo odprawiłby ją wraz z resztą. A ona miała pewną rolę do odegrania – tak jak Ziri. W tajemnicy mogła być motorem napędowym nowego zadania, namaszczona przez Brimstone’a i z błogosławieństwem Wodza, lecz chimerycka armia wciąż – przynajmniej na razie – widziała w niej dziewczynę, która chwiejnym krokiem, cała we krwi, wróciła z dołu.

Była tylko popsutą laleczką Thiaga.

Musieli się oprzeć na faktach, a faktem był dół – żwir, krew, śmierć i kłamstwa. Ona zaś w tej chwili nie miała innego wyboru jak tylko grać w tę grę. Skinęła głową na znak posłuszeństwa Wilkowi, lecz ścisnęło ją w dołku, gdy ujrzała ciemniejące oczy Akivy. Stojąca obok niego Liraz zachowywała się jeszcze gorzej. Była pełna wzgardy.

A to Karou zniosła z trudem.

Miała ochotę krzyczeć: Wilk nie żyje! Zabiłam go. Nie patrzcie tak na mnie! Lecz przecież nie mogła. Teraz musiała mieć dość siły, by sprawiać wrażenie słabej.

– Chodźcie – powiedziała Karou, wskazując Issie, Zuzanie i Mikowi drogę naprzód.

Akiva jednak nie odpuścił tak łatwo.

– Czekaj – odezwał się w języku serafinów, który rozumiała tylko Karou. – To nie z nim przyszedłem porozmawiać. Gdybym mógł, odszukałbym tylko ciebie i dał ci wybór. Chcę wiedzieć, czegoty pragniesz.

Czego ja pragnę? Karou wstrząsnął histeryczny spazm, niebezpiecznie przypominający śmiech. Jakby to życie w jakimkolwiek stopniu przypominało to, czego pragnęła! Ale czy w tych okolicznościach właśnie tego chciała? Nie miała ochoty się zastanawiać, co by to miało być. Sojusz? Faktyczne połączenie sił chimeryc­kich rebeliantów z bękartami Akivy przeciwko imperium?

Krótko mówiąc, było to szaleństwo. Powiedziała więc:

– Nawet jeśli się zjednoczymy, będą mieli ogromną przewagę liczebną.

– Sojusz to coś więcej niż tylko liczba mieczy – zapewnił Akiva. Jego głos zaś zdawał się cieniem z przeszłości, z innego życia, gdy dodał miękko: –Tosumaniektórych,a potemkolejnych.

Przez jedną zdradziecką sekundę Karou tylko patrzyła na niego, ale potem opamiętała się i spuściła wzrok. Niektórych, a potem kolejnych. Tak brzmiała odpowiedź na pytanie, czy uda się namówić innych do realizacji ich marzenia o pokoju. „To dopiero początek”, powiedział Akiva chwilę wcześniej i przycisnął dłoń do serca, nim zwrócił się do Thiaga. Nikt prócz nich nie wiedział, co to znaczy. Ale Karou wiedziała i poczuła, jak w jej sercu na nowo rozpala się żar tamtego marzenia.

To my jesteśmy początkiem.

Powiedziała mu to dawno temu. A teraz on mówił to do niej. To właśnie znaczyła jego propozycja sojuszu: przeszłość, przyszłość, pokutę, odrodzenie.

Znaczyła wszystko.

Karou jednak nie mogła tego przyznać. Nie w tym miejscu. Nisk i Lisseth zatrzymali się na wzgórzu i spojrzeli za siebie. Karou, kochanica anioła; Akiva, tenże anioł – mówiący cicho w języku serafinów. A Thiago tylko stał i pozwalał im na to? To nie do pomyślenia. Wilk, którego znali, już dawno zanurzyłby zębiska we krwi.

Każda sekunda wystawiała ich fortel na ryzyko; każda wypowiedziana głoska czyniła wyrozumiałość Wilka coraz mniej akceptowalną. Karou spuściła więc wzrok na spękaną, kamienistą ziemię i skuliła ramiona niczym zepsuta lalka, którą miała być.

– Wybór należy do Thiaga – powiedziała po chimerycku, starając się odgrywać przeznaczoną jej rolę.

Naprawdę się starała.

Ale nie mogła na tym poprzestać. Po tym wszystkim Akiva nadal trzymał się widma nadziei. Próbował ją przywrócić do życia ze świata bardziej skąpanego we krwi i obsypanego popiołem, niż mogli sobie wyobrazić w dniach wielkiej miłości. Jaka inna droga naprzód jeszcze istniała? Właśnie tego pragnęła.

Musiała dać mu jakiś znak.

Issa trzymała ją za łokieć. Karou wsparła się na niej i odwróciła tak, że ciało wężycy odgrodziło ją od obserwujących ich chimer. A potem, tak szybko, że obawiała się, iż Akiva tego nie spostrzeże, uniosła dłoń i przytknęła ją do serca.

Waliło jej w piersi, gdy odchodziła. To my jesteśmy początkiem, pomyślała, po czym pochłonęło ją wspomnienie własnej wiary. Pochodziło od Madrygał, skrytej głęboko wewnątrz Karou – Madrygał, która umarła, wciąż wierząc. Aż zabolało. Przylgnęła do Issy i schowała twarz w jej ramionach, by nikt nie zauważył, jak się rumieni.

Głos wężycy rozbrzmiał tak cicho, że niemal zdał się Karou jej własną myślą:

– Widzisz, moje dziecko? Twoje serce się nie myli.

Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna Karou poczuła, że to prawda. Jej serce się nie myliło.

Wśród zdrad i rozpaczy, wśród wrogich bestii, anielskich najeźdźców i oszustwa zdającego się tykającą bombą jakimś cudem dział się początek.

Rozdział 5

Zgadywanki

Akiva spostrzegł. Dojrzał, jak opuszki palców Karou musnęły jej serce, zanim się odwróciła – dla tamtej chwili było warto. Warto ryzykować, warto przemóc się i odezwać do Wilka, warto nawet czuć wzgardliwe niedowierzanie stojącej obok Liraz.

– Oszalałeś – szepnęła siostra. – Też mam armię? Akiva, ty nie masz żadnej armii. Ty w niej służysz. To nie to samo.

– Wiem – odparł.

To nie on powinien składać tę propozycję. Oddział Nieślubnych czekał na nich w jaskiniach Kirinów, to akurat była prawda. Urodzili się, by być orężem. Nie dziećmi, nawet nie kobietami i mężczyznami, ale jedynie bronią. A teraz sami sobą władali i chociaż poparli decyzję Akivy, by zmierzyć się z imperium, tej umowy nie obejmował sojusz ze śmiertelnym wrogiem.

– Przekonam ich – odparł, tak bardzo podekscytowany (­Karoudotknęłaserca), że sam w to wierzył.

– Zacznij ode mnie – syknęła siostra. – Przylecieliśmy ich ostrzec, a nie się z nimi jednoczyć.

Akiva wiedział, że jeśli zdoła przekonać Liraz, to zdoła przekonać i resztę. Nie wiedział tylko, jak niby ma to zrobić, a przybycie Białego Wilka przerwało jego starania.

Thiago wystąpił naprzód z wilczą poruczniczką u boku, a ekscytacja Akivy uleciała. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz ujrzał Wilka. Miało to miejsce w Bat Kol, podczas Ofensywy Cienia, gdy jako żółtodziób dopiero co wypuszczony z obozu treningowego stawiał pierwsze kroki w wojaczce. Widział, jak walczy chimerycki generał, a widok ten zaszczepił w nim nienawiść do bestii bardziej niż propaganda, w której się wychował. Z mieczem w jednej dłoni i toporem w drugiej Thiago przecinał szeregi aniołów, rozdzierając zębami ich gardła, jakby kierował nim zwierzęcy instynkt. Jakby byłwygłodniały.

Od tego wspomnienia Akivę mdliło. Mdliło go od wszystkiego, co związane z Thiagiem, a już najbardziej od wyżłobionych śladów na jego twarzy, na pewno zrobionych przez Karou w akcie samoobrony. Gdy generał zatrzymał się przed nim, Akiva musiał z całych sił powstrzymywać się, by nie uderzyć go w twarz i nie powalić na ziemię. Wystarczyłoby wbić mu nóż w serce, zgotować mu los, jaki spotkał Jorama, i oto mogliby mieć nowy początek, wszyscy, wolni od panów śmierci wiodących ich przeciwko sobie przez tyle lat.

Tego jednak nie mógł uczynić.

Karou obejrzała się raz z niepokojem wymalowanym na pięknej twarzy – wciąż przyćmionej cierpieniem, o którym postanowiła mu nie opowiadać – a potem ruszyła dalej. Zostali tylko Thiago i Ten patrzący na Akivę i Liraz, rozpalone słońce wysoko na niebie, błękit firmamentu i wyschnięta ziemia.

– Zatem – odezwał się Thiago – teraz możemy porozmawiać bez świadków.

– O ile dobrze pamiętam, lubiłeś mieć świadków – odparł Akiva, a wspomnienia tortur, które przeżył, odżyły w nim z wyjątkową mocą.

Ze znęcania się nad nim Thiago zrobił przedstawienie, w którym on, Biały Wilk, grał główną krwawą rolę.

Czoło Thiaga przecięła zmarszczka zmieszania, ulotna niczym kometa.

– Zostawmy przeszłość, dobrze? Teraźniejszość daje nam dość tematów do rozmowy. Jest też, ma się rozumieć, przyszłość.

Przyszłość ciebie akurat nie obejmuje, pomyślał Akiva. Zbyt przewrotna zdawała się myśl, że gdyby jakimś cudem udało się spełnić to niemożliwe marzenie, Biały Wilk dotrwa do jego finału i nadal będzie istnieć, wciąż biały i pewny siebie, i nadal będzie stać u drzwi Karou po tym, jak wszystko już zostanie zakończone i wygrane.

Nie. Nie wolno tak. Akiva zacisnął mięśnie żuchwy, a potem je rozluźnił. Karou nie była nagrodą w jakimś turnieju; nie po to tu przybył. Karou była osobą, miała prawo zdecydować, co zrobi ze swoim życiem. A on przybył uczynić wszystko – uczynić, co w jego mocy – żeby kiedyś miała to życie, w którym będzie mogła wybierać. Co zaś i kogo wybierze – to należało tylko do niej.

Zacisnął więc zęby i powiedział:

– No to porozmawiajmy o teraźniejszości.

