Snując zmierzch - Elizabeth Lim - ebook + książka

Snując zmierzch ebook

Lim Elizabeth

3,9

Opis

Wyczekiwana kontynuacja książki „Tkając świt”, którą pokochali polscy czytelnicy!

 

Droga Mai Tamarin do uszycia sukien ze słońca, księżyca i gwiazd nie obyła się bez wielkich poświęceń. Dziewczyna wraca do królestwa na skraju wojny. Edan – chłopak, którego kocha, odszedł, a ona zmuszona jest włożyć kolejne przebranie i potajemnie zająć miejsce przyszłej żony cesarza.

Jednak szalejąca wokół Mai wojna jest niczym w porównaniu z jej wewnętrzną bitwą. Od chwili kiedy dotknął jej demon Bandur, zmysły dziewczyny powoli nikną: jej oczy zaczynają świecić na czerwono, traci także kontrolę nad magią i ciałem. To tylko kwestia czasu, zanim Maia całkowicie się zatraci i stanie demonem. Ale nawet to nie powstrzyma jej, by znaleźć Edana, chronić swoją rodzinę i zaprowadzić pokój w A’landi!

 

Zakazany romans, wielkie tajemnice i mroczne intrygi? Fani Young Adult Fantasy będą zachwyceni tą historią!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (113 oceny)
41
36
24
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gosiajasinska

Całkiem niezła

taka se bez szału
00
BasiaWe

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część, jak to zwykle bywa nie jest już tak ciekawa jak pierwsza. Miło się czytało ale jak dla mnie jak zwykle za mało magii, za mało Edana, za mało tej iskry między nimi a za dużo myśli Mai. Cały czas coś tam myślała, rozkminiała, kombinowała...przez to połowa książki trochę zajeżdżała nudą- niestety. Ale ! Ogólny zarys na 4+ bo historia naprawdę była ciekawa, książka fajnie napisana, autorka ładnie wykreowała swój świat no i jednak to było coś takiego innego.
00
Katiasza

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze spędzony czas 😉 polecam wszystkim!
00
Izacze1

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna historia, bajeczne opisy i wciągająca całość. Zabieram się za czytanie kolejnych tytułów autorki
00
Nataliamagnucka

Dobrze spędzony czas

Słabsza niż pierwsza część, ale miło było poznać zakończenie tej historii.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Unravel the Dusk

 

Copyright © 2020 by Elizabeth Lim

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Map copyright © by Virginia Allyn

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Karolina Borowiec

Korekta: Anna Nowak, Damian Pawłowski, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Tran Nguyen

Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-55-3

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mamie za to, że dała mi odwagę,

tacie za to, że podsycał moją wyobraźnię,

i Victorii za to, że zawsze śmiała się ze mną w tej podróży

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kiedyś miałam matkę.

Nauczyła mnie prząść najcieńszą nić z jedwabników hodowanych na morwach w naszym ogrodzie. Cierpliwie namaczała tysiące kokonów, a potem wspólnie nawijałyśmy cienkie włókna na drewniane szpule. Kiedy dostrzegła, jak zwinnie moje palce pracują przy kołowrotku, jak przędą jedwab niczym pasma światła księżyca, namówiła mojego ojca, by przyjął mnie na swoją szwaczkę.

– Ucz się od Baby – poradziła mi, gdy się zgodził. – Jest najlepszym krawcem w Gangsunie, a jeśli przyłożysz się do nauki, pewnego dnia pójdziesz w jego ślady.

– Tak, Mamo – odparłam posłusznie.

Może gdyby powiedziała mi, że dziewczyny nie mogą być krawcami, moja historia potoczyłaby się inaczej. Ale niestety.

Gdy Mama wychowywała moich braci – odważnego Finleia, troskliwego Senda i dzikiego Ketona – Baba uczył mnie ciąć, szyć i haftować. Szkolił mnie, jak spoglądać poza proste linie i kształty, jak manipulować cieniami i jak równoważyć piękno konstrukcją. Kazał mi obchodzić się z każdą tkaniną, od szorstkiej bawełny po delikatny jedwab, bym opanowała tekstylia i czuła, jak układają się na skórze. Kazał mi powtarzać wszystkie ściegi, jeśli pominęłam jeden, a na swoich błędach nauczyłam się, że pojedynczy szew może zdecydować o tym, czy ubranie będzie pasować, czy nie. Że nieuważne rozdarcie da się naprawić, ale nie cofnąć.

Bez szkolenia Baby nigdy nie zostałabym krawcową cesarza. Ale bez wiary Mamy nie miałabym serca, żeby w ogóle spróbować.

Wieczorami po zamknięciu warsztatu smarowała moje obolałe palce maścią.

– Zaharowujesz się – rzekła któregoś razu.

– Nie szkodzi, Mamo. Lubię szyć.

Ujęła mój podbródek, by nasze oczy się zrównały. Cokolwiek zauważyła, kazało jej westchnąć.

– Naprawdę jesteś córką swojego ojca. Dobrze, ale pamiętaj: krawiectwo to rzemiosło, ale także sztuka. Usiądź przy oknie, poczuj światło, popatrz na ptaki i chmury. – Urwała i spojrzała za moje ramię, na wzory, które wycinałam cały dzień. – I nie zapomnij o zabawie, Maiu. Powinnaś uszyć coś dla siebie.

– Ale ja nic nie chcę.

Przechyliła głowę w namyśle. Kiedy wymieniała wypalone kadzidła przy naszym rodzinnym ołtarzu, podniosła jeden z trzech posągów Amany stojących w świątyni. To były proste rzeźby z twarzami i sukniami spłowiałymi od słońca.

– Może uszyjesz trzy suknie dla naszej bogini matki?

Wybałuszyłam oczy.

– Mamo, nie mogłabym. To musiałyby być…

– …najpiękniejsze suknie na świecie – dokończyła za mnie. Zmierzwiła mi włosy i pocałowała mnie w czoło. – Pomogę ci. Wyśnimy je razem.

Objęłam Mamę i przytuliłam się do jej piersi tak mocno, że w jej gardle zadźwięczał śmiech, delikatny jak brzęk cymbałków.

Dałabym wszystko, by znów usłyszeć ten śmiech. By zobaczyć Mamę jeszcze raz – dotknąć jej twarzy, przeczesać palcami gęste czarne włosy opadające falami na plecy. Pamiętam, że nigdy nie potrafiłam uprząść jedwabiu tak miękkiego jak jej włosy, choćbym nie wiem, jak się starała, i że uważałam piegi na jej policzkach i ramionach za gwiazdy. Keton i ja siadaliśmy jej na kolanach. Ja próbowałam je policzyć, a Keton strącić.

A jej historie! To Mama marzyła o tym, by wyjechać z Gangsunu i mieszkać nad morzem. Snuła opowieści, z którymi dorastała – o nieustraszonych żeglarzach, smokach wodnych i złotych rybkach, które spełniały życzenia – opowieści, które Sendo spijał całą swoją duszą.

Wierzyła w duchy i wróżki, w demony i bogów. Nauczyła mnie robić amulety dla podróżnych, wycinać ubrania z papieru, by spalać je w hołdzie dla przodków, pisać zaklęcia, by odpędzić złe duchy. Przede wszystkim wierzyła w przeznaczenie.

– Keton mówi, że nie jest mi przeznaczone zostać krawcem jak Baba – szlochałam jej pewnego popołudnia, zraniona słowami brata. – Że dziewczyna może być tylko szwaczką, a jeśli będę tyle pracować, nie będę miała przyjaciół i żaden chłopak mnie nie zechce…

– Nie słuchaj swojego brata – rzekła. – On nie rozumie, że masz dar, Maiu, jeszcze nie. – Osuszyła moje łzy rękawem. – Najważniejsze jest to, czy ty chcesz zostać krawcową.

– Tak – wyszeptałam. – Najbardziej na świecie. Ale nie chcę być sama.

– Nie będziesz – obiecała. – Nie jest ci to przeznaczone. Krawcowie są bliżej przeznaczenia niż większość ludzi. Wiesz dlaczego?

Wytężyłam umysł.

– Baba mówi, że nici, które wszywa w stroje, dają jego dziełom życie.

– To coś więcej. Krawiectwo szanują nawet bogowie. Jest w nim coś magicznego. Nawet najzwyklejsza nić ma wielką moc.

– Moc?

– Mówiłam ci o nici przeznaczenia?

Pokręciłam głową.

– Każdy z nas jest przywiązany nicią do kogoś, kto ma być przy nas i nas uszczęśliwiać. Ja jestem przywiązana do Baby.

Spojrzałam po sobie.

– Nie widzę żadnej nici.

– Nie da się jej zobaczyć. – Mama zachichotała. – Widzą ją tylko bogowie. Nić może być długa, ciągnąć się przez góry i rzeki, mogą minąć lata, zanim znajdziesz drugi koniec. Ale kiedy poznasz tę osobę, będziesz wiedziała.

– A jeśli ktoś ją przetnie? – Zmartwiłam się.

– Nikt jej nie przetnie, bo to najpewniejsza obietnica przeznaczenia. Będziecie związani bez względu na wszystko.

– Tak jak jestem związana z tobą, Babą, Finleiem i Sendem? – Byłam tak zła na Ketona, że nie obchodziło mnie, czy jestem związana z najmłodszym bratem.

– Podobnie, ale trochę inaczej. – Czule potarła mój nos. – Pewnego dnia zrozumiesz.

