43,99 zł
Nowe wydanie kultowej historii pełnej tajemnic, którą pokochały miliony czytelników na całym świecie!
Praga. Niebieskowłosa Karou pozyskuje zęby dla swojego opiekuna z baranimi rogami. Wychowana przez różnokształtne chimery nie boi się korzystać z magii, by spełniać swoje małe zachcianki. Nie wie jednak, że ich cena jest o wiele wyższa niż zdobywane przez nią kości – do czasu, gdy jej przybrana rodzina znika bez śladu.
Akiva od lat nie spotkał tak intrygującej dziewczyny jak Karou. Wysłany po to, by położyć kres handlowi życzeniami, ze zdumieniem odkrywa, że coś przyciąga go do śmiertelniczki o skórze pokrytej rysunkami i dłoniach, na których widnieją diabelskie symbole. Nienawiść czy fascynacja? By się przekonać, serafin musi podążać za Karou jak cień.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 425
Data ważności licencji: 6/7/2029
Tytuł oryginału: Daughter of Smoke & Bone
Copyright © 2011 by Laini Taylor
This edition published by arrangement with Little Brown Books for Young Readers, a division of Hachette Book Group Inc., New York, New York, USA. All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Joanna Krystyna Radosz
Wydawca prowadzący: Natalia Karolak
Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Magdalena Kowalczuk
Adiustacja i korekta: d2d.pl
Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska
Cover art copyright © 2020 by Jelena Kevic Djurdjevic
Cover design by Karina Granda
Cover copyright © 2020 by Hachette Book Group, Inc.
Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania oraz ozdobniki w książce i na okładce: Agnieszka Gontarz
Ilustracja (pióro) we wnętrzu książki: aksol / Shutterstock
Glosariusz: Wydawnictwo Otwarte
ISBN 978-83-8135-636-7
www.moondrive.pl
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dla Jane za cały świat możliwości
Dawno, dawno temu
anioł i diabeł zakochali się w sobie.
To się źle skończyło.
Idąc do szkoły po bruku wyrównanym warstwą śniegu, Karou nie miała żadnych złych przeczuć dotyczących nadchodzącego dnia. Wyglądało na to, że przed nią kolejny zwyczajny poniedziałek, całkiem niewinny, jeśli nie liczyć jego poniedziałkowości, a co dopiero jego styczniowości. Było zimno i ciemno – w środku zimy słońce nie wschodziło przed ósmą – ale było też pięknie. Padający śnieg i wczesna pora sprawiały, że Praga zdawała się miastem widmem, jak ze starej fotografii, srebrzystym i rozmytym.
Po arterii ciągnącej się wzdłuż rzeki mknęły tramwaje i autobusy, przypominając, że trwa dwudziesty pierwszy wiek, lecz tam, gdzie ulice były ciche, zimowy spokój przenosił w inne czasy. Śnieg. Kamienie. Światła znikąd. Odgłos kroków Karou. Rzadka para unosząca się z jej kubka z kawą. Była sama, pogrążona w przyziemnych rozważaniach o szkole i codziennych sprawach. Od czasu do czasu przygryzała policzek, gdy ściskało się w niej serce, jak to serce miewa w zwyczaju, ale odsuwała te myśli, rozsądnie pragnąc zostawić za sobą pewne rzeczy.
W jednej dłoni trzymała kubek kawy, drugą przyciskała do ciała płaszcz. Przez ramię miała przewieszoną teczkę z rysunkami, a na jej włosach – rozpuszczonych, długich, intensywnie niebieskich – zdążyła pojawić się koronka utkana z płatków śniegu.
Był zwyczajny dzień.
Aż nagle…
Coś prychnęło, usłyszała szybkie kroki, wtem ktoś zaszedł ją z tyłu i przycisnął do szerokiej, męskiej piersi. Czyjeś ręce odsunęły jej szal i poczuła zęby – zęby – wbijające się w szyję.
Nadgryzające ją.
Ktoś jągryzł.
Poirytowana, próbowała się go pozbyć i nie rozlać przy tym kawy, ale trochę i tak wylało się z kubka wprost w brudny śnieg.
– Jezu, Kaz, odwal się – warknęła, odwracając się i stając twarzą w twarz ze swoim byłym.
Blask latarni oświetlał delikatnie jego piękną twarz. Głupio piękną, pomyślała, odpychając chłopaka. Głupiątwarz.
– Skąd wiedziałaś, że to ja? – zapytał.
– To zawsze jesteś ty. A ja nigdy się na to nie łapię.
Życiową aspiracją Kazimira było wyskakiwanie zza różnych rzeczy. Wkurzało go, że Karou nigdy nawet nie zadrżała.
– Jesteś nie do wystraszenia – zwykł narzekać i wydymał z dąsem wargę, sądząc, że nie da się mu oprzeć.
Jeszcze niedawno wcale by się nie opierała. Uniosłaby się na palce i lizała jego nadętą wargę, przeciągle i pieczołowicie, a potem skubała ją zębami, aż wreszcie oboje zanurzyliby się w pocałunku, który roztopiłby ją niczym rozgrzany miód.
Tylko że ten czas już minął.
– Może po prostu nie umiesz straszyć – odparła i poszła dalej.
Kaz dogonił ją i szedł z nią ramię w ramię, wciskając ręce do kieszeni.
– Ale jajestem straszny. Co z tym prychnięciem? Ugryzieniem? Każdy normalny człowiek dostałby zawału. Oprócz ciebie, ty masz lód zamiast krwi.
Zignorowała go, dodał więc:
– Ruszamy z Josefem z nową trasą. Wampirzą trasą po Starym Mieście. Turyści oszaleją.
Oczywiście, pomyślała Karou. Turyści płacili spore pieniądze za „trasy strachu” Kaza, które polegały na tym, że przewodnik przepędzał ich krętymi praskimi uliczkami pośród ciemności i zatrzymywał w miejscach, gdzie ponoć dokonano morderstw. Wtedy „duchy” wyskakiwały z bram, wywołując głośne okrzyki. Sama wielokrotnie grała takiego ducha, trzymała w dłoni zakrwawioną głowę i wydawała głośne jęki, a wrzaski turystów przechodziły w śmiech. Fajne to było.
Kaz też był fajny, ale zdążyło mu przejść.
– No to powodzenia – oznajmiła beznamiętnie i ruszyła przed siebie.
– Mogłabyś się nam przydać – odparł Kaz.
– Nie.
– Mogłabyś odegrać seksowną wampirzą uwodzicielkę…
– Nie.
– Wabić mężczyzn…
– Nie.
– Założyć tę twoją pelerynę…
Karou zamarła.
Kaz odezwał się łagodnie:
– Nadal ją masz, prawda, kochana? To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Ten czarny jedwab kontrastujący z twoją białą skórą…
– Skończ – syknęła, zatrzymując się pośrodku placu Maltańskiego.
Na Boga, pomyślała. Jak głupia musiała być, że kiedyś uległa temu ślicznemu, ale miernemu ulicznemu aktorowi, że się dla niego stroiła i podarowała mu takie wspomnienia? Musiała być wybitną idiotką.
Samotną idiotką.
Kaz uniósł dłoń, by strzepnąć płatek śniegu z jej rzęs.
– Dotknij mnie – oznajmiła – a ta kawa wyląduje ci na twarzy.
Opuścił rękę.
– Och, Roo, Roo, moja ognista Karou. Kiedy przestaniesz się na mnie dąsać? Przecież już przeprosiłem.
– Ależ przepraszaj sobie, byle z dala ode mnie.
Rozmawiali po czesku, a jej nabyty akcent idealnie pasował do jego wrodzonego.