– Wasza obecność tutaj stawia mnie w trudnym położeniu – oznajmił Wilk. – Moi żołnierze liczą, że was zabiję. A ja potrzebuję pretekstu, żeby tego nie robić.

Liraz nie wytrzymała.

– Myślisz, że możesz nas zabić? – rzuciła. – Tylko spróbuj, Wilku.

Thiago przeniósł na nią wzrok, wciąż z niezmąconym spokojem.

– My się chyba jeszcze nie znamy.

– Ty wiesz, kim ja jestem, a ja wiem, kim ty jesteś. Musi wystarczyć.

Typowa, bezczelna Liraz.

– Jak tam chcesz – westchnął Thiago.

– W sumie wszyscy wyglądacie tak samo – dodała Ten.

– No cóż – odparła Liraz – a wy utrudniacie naszą zabawę w zgadywanki.

– A cóż to za zabawa? – zapytała Ten.

Lir, nie, jęknął w duchu Akiva, ale na próżno.

– Polega na tym, że próbujemy odgadnąć, które z nas zabiło które z was w poprzednim wcieleniu. Jestem pewna, że niektórzy z was muszą mnie pamiętać.

Uniosła dłonie, ukazując czarne kreski znaczące jej ofiary. Akiva złapał tę jej rękę, która była bliżej niego, zacisnął na niej własną poznaczoną dłoń i siłą opuścił.

– Nie popisuj się przed nimi – powiedział.

Co jej odbiło? Naprawdę chciała, żeby wyszła z tego rzeźnia? Czymkolwiek było „to”, ta przelotna, niewyobrażalna przerwa we wrogości.

Ten ryknęła śmiechem, a Akiva przycisnął dłoń siostry do boku.

– Nic się nie martw, Biczu na Bestie. To żadna tajemnica. Pamiętam każdego anioła, który mnie zabił. A jednak stoję tu i z tobą rozmawiam. Czy powiesz to samo o tych licznych aniołach, których zabiłam? Gdzie są teraz wszyscy martwi serafinowie? Gdzie jest wasz brat?

Liraz drgnęła. Dla Akivy te słowa były jak sól na ranę – tak bezwzględnie i nonszalancko przywołane widmo Hazaela – a gdy temperatura wokół wzrosła, zrozumiał, że to gniew nie tylko siostry, lecz i jego własny.

A zatem nastąpił powrót do naturalnego porządku rzeczy: wrogości.

Albo… albo i nie.

– Ale to nie chimera zgładziła waszego brata – zauważył ­Thiago. – Zrobił to Jael. Co prowadzi nas do głównej kwestii. – Akiva poczuł, że teraz to na niego patrzą jasne oczy wroga. Nie było w nich drwiny, nie było subtelnego sarkazmu ani chłodnego rozbawienia, z jakim Thiago obserwował go w sali tortur przed laty. Została jedynie osobliwa przenikliwość. – Nie mam wątpliwości co do tego, że wszyscy jesteśmy znakomitymi zabójcami – dodał miękko. – Lecz, jak rozumiem, zebraliśmy się tu z innych powodów.

Z początku Akiva poczuł wstyd – Thiago wypominający mu brak opanowania? – a zaraz potem gniew.

– Tak. I nie było nim szukanie powodów, by zachować nas przy życiu. Potrzebujesz pretekstu, by nas nie zabić? To może taki: macie lepsze miejsce, do którego moglibyście się udać?

– Nie, nie mamy. – Prosto. Szczerze. – Dlatego słucham. Koniec końców to był twój pomysł.

Owszem, tak było. Pomysł szaleńca: proponować pokój Białemu Wilkowi. Teraz, gdy stał oko w oko z Thiagiem, bez Karou w pobliżu, widział absurd sytuacji. Zaślepiło go rozpaczliwe pragnienie bycia obok niej, pragnienie, by nie stracić jej w ogromnym Erec i nie zostać na zawsze jej wrogiem. Rzucił więc tę propozycję, ale dopiero teraz, z opóźnieniem, dotarło do niego, jak niezwykłe jest to, że Wilk w ogóle ją rozważa.

Że Wilk szuka pretekstu, by go nie zabić?

To stwierdzenie brzmiało jak napaść, jak prowokacja. Ale może to była po prostu szczerość? Czy to możliwe, by Thiago naprawdę pragnął tego rozejmu, ale musiał go jakoś uzasadnić przed swymi żołnierzami?

– Nieślubni dokonali odwrotu w bezpieczne miejsce – poinformował Akiva. – W oczach imperium jesteśmy zdrajcami. Ja dopuściłem się ojcobójstwa i królobójstwa, a moja hańba plami honor nas wszystkich. – Zastanowił się nad kolejnymi słowami. – Jeśli faktycznie zamierzasz to rozważyć…

– Nie pogrywam sobie z wami – przerwał mu Thiago. – Macie moje słowo.

– Twoje słowo. – Tym razem odezwała się Liraz, a w jej głosie pobrzmiewał śmiech. – Musisz się bardziej postarać, Wilku. Nie mamy żadnych podstaw, by ci wierzyć.

– Nie byłbym aż tak kategoryczny. Żyjecie w końcu, czyż nie? Nie liczę, że mi za to podziękujecie, ale mam nadzieję, iż jest dla was jasne: to nie kwestia przypadku. Przybyliście tu na wpół martwi. Gdybym chciał dokończyć dzieła, tobym to zrobił.

Z tym nie dało się dyskutować. Nie ulegało wątpliwości, że Thiago pozwolił im przeżyć. Dał im uciec.

Dlaczego?

Dla Karou? Czy to ona poprosiła, by zachował ich przy życiu? A może…

… zaoferowała coś w zamian?

Akiva uniósł wzrok na stok, na który udała się dziewczyna. Stała pod łukowatym wejściem do kazby i obserwowała ich, była jednak zbyt daleko, by mógł dostrzec szczegóły. Zwrócił się więc do Thiaga – i ujrzał jego twarz wciąż bez śladu okrucieństwa, obłudy czy choćby zwyczajowego chłodu. Oczy miał otwarte, nie zmrużył ich pod ciężarem arogancji czy wzgardy. Zaszła w nim znacząca zmiana. Cóż mogło za nią stać?

Akiva miał w głowie jedno wyjaśnienie, ale wcale mu się nie podobało. W sali tortur Thiago pałał gniewem rywala – rywala, który przegrał. Pod powierzchnią zadawnionej nienawiści między rasami płonęła bardziej osobista uraza samca alfa mierzącego się z konkurentem. Upokorzenie tego, który nie został wybrany. Pragnienie zemsty za miłość Madrygał do Akivy.

A teraz tego nie było – ani gniewu, ani jego przyczyn. Wilk nie widział już w Akivie ani rywala, ani zagrożenia. Dlatego że Karou tym razem dokonała innego wyboru.

Zaledwie w głowie Akivy zjawiła się ta myśl, poczuł, że brak okrucieństwa Thiaga to twardy dowód na potwierdzenie tezy. Biały Wilk był dość pewny swojej pozycji – nie musiał już mordować Akivy. Karou. Na bogogwiazdy, Karou!

Gdyby nie ich krwawa historia, gdyby Akiva nie wiedział, co czai się w sercu Thiaga, uznałby, że to oczywisty duet: generał i rezurekcjonistka, pan i pani ostatniej nadziei chimer. On jednak przecież wiedział, co Thiago nosi w sercu – i Karou też to wiedziała.

Okrucieństwo Wilka też nie należało do przeszłości. Podkrążone oczy Karou, jej drżąca niepewność. Siniaki i rany. A jednak to, co stało teraz przed Akivą, zdawało się najlepszą wersją Białego Wilka: inteligentną, potężną, rozsądną. To był godzien sojusznik. Patrząc na niego, Akiva nie wiedział nawet, na co powinien liczyć. Skoro tak teraz zachowywał się Thiago, ich sojusz miał szanse, a Akiva pozostanie obecny w życiu Karou, choćby tylko na peryferiach. Będzie mógł ją przynajmniej widywać i mieć pewność, że nic jej nie jest. Będzie mógł odpokutować za grzechy i jej to pokazać. Nie wspominając o tym, że będzie miał szansę powstrzymać Jaela.

Z drugiej strony skoro tak teraz zachowywał się Thiago – skoro był inteligentny, potężny, rozsądny – i działał ramię w ramię z Karou, by odmienić los ich ludu, gdzie w tym wszystkim było miejsce dla Akivy? A dokładniej: czy zniesie bezczynne przyglądanie się temu wszystkiemu?

– Jest coś jeszcze – dodał Thiago. – Coś ci zawdzięczam. Wiem, że to tobie powinienem podziękować za dusze kilku spośród moich.

Akiva zmrużył oczy.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– O Krańcowie. Przerwałeś tortury chimeryckiego żołnierza. Zdołał uciec i wrócić do nas z duszami swego oddziału.

A. Ten Kirin. Jakim jednak cudem ktokolwiek odkrył, że to sprawka Akivy? Przecież nie dał się dostrzec. Przyzwał ptaki, wszystkie w promieniu wielu kilometrów. Teraz potrząsnął głową, gotów zaprzeczyć.

Liraz jednak go zaskoczyła.

– Gdzie on jest? – zapytała Thiaga. – Nie widziałam go z innymi.

Patrzyła? Szukała? Akiva spojrzał na nią przelotnie, a Thiago zatrzymał na niej wzrok na dłużej. Jego spojrzenie się wyostrzyło, spoczęło na Liraz.

– Nie żyje – powiedział po chwili milczenia.

Nie żyje. Młody Kirin, ostatni z plemienia Madrygał. Liraz nie odpowiedziała.

– Przykro to słyszeć – oznajmił Akiva.

Thiago znów na niego spojrzał.

– Lecz dzięki tobie jego oddział powstanie. A wracając do naszej sprawy, czy to nie jego oprawca jest właśnie tym aniołem, przeciwko któremu musimy teraz walczyć?

Akiva przytaknął.

– To Jael, kapitan Dominium. A teraz imperator. Kiedy my tu stoimy, on zbiera siły. Choć twoje słowo nic dla mnie nie znaczy, w jednym ci zaufam: że zdołasz go powstrzymać. Jeżeli więc wierzysz, że twoim żołnierzom uda się odróżnić jednego anioła od drugiego na tyle, by walczyć u boku Nieślubnych przeciwko Dominium, chodź z nami i przekonajmy się, co się stanie.

Liraz zaś dodała chłodno, zwracając się do Ten:

– My jesteśmy na czarno, a oni na biało, jeśli to wam pomoże.

– Smak ten sam – odparła lakonicznie wilczyca.

– Ten, proszę – rzucił ostrzegawczo Thiago, a potem powiedział do Akivy: – Tak, przekonajmy się.

Skinął głową, nie odwracając wzroku. W oczach wciąż miał rozsądek i ani śladu okrucieństwa, a jednak Akiva nie mógł opędzić się od wspomnienia, jak Thiago rozrywał gardła. Poczuł, że balansuje na krawędzi naprawdę złej decyzji.

Żołnierze-upiory i Nieślubni. Razem. W najlepszym razie to wypadnie koszmarnie. W najgorszym – wszystko zniszczą.

Lecz mimo tych obaw budziła się w nim jasność, jakby pełna blasku przyszłość wołała do niego. Żadnych obietnic. Tylko nadzieja. A tę ostatnią obudził nie tylko przelotny gest Karou, przynajmniej Akiva tak nie uważał. Sądził, że właśnie to powinien zrobić i że nie postępuje głupio, lecz odważnie.

Czas miał pokazać, czy się nie pomylił.

Rozdział 6

Exodus bestii

Karou nadzorowała już jedno przejście tej niewielkiej armii ze świata do świata – i nie było to w najlepszych czasach. Wtedy dominowali bezskrzydli żołnierze, nie mieli jak przetransportować ich z Erec, toteż musieli robić wiele kursów. A jednak Thiago obstawał przy wypuszczeniu wielu z nich, co oznaczało zagarnięcie dusz i przeniesienie ich w kadzielnicach. „Bezwładni”, jak ochrzcił te ciała. Nakaz oczywiście nie dotyczył jego i Ten, a także kilku innych przybocznych, którzy dosiedli większych, latających upiorów.

Teraz Karou czuła ulgę, ustawiając wszystkich w szeregu na dziedzińcu i widząc, że ewentualnych bezwładnych da się przenieść przy pomocy reszty. Że nie trzeba nikogo wypuszczać.

Do dołu trafiło już ostatnie ciało.

Spojrzała nań z powietrza po raz ostatni, gdy wzlatywali. Dół jak magnes przyciągał jej wzrok. Stąd zdawał się taki mały u stóp krętej drogi wiodącej z kazby. Ot, ciemne wgłębienie wśród pofalowanej ziemi szarej barwy, otoczone kilkoma wzgórkami wykopanej gleby z łopatami wbitymi w nie niczym pale. Wyobraziła sobie, że widzi ślady w ziemi tam, gdzie Thiago ją zaatakował, a nawet ciemne plamy mogące być krwią. Po drugiej stronie wzgórków zaś, niewidoczna dla nikogo poza nią samą, była kolejna nierówność: grób Ziriego.

Był płytki, a i tak podczas jego kopania nabawiła się odcisków od łopaty. Za nic w świecie jednak nie wrzuciłaby ostatniego naturalnego ciała Kirina do dołu pełnego much i cuchnącego zgnilizną. Choć i tak nie udało jej się ich uniknąć. Musiała się pochylić nad ciemnością, konsystencją przypominającą zupę, by kijem do zagarniania Ziriego zebrać dusze Amzallaga i Żyjących Cieni, zamordowanych przez Wilka oraz jego towarzyszy za to, że śmieli stanąć po jej stronie.

Żałowała, że nie ma ich teraz przy sobie zamiast w kadzielnicy na stosie, ale musieli tam zostać przynajmniej na jakiś czas. Jak długo? Nie wiedziała. Do momentu teraz jeszcze niewyobrażalnego, następującego po tym wszystkim, a najlepiej wtedy, gdy ich fortel będzie już bez znaczenia.

O ile taki czas w ogóle nadejdzie.

Nadejdzie, jeśli my do tego doprowadzimy, powtarzała sobie.

Zwiadowcy Thiaga wrócili z informacją, że w promieniu wielu kilometrów od portalu w Erec nie widziano żadnych serafinów. Wieść tę przyjęto z ulgą; choć Karou wiedziała, że nie można zbytnio na niej polegać. Póki Razgut pozostawał w rękach Jaela, nic nie było pewne.

Czuła, że to błąd, odlatywać –uciekać –po tym wszystkim, co już zaczęli, lecz co innego mieli zrobić? Obecnie ich armia liczyła zaledwie osiemdziesiąt siedem chimer – osiemdziesiąt siedem potworów w oczach świata, może wręcz demonów, o ile Jaelowi uda się rozpowszechnić propagandę o swojej świętości. Tylu żołnierzy nie wystarczy, by go pokonać czy choćby powstrzymać. Gdyby go teraz zaatakowali, nie tylko by przegrali – posłużyliby też jego sprawie. Wystarczyłoby jedno spojrzenie na stworzonych przez Karou żołnierzy, a ludzie sami zaczęliby dawać Jaelowi wyrzutnie rakiet.

Z Nieślubnymi Akivy przynajmniej mieli jakieś szanse.

Oczywiście było to igranie z ogniem. Cały ten sojusz. Zaproponowanie go chimerom. Balansowanie na granicy mistyfikacji, by zmanipulować armię rebeliantów i nakłonić ją do działania wbrew atawistycznym instynktom. Karou wiedziała, że każdy krok w tym kierunku spotka się z oporem większości kompanii. A żeby mieć wpływ na kształt przyszłości, musieli wygrywać za każdym razem. Którzy „oni”? Oprócz niej i „Thiaga” tylko Issa i „Ten” – tak naprawdę Haxaya, żołnierka o wiele mniej złowieszcza, lecz równie porywcza co sama Ten – były wtajemniczone. A teraz jeszcze Zuzana i Mik.

– Co ty robisz? – zapytała Zuzana z niedowierzaniem, zaledwie pozostawili negocjacje w rękach Thiaga i Akivy. – Zwąchałaś się z Białym Wilkiem?

– Wiesz, że wąchają się psy, kiedy sprawdzają swoje zamiary? – odparła wymijająco Karou. – W ten sposób sprawdzają, co ten drugi kombinuje.

– Cóż, miałam na myśli, że teraz jest twoim ziomem, ale ta metafora ma jakiś sens. Co on z tobą zrobił? Nic ci nie jest?

– Teraz już nie – odparła Karou.

I chociaż poczuła ulgę, że udało jej się odsunąć od siebie podejrzenia o „zwąchanie się” z Wilkiem, nie było jej przyjemnie wyznać prawdę o Zirim. Zuzana i Mik oboje płakali, a to tylko wycisnęło łzy z oczu samej Karou, co bez wątpienia dołożyło się do obrazu słabeuszki, jaki miała już cała kompania.

To jeszcze mogła przeżyć, ale bogowie, gwiezdny pyle, Akiva to już była zupełnie inna sprawa. Miała pozwolić mu wierzyć, że Biały Wilk to jej ziomek? A co innego jej zostawało? Cały zastęp chimer bacznie jej się przyglądał. Niektórzy z czystą ciekawością – Czy ona nadal go kocha? – inni jednak podejrzliwie, gotowi ją potępić lub wietrzyć spisek w każdym jej spojrzeniu. Nie mogła dawać im dodatkowych argumentów, w kazbie więc trzymała się z dala od Akivy i Liraz, a teraz starała się nawet nie patrzeć w ich kierunku i pozostać na skraju formacji.

Thiago wędrował na czele pochodu, dosiadając żołnierza imieniem Uthem. Ten należał do plemienia Vispengów, o końsko-smoczym aspekcie. Długi, esowaty, był największą, najbardziej spektakularną chimerą w zastępie. Na jego grzbiecie Thiago prezentował się dostojnie, niczym prawdziwy książę.

Nieco bliżej Karou Issa dosiadała dashnadzkiego żołnierza Ruę, a pośrodku tego wszystkiego, wyglądający niedorzecznie niczym dwa wróbelki na grzbietach drapieżników, znajdowali się Zuzana i Mik.

Ona leciała na Virku, Mik zaś na Emylionie. Oboje mieli oczy wielkie ze zdumienia i mocno trzymali się skórzanych pasów, gdy potężne ciała chimer falowały pod nimi, przecinając powietrze. Skręcone baranie rogi Virka przypominały Karou Brimstone’a. Jego ciało było kocie, ale ogromne: miał przyczajone mięśnie kota, albo raczej lwa na sterydach, a na jego mocarnym karku jeżyła się kryza kolców, którą Zuzana wyłożyła wełnianym kocem, jej zdaniem śmierdzącym stopami. „Aha, czyli mam do wyboru przez całą drogę wąchać stopy albo wydłubać sobie oczy kolcami na szyi? Superowsko”.

Teraz ryknęła:

– Robisz to celowo!

Virko bowiem przechylił się mocno w lewo, a ona niemal wykonała korkociąg w improwizowanym siodle ze skórzanych pasków. Dopiero gdy przechylił się w drugą stronę, odzyskała równowagę.

Virko wybuchnął śmiechem, ale Zuzanie nie było do śmiechu. Wyciągnęła szyję w stronę Karou i wrzasnęła:

– Potrzebuję nowego konia. Temu się wydaje, że jest zabawny!

– Jesteś na niego skazana – odkrzyknęła Karou. Podleciała bliżej, wyminąwszy parę przeciążonych gryfów. Sama była obładowana ciężkim sprzętem i długim łańcuchem połączonych kadzielnic, w których spoczywało kilkadziesiąt dusz. Podzwaniała przy każdym ruchu. W życiu nie czuła się tak niezdarnie. – Sam się zgłosił na ochotnika.

Faktycznie, gdyby Zuzana nie była taka lekka, być może nie udałoby im się wziąć ze sobą ludzi. Virko przewoził ją jako dodatek do potężnego bagażu, a co się tyczy Emyliona – dwóch czy trzech innych żołnierzy bez słowa rozdzieliło między siebie jego ładunek, by udźwignął Mika, który – choć wcale nie duży – nie był lekkim piórkiem jak Zuzana. Nie było też mowy, by zostawił skrzypce. Karou nie miała wątpliwości, że przyjaciele zaskarbili sobie sympatię tej grupy – w przeciwieństwie do niej samej.

Tyczyło się to większości ich zastępu. Ale był jeszcze Ziri. Może i nie wyglądał jak on, ale przecieżbył sobą, a Karou wiedziała…

Wiedziała, że jest w niej zakochany.

– Czemu nie macie tu jakiegoś pegaza? – jęknęła Zuzana i pobladła, spoglądając na ziemię znikającą w dole. – Sympatycznego, posłusznego konika z miękką grzywą zamiast kolców. To byłoby jak latanie na chmurce.

– No tak, bo dla wroga nie ma nic bardziej przerażającego od pegaza – zauważył Mik.

– Ej, w życiu nie chodzi tylko o przerażanie wrogów – odparła Zuzana. – A na przykład o to, żeby nie spaść kilkaset metrów w dół na pewną śmie… AAAA! – wrzasnęła, gdy Virko zanurkował gwałtownie, wymijając kowala Aegira, który z trudem próbował wznieść w powietrze wór pełen oręża.

Karou złapała róg wora, by pomóc Aegirowi. Wzbili się powoli razem, a Virko pomknął naprzód.

– Lepiej na nią uważaj – krzyknęła za nim po chimerycku. – Bo jak nie, to pozwolę jej zmienić cię w pegaza w następnym wcieleniu!

– O nie! – odwrzasnął. – Tylko nie to!

Wyprostował się, a Karou złapała się na tym, że oto nadeszła jedna z chwil, w których życie nadal potrafi ją zaskoczyć. Pomyślała o sobie i Zuzanie, nie tak dawno temu, ze sztalugami na zajęciach rysunku z natury albo z nogami na stoliku-trumnie w Trującej Kuchni. Mik był wtedy zaledwie „skrzypkiem”, miłostką, a teraz on i jego skrzypce przywiązane do plecaka lecieli z nimi do innego świata. Karou zaś groziła potworom zemstą rezurekcjonistki za złe zachowanie?

Przez tę jedną chwilę mimo ciężaru bagażu z bronią i kadzielnic, i jej plecaka – nie wspominając już o ciążących niczym kamień obowiązku, fortelu oraz przyszłości dwóch światów – poczuła się niemal lekka. Pełna tylko nadziei.

A potem usłyszała śmiech pełen nonszalanckiej złośliwości. Kątem oka dostrzegła ruch czyjejś ręki. To była Keita-Eiri, wojowniczka z Sabów o głowie szakala. Karou natychmiast zobaczyła, co zamierza. Sabka zwracała swe hamsy – wymalowane na dłoniach „diabelskie oczy” – w stronę Akivy i Liraz. Lecący obok Rark robił to samo. Oboje się śmiali.

W nadziei, że serafinowie są poza zasięgiem szkodliwych hams, Karou zerknęła w ich stronę w tym samym momencie, gdy Liraz w pół ruchu skrzydła zmieniła rytm lotu i odwróciła się gwałtownie. Nawet z tej odległości w całej jej postawie widać było furię.

Czyli nie byli poza zasięgiem.

Akiva złapał siostrę i powstrzymał ją przed rzuceniem się na napastników.

Rozbrzmiało jeszcze więcej śmiechu, chimery zaczęły się drażnić z aniołami, a Karou zacisnęła pięści na własnych hamsach. Nie mogła ich powstrzymać, tylko pogorszyłaby sprawę. Z zaciśniętymi zębami obserwowała, jak Akiva i Liraz oddalają się coraz bardziej. Rosnąca odległość wydała jej się złym omenem dla tego śmiałego początku.

– W porządku, Karou? – rozległ się podszyty sykiem szept.

Dziewczyna odwróciła się i ujrzała zbliżającą się ku niej ­Lisseth.

– Tak – odparła.

– Doprawdy? Wydajesz się spięta.

Chociaż pochodzili z tego samego plemienia co Issa – ­Najów – Lisseth i jej partner Nisk byli dwa razy ciężsi, jak pytony wobec żmii, krzepcy, z mocarnymi karkami, a jednocześnie zabójczo szybcy, wyposażeni w zęby jadowe oraz niedorzecznie wyglądające skrzydła. Wszystko to było dziełem rąk Karou. Głupia, głupia.

– Nie martw się o mnie – powiedziała do Lisseth.

– To trudne, wiesz? Jak mam się nie martwić o kochanicę anioła?

Był taki czas, jeszcze całkiem niedawno, gdy ta obelga bolała. Ale ten czas minął.

– Mamy tylu wrogów, Lisseth – odparła, starając się brzmieć lekko. – Większość z nich mamy od urodzenia, dziedziczymy ich niczym nasze brzemię, ale ci, z których sami robimy sobie wrogów, są szczególni. Powinniśmy starannie ich wybierać.

Lisseth zmarszczyła czoło.

– Grozisz mi? – zapytała.

– Grożę? Hej, ale jak ci to wyszło z tego, co właśnie powiedziałam? Mówiłam o wybieraniu wrogów. Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek upiór był na tyle głupi, żeby robić sobie wroga z rezurekcjonisty.

Proszę, pomyślała, gdy twarz Lisseth stężała. Zinterpretuj to, jak chcesz.

Przez cały czas się poruszały w równym rytmie pośrodku kompanii. Teraz zaś gęstwina ciał przed nimi rozdzieliła się, ukazując Thiaga na grzbiecie Uthema zawracających między żołnierzy. Cały zastęp przegrupował się wokół nich i nieco zwolnił.

– Mój panie – pozdrowiła Wilka Lisseth, a Karou niemal widziała myśl formującą się w jej głowie: Mój panie, kochanica anioła mi groziła. Musimy lepiej ją kontrolować.

No to powodzenia, pomyślała Karou, lecz Thiago nie dał Lisseth – ani nikomu innemu – szansy się odezwać. Głosem dość donośnym, by poniósł się po tłumie, choć wcale niepodniesionym, oznajmił:

– Czy sądzicie, że skoro lecę na przodzie, to nie wiem, na co moja armia sobie pozwala? – Zamilkł na chwilę. – Jesteście niczym krew w mych żyłach. Czuję każde wasze drgnienie i każde westchnienie, znam wasz ból i wasze radości. A już na pewno słyszę wasz śmiech.

Omiótł spojrzeniem otaczających go żołnierzy, a gdy jego oczy zatrzymały się na Keicie-Eiri, ta już się nie śmiała.

– Gdybym pragnął, byście dopiekli naszym…sojusznikom… tobym wam o tym powiedział. A jeśli podejrzewacie, że zapomniałem wydać wam rozkaz, to uprzejmie proszę, oświećcie mnie w tej kwestii. W zamian ja oświecę was. – Ten komunikat był przeznaczony dla wszystkich. Keita-Eiri miała po prostu pecha, że to w nią trafiło ostrze zimnego sarkazmu generała. – Żołnierko, jak znajdujesz tę propozycję? Czy mogę liczyć na twoją aprobatę?

– Tak, panie – wyszeptała Keita-Eiri głosikiem cienkim z przerażenia.

Karou było jej niemal żal.

– Niezmiernie mnie to cieszy. – Teraz Wilk odezwał się głośniej. – Razem walczyliśmy, razem przeżyliśmy straty wśród naszych. Krwawiliśmy i krzyczeliśmy. Poszliście za mną w ogień i na śmierć, i do innego świata, lecz być może nigdy w nic tak dziwnego jak dzisiejsza sytuacja. Uciekać wraz z serafinami? Choć może się to wydać dziwne, byłbym niezmiernie zawiedziony, gdybyście mi nie zaufali. Nie możemy sobie pozwolić na bunt. Ktokolwiek nie godzi się na obecny kurs, może nas opuścić w chwili, gdy przekroczymy portal, i liczyć tylko na siebie.

Zmierzył badawczym spojrzeniem twarze zgromadzonych. Sam miał minę zaciętą, lecz rozświetloną jakimś wewnętrznym blaskiem.

– Co się zaś tyczy aniołów, nie proszę was o nic prócz cierpliwości. Nie możemy z nimi walczyć jak kiedyś i ufać w siłę naszej liczebności, choćbyśmy krwawili. Nie proszę was o pozwolenie na znalezienie nowego rozwiązania. Jeśli ze mną zostaniecie, oczekuję od waswiary. Przyszłość kryje się za mgłą, a ja nie mogę obiecać wam nic prócz tego, że będziemy walczyć o nasz świat do ostatniego echa naszych dusz. Gdy zaś dopiszą nam należyta siła, należyte szczęście i należytamądrość, może dożyjemy czasów odbudowy tego, cośmy stracili.

Patrzył w oczy każdemu po kolei. W ten sposób sprawiał, że czuli się dostrzeżeni, uwzględnieni, docenieni. To spojrzenie informowało, że Wilk w nich wierzy – co więcej, że ufa, iż oni wierzą w niego.

– To akurat jest proste – ciągnął. – Jeśli nie uda nam się odeprzeć tego palącego zagrożenia, to będzie nasz koniec. To będzie koniec chimer. – Przerwał. Jego spojrzenie zatoczyło pełny krąg i wróciło do Keity-Eiri, gdy mówił z troskliwą łagodnością, od której jakimś cudem przygana rozbrzmiewała jeszcze bardziej potępiającą nutą: – Tu nie ma z czego się śmiać, żołnierko.

Po czym popędził Uthema i pomknęli między wojskami z powrotem na swoje miejsce na czele armii. Karou obserwowała, jak żołnierze w milczeniu wracają do formacji. Wiedziała, że żaden z nich nie odejdzie i że Akivie oraz Liraz przez resztę podróży nie grożą żadne zbłąkane hamsy.

Było dobrze. Poczuła przypływ dumy z Ziriego – i nieco zachwytu. W naturalnym ciele młody żołnierz był cichy, wręcz nieśmiały, stanowił całkowite przeciwieństwo wygadanego megalomana, którego skórę nosił teraz. Patrząc na niego, po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać – być może głupio zrobi­ła, że nie pomyślała o tym wcześniej – jak może go zmienić ­bycie ­Thiagiem.

Myśl jednak odeszła równie szybko, jak się pojawiła. To był Ziri. Karou martwiła się wieloma sprawami, ale perspektywa ­Ziriego pijanego władzą nie była jedną z nich.

W przeciwieństwie do Lisseth. Karou spoglądała na nią, wciąż przyczajoną w pobliżu, i widziała w oczach Nai chłodną kalkulację, gdy ta obserwowała generała wracającego na miejsce.

O czym myślała? Karou wiedziała, że nie ma takiej opcji, by przyboczni Thiaga opuścili grupę, ale – na bogów – bardzo tego żałowała. Nikt nie znał go lepiej, nikt nie obserwował go równie uważnie. A jeśli chodzi o to, co powiedziała Lisseth o robieniu sobie wrogów z rezurekcjonistów, nie był to żart ani czcza groźba. Jeśli upiory mogły być czegokolwiek pewne, to tylko tego: gdy będą często ruszać w bój, w końcu zaczną potrzebować nowych ciał.

Jałówka, pomyślała Karou. Dostaniesz wielką, ociężałą krowę.