Tej nocy wzięłam szpulę czerwonej nici, ucięłam kawałek i zawiązałam sobie wokół kostki. Nie chciałam, żeby bracia to zobaczyli i się ze mnie śmiali, więc wcisnęłam luźny koniec nitki pod nogawkę spodni. Ale gdy chodziłam z moją łaskoczącą tajemnicą, zastanawiałam się, czy coś poczuję, gdy spotkam osobę, która jest mi przeznaczona. Czy nitka lekko pociągnie? Czy wydłuży się i zwiąże z drugą połową?

Nosiłam tę nitkę miesiącami. Powoli się strzępiła, ale moja wiara w przeznaczenie trwała.

Aż przeznaczenie zabrało mi Mamę.

Przybywało po nią powoli, na przestrzeni miesięcy, jak po cyprys przed naszym warsztatem. Każdego dnia liście opadały z jego wiotkich gałęzi – na początku niewiele, lecz z nadchodzącą jesienią coraz więcej. Pewnego ranka obudziłam się i dostrzegłam, że wszystkie konary są nagie. Nasz cyprys odszedł, przynajmniej do wiosny.

Mama nie dożyła wiosny.

Jej jesień zaczęła się od sporadycznych kaszlnięć, zawsze maskowanych uśmiechem. Nie dodała kapusty do ukochanych pierogów Finleia, tych z wieprzowiną, zapomniała imion bohaterów historii, które opowiadała Sendowi i mnie przed snem, nawet pozwoliła Ketonowi wygrać w karty i dała mu za dużo pieniędzy do wydania na targu.

Nie poświęcałam zbyt wiele uwagi tym pomyłkom. Gdyby Mama się źle czuła, na pewno by nam powiedziała.

Aż pewnego zimowego poranka, zaraz po tym, jak skończyłam ubierać posągi Amany w nasze trzy suknie – ze słońca, księżyca i gwiazd – Mama zemdlała w kuchni.

Potrząsnęłam nią. Byłam jeszcze mała, jej głowa ciążyła mi, gdy unosiłam ją na kolana.

– Babo! – krzyknęłam. – Babo! Mama straciła przytomność!

Tego ranka wszystko się zmieniło. Zamiast modlić się do przodków, by życzyć im wszystkiego dobrego w życiu po śmierci, modliłam się, by oszczędzili Mamę. Modliłam się do Amany, do trzech posągów, które pomalowałam i ubrałam, by Mama przeżyła. By zobaczyła, jak moi bracia i ja dorastamy, by nie opuszczała Baby, który tak bardzo ją kochał.

Za każdym razem, gdy zamykałam oczy i wyobrażałam sobie przyszłość, widziałam moją rodzinę w całości. Widziałam Mamę obok Baby – śmiała się i kusiła nas wszystkich pięknie pachnącym jedzeniem. Widziałam braci wokół siebie – Finlei upominał mnie, bym siedziała prosto, Sendo podrzucał mi dodatkową mandarynkę, a Keton ciągnął mnie za warkocze.

Ach, jak się myliłam.

Mama zmarła tydzień przed moimi ósmymi urodzinami. W urodziny szyłam białe ubrania żałobne, które nosiliśmy przez następne sto dni. Tego roku zima wydawała się wyjątkowo zimna.

Przecięłam czerwoną nić wokół kostki. Widząc, jak śmierć Mamy zniszczyła Babę, uznałam, że nie chcę być z nikim związana, nie chcę czuć tego samego bólu.

Lata mijały, a moja wiara w bogów gasła. Przestałam wierzyć w magię. Porzuciłam moje marzenia i oddałam się rodzinie. Trzymałam nas razem, byłam silna dla Baby, dla braci, dla siebie.

Za każdym razem, gdy odrobina szczęścia ośmieliła się przesączyć przez pęknięcia w moim sercu i próbowała je posklejać, przeznaczenie przypominało mi, że przed nim nie ucieknę. Zabrało mi serce i powoli je kruszyło: kiedy zginął Finlei, po nim Sendo, a potem Keton wrócił ze złamanymi nogami i duchami w oczach.

Dawna Maia podnosiła te skrawki i starannie zszywała je z powrotem. Ale ja już nie byłam tą Maią.

Od dziś będzie inaczej. Od dziś, kiedy złapie mnie przeznaczenie, stawię mu czoła i zdecyduję o własnym losie.

Od dziś nie będę miała serca.

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

 

Tysiące czerwonych lampionów rozświetlały Jesienny Pałac. Wisiały na nitkach tak cienkich, że światła wyglądały jak latawce dryfujące między dachami. Mogłam całą noc oglądać, jak tańczą na wietrze i malują zmierzch cudownym blaskiem, ale myślami byłam gdzie indziej. Pod morzem skocznych świateł, na Placu Idealnej Harmonii, przygotowano wszystko na cesarskie wesele.

Widok całej tej czerