43,99 zł
Bestsellerowa historia w nowym wydaniu z okładką świecącą w ciemności!
„Dawno, dawno temu Anioł i Diabeł trzymali wspólnie kość życzeń.
Gdy ją przełamali, świat pękł na pół.”
"Karou żyje" – tylko ta myśl o tym powstrzymuje Akivę od porzucenia nadziei na wspólną przyszłość. Anioł stawia wyznacza sobie jeden cel: odnajdzie dziewczynę za wszelką cenę. Nawet jeśli po raz kolejny będzie musiał sprzeciwić się anielskiemu prawu i stanąć twarzą w twarz z Hazaelem i Liraz – rodzeństwem, któremu zawdzięcza wszystko.
Karou jest na służbie u Białego Wilka i jako rezurekcjonistka próbuje chronić dziedzictwo Brimstone’a. Choć wróciła do swojego ludu, nadal czuje się obco. Wciąż przeszywają ja oceniające spojrzenia i tylko posługa czyni ją nietykalną. Rozsądek nakazuje jej lojalność wobec chimer, jednak serce nie potrafi zapomnieć o Akivie. O serafinie, który stał się jej zgubą…
Przeczytajcie kontynuację kultowej „Córki dymu i kości” i sprawdźcie, czy kochankom będzie dane spotkać się ponownie.
Laini Taylor to mistrzyni światotwórstwa, a jej niesamowita wyobraźnia i liryczna proza sprawiły, że od ponad dekady nie przestaję myśleć o tej książce. Trzymacie w rękach najbardziej oryginalną serię młodzieżowego fantasy, jaką znam. Zaufajcie autorce i pozwólcie, aby klimat Pragi wciągnął was w historię pełną zdrad, miłości i fantastycznych chimer.
Magdalena Adamus, @catusgeekus
Z kart tej książki wręcz emanuje specyficzny, niesamowity klimat. Miejcie się jednak na baczności: nie utońcie w morzu sekretów Karou, tylko razem z nią nauczcie się w nim pływać. Książki takie jak ta przypominają mi o moim zamiłowaniu do „starszego” YA, które jak najbardziej zasługuje na drugie życie w teraźniejszej popkulturze.
Zuzanna Garczyńska, @divergent.library
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 556
Data ważności licencji: 6/7/2029
Tytuł oryginału: Days of Blood & Starlight
Copyright © 2012 by Laini Taylor
This edition published by arrangement with Little Brown Books for Young
Readers, a division of Hachette Book Group Inc., New York, New York, USA.
All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Joanna Krystyna Radosz
Wydawca prowadzący: Natalia Karolak
Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Magdalena Kowalczuk
Adiustacja i korekta: d2d.pl
Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska
Cover art copyright © 2020 by Jelena Kevic Djurdjevic
Cover design by Karina Granda
Cover copyright © 2020 by Hachette Book Group, Inc.
Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania,
Mapka w książce oraz ozdobniki w książce i na okładce: Agnieszka Gontarz
Ilustracja (pióro) we wnętrzu książki: aksol / Shutterstock
Glosariusz: Wydawnictwo Otwarte
ISBN 978-83-8135-657-2
www.moondrive.pl
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
Dla Jima,
Dawno, dawno temu
anioł i diabeł trzymali wspólnie kość życzeń.
Gdy ją przełamali, świat pękł na pół.
Dziewczyna na moście
Praga, początek maja. Ciężkie, szare niebo wisiało nisko nad bajkowymi dachami. Cały świat patrzył na miasto, nawet satelity miały za zadanie obserwować most Karola, na wypadek gdyby… goście… mieli powrócić. W czeskiej stolicy już wcześniej zdarzały się rzeczy osobliwe, lecz nigdy w takim stopniu. Przynajmniej nie odkąd można je było nagrać i udowodnić. I wycisnąć do cna jak cytrynę.
– Błagam, powiedz, że chce ci się siku!
– Że co? Nie. NIE. Nie chce mi się. Nawet o to nie proś.
– No weź. Sama bym to zrobiła, ale nie mogę. Jestem dziewczyną.
– Wiem. Życie jest strasznie niesprawiedliwe. Ale mimo to nie zamierzam nasikać na byłego faceta Karou.
– Co? Nawet nie zamierzałam cię o to prosić. – Najbardziej rozsądnym tonem, na jaki było ją stać, Zuzana wyjaśniła: – Chcę, żebyś nasikał do balonu, a ja go na niego zrzucę.
– Aha. – Przez jakieś półtorej sekundy Mik udawał, że rozważa tę prośbę, po czym odpowiedział: – NIE.
Zuzana odetchnęła ciężko.
– No dobra. Ale wiesz, że na to zasłużył.
Cel stał kilka metrów przed nimi, otoczony międzynarodową ekipą reporterską, i udzielał wywiadu. Nie po raz pierwszy. Nawet nie po raz dziesiąty. Zuzana straciła już rachubę. Szczególnie przykry był fakt, że chłopak robił to na progu bloku Karou, budynku, którym policjanci i ochroniarze interesowali się już dostatecznie, i to zanim media zaczęły rozgłaszać jego adres.
Kaz postanowił wykorzystać moment, by przysporzyć sobie sławy jako były partner „dziewczyny na moście”. Tak nazywano Karou po niezwykłym zajściu, które sprawiło, że oczy całego świata skierowały się na Pragę.
– Anioły – wykrztusiła jedna z reporterek, młoda i piękna, typowa przedstawicielka dziennikarek telewizyjnych, których uroda jest połączeniem fotomodelki i płatnej zabójczyni. – Co pan o tym sądzi?
Kaz tylko się zaśmiał, a Zuzana, przewidziawszy to, udała śmiech, wtórując mu.
– O czym? Że anioły faktycznie istnieją czy że moja dziewczyna jest przeciwko nim?
– Twoja BYŁA dziewczyna – syknęła Zuzana.
– Chyba jedno i drugie. – Dziennikarka się zaśmiała.
– Ani jedno, ani drugie – przyznał Kaz. – Ale Karou zawsze otaczała aura tajemniczości.
– To znaczy?
– Nie uwierzyłaby pani, jaka była skryta. Ja nawet nie wiem, jakiej była narodowości ani jak miała na nazwisko, o ile miała jakiekolwiek.
– Nie martwiło to pana?
– Podobało mi się raczej. Piękna, tajemnicza dziewczyna? Miała w bucie nóż, znała wiele języków i stale rysowała potwory w tym swoim…
– Opowiedz, jak wyrzuciła cię przez okno! – wrzasnęła Zuzana.
Kaz udawał, że nie słyszy. Dziennikarka jednak usłyszała.
– To prawda? Zrobiła panu krzywdę?
– Cóż, nie było to najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. – Zaśmiał się czarująco. – Nic mi się nie stało. To chyba była moja wina, przestraszyłem ją. Nie chciałem, ale wcześniej chyba się z kimś pobiła, więc reagowała instynktownie. Była cała zakrwawiona i bez butów, chociaż padał śnieg.
– To straszne! Powiedziała panu, co się stało?
Znowu to Zuzana krzyknęła:
– Nie! Była zbyt zajęta wyrzucaniem go przez okno.
– Właściwie to były drzwi – odparł Kaz, posyłając jej gniewne spojrzenie. Wskazał znajdujące się za nim przeszklone wejście. – Te drzwi.
– Te o tutaj? – Dziennikarka nie potrafiła ukryć zachwytu.
Dotknęła drzwi, jakby to było coś ważnego, jakby szkło, które zastąpiło szybę rozbitą przelatującym przez nią ciałem fatalnego aktora, w jakimś sensie stanowiło symbol dla świata.
– Prooszę? – Zuzana spojrzała na Mika. – Stoi tuż pod balkonem.
Miała klucze do mieszkania Karou, co się przydało, kiedy postanowiła wynieść z lokalu przyjaciółki szkicowniki, nim położyli na nich ręce śledczy. Karou chciała, by Zuzana się tu przeprowadziła, ale teraz, dzięki staraniom Kaza, okolica za bardzo przypominała cyrk.
– Spójrz tylko. – Zuzana wskazała do góry. – Zleci mu prosto na głowę. A ty wypiłeś tyle herbaty…
– Nie.
Dziennikarka pochyliła się w stronę Kaza i konspiracyjnym tonem zapytała:
– To gdzie ona teraz jest?
– No serio? – wymamrotała Zuzana. – Tak jakby wiedział. Jakby nie zdradził tego ostatnim dwudziestu pięciu dziennikarzom, bo zachował ten sekret dla tej jednej jedynej.
Tymczasem stojący na schodkach Kaz wzruszył ramionami.
– Wszyscy to widzieliśmy. Odleciała.
Pokręcił głową, jakby w to nie dowierzał, po czym spojrzał wprost do kamery. Był o wiele przystojniejszy, niż na to zasługiwał. Przez Kaza Zuzana marzyła, by dało się odbierać urodę za złe zachowanie.
– Odleciała – powtórzył, otwierając szeroko oczy w udawanej zadumie. Rozgrywał te wywiady niczym rolę na deskach teatru, wciąż tę samą, z malutkimi zmianami w zależności od pytań. To już robiło się nudne.
– I nie ma pan pojęcia, gdzie mogła się udać?
– Nie. Zawsze gdzieś znikała, na długie dni. Nigdy nie mówiła, dokąd się wybiera, ale po powrocie zawsze była wyczerpana.
– Sądzi pan, że tym razem wróci?
– Mam nadzieję. – Jeszcze jedno głębokie spojrzenie w obiektyw kamery. – Wie pani, tęsknię za nią…
Zuzana jęknęła, jakby nagle coś ją zabolało.
– Raaaany, niech on się zamknie.
Ale Kaz się nie zamknął. Odwrócił się do dziennikarki i oznajmił:
– Szczęście w nieszczęściu, że mogę to wykorzystać w pracy. Tę tęsknotę i zadumę. Pogłębiają one moją grę.
Innymi słowy: Dość już o Karou, porozmawiajmy o mnie.
Dziennikarka złapała się na haczyk.
– Zatem jest pan aktorem – zaćwierkała.
Tego już było dla Zuzany zbyt wiele.
– Idę na górę – poinformowała Mika. – Możesz wstrzymywać tę sikoherbatkę, poradzę sobie.
– Zuze, co ty… – zaczął Mik, ale ona już biegła na górę.
Ruszył za nią.
Gdy trzy minuty później różowy balon przeciął powietrze i wylądował dokładnie na głowie Kazimira, ten powinien być Mikowi wdzięczny. To nie „sikoherbatka” wystrzeliła na niego. Były to perfumy, kilka butelek perfum pomieszanych z sodą oczyszczoną, która zmieniła je w idealnie lepką pastę. Mieszanina pokryła mu włosy i zapiekła w oczy, a wyraz jego twarzy był iście bezcenny, co nie uszło uwadze Zuzany. Wprawdzie wywiadu nie transmitowano na żywo, lecz kablówka postanowiła go pokazać.
Pokazywać. W kółko.
Było to zwycięstwo, chociaż pyrrusowe. Kiedy bowiem Zuzana wybrała numer Karou – po raz 86 400 – od razu włączyła się poczta głosowa i dziewczyna już wiedziała, że telefon jest nieaktywny. Przyjaciółka zniknęła, zapewne gdzieś w innym świecie, i nawet oglądanie na zapętleniu zapowietrzonego Kaza w perfumowej paście oraz resztkach różowego balonu nie mogło tego naprawić.
Siki by na pewno pomogły.
Popiół i aniołowie
Niebo nad Uzbekistanem tamtej nocy.
Portal był powietrzną szczeliną. Wiatr hulał po niej w obie strony, sycząc, jakby cedził coś przez zęby. Poruszające się krawędzie ukazywały fragment nieba z innego świata. Akiva przyglądał się ruchom gwiazd układających się wzdłuż cięcia – i szykował do przelotu. Gwiazdy z Erec migotały, to widzialne, to niewidzialne, to widzialne, to niewidzialne. On podobnie. Po drugiej stronie spodziewał się strażników i nie był pewny, czy powinien się ujawniać.
Co czekało go w jego świecie?
Jeżeli rodzeństwo zdemaskowało go jako zdrajcę, strażnicy pojmą go na miejscu, a w każdym razie spróbują to zrobić. Nie chciał wierzyć, że Hazael i Liraz mogliby go wydać, ale wciąż miał wyraźnie w pamięci ich miny na odchodne: wściekłość Liraz z powodu jego zdrady i milczącą odrazę Hazaela.
Nie mógł ryzykować bycia pojmanym. Prześladowała go inna mina na odchodne, spojrzenie ostrzejsze i świeższe niż tamte.
Karou.
Przed dwoma dniami pozostawiła go w Maroku, spojrzawszy przez ramię po raz ostatni, tak strasznie, że niemal wolałby, by go zabiła. Najgorszy wcale nie był jej żal. Najgorsza była nadzieja, uparta, złudna nadzieja, że nie powiedział jej prawdy, że to nie mogła być prawda. On zaś, przepełniony niczym niezmąconą beznadzieją, wiedział, że to właśnie była prawda.
Chimery zgładzono. Jej rodzina nie żyła.
A wszystko z jego winy.
Rozpacz nie dawała mu o sobie zapomnieć. Podgryzała go raz po raz i czuł każde to ugryzienie, zęby wyszarpujące mu mięso, przeżuwającą trzewia mękę, niemożliwą do zniesienia realność koszmaru na jawie – tego, co uczynił. Być może właśnie w tej chwili Karou stała po kostki w popiołach swojego ludu, osamotniona wśród poczerniałych ruin Loramendi. Albo jeszcze gorzej, mogła być w towarzystwie tego czegoś, Razguta, stwora, który zaprowadził ją z powrotem do Erec. Co się z nią działo?
Powinien był ruszyć za nimi. Karou nie rozumiała, że nie wraca do świata ze swoich wspomnień. Nie znajdzie w nim pomocy ani ukojenia, tylko popiół i aniołów. Na dawnych wolnych ziemiach gęsto rozstawiono patrole serafinów, a jedyne chimery, zakute w łańcuchy, były prowadzone na północ pod uderzeniami batów poganiaczy niewolników. Dostrzegą ją, któż nie dostrzegłby tych niebieskich włosów i zdolności latania mimo braku skrzydeł? Mogą ją zabić albo pojmać.
Akiva musiał ją znaleźć, nim zrobi to ktoś inny.
Razgut twierdził, że zna pewien portal, a biorąc pod uwagę, kim był – Upadłym – prawdopodobnie mówił prawdę. Akiva bezskutecznie próbował wyśledzić tę parę, ale ostatecznie nie miał innego wyboru, jak tylko zawrócić i przefrunąć przez portal, który sam odkrył na nowo: ten, przed którym się teraz znajdował. W czasie zmitrężonym podczas latania nad oceanami i górami mogło się wydarzyć cokolwiek.
Wybrał niewidzialność. Z daniną poszło prosto. Za magię trzeba było zapłacić bólem, a stare urazy Akivy zapewniały mu go dostatecznie dużo. To była drobnostka, wziąć ten ból i wymienić go na tyle magii, ile potrzebował, by wymazać swoją postać z powietrza.
A potem wyruszył do domu.
Okolica zmieniła się nieznacznie. Tutejsze góry bardzo przypominały ziemskie, choć w świecie ludzi w oddali migotały światła Samarkandy. Tutaj nie było miasta, jedynie wieża obserwacyjna na jednym ze szczytów, para serafinowych strażników spacerowała wte i wewte po krawędzi, a na niebie wisiał prawdziwy znak rozpoznawczy Erec: dwa księżyce, jeden jasny, drugi widmowy, niemal niewidoczny.
Nitid, jasna siostra, była chimerycką boginią właściwie wszystkiego – to znaczy oprócz skrytobójców i tajemnych kochanków. To należało do domeny Ellai.
Ellai. Na jej widok Akiva napiął wszystkie mięśnie. „Znam cię, aniele”, mogłaby wyszeptać. Czyż bowiem nie spędził miesiąca w jej świątyni, pijąc z jej świętego źródła, czyż nie krwawił doń, gdy Biały Wilk omal nie pozbawił go życia?
Bogini skrytobójców spróbowała mej krwi, pomyślał, zastanawiając się, czy jej zasmakowała i czy Ellai zapragnęła więcej.
Pomóż mi znaleźć Karou całą i zdrową, a możesz dostać wszystko, co do kropli.
Poleciał na południowy zachód, czując kłującą obecność strachu ciągnącego go niczym haczyk. Przyspieszył, gdy słońce poczęło wstawać, a strach przerodził się w panikę, że przybędzie za późno. Za późno i… co? Znajdzie ją martwą? W kółko przeżywał na nowo chwilę egzekucji Madrygał: głuchy odgłos, z jakim jej głowa spadła z podwyższenia, i stukot rogów, które powstrzymały ją od potoczenia się dalej. Oczyma duszy widział jednak już nie Madrygał, lecz Karou, ta sama dusza w innym ciele, już bez rogów zatrzymujących głowę staczającą się z szafotu. Jedynie o niewiarygodnie niebieskich włosach. I chociaż jej oczy były teraz czarne, nie zaś brązowe, tak samo zgasłoby w nich światło, tak samo patrzyłaby martwym wzrokiem i tak samo by zniknęła. Znowu. Znowu i na zawsze, ponieważ nie było już Brimstone’a, który przywołałby ją z martwych. Od teraz śmierć oznaczała śmierć.
Jeśli tam nie dotrze… Jeśli jej nie znajdzie…
Wreszcie pojawiło się przed nim: pobojowisko będące niegdyś Loramendi, warownym grodem chimer. Obalone wieże, skruszone mury obronne, zwęglone kości, a wszystko to wśród wirującego popiołu. Nawet żelazne kraty niegdyś obejmujące miasto były wygięte niczym rękami bóstw.
Akiva miał wrażenie, że dławi się własnym sercem. Przefrunął nad ruinami, rozglądając się w poszukiwaniu niebieskiej plamy pośród ogromu szarości i czerni, jego własnego potwornego triumfu. Nic jednak nie znalazł.
Karou tutaj nie było.
Szukał cały dzień – i kolejny, w Loramendi i w okolicach, wściekle zastanawiając się, gdzie mogła się podziać. Próbował nie dopuszczać do siebie innego pytania: co się z nią mogło stać. Lecz w miarę upływu godzin scenariusze stawały się coraz czarniejsze, a strach przeistaczał się w koszmarne wizje zainspirowane tym, co sam widział i co sam zrobił. Prześladowały go obrazy. Raz po raz przyciskał dłonie do oczu, by je wymazać. Nie Karou. Ona musiała przeżyć.
Akiva nie mógł sobie poradzić z myślą, że znalazłby ją w innym stanie.
Panna Cisza w Eterze
Od: Zuzana <[email protected]>
Temat: Panna Cisza w Eterze
Do: Karou <[email protected]>
No dobra, Panno Cisza w Eterze, chyba przepadłaś i nie docierają do ciebie moje BARDZO WAŻNE WIADOMOŚCI.
Przepadłaś w INNYM ŚWIECIE. Zawsze wiedziałam, że jesteś powalona, ale tego to nawet ja się nie spodziewałam. Gdzie jesteś, co wyprawiasz? Nie masz pojęcia, jak się tym zamartwiam. Jak ci jest? Z kim jesteś? (Z Akivą, prooooszę?) A co najważniejsze – czy tam też jest czekolada? Domyślam się, że nie mają sieci satelitarnej i że nie jest tak prosto se wrócić i do nas wpaść, a przynajmniej taką mam nadzieję, bo jak się okaże, że gdzieś się szlajasz i nie przyszło ci do głowy, żeby mnie odwiedzić, mogę wybrać przemoc. Mogę wybrać to, co, no wiesz, kiedy ludziom pocą się oczy i zaczynają robić głupie rzeczy… jak to się nazywało? Chyba… płacz?
Albo inaczej. Mogę zamiast tego Cię WALNĄĆ i ufać, że mi nie oddasz, ponieważ jestem uroczo filigranowa. To zupełnie tak, jakby uderzyć DZIECKO.
(Albo małego borsuczka).
W każdym razie. Tu u nas wszystko okej. Zrzuciłam na Kaza bombę perfumową i pokazali to w TV. Publikuję Twoje szkicowniki pod moim nazwiskiem i podnajęłam Twoje mieszkanie piratom. Piratom niemającym pojęcia o higienie osobistej. Dołączyłam do anielskiej sekty, codziennie chodzę na kółko różańcowe, a do tego BIEGAM, żeby móc wcisnąć się w mój strój na apokalipsę, który oczywiście stale noszę przy sobie tak na WSZELKI wypadek.
Pomyślmy… co tam jeszcze? [przygryza wargę]
Z oczywistych względów turystów jest jeszcze więcej niż zwykle. Moja mizantropia ma się doskonale. Nienawiść bucha ze mnie niczym para z kreskówkowych postaci. Marionetki to dobry biznes, ale zaczyna mi się nudzić, nie wspominając o tym, że stale popylam w baletkach, jakby jutra miało nie być – a hej, jeśli wierzyć anielskim sektom, to nie będzie.
(ALE SUPER!)
Mik jest świetny. Ostatnio byłam trochę przybita (ekhem) i wiesz, co zrobił, żeby mnie pocieszyć? No to tak, opowiedziałam mu o tym, jak byłam mała i wydawałam wszystkie żetony w wesołym miasteczku na ten konkurs z ciachem do wygrania, bo strasznie, ale to naprawdę strasznie chciałam zjeść sama całe wielkie ciacho – ale nie wygrałam, a potem zorientowałam się, że mogłabym przecież KUPIĆ całe ciacho i nadal mieć żetony na atrakcje, i to był najgorszy dzień w moim życiu. Wyobraź sobie, zrobił mi taki konkurs! Taneczny tor przeszkód z numerami na podłodze, muzyką i SZEŚCIOMA WIELKIMI CIACHAMI, a jak już wygrałam WSZYSTKIE, to poszliśmy z nimi do parku i karmiliśmy się nawzajem tymi superdługimi widelcami jakieś pięć godzin. To był najlepszy dzień w moim życiu.
Jest najlepszy – do czasu, aż przyjdzie ten, w którym wrócisz.
Kocham cię i mam nadzieję, że jesteś bezpieczna i szczęśliwa, i gdziekolwiek jesteś, ktoś (Akiva?) też robi Ci takie konkursy czy co tam ogniści anielscy chłopcy robią dla swoich dziewczyn.
Z buziakami i piąchami
Zuze
Koniec tajemnic
– Och. To dość nieoczekiwane.
Hazael. I Liraz obok. Akiva czekał na nich. Było już bardzo późno, a on przycupnął na arenie treningowej za koszarami na przylądku Armasin, dawnym chimeryckim garnizonie, do którego wysłano ich oddział pod koniec wojny. Akurat wykonywał rytualne kata, ale teraz opuścił miecze i spojrzał na nich, czekając, co zrobią.
Od powrotu nikt go nie niepokoił. Strażnicy oddali mu honory z tradycyjnym już szczerym szacunkiem. Wszak był dla nich Biczem na Bestie, Księciem Bękartów, bohaterem, to nie uległo zmianie. Wyglądało więc na to, że Hazael i Liraz nie donieśli na niego dowództwu albo wiedza na ten temat jeszcze nie dotarła na najniższe szczeble. Mógł podejść do sprawy ostrożniej, zamiast się pokazywać, nie wiedząc, co go czeka, ale był jak oczadziały.
Po tym, co znalazł w jaskiniach Kirinów.
– Czy powinnam uznać, że uraził moje uczucia, skoro nie przyszedł do nas? – zapytała Liraz Hazaela, opierając się o ścianę z rękoma splecionymi na piersi.
– Uczucia? – Hazael zmrużył oczy. – To ty je masz?
– Jakieś tam mam – odparła. – Tylko nie takie głupie jak żal. – Spojrzała spode łba na Akivę. – Czy tam miłość.
Miłość.
Wszystko, co w Akivie było roztrzaskane, zacisnęło się z gniewnym pomrukiem.
Za późno. Przybył za późno.
– Powiadasz, że mnie nie kochasz? – zapytał Hazael. – Ja w każdym razie kocham ciebie. Tak sądzę. – Urwał w zadumie. – A nie. Nieważne. To tylko strach.
– Tego też nie znam – stwierdziła Liraz.
Akiva nie wiedział, czy to prawda. Powątpiewał w to, choć Liraz faktycznie mogła rzadziej niż inni odczuwać strach i lepiej go skrywać. Już jako dziecko była niepowstrzymana, pierwsza wskakiwała na arenę sparingową niezależnie od tego, kogo miała za przeciwnika. Ją i Hazaela znał tak długo jak siebie. Urodzili się w haremie imperatora w tym samym miesiącu, we trójkę trafili do Nieślubnych – legionu bękartów Jorama zrodzonych z jego conocnych schadzek – i razem dorastali jako broń swego kraju. Byli więc bronią wierną, we troje walczyli ramię w ramię w niezliczonych bitwach, aż do chwili, gdy życie Akivy uległo zmianie, a ich życie nie.
A teraz wszystko ponownie się zmieniło.
Co się właściwie stało i kiedy? Zaledwie kilka dni minęło od Maroka i tamtego spojrzenia przez ramię. To niemożliwe. Co się stało?
Akiva był oszołomiony. Czuł, jakby uwięziła go warstwa powietrza. Miał wrażenie, że głosy do niego nie docierają – słyszał je, lecz jak przez ścianę, nie do końca obecny. Próbował znaleźć równowagę poprzez katę, osiągnąć sirithar, stan wewnętrznego spokoju, gdy ruchami szermierza kierują bogogwiazdy. Okazało się, że źle wybrał ćwiczenie. Był wszak spokojny. Wręcz nienaturalnie spokojny.
Hazael i Liraz patrzyli na niego osobliwie. Wymieniali spojrzenia.
Zmusił się do wypowiedzenia słów:
– Poinformowałbym, że wróciłem, lecz wiedziałem, że wy i tak już wiecie.
– Ja wiedziałem. – Hazael odezwał się niemal przepraszająco.
Wiedział o wszystkim, co się dzieje. Łagodny, wiecznie z leniwym uśmiechem na twarzy, sprawiał wrażenie wyzutego z ambicji, a zatem niegroźnego. Chętnie z nim rozmawiano. Był urodzonym szpiegiem, sympatycznym i pozbawionym ego, a jednocześnie dogłębnie i w niezauważony sposób podstępnym.
Liraz też była podstępna, lecz przy tym stanowiła przeciwieństwo określenia „niegroźna”. Lodowa piękność o miażdżącym spojrzeniu, nosiła jasne włosy splecione w ciasne warkoczyki, tuzin rzędów jeden przy drugim – jej braciom zawsze się wydawało, że ich zrobienie jest okupione bólem. Hazael droczył się z nią często, że powinna wykorzystywać fryzurę jako daninę bólu. Palce Liraz zaś, teraz bębniące rytmicznie o ramiona, były tak gęsto pokryte dowodami zabójstw, że z daleka zdawały się całkowicie czarne.
Kiedy pewnej nocy, dla hecy i zapewne na lekkim rauszu, jacyś żołnierze z ich oddziału urządzili głosowanie na osobę, w której nie chcieliby mieć wroga, jednogłośnie wybrano Liraz.
I oto byli oni, najbliżsi towarzysze Akivy, jego rodzina. Co to za spojrzenia wymieniali? Patrzył z dystansu, jakby to los innego żołnierza wisiał na włosku. Cóż takiego zamierzali?
Okłamał ich, przez lata skrywał tajemnice, zniknął bez wyjaśnienia, a potem, na moście w Pradze, stanął przeciwko nim. Wiedział, że nigdy nie zapomni tej strasznej chwili, gdy znalazł się między nimi a Karou i musiał wybrać – i nieważne, że to nie był wybór, ale zaledwie iluzja. Nie wyobrażał sobie, by mogli mu to wybaczyć.
Powiedz coś, zmitygował sam siebie. Ale co? Dlaczego w ogóle wrócił? Nie wiedział, co innego ma zrobić. Ci dwoje byli mu bliscy nawet po wszystkim, co się stało.
– Nie wiem, co mam powiedzieć – stwierdził. – Co zrobić, byście zrozumieli…
Liraz nie dała mu dokończyć.
– Nigdy nie zrozumiem tego, co zrobiłeś.
Jej głos był zimny jak stal. Akiva usłyszał w nim – a może tylko mu się wydawało – to, czego nie powiedziała teraz, lecz wcześniej.
Kochanek bestii.
Trafiła w czuły punkt.
– Zgadzam się, jakżebyś mogła zrozumieć?
Niegdyś wstydził się swej miłości do Madrygał. Teraz jedynym powodem jego wstydu był tamten wstyd. Tylko ta miłość była czysta wśród czynów, których dokonał w życiu.
– To dlatego, że nie czujesz miłości? – zapytał. – Niedotykalska Liraz. To nawet nie jest życie. Jesteś po prostu tym, czego on od nas chce. Nakręcaną żołnierką.
Jej przepełniona nieufnością twarz rozjaśniła się wściekłością.
– Chcesz mnie uczyć, jak kochać, Panie Bękarcie? Dziękuję, postoję. Widzę, jak tobie to posłużyło.
Akiva poczuł, jak gniew wymyka się spod kontroli. Gniew bowiem stanowił ostatnie drżenie życia w skorupie, która po nim pozostała. Liraz powiedziała prawdę. Tylko spójrzcie, jak posłużyła mu miłość.
Przygarbił się, opuszczając miecze aż do ziemi. Gdy zaś siostra wzięła ze stojaka topór i syknęła: „Nithilam”, nie pokazał po sobie zaskoczenia.
Hazael wyjął swój wielki miecz i spojrzał na Akivę tak, jak wcześniej mówił – z pewnym odcieniem skruchy.
A potem na niego natarli.
Nithilam stanowiło dokładne przeciwieństwo sirithar, było bowiem chaosem, gdy wszystko już stracone. Było to nieboskie bitewne szaleństwo z jednym celem: zabić, miast zginąć. Chaotyczne, bezkształtne, brutalne – takie jak atak rodzeństwa Akivy.
Odruchowo ruszył do bloku. Gdziekolwiek podziewał się wcześniej, zagubiony w myślach, teraz był tutaj, tak po prostu. Wyraźnie usłyszał brzęk stali uderzającej o stal. Tysiąc razy ścierał się w sparingach z Hazaelem i Liraz, teraz jednak było inaczej. Od pierwszego zetknięcia czuł ciężar ich uderzeń – pełną siłę, bez cienia błędu. Ale z pewnością nie była to prawdziwa napaść. Czy jednak była?
Hazael trzymał potężny miecz oburącz, toteż choć jego ciosom brakowało szybkości i zwinności ciosów Akivy, miały one ogromną siłę.
Liraz, z mieczem wciąż w pochwie u pasa, wybrała topór wyłącznie dla barbarzyńskiej przyjemności płynącej z jego rękojeści. Mimo szczupłej sylwetki i jęków przy wprawianiu broni w ruch Liraz wykonała kilka śmiertelnie niebezpiecznych wymachów blisko dwumetrową rękojeścią zakończoną podwójnym ostrzem i piką długości połowy ręki Akivy.
Zaraz musiał poderwać się w powietrze, by uniknąć ciosu, oprzeć się stopami o bartyzan i odpowiedzieć, robiąc sobie przestrzeń. Lecz Hazael już pędził mu na spotkanie, a Akiva zablokował cięcie, które wstrząsnęło całym jego szkieletem i ściągnęło go na ziemię. Wylądował przykucnięty i zaraz napotkał topór. Musiał zrobić unik, a topór huknął o ziemię, żłobiąc szczelinę dokładnie tam, gdzie przed chwilą stał Akiva. Potem serafin obrócił się, blokując cios miecza Hazaela – tym razem wyszło idealnie, sparował bowiem tak, że siła uderzenia spłynęła po jego ostrzu i przepadła wśród powietrza.
Walczyli dalej.
I dalej.
Czas zawisł pośród chaosu nithilam, a Akiva kierował się już tylko instynktami i żył wewnątrz własnej broni.
Ciosy nadchodziły jeden za drugim, a on robił uniki, parował, ale nie kontratakował. Nie miał na to czasu ani miejsca. Był wciśnięty między brata a siostrę, stale któreś z nich na niego nacierało, a gdy już faktycznie widział przestrzeń – ułamek sekundy między atakami, jak otwarte drzwi zapraszające do gardła Hazaela lub ścięgien Liraz – odpuszczał.
Cokolwiek by zrobili, w żadnym razie nie zamierzał ich skrzywdzić.
Hazael wydał z siebie gardłowy ryk i runął z ciosem potężnym niczym atak bykocentaura. Trafił w prawy miecz Akivy i wyrwał go z dłoni brata. Siła uderzenia odezwała się czerwoną falą bólu dawnej kontuzji barku. Odskoczył, lecz nie dość szybko, by uniknąć niskiego ciosu toporu Liraz, który zwalił go z nóg. Wylądował na plecach z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Drugi miecz potoczył się za pierwszym i już Liraz górowała nad nim z uniesioną bronią, gotową do zadania śmiertelnego ciosu.
Zatrzymała się. Przez pół sekundy, które podczas wyjścia z chaosu nithilam wydawało się całą erą, Akiva zdążył pomyśleć, że siostra naprawdę to zrobi, a potem, że jednak nie. Aż wreszcie… opuściła topór. Ten ruch wycisnął jej z płuc całe powietrze, ale oto topór już leciał i nie można go było zatrzymać – rękojeść była zbyt długa. Liraz nie zdołałaby go zatrzymać, choćby chciała.
Akiva zamknął oczy.
Usłyszał to. Poczuł. Pęd powietrza, wstrząs uderzenia, siłę… ale nie ból. Minęła chwila i otworzył oczy. Ostrze wbiło się w ziemię obok jego policzka, a Liraz już odchodziła.
Leżał tak, patrząc w gwiazdy i oddychając, czując, jak powietrze przepływa przez niego, przychodzi i odchodzi, aż wreszcie dotarło do niego, że wciąż żyje.
Nie było to uczucie zaskoczenia ani chwilowej wdzięczności, że oszczędzono mu ciosu toporem w twarz. Czy raczej nie tylko, bo pojawiło się też coś większego i intensywniejszego. Świadomość – i brzemię – że w przeciwieństwie do tych wielu martwych z jego powodu on ma życie, i to życie nie jest stanem domyślnym – Nie jestem martwy, a zatem muszę być żywy – lecz środkiem. Do celu, do działania, do wysiłku. Dopóki żył, chociaż tak mało na to życie zasłużył, musiał z tego skorzystać i zrobić w jego imię, co tylko zdoła, choćby to nigdy miało nie wystarczyć.
I choćby Karou miała się o tym nigdy nie dowiedzieć.
Zjawił się nad nim Hazael. Czoło rosił mu pot. Twarz miał zarumienioną, lecz wciąż bez wyrazu.
– Dobrze ci tam na dole?
– Mógłbym tu zasnąć – odparł Akiva i poczuł, że to prawda.
– Może już nie pamiętasz, ale masz do tego pryczę.
– Naprawdę? – Akiva umilkł na chwilę. – Nadal ją mam?
– Kto się urodził bękartem, ten bękartem umrze – oznajmił Hazael. Chciał przez to powiedzieć, że nie da się przestać być Nieślubnym. Imperator hodował swoje dzieci nie bez przyczyny: służyły mu aż do śmierci. Mimo to nie było powiedziane, że rodzeństwo wybaczy Akivie.
Spojrzał na Liraz. Hazael podążył za jego wzrokiem.
– Nakręcane żołnierzyki? Serio? – zapytał. Potrząsnął głową i po swojemu, rzucając wyzwiska bez złośliwości, dodał: – Idiota.
– Nie to miałem na myśli.
– Wiem. – Tak po prostu. Hazael wiedział. W jego przypadku nie było mowy o teatralności. – Gdybym sądził inaczej, nie byłoby mnie tutaj.
Nad ciałem Akivy unosiła się rękojeść topora. Hazael złapał ją, wyrwał broń z ziemi i postawił na sztorc.
Akiva usiadł.
– Słuchaj. Wtedy na moście… – zaczął, ale nie wiedział, jak dokończyć. Jak się właściwie przeprasza za zdradę?
Hazael nie czekał, aż znajdzie słowa. Tym swoim spokojnym, leniwym głosem stwierdził:
– Wtedy na moście chroniłeś tę dziewczynę. – Wzruszył ramionami. – Chcesz coś wiedzieć? Czuję ulgę, że wreszcie zrozumiałem, co się z tobą działo. – Mówił o sytuacji sprzed osiemnastu lat, gdy Akiva zniknął na miesiąc i wrócił odmieniony. – Rozmawialiśmy o tym. – Wskazał Liraz. Układała broń na stojaku i albo nie zwracała na nich uwagi, albo udawała, że jej nie zwraca. – Wcześniej się nad tym zastanawialiśmy, ale dawno temu przestaliśmy. Taki po prostu się stałeś. Nie mogę powiedzieć, że taki podobałeś mi się bardziej, ale jesteś moim bratem. Prawda, Lir?
Siostra nie odpowiedziała, lecz gdy Hazael cisnął jej topór, złapała go zręcznie.
Hazael wyciągnął rękę do Akivy.
I tyle?, zastanawiał się Akiva. Był zesztywniały, poobijany, a gdy brat pociągnął go na nogi, ból znowu eksplodował mu w ramieniu, lecz to wszystko wciąż zdawało się zbyt łatwe.
– Powinieneś był nam o niej powiedzieć – stwierdził Hazael. – Już lata temu.
– Chciałem.
– Wiem.
Akiva potrząsnął głową. Gdyby nie okoliczności, chybaby się uśmiechnął.
– Wiesz wszystko, prawda?
– W końcu cię znam. – Hazael też się nie uśmiechał. – Wiem też, że znowu coś się wydarzyło. Ale tym razem o wszystkim nam powiesz.
– Koniec tajemnic. – Tym razem odezwała się Liraz, wciąż trzymająca się na dystans, ponura i zacięta.
– Nie spodziewaliśmy się, że wrócisz – dodał Hazael. – Kiedy ostatnio cię widzieliśmy, byłeś bardzo… zdeterminowany.
On owijał w bawełnę, w przeciwieństwie do Liraz.
– Gdzie ta dziewczyna? – zapytała.
Akiva nie powiedział tego dotąd na głos. Kiedy im powie, to stanie się prawdą. Słowa ugrzęzły mu w gardle, ale zmusił się do ich wypowiedzenia.
– Nie żyje – oznajmił. – Umarła.
Dziwne słowo z Księżyca
Od: Zuzana <[email protected]>
Temat: Hejoooooo
Do: Karou <[email protected]>
HEJO. Halo hejo hejo halo hejo halo halo.
Halo?
Do licha, ale mi wyszło. Zrobiłam z hejo i halo coś abstrakcyjnego i dzikiego. Teraz wygląda jak język kosmitów, jak coś, co astronauci mogliby znaleźć wyryte na księżycowym kamieniu. Stwierdziliby: Łooo, dziwne słowo z Księżyca! Muszę to przywieźć na Ziemię w prezencie dla głuchego syna! A potem – jasna sprawa – z kamienia wyklułyby się kosmiczne piranie i starły ludzkość z powierzchni ziemi w niecałe trzy dni, ale jakimś cudem oszczędziłyby astronautę, żeby pokazali go w ostatnim ujęciu, jak klęczy na ruinach cywilizacji i wrzeszczy pod niebiosa: To było zwykłe hejooooo!
O. Spoko. Teraz wygląda zupełnie normalnie. Bez kosmicznej klątwy. Astronauto, właśnie uratowałam cię przed zniszczeniem świata.
NIE MA ZA CO.
Morał: nie przywozić prezentów z dziwnych miejsc. (Nie słuchaj mnie. Zrób to).
Poza tym: odpisz, dowodząc ciągłości swej egzystencji, albo zadam ci ból.
Zuze
Naczynie
Poza Loramendi istniało jedno miejsce – jak Akiva opowiadał Hazaelowi i Liraz – dokąd jego zdaniem mogła się udać Karou. Choć tak naprawdę nie spodziewał się, że ją tam zastanie. Zdołał przekonać samego siebie, że przeleciała z powrotem przez portal i wróciła do swojego życia, do sztuki, przyjaciół i kawiarni ze stołami w kształcie trumien, zostawiwszy za sobą ten zniszczony świat. I prawie w to uwierzył, ale coś kazało mu podążyć na północ.
– Znajdę cię – powiedział jej zaledwie parę dni temu, na chwilę przed tym, jak przełamali widełki. – Gdziekolwiek byś się ukrywała.
Ale nie to miał na myśli.
Nie tak miało być.
W paśmie Adelfów, wśród skutych lodem szczytów, które przez całe wieki służyły za naturalną granicę między Imperium a wolnymi ziemiami, znajdowały się jaskinie Kirinów.
To tam mieszkała Madrygał jako dziecko i to tam dawno temu wróciła pewnego popołudnia, by wśród diamentowego blasku odkryć, że jej plemię wybili i porwali aniołowie, gdy ona bawiła się na zewnątrz. Pęk skór żywiołaków, który ściskała w piąstce, wypadł jej z dłoni i rozsypał się na progu, a wiatr zmiótł skóry do wnętrza. Czas zmieniłby je z jedwabiu w papier, z przejrzystości w błękit, a potem rozsypał w pył, lecz gdy do jaskiń wszedł Akiva, podłogę zaściełały inne skóry żywiołaków. Po samych stworzeniach – czy też innych żywych istotach – nie było jednak ani śladu.
Kiedyś już był w tych jaskiniach i choć minęły lata, a wspomnienia przytłumiła żałoba, wydały mu się niezmienione. Tworzące sieć wyrzeźbione w skale pomieszczenia i drogi wiodące głęboko w trzewia kamienia, gładkie i o licznych zakrętach, będące w połowie naturą, w połowie sztuką, ze zmyślnymi kanałami ukształtowanymi tak, że działały jak wietrzne dzwonki, wypełniając efemeryczną muzyką nawet najodleglejsze komnaty. Pozostały pojedyncze ślady Kirinów: tkane gobeliny, płaszcze na haczykach, krzesła porzucone tam, gdzie upadły wśród chaotycznych ostatnich chwil plemienia.
Na stole, całkowicie na widoku, odnalazł naczynie.
Przypominało latarnię wykonaną z ciemnego kutego srebra. Wiedział, co to takiego. Widywał je podczas wojny dostatecznie często: chimeryccy żołnierze zwykli je nosić na długich zakrzywionych kijach. Madrygał miała coś takiego, gdy spostrzegł ją po raz pierwszy na polu bitwy w Bullfinch, chociaż wtedy nie wiedział, co to za przyrząd i jakie ma zastosowanie.
Nie wiedział też, że to wielki sekret wroga i klucz do jego unicestwienia.
Była to kadzielnica – naczynie służące do łapania dusz zmarłych i zachowywania ich do czasu zmartwychwstania. Nie wyglądało na to, że znajduje się w tym miejscu od dawna. Pod spodem leżało sporo kurzu, żadnego jednak nie dostrzegł na kadzielnicy. Ktoś zostawił ją tam niedawno. Akiva nie wiedział, kto taki – ani dlaczego.
Jej istnienie było tajemnicą niemal pod każdym względem.
Do kadzielnicy srebrnym drucikiem ktoś przymocował kwadratową karteczkę, na której napisano tylko jedno słowo. Było to słowo chimeryckie i w tych okolicznościach rozbrzmiało najokrutniejszą ironią, jaką Akiva mógł sobie wyobrazić, oznaczało bowiem nadzieję – a zarazem stanowiło kres jego nadziei, gdyż było również imieniem.
Brzmiało ono: Karou.
Proszę, nie
Od: Zuzana <[email protected]>
Temat: Proszę, nie
Do: Karou <[email protected]>
Jezu. Ty umarłaś, prawda?
Koniec pokosu
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