Kaz westchnął, zirytowany, że Karou wciąż nie przyjęła jego przeprosin. To nie wpisywało się w jego założenia.
– No weź – wymamrotał. Głos miał jednocześnie łagodny i szorstki, niczym bluesowy wokalista, w którego śpiewie chropowaty żwir miesza się z gładkim jedwabiem. – Jesteśmy dla siebie stworzeni.
Stworzeni. Karou żywiła szczerą nadzieję, że jeśli jest dla kogokolwiek „stworzona”, to bynajmniej nie dla Kaza. Spojrzała na niego, na pięknego chłopaka, którego uśmiech nieodmiennie ją przyzywał, mamił, by stanęła u jego boku. Brzmiało to jak doskonałe miejsce dla Karou, miejsce, w którym wszystkie barwy są żywsze, a doznania głębsze. Ale jak odkryła, było to teżuczęszczane miejsce, które chętnie zajmowały inne dziewczęta, gdy ona je opuszczała.
– Niech Svetla odegra twoją wampirzą uwodzicielkę – rzuciła Karou. – Akurat rolę uwodzicielki ma ograną.
Na twarzy Kaza odbił się ból.
– Nie chcę Svetly. Chcę ciebie.
– Przykro mi. To nie wchodzi w grę.
– Nie mów tak – poprosił, wyciągając do niej rękę.
Odsunęła się, czując, jak serce znowu się w niej ściska mimo wszystkich prób zachowania dystansu. Nie jest tego wart, powiedziała sobie. Nie jest wart nawet odrobinki starań.
– Wiesz, że to już podpada pod stalking?
– Co. Przecież cię nie stalkuję. Po prostu akurat szedłem w tym samym kierunku.
– Jasne – odparła Karou.
Znajdowali się raptem kilka domów od jej szkoły. Prywatne Liceum Plastyczne Bohemii znajdowało się w różowym barokowym pałacu, znanym z tego, że podczas niemieckiej okupacji dwóch młodych czeskich nacjonalistów poderżnęło w nim gardło dowódcy Gestapo i napisało jego krwią „wolność”. Był to błyskawiczny, pełen odwagi akt buntu, po czym pojmano ich i wbito na szczyty kolumn po obu stronach bramy. A teraz wokół tej samej bramy kręcili się uczniowie, palili, czekali na znajomych. Kaz jednak nie należał do tej grupy – miał dwadzieścia lat, o kilka więcej niż Karou – a ona nigdy nie widziała, żeby wstawał z łóżka przed południem.
– A w ogóle to czemu nie śpisz?
– Mam nową pracę – odparł. – Wcześnie się zaczyna.
– A co, teraz robiszporanne wampirze trasy?
– Nie to. Chodzi o coś innego. O swego rodzajuodkrywanie…
Uśmiechał się szeroko, chełpliwie. Czekał, aż zapyta go, co to za nowa praca.
Nie zamierzała. Bez cienia zainteresowania oznajmiła:
– Cóż, no to powodzenia. – I odeszła.
– Nie chcesz wiedzieć, co to takiego? – zawołał za nią Kaz. Nadal się uśmiechał, słyszała to w jego głosie.
– Mam to gdzieś – odkrzyknęła i minęła bramę.
Stanowczopowinnabyła zapytać.
W poniedziałki, środy i piątki pierwszą lekcją Karou był rysunek. Kiedy weszła do studia, jej przyjaciółka, Zuzana, już na nią czekała. Zdążyła rozstawić im obu sztalugi tuż przed podestem dla modeli. Karou zrzuciła teczkę i płaszcz, rozwinęła szalik, po czym oznajmiła:
– Mam stalkera.
Zuzana uniosła brew. Była w tym absolutną mistrzynią, czego Karou jej zazdrościła, ponieważ jej własne brwi nie działały niezależnie od siebie, a to ograniczało zdolność wyrażania podejrzliwości czy wzgardy.
Zuzanie jedno i drugie wychodziło idealnie, ale teraz jej brew wyrażała nieco łagodniejsze uczucie, raczej coś w rodzaju spokojnej ciekawości.
– Nie mów mi, że Pan Gnojek znowu próbował cię przestraszyć.
– Ma teraz tę wampirzą fazę. Ugryzł mnie w szyję.
– Ach, ci aktorzy – wymamrotała Zuzana. – Mówię ci, musisz potraktować tego palanta paralizatorem. Naucz go, co spotyka tych, którzy wyskakują znienacka na ludzi.
– Nie mam paralizatora. – Karou nie zamierzała dodawać, że go nie potrzebuje. Umiała się obronić i bez użycia elektryczności, w końcu odebrała nietypową edukację.
– No to go zdobądź. Serio. Niewłaściwe zachowanie powinno się spotkać z karą. Poza tym to będzie niezła zabawa, nie uważasz? Zawsze chciałam kogoś potraktować czymś takim. Bzzz!– Z tymi słowy Zuzana udała, że wije się w konwulsjach.
Karou potrząsnęła głową.
– Nie, ty mała miłośniczko przemocy, nie uważam, że to byłaby zabawa. Jesteś okropna.
– Wcale nie. Kaz jest okropny. Powiedz, że nie muszę ci przypominać. – Spojrzała srogo na Karou. – Powiedz, że nawet nie rozważasz wybaczenia mu.
– Nie – oświadczyła Karou. – Ale spróbuj to wyjaśnić jemu.
Kaz nie umiał sobie wyobrazić, że jakaś dziewczyna mogłaby świadomie oprzeć się jego urokowi. A Karou tylko wzmocniła jego próżność przez te miesiące, gdy byli razem. Gapiła się na niego maślanym wzrokiem i dawała mu… wszystko? Teraz, pomyślała, chciał ją odzyskać przez zranioną dumę. Chciał sam sobie udowodnić, że może dostać wszystko, czego zapragnie, że to zależy wyłącznie od niego.
Może Zuzana miała rację. Może trzeba było go potraktować paralizatorem.
– Szkicownik – zaordynowała Zuzana, wyciągając dłoń niczym chirurg oczekujący na skalpel.
Autorytarność przyjaciółki Karou była odwrotnie proporcjonalna do jej rozmiaru. Metr pięćdziesiąt osiągała tylko w butach na koturnie. Tymczasem Karou miała prawie metr siedemdziesiąt, lecz wydawała się jeszcze wyższa, jak balerina z długą szyją i witkowatymi kończynami. Nie była baleriną, ale przypominała ją figurą, choć nie stylem; wszak niewiele balerin nosi jaskrawoniebieskie włosy albo konstelację tatuaży na każdej kończynie. Karou zaś miała jedno i drugie.
Gdy wygrzebywała szkicownik i podawała go przyjaciółce, widoczne były jedynie tatuaże na nadgarstkach, przypominające bransoletki: po jednym słowie na każdy przegub – true jak „prawda”i story jak „historia”.
Zuzana wzięła notes i w tym samym momencie dwoje innych uczniów, Pavel i Dina, zbliżyło się i zajrzało jej przez ramię. Szkicowniki Karou otaczał w szkole swego rodzaju kult. Ludzie przekazywali je sobie z rąk do rąk i podziwiali zawarte w nich dzieła. Ten – numer dziewięćdziesiąt dwa w całej serii – był zamykany na gumki, a gdy tylko Zuzana je zdjęła, otworzył się gwałtownie, ponieważ wszystkie strony tak ściśle wypełniały podkład i farby, że zamknięcia z trudem utrzymywały całość w ryzach. Na stronach zafalowały charakterystyczne dla Karou postacie, starannie naszkicowane i do głębi osobliwe.
Była tam Issa, od pasa w dół wąż, od pasa w górę zaś kobieta, o wielkich, krągłych i obnażonych piersiach rodem z Kamasutry, z kapturem i kłami kobry, a przy tym twarzą anioła.
Był też Twiga, z szyją jak żyrafa, zgarbiony i ze szkłem powiększającym w przymrużonym oku. Była Yasri, z dziobem papugi i oczami człowieka, a burza jej marchewkoworudych loków wymykała się spod chusty. W dłoniach miała paterę z owocami oraz karafkę wina.
I jeszcze, ma się rozumieć, Brimstone, gwiazda szkicowników. Tutaj przedstawiła go z Kiszmiszem siedzącym na skręcie jednego z wielkich baranich rogów Brimstone’a. W fantastycznych historiach ze szkicowników Karou ten bohater zajmował się życzeniami. Niekiedy nazywano go Handlarzem Życzeń; kiedy indziej po prostu „zrzędą”.
Rysowała te postacie od dzieciństwa, a jej przyjaciele traktowali je tak, jakby były żywymi ludźmi.
– Co Brimstone zmalował w ten weekend? – zapytała Zuzana.
– To samo, co zwykle – odparła Karou. – Kupował zęby od morderców. Wczoraj dostał kilka zębów krokodyli z Nilu od tego okropnego somalijskiego kłusownika, ale ten idiota próbował go okraść i omal nie został uduszony wężowym kołnierzem. Ma szczęście, że przeżył.
Zuzana odnalazła tę historię narysowaną na ostatnich zajętych stronach szkicownika: wychodzące z orbit oczy Somalijczyka, gdy wąż cienki jak bat zacisnął się wokół jego szyi niczym garota. Jak wyjaśniała wcześniej Karou, ludzie musieli przystać na założenie jednego z węży Issy, by móc przestąpić próg sklepu Brimstone’a. W ten sposób, jeśli tylko próbowali jakichś sztuczek, łatwo było przywołać ich do porządku, podduszając, nie zawsze śmiertelnie, lub, w razie konieczności, przegryzając gardło – to z kolei śmiertelne było.
– Jak ty to wymyślasz, szalona? – zapytała Zuzana z zachwytem i zazdrością jednocześnie.
– A kto mówi, że wymyślam? Słuchaj, to wszystko jest prawdziwe.
– Aha. A ten kolor włosów to twój naturalny, jasne.
– A co? Oczywiście, że tak! – odparowała Karou, przeczesując palcami długie niebieskie pasmo.
– Tak jest.
Karou wzruszyła ramionami i zebrała włosy w niechlujny kok, po czym zabezpieczyła go, wtykając przez środek pędzel. Prawdę mówiąc, tak właśnie było, jej włosy wyrastały dokładnie w kolorze czystej ultramaryny wyciśniętej prosto z tubki, ale Karou wyjawiała to nieodmiennie z ironicznym uśmiechem, jakby miała świadomość, że opowiada rzeczy absurdalne. Przez lata odkryła, że tyle wystarczyło: ten leniwy uśmiech – i już, mogła mówić prawdę i nikt jej nie wierzył. To było łatwiejsze niż pamiętanie listy wszystkich kłamstw. Ta zagrywka stała się więc częścią jej osobowości: Karou z ironicznym uśmieszkiem i szaloną wyobraźnią.
Ale tak naprawdę to nie jej wyobraźnia była szalona, tylko życie: niebieskie włosy, Brimstone i cała reszta.
Zuzana podała szkicownik Pavlowi i zaczęła przeglądać strony swojego własnego, przydużego, szukając wolnej kartki.
– Ciekawe, kto dzisiaj zapozuje.
– Pewnie Wiktor – odparła Karou. – Dawno go nie było.
– Wiem. Liczę, że już nie żyje.
– Zuzana!
– No co? Ma jakieś osiem milionów lat. Równie dobrze moglibyśmy szkicować szkielet do anatomii, a nie ten stary wór kości.
Modeli było około dziesięcioro – kobiet i mężczyzn – w różnym wieku i o różnych sylwetkach. Pozowali klasie na zmianę. Ich różnorodność rozpościerała się od monumentalnej Madame Svobodnik, której ciało przypominało raczej pejzaż niż ludzką postać, po malutką Eliskę o talii osy, ulubienicę uczniów płci męskiej. Wiekowy Wiktor znajdował się na końcu listy faworytów Zuzany. Twierdziła, że ilekroć musi go rysować, ma koszmary w nocy.
– Wygląda jak mumia, którą ktoś odwinął z bandaży. – Aż się wzdrygnęła. – Pytam się: czy gapienie się na nagiego starca to dobry sposób na rozpoczęcie dnia?
– Lepszy niż bycie ofiarą ataku wampira – zauważyła Karou.
Prawdę mówiąc, nie przeszkadzało jej rysowanie Wiktora. Po pierwsze, miał tak dużą wadę wzroku, że właściwie nigdy nie nawiązywał kontaktu wzrokowego z uczniami, co bardzo jej odpowiadało. Nieważne, że od lat rysowała akty, nadal było to dla niej niekomfortowe: szkicować jednego z młodych męskich modeli, podnieść wzrok ze studium jego penisa – koniecznego studium, wszak nie mogła pominąć tego obszaru – i odkryć, że on też na nią patrzy. W takich przypadkach Karou czuła, jak płoną jej policzki, i szybko chowała się za sztalugą.
Okaże się jednak, że wszystkie te przypadki zbledną wobec horroru, jakiego miała dziś doświadczyć.
Akurat ostrzyła ołówek żyletką, gdy Zuzana wykrztusiła dziwnym, zduszonym głosem:
– Dobry Boże, Karou!
Karouzrozumiała, zanim jeszcze podniosła wzrok.
Jak on to ujął? Odkrywanie… Ach, jak zręcznie! Oderwała spojrzenie od ołówka i przyjrzała się Kazowi stojącemu obok profesorki Fiali. Był boso, a na sobie miał togę. Blond włosy do ramion, jeszcze nie tak dawno potargane przez wiatr i lśniące od płatków śniegu, ściągnął w kucyk. Na jego twarzy w idealnych proporcjach mieszały się słowiańskie rysy i miękka sensualność: kości policzkowe jak wyszlifowane przez sprawnego jubilera, usta, których chciało się dotknąć opuszkami palców, by sprawdzić, czy faktycznie są jak aksamit. A Karou wiedziała, że są.
Głupie usta.
W całej sali rozległy się pomruki. „Nowy model, dobry Boże, jaki cudowny…”
Jeden z szeptów przebił się ponad inne:
– Czy to nie chłopak Karou?
Były, miała ochotę odwarknąć. Tak totalnie i niezaprzeczalnie były.
– Chyba tak. Tylko na niego spójrzcie…
Karouwpatrywałasię w niego z kamienną twarzą, licząc, że przybrała minę olimpijskiego spokoju. Spróbuj się nie rumienić, przykazała samej sobie. Nie rumień się. Kaz wbił w nią wzrok i się uśmiechnął, aż w jednym policzku pojawił mu się dołek. Jego spojrzenie było rozleniwione i rozbawione. A kiedy już upewnił się, że ona też patrzy, miał czelność do niej mrugnąć.
Wokół Karou eksplodowały chichoty.
– Och, co za czort… – wykrztusiła Zuzana.
Kaz wszedł na podest dla modeli. Spojrzał wprost na Karou, rozwiązując węzeł; patrzył na nią, zdejmując togę. A potem były chłopak Karou stanął przed całą klasą, piękny jak młody bóg i nagi jak go Bóg stworzył. Na piersi, tuż powyżej serca, miał nowy tatuaż.
Bogato zdobione K kursywą.
Rozległo się jeszcze więcej chichotów. Uczniowie nie wiedzieli, na kogo patrzeć: na Karou czy raczej na Kazimira, więc wodzili wzrokiem od niej do niego i z powrotem, czekając na rozwój dramatycznych wydarzeń.
– Cicho! – odezwała się wstrząśnięta profesorka Fiala, klaszcząc w dłonie, póki śmiech nie umilkł.
Karou poczuła, że się rumieni i nic nie może na to poradzić. Czerwień i gorąco najpierw wstąpiły na pierś i szyję, a potem na twarz. Kaz tymczasem nie odrywał od niej wzroku. Dołek w policzku pogłębił się w wyrazie zadowolenia, gdy dostrzegł jej rumieniec.
– Pozy po minucie, Kazimirze – poprosiła Fiala.
Kaz przybrał pierwszą pozę. Była ona dynamiczna, jak to zwykle z minutowymi pozami – skręcony tułów, napięte mięśnie, kończyny naciągnięte w symulacji działania. Szkice rozgrzewkowe skupiały się na ruchu i płynnych liniach, a Kaz wykorzystał okazję, by pochwalić się swoim ciałem. Karou przyszło do głowy, że nie słyszy zbyt wielu odgłosów skrobania ołówkami. Czy inne dziewczyny w klasie też gapiły się tępo, zupełnie jak ona?
Pochyliła głowę, wzięła zaostrzony ołówek – wyobrażając sobie inne jego zastosowania, które radośnie by wypróbowała – po czym zaczęła szkicować. Szybkie, płynne linie, wszystkie szkice na jednej stronie. Nakładały się na siebie, tworząc coś niczym ilustracja tańca.
Kaz był wdzięcznym modelem. Tyle czasu spędzał na patrzeniu na swoje odbicie w lustrze, że zdawał sobie sprawę, jak skutecznie wykorzystać własne ciało. Powiedziałby, że to jego narzędzie, ciało bowiem, podobnie jak głos, stanowiło właśnie narzędzie pracy aktora. Cóż, akurat Kaz był kiepskim aktorem – dlatego łapał się swoich widmowych tras i okazjonalnych niskobudżetowych produkcji Fausta – ale nadawał się na modela dla artystów, o czym Karou wiedziała, ponieważ rysowała go już wielokrotnie.
Jego ciało, gdy pierwszy raz widziała je… odkryte… przywodziło Karou na myśl Michała Anioła. W przeciwieństwie do niektórych renesansowych artystów, preferujących modeli szczupłych i efemerycznych, Michał Anioł był zainteresowany siłą, dlatego przedstawiał pracowników kamieniołomów o szerokich barkach, i jakimś cudem umiał ująć ich jednocześnie w sposób cielesny i elegancki. Taki był właśnie Kaz: cielesny, a zarazem elegancki.
A do tego zakłamany. I narcystyczny. I szczerze mówiąc: trochę głupi.
– Karou! – Brytyjka imieniem Helen zaszeptała gwałtownie, próbując zwrócić na siebie jej uwagę. – Czy to on?
Karou zignorowała ją. Rysowała dalej, udając, że wszystko jest w porządku. To po prostu zwykły dzień zajęć. A że model ma taki uroczy dołeczek i nie odrywa od niej wzroku? Starannie nie zwracała na to uwagi.
Kiedy zabrzęczał timer, Kaz spokojnie wziął togę i ją założył. Karou miała nadzieję, że nie wpadnie mu do głowy zacząć się przechadzać po sali. Zostań tam, gdzie jesteś, zażądała w myślach. Ale on nie posłuchał. Ruszył w jej stronę.
– Cześć, Panie Gnojku – odezwała się Zuzana. – Coś skromnie ci idzie.
Zignorował ją, zwracając się do Karou:
– Podoba ci się mój nowy tatuaż?
Uczniowie wstawali, żeby się porozciągać, ale zamiast rozpierzchnąć się na dymka czy do toalet, niby to przypadkiem znajdowali się w zasięgu ich głosów.
– Jasne – odparła Karou, starając się brzmieć lekko. – K to od Kazimira, prawda?
– Zabawna jesteś. Przecież wiesz, co oznacza.
– Cóż – wymamrotała, przybierając pozę Myśliciela. – Wiem, że jest tylko jeden człowiek, którego naprawdę kochasz, i że jego imię zaczyna się od K. Ale jestem w stanie sobie wyobrazić lepsze miejsce dla tego tatuażu niż twoje serce. – Wzięła do ręki ołówek i na ostatnim szkicu przedstawiającym Kaza dorysowała K na jednym z jego klasycznie wyrzeźbionych pośladków.
Zuzana wybuchnęła śmiechem, a Kaz napiął mięśnie szczęki. Jak większość próżnych osób nie znosił, kiedy ktoś się z niego naśmiewał.
– Nie tylko ja mam tatuaż, co nie, Karou? – zapytał, po czym przeniósł wzrok na Zuzanę. – Pokazywała ci?
Zuzana zaprezentowała Karou podejrzliwą wersję swojej żywotnej brwi.
– Nie mam pojęcia, o którym mówisz – skłamała spokojnie dziewczyna. – Tatuaży mam pod dostatkiem.
By to zademonstrować, pokazała nie true czy story, i nawet nie węża otaczającego kostkę czy jakiekolwiek inne ukryte dzieła sztuki. Zamiast tego uniosła dłonie wnętrzem do góry. Pośrodku każdej z nich znajdowało się oko wytatuowane głęboko granatowym tuszem. Tatuaże zamieniały jej dłonie w hamsy, starożytne symbole chroniące przed złym okiem. O rysunkach w tym miejscu na ciele mówi się, że szybko blakną – ale nie u Karou. Miała te oczy, odkąd pamiętała; na ile znała ich pochodzenie, właściwie mogła się z nimi urodzić.
– Nie te – powiedział Kaz. – Mówię o tym z napisem Kazimir, nad sercem.
– Nie mam takiego tatuażu – odezwała się, starając się nadać głosowi zaskoczone brzmienie.
To powiedziawszy, rozpięła kilka górnych guzików swetra. Pod spodem nosiła podkoszulek, toteż pociągnęła go lekko w dół, by pokazać, że faktycznie nie ma tatuażu nad piersią. Jej skóra była w tym miejscu biała jak śnieg.
Kaz zamrugał.
– Co? Jakim cudem…?!
– Chodź ze mną. – Zuzana złapała Karou za rękę i odciągnęła ją na bok.
Wykonując slalom między sztalugami, Karou czuła na sobie ciekawskie spojrzenia wszystkich w sali.
– Zerwaliście ze sobą? – zapytała po angielsku Helen, ale Zuzana uciszyła ją władczym gestem.
Wyprowadziła Karou ze studia i zaciągnęła do damskiej toalety. Tam, wciąż z uniesionymi brwiami, zapytała:
– Co to było, u diabła?
– Że co?
– Coco?! Właściwie pokazałaś mu cycki.
– Proszę cię, wcale nie.
– Nieważne. O co chodzi z tym tatuażem nad sercem?
– Przecież ci pokazałam. Nic tam nie ma. – Nie uznała za stosowne dodać, że kiedyś faktycznie coś tam się znajdowało; wolała udawać, że nigdy nie była aż tak głupia. Poza tym nie widziała możliwości, żeby wyjaśnić, w jaki sposób pozbyła się tatuażu.
– No dobrze. Ostatnim, czego potrzebujesz, jest imię tego idioty gdzieś na swoim ciele. Dasz wiarę? Czy jemu się wydaje, że jeśli błyśnie swoim chłopięcym ciałem, pomacha nim przed tobą jak wędką przed kotem, polecisz za nim bez słowa?
– Jasne, że tak mu się wydaje – odparła Karou. – To jego wyobrażenie o romantycznym geście.
– Wystarczy, że powiesz Fiali, że cię stalkuje, a wykopie go ze studia.
Karou też o tym myślała, ale teraz potrząsnęła głową. Sama potrafi wymyślić lepszy sposób na pozbycie się Kaza z sali i ze swojego życia. Miała do dyspozycji środki, o których większość ludzi nie mogła nawet marzyć. Coś wykombinuje.
– Nie żeby koszmarnie się go rysowało. – Zuzana podeszła do lustra i odgarnęła z czoła ciemne kosmyki. – To muszę mu oddać.
– Aha. Szkoda, że przy okazji jest gargantuicznym dupkiem.
– Wielkim, durnym wrzodem na tyłku – przytaknęła Zuzana.
– Gadającym hemoroidem.
– Hemoroidem. – Zuzana zachichotała. – Podoba mi się to.
W głowie Karou pojawił się pewien pomysł i dyskretny, demoniczny uśmieszek przeciął jej twarz. Zuzana to zauważyła.
– O co chodzi?
– Nic takiego. Lepiej wracajmy.
– Jesteś pewna? Nie musisz…
Karou skinęła głową.
– Jest okej.
Kaz już się nacieszył swoim szachrajstwem. Teraz była jej kolej. W drodze powrotnej do studia musnęła naszyjnik, który nosiła dziś na szyi, kilka sznurów afrykańskich koralików we wszystkich możliwych kolorach. Tylko wyglądały jak afrykańskie koraliki, były bowiem czymś więcej. Nie bardzo więcej, ale do planu Karou to wystarczyło.
Profesorka Fiala poprosiła Kaza o pozę leżącą na resztę zajęć. Chłopak wyłożył się na szezlongu w sposób może nie otwarcie lubieżny, ale zdecydowanie sugestywny, z nieco zbyt mocno rozłożonymi kolanami i kusicielskim uśmiechem. Tym razem obeszło się bez chichotów, lecz Karou czuła falę gorąca w pomieszczeniu, jakby wszystkie dziewczęta w klasie – i co najmniej jeden chłopak – pilnie musiały się powachlować. Na nią to nie działało. Tym razem gdy Kaz spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, odważnie spotkała się z jego wzrokiem.
Przystąpiła do szkicowania i robiła, co mogła, myśląc przy tym, że to ma sens: skoro ich relacja zaczęła się od rysowania, nim także powinna się skończyć.
Kiedy pierwszy raz go zobaczyła, siedział dwa stoliki od niej w Wąsatym Barze. Nosił podkręcony wąsik typowego szwarccharakteru – teraz brzmiało to jak zapowiedź pewnych wydarzeń, ale przecież to był Wąsaty Bar, prawda? Wszyscy tam nosili wąsy – Karou też założyła wąs chińskiego cesarza, który kupiła w automacie. Swój zarost i zarost Kaza wkleiła tamtego wieczoru do szkicownika – numer dziewięćdziesiąt – a powstała w ten sposób wypukłość idealnie wskazywała miejsce, gdzie zaczęła się ich wspólna historia.
Pił piwo ze znajomymi, a Karou, nie mogąc oderwać od niego wzroku, po prostu go narysowała. Zawsze rysowała, nie tylko Brimstone’a i inne stwory z jej sekretnego życia, ale scenki i ludzi z normalnego świata. Sokolników i ulicznych muzyków, brodatych albo brzuchatych prawosławnych duchownych, a od czasu do czasu pięknego chłopca.
Zazwyczaj uchodziło jej to płazem, ponieważ obiekty jej rysunków tego nie zauważały, ale tym razem piękny chłopiec przyłapał ją, jak patrzyła. Zanim się zorientowała, już uśmiechał się pod dolepianymi wąsami i szedł w jej stronę. Jak bardzo połechtał jego ego jej szkic! Pokazał go znajomym, złapał ją za rękę, by na pewno do nich dołączyła, i nie puszczał jej, splótłszy palce z jej palcami, nawet wtedy, gdy już przysiadła się do ich stolika. Tak się zaczęło: od tego, że zachwycała się jego urodą, a on pławił się w tym uczuciu. I ni mniej, ni więcej tak to wyglądało później.
Oczywiście, mówił jej, że i ona jest piękna, i to właściwie cały czas. Bo przecież gdyby piękna nie była, w ogóle by nie podchodził do jej stolika i nie zagadywał. Kaz nie należał do osób, które patrzyłyby na jej pięknewnętrze. Karou zaś była, krótko mówiąc, urocza. Urodziwie blada, długonoga, z długimi błękitnymi włosami i oczami jak gwiazda kina niemego. Do tego miała uśmiech sfinksa i ruchy kota. Poza tym że po prostu piękna, jej twarz była pełna życia, spojrzenie zawsze roziskrzone i jasne. Miała też ptasi zwyczaj przekrzywiania głowy. Zaciskała usta, a jej ciemne oczy tańczyły, zdradzając obecność wielu tajemnic.
Karou faktycznie była tajemnicza. Wyglądało na to, że nie ma rodziny, nigdy nie mówiła o sobie, miała również czarny pas w wymijających odpowiedziach. Nawet przyjaciele wiedzieli o jej pochodzeniu tyle, że równie dobrze mogła wyskoczyć z głowy Zeusa. Stanowiła też niewyczerpane źródło niespodzianek. Z kieszeni wiecznie wysypywały jej się różne dziwne rzeczy: starożytne brązowe monety, zęby, maleńkie jadeitowe figurki tygrysów nie większe niż jej kciuk. Mogło się okazać, gdy targowała się o okulary przeciwsłoneczne z afrykańskim ulicznym sprzedawcą, że biegle mówi w języku joruba. Pewnego razu Kaz rozebrał ją i odkrył nóż ukryty w jednym z jej butów. Zastanawiające było też to, że nie dało się jej przestraszyć, no i te blizny na brzuchu – trzy lśniące rozdarcia, które mogły zrobić tylko pociski.
– Kim ty jesteś? – pytał niekiedy oczarowany Kaz, a Karou odpowiadała rzewnie:
– W sumie to nie wiem.
Naprawdę nie wiedziała.
Teraz rysowała pospiesznie i nie uciekała przed spojrzeniem Kaza, przyglądając się to modelowi, to szkicowi. Chciała widzieć jego twarz.
Chciała widzieć tę chwilę, w której zrzednie mu mina.
Dopiero gdy ujęła jego pozę na rysunku, uniosła lewą dłoń – nie przestając szkicować prawą – i dotknęła koralików na szyi. Jeden z nich wzięła między kciuk a palec wskazujący i przytrzymała dłuższą chwilę.
A potem pomyślała życzenie.
To było bardzo drobne życzenie. W końcu koraliki należały do najmniejszych paciorków. Życzenia przypominały pieniądze w tym, że miały różne nominały, a drobne koraliki oznaczały co najwyżej grosze. Albo i gorzej, ponieważ w przeciwieństwie do monet życzeń nie można sumować. Wiele groszy dawało monety o większym nominale, a paciorki były po prostu paciorkami i nawet całe ich sznury, jak w tym naszyjniku, nigdy nie umożliwiały spełnienia większych życzeń – tylko wiele drobnych, niemal bezużytecznych.
Jak na przykładswędzenie.
Tego właśnie Karou życzyła Kazowi. Koralik zniknął między jej palcami, wykorzystany, więc już nieistniejący. Nigdy wcześniej nikomu nie życzyła wysypki, dlatego by się upewnić, że życzenie zadziała, zaczęła od miejsca, w którym podrapie się bez wstydu: od łokcia. Kaz oczywiście po prostu musnął nim poduszkę, prawie nie zmieniając pozy. Karou uśmiechnęła się pod nosem, nie przestając rysować.
Kilka sekund później wzięła między palce kolejny paciorek i znowu zażyczyła sobie tego samego, tym razem na nosie Kaza. Kolejna kulka zniknęła, naszyjnik skrócił się właściwie niezauważalnie, a twarz chłopaka wykrzywił grymas. Przez krótką chwilę walczył z pokusą, ale ostatecznie poddał się i szybko podrapał po nosie wierzchem dłoni, po czym wrócił do pozy. Jego rozleniwiony uśmiech zniknął, co nie uszło uwagi Karou. Musiała przygryźć wargę, by powściągnąć swój uśmiech.
Och, Kazimirze, pomyślała, trzeba było nie przychodzić tu dzisiaj. Doprawdy, lepiej by było, gdybyś dziś zaspał.
W kolejnym rzucie zażyczyła sobie swędzenia w ukrytym miejscu – była to część jej diabelskiego planu. Spojrzała w oczy Kaza w tej samej chwili, w której to poczuł. Jego brwi zmarszczyły się raptownie w wyrazie napięcia. Karou przekrzywiła lekko głowę, jakby chciała zapytać: „Coś się stało, mój drogi?”.
W tym miejscu nie mógł się podrapać publicznie. Zbladł. Poruszył biodrami, niezdolny do pozostania w bezruchu. Karou dała mu chwilę wytchnienia i rysowała niestrudzenie. Gdy tylko nieco się rozluźnił i… uspokoił… zrobiła to samo. Z trudem powstrzymała chichot, kiedy jego twarz stężała.
Między jej palcami zniknął kolejny koralik.
A potem jeszcze jeden.
Pomyślała przy tym: To nie tylko za dziś. To za wszystko. Za złamane serce, którego ból wciąż odczuwała niczym cios zadany w splot słoneczny, ilekroć sobie o nim przypominała; za każdym razem przeszywał ją jak za pierwszym, i to w niespodziewanych momentach. Za wygłaszane z uśmiechem kłamstwa i wyobrażenia, których nie mogła się pozbyć. Za wstyd, który czuła z powodu własnej naiwności.
Za to, że samotność jest o wiele gorsza, gdy wracasz do niej po przerwie, jakby to była duchowa wersja zakładania mokrego kostiumu kąpielowego, lepkiego i budzącego odrazę.
A to, pomyślała Karou i przestała się uśmiechać, jest za to, czego już nie odzyskam.
Za jej dziewictwo.
Gdy przeżyła tamten pierwszy raz, w pamiętnej czarnej pelerynie i bez niczego pod spodem, czuła się taka dorosła – jak te Czeszki, z którymi prowadzali się Kaz i Josef, wyluzowane słowiańskie piękności imieniem Svetla czy Frantiska, wyglądające tak, jakby nic nie mogło ich zaskoczyć ani rozbawić. Czy naprawdę chciała być taka jak one? Udawała taką, odgrywała rolę dziewczyny – kobiety – której jest wszystko jedno. Traktowała dziewictwo jak kotwicę przykuwającą ją do dzieciństwa. A potem się tej kotwicy pozbyła.
Nie spodziewała się, że będzie jej przykro. Z początku zresztą nie było. Sam akt ani nie rozczarował, ani nie oczarował; był tym, czym miał być – nowym odcieniem bliskości. Wspólnym sekretem.
A przynajmniej tak jej się zdawało.
– Wyglądasz inaczej, Karou – powiedział przyjaciel Kaza, Josef, gdy spotkali się następnym razem. – Czyżbyś… lśniła?
Kaz walnął go w ramię, by ten umilkł. Sprawiał przy tym wrażenie jednocześnie niepewnego i zadowolonego z siebie. Karou już wiedziała, że wszystko wygadał. Nawet dziewczynom, ponieważ ich rubinowe usta wyginały się w znaczących uśmiechach. Svetla – ta, z którą Karou później go przyłapała – posunęła się zresztą do komentarza wypowiedzianego z kamienną twarzą, jakoby peleryny wracały do mody. Kaz zarumienił się lekko, odwracając wzrok. To był jedyny sygnał świadczący o tym, że poczuł, że źle zrobił.
Karou nie powiedziała o tym nawet Zuzanie – początkowo nie zdecydowała się na to dlatego, że to było tylko ich wspomnienie, jej i Kaza, a potem dlatego, że się wstydziła. W ogóle nikomu się nie przyznała, ale Brimstone, jak to on, po prostu wiedział, domyślił się i wykorzystał okazję, żeby palnąć jej całe kazanie.
To dopiero było ciekawe!
Głos Handlarza Życzeń był tak głęboki, że równie dobrze mógłby stanowić cień faktycznego dźwięku; coś na granicy słyszalności.
– Nie znam w życiu zbyt wielu zasad – powiedział wtedy – ale podzielę się z tobą jedną z nich. Jest bardzo prosta. Nie przyjmuj w siebie nic zbędnego. Żadnych trucizn, chemikaliów, dymu, spalin, alkoholu, żadnych ostrych przedmiotów, nadprogramowych igieł, niezależnie czy mówimy o lekach, czy o tatuażach… no i żadnych nadprogramowych penisów.
– Nadprogramowychpenisów? – powtórzyła Karou, zachwycona tym sformułowaniem mimo targającej nią rozpaczy. – To istnieją jakieś programowe?
– Kiedy trafi ci się programowy, będziesz o tym wiedziała – odparł. – Nie zadowalaj się byle czym, dziecino. Zaczekaj na miłość.
– Miłość.
Cały zachwyt wyparował z niej w jednej chwili. Przecież wydawało jej się, że to była miłość.
– Miłość przyjdzie. Będziesz wiedziała – obiecał Brimstone, a ona z całego serca pragnęła mu wierzyć. W końcu żył od setek lat, czyż nie? Karou nigdy wcześniej nie myślała o jego ewentualnej miłości – jak patrzyła na Brimstone’a, niezbyt się do tego nadawał – ale miała nadzieję, że przez tych kilka wieków nabrał pewnej mądrości i że miał rację co do jej losu.
Ze wszystkich bowiem rzeczy na świecie to było jej największe sieroce pragnienie: pragnieniemiłości. A Kaz stanowczo go nie spełnił.
Koniuszek ołówka się złamał, tak mocno przyciskała go do papieru. W tej samej chwili wybuch wściekłości przemienił się w serię swędzących miejsc, co zrobiło z jej naszyjnika obróżkę, a Kaza właściwie zrzuciło z podestu. Karou puściła biżuterię i obserwowała chłopaka. Już biegł do drzwi z togą w ręce. Otworzył je i wypadł na zewnątrz, wciąż nagi jak go Pan Bóg stworzył, gorączkowo pragnąc uciec i znaleźć spokojne miejsce, w którym mógłby się oddać celebracji cierpienia.
Drzwi huknęły, a wszyscy w klasie zapatrzyli się z niedowierzaniem na pusty szezlong. Profesorka Fiala spoglądała na drzwi znad okularów. Karou poczuła falę wstydu.
Może przesadziła.
– Co się stało z Panem Gnojkiem? – zapytała Zuzana.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała Karou, wpatrując się w rysunek.
Na kartce widniał Kaz, cielesny i elegancki zarazem, i wyglądał, jakby czekał na przybycie kochanki. To mógłby być niezły szkic, ale go zepsuła. Linie pociemniały, tracąc całą subtelność. Kończyły się chaotycznymi skrobnięciami mającymi stanowić jego… nadprogramowypenis. Karou zaczęła się zastanawiać, co Brimstone by sobie pomyślał, gdyby ją teraz zobaczył. Zawsze krytykował jej nierozważne życzenia – ostatnio to, które sprawiło, że brwi Svetly stały się w ciągu nocy tak grube, aż przypominały gąsienice, i że odrastały natychmiast po wyregulowaniu.
– Kobiety i za mniejsze przewiny palono na stosie, Karou – oznajmił wtedy.
No to mam szczęście, że nie żyję w średniowieczu, pomyślała.
Reszta dnia w szkole przebiegła bez większych wrażeń. Podwójna lekcja chemii i koloru, potem kurs rysunku i lunch, po którym Zuzana poszła na zajęcia z lalkarstwa, a Karou na malarstwo. Jedne i drugie zajęcia trwały po trzy godziny, przez co wylądowały w tej samej zimowej ciemności, w której brodziły o poranku.
– To co, Trująca? – zapytała Zuzana, gdy wyszły na zewnątrz.
– Jeszcze pytasz? – rzuciła Karou. – Umieram z głodu.
Pochyliły głowy, kryjąc się przed lodowatym wiatrem, i ruszyły w stronę rzeki.
Praskie ulice przypominały fantasmagorię muśniętą zaledwie oddechem dwudziestego pierwszego wieku – cóż, należy dodać, że dwudziestym i dziewiętnastym też były jedynie muśnięte. Praga stanowiła miasto alchemików i marzycieli, a średniowiecznymi brukami spacerowały niegdyś golemy, mistycy, obce armie. Wysokie budynki lśniły złotem, karmazynem i lazurem, zdobione rokokowymi sztukateriami i przykryte spiczastymi dachami w obowiązkowym czerwonym kolorze. Barokowe kopuły mieniły się zielonym odcieniem starej miedzi, a gotyckie strzeliste wieże kościołów stały na baczność, gotowe wbić się w trzewia upadłych aniołów. Wiatr niósł wspomnienia magii, rewolucji, skrzypiec i wijących się niczym węże brukowanych alejek. Zakapiory w perukach Mozarta wyniosły na uliczne rogi muzykę kameralną, a w oknach sklepów i domów wisiały marionetki, upodabniając całe miasto do teatru, w którym za atłasową kurtyną przykucnęli niewidoczni lalkarze.
Nad wszystkim tym górował zamek na wzgórzu, o sylwetce ostrej niczym kolce róż. Po zmroku rozświetlała go iluminacja, przez co był skąpany w osobliwym świetle. Tego wieczoru chmury wisiały nisko, napęczniałe od śniegu, otaczając mlecznymi aureolami głowy ulicznych latarni.
Znacznie niżej, nad Czarcim Potokiem, znajdowała się Trująca Kuchnia, miejsce, do którego niemal nikt nie trafiał przypadkiem. Trzeba było wiedzieć, że ona tam jest, zanurkować pod nieoznakowaną arkadę, wprost na ślepe podwórze, za którym lśniły oświetlone latarniami szyby lokalu.
Niestety turyści nie musieli już liczyć na łut szczęścia, by odkryć to miejsce. W ostatnim wydaniu popularnego przewodnika Lonely Planet tajemnica została zdradzona światu:
Przylegający niegdyś do średniowiecznego klasztoru kościół spłonął jakieś trzysta lat temu, ale mnisie cele pozostały, toteż przemieniono je w najdziwniejszą knajpę na świecie, pełną klasycystycznych pomników wyposażonych w kolekcję właściciela – maski przeciwgazowe z czasów I wojny światowej. Legenda głosi, że jeszcze w średnich wiekach pewien kucharz postradał zmysły i otruł całą klasztorną załogę kotłem zatrutego gulaszu. Stąd wzięła się ponura nazwa lokalu oraz popisowe danie, ma się rozumieć – gulasz. Usiądź na atłasowej kanapie, oprzyj stopy o trumnę. Nikt nie powiedział, że czaszki za barem nie należą do zamordowanych mnichów…
W efekcie od pół roku ludzie z plecakami wsadzali głowy pod arkady, szukając strasznej Pragi, o której mogliby napisać na pocztówce.
Tego wieczoru jednak, jak odkryły dziewczyny, w Trującej było cicho. W kącie jakaś para obcokrajowców robiła swoim dzieciom zdjęcia w maskach przeciwgazowych, a przy barze siedziało kilku pochylonych mężczyzn. Lecz większość stolików – trumien otoczonych niskimi obitymi atłasem ławami – była wolna. Rzymskie pomniki postawiono, gdzie tylko się dało: bogowie naturalnych rozmiarów, nimfy pozbawione rąk czy skrzydeł. Pośrodku sali znajdował się zaś Marek Aureliusz na koniu – kopia pomnika ze wzgórz Kapitolu.
– O rany, Zaraza jest wolny – powiedziała Karou, ruszając ku rzeźbie.
I potężny cesarz, i jego wierzchowiec nosili maski przeciwgazowe, jak wszystkie inne pomniki w tym miejscu, co zawsze nasuwało Karou skojarzenie z Zarazą, jeźdźcem apokalipsy siejącym wokół mór. Ulubiony stolik dziewczyn znajdował się w cieniu rzeźby, dzięki czemu miały nieco prywatności, a jednocześnie widok na bar pomiędzy nogami konia. Mogły zatem patrzeć, czy do lokalu wchodzi ktoś ciekawy.
Odstawiły teczki i powiesiły płaszcze na kamiennych palcach Marka Aureliusza. Jednooki właściciel Trującej uniósł rękę zza baru, pozdrawiając je gestem. Odpowiedziały tym samym.
Przychodziły w to miejsce od dwóch i pół roku, odkąd skończyły piętnaście lat i uczęszczały do pierwszej klasy liceum. Karou była w Pradze nowa, nie zawarła jeszcze żadnych znajomości. Dopiero poznała czeski (nie że się go nauczyła; zażyczyła go sobie, ponieważ kolekcjonowała języki obce, a Brimstone zawsze obdarowywał ją nimi na urodziny) i wciąż brzmiał dziwnie w jej ustach, jakby smakowała nową przyprawę.
Wcześniej mieszkała w internacie w Anglii i chociaż mogła mówić z doskonałym brytyjskim akcentem, gdyby tylko chciała, trzymała się amerykańskiego, który poznała jako dziecko. A to dlatego, że rówieśnicy uważali ją za Amerykankę. Prawdę mówiąc jednak, nie czuła się przedstawicielką żadnej konkretnej narodowości. Wszystkie jej dokumenty były podrabiane, a akcenty – poza jednym, w jej ojczystym języku, nienależącym do ludzkich mów – fałszywe.
Zuzana była Czeszką pochodzącą z długiej linii rodu marionetkarzy z miejscowości Český Krumlov, perełki południowej Bohemii. Jej starszy brat wywołał w rodzinie skandal, idąc do wojska, ale Zuzana miała lalkarstwo we krwi i trzymała się rodzinnych tradycji. Podobnie jak Karou nie znała nikogo w szkole, toteż – jakby było to zapisane w gwiazdach – na początku pierwszego semestru zostały połączone w parę podczas zadania malowania muralu na okolicznej podstawówce. Realizacja tego zadania składała się z tygodnia wieczorów spędzanych na drabinach i późniejszych wypraw do Trującej Kuchni. Tam rozpoczęła się ich przyjaźń, a gdy skończyły malunek, właściciel lokalu zlecił im namalowanie scenki rodzajowej ze szkieletami w toalecie. W zamian za pracę fundował im przez miesiąc kolacje, zyskując gwarancję, że będą wracać do Trującej. Robiły to nadal ponad dwa lata później.
Zamówiły po misce gulaszu, a potem jadły go, rozmawiając o wyczynie Kaza, włosach w nosie nauczyciela chemii – Zuzana uznała, że można by je spokojnie zapleść w warkoczyki – oraz pomysłach na projekty semestralne. Temat rozmowy szybko przeskoczył na przystojnego nowego skrzypka w orkiestrze Teatru Marionetek.
– Ma dziewczynę! – jęknęła Zuzana.
– Co? Skąd wiesz?!
– Na przerwach zawsze pisze SMS-y.
– I to ma być dowód? Phi! Może potajemnie zwalcza zło i wypisuje wkurzające zagadki do swojej nemezis – zasugerowała Karou.
– Tak, to na pewno to. Dziękujęcibardzo.
– Mówię tylko, że mogą istnieć inne wyjaśnienia niż dziewczyna. A poza tym od kiedy ty się taka nieśmiała zrobiłaś? Po prostu do niego zagadaj!
– I co niby mam mu powiedzieć? Fajnie rzępolisz, przystojniaczku?
– No totalnie.
Zuzana prychnęła. W weekendy pracowała jako asystentka lalkarzy w teatrze i na kilka tygodni przed świętami zachorowała na tego skrzypka. Zazwyczaj nie była nieśmiała, w tym wypadku jednak nawet jeszcze z nim nie rozmawiała.
– Pewnie uważa mnie za dzieciaka – stwierdziła. – Nie wiesz, jak to jest być wzrostu dziesięciolatki.
– Wzrostu marionetki – poprawiła Karou bez cienia współczucia. Jej zdaniem filigranowość Zuzany była doskonała, przyjaciółka wyglądała jak wróżka, którą aż się chciało schować do kieszeni. Chociaż w tym przypadku wróżka mogła mieć wściekliznę i gryźć.
– Tak jest, oto Zuzana, niezwykła ludzka marionetka. Patrzcie tylko, jak tańczy. – Zuzana zaprezentowała dziwny taniec, jak lalka udająca baletnicę.
Zainspirowana tym Karou rzuciła:
– Hej! Właśnie to powinnaś zrobić w ramach projektu. Przygotuj wielkiego lalkarza, a ty będziesz jego marionetką. Czujesz to? Mogłabyś to zrobić tak, że kiedy będziesz się poruszać, to wyjdzie… lalkarstwo na odwrót? No wiesz, że ty, marionetka, tańczysz na sznurkach, ale tak naprawdę to twoje ruchy wprawiają w ruch dłonie lalkarza.
Zuzana zatrzymała się w pół ruchu, unosząc do ust pajdę chleba. Po jej rozmarzonym spojrzeniu Karou poznała, że przyjaciółka właśnie to sobie wyobraziła.
– To byłaby naprawdę duża lalka – stwierdziła.
– Mogę cię umalować, jak taką małą marionetkową baletnicę.
– Na pewno chcesz mi oddać ten pomysł? Jest twój.
– I co, miałabym zrobić wielką marionetkę? Bierz go.
– Dzięki. A masz już jakiś pomysł na swój projekt?
Karou nie miała. W poprzednim semestrze, gdy uczęszczała na zajęcia z kostiumografii, stworzyła anielskie skrzydła, które mogła zakładać na uprzęży, wyposażone w system dźwigienek, umożliwiający ich podwyższanie i obniżanie. W pełni rozłożone miały imponującą szerokość blisko siedmiu metrów. Zamocowała je też, żeby pokazać Brimstone’owi swoją produkcję, ale nigdy w nich do niego nie dotarła. Issa zatrzymała ją w holu i – ta łagodna Issa! – nasyczała na nią, a jej kobrzy kaptur otworzył się tak, jak Karou widziała tylko kilkukrotnie przez całe życie. „Z tych wszystkich abominacji musiałaś wybrać akuratanioła!”, rzuciła wtedy. „Zdejmuj je! Och, maleńka, nie mogę tego znieść, kiedy tak wyglądasz!” Wszystko to było bardzo dziwne. Teraz zaś skrzydła wisiały nad łóżkiem w malutkim mieszkanku Karou i zajmowały właściwie całą ścianę.
W tym semestrze musiała wymyślić temat serii obrazów, lecz jak dotąd nic nie budziło w niej ekscytacji. Rozważała różne pomysły, gdy wtem usłyszała dźwięk dzwonków zawieszonych przy drzwiach. Do środka weszło kilku mężczyzn, a wzrok Karou przykuł przemieszczający się szybko cień za jednym z nich. Miał kształt i rozmiar wrony, ale nie był niczym równie przyziemnym.
Był to bowiem Kiszmisz.
Wyprostowała się i rzuciła pospieszne spojrzenie na przyjaciółkę. Zuzana akurat szkicowała w zeszycie postać marionetki. Właściwie nie odpowiedziała, gdy Karou przeprosiła i odeszła od stolika. Dziewczyna poszła do toalety, a cień podążył za nią, skryty, niewidoczny dla innych.
Posłaniec Brimstone’a miał sylwetkę i dziób wrony, ale przy tym błoniaste skrzydła nietoperza, a gdy wystawiał język, ukazywało się jego rozdwojone zakończenie. Wyglądał jak żywcem wyjęty z obrazu Hieronima Boscha. W szponach trzymał jakąś kartkę. Kiedy Karou ją wzięła, zauważyła, że ostro zakończone pazury przedziurawiły papier.
Rozłożyła skrawek papieru i przeczytała notatkę, co zajęło jej dwie sekundy. Wiadomość była bowiem krótka: Sprawa wymagająca natychmiastowej uwagi. Przyjdź.
– Nigdy nie powie „przyjdź, proszę” – mruknęła do Kiszmisza.
Stwór przechylił głowę na bok na podobieństwo faktycznej wrony, jakby chciał zapytać: To przyjdziesz?
– Idę, już idę – westchnęła. – Jak zawsze, co nie?
Chwilę później oznajmiła Zuzanie:
– Muszę spadać.
– Co? – Przyjaciółka podniosła wzrok znad szkicownika. – A co z deserem?
Stał już na trumnie: dwa talerzyki ze strudlami jabłkowymi, a do tego herbata.
– Oż cholera – mruknęła Karou. – Nie mogę. Mam sprawy.
– Ty i te twoje sprawy. Co jest nagle takie pilne?
Zerknęła na leżący na trumnie telefon Karou i zauważyła, że nikt nie dzwonił.
– Różne takie – odparła Karou, a Zuzana odpuściła, wiedząc z doświadczenia, że nie może nawet marzyć o szczegółach.
Karou miała rzeczy do zrobienia. Czasem zajmowały kilka godzin, a innym razem przepadała na parę dni. Wracała wykończona i potargana, niekiedy blada, niekiedy ze skórą spaloną słońcem albo kulejąca, albo ze śladem zębów, a raz nawet z gorączką nie do zbicia, która po kilku dniach okazała się malarią. „Jak udało ci się złapać tropikalną chorobę?”, zapytała wtedy Zuzana, a Karou odpowiedziała: „Och, sama nie mam pojęcia. Może w tramwaju? Przedwczoraj jakaś stara baba kichnęła mi prosto w twarz”. „Tak nie da się złapać malarii”. „No wiem, ale to było obrzydliwe. Rozważam kupno motoroweru, żeby nie musieć już się kisić w tramwaju”.
Na tym stanęła tamta rozmowa. Przyjaźń z Karou oznaczała, że trzeba odpuścić sobie próby całkowitego jej poznania.
Teraz Zuzana tylko westchnęła i rzuciła:
– Spoko. Dwa strudle dla mnie. Jak zrobię się gruba, to będzie twoja wina.
Z tymi słowy pozwoliła przyjaciółce opuścić Trującą Kuchnię. Cień prawie-jak-wrony wypadł za drzwi tuż przed Karou.
Dalsza część w wersji pełnej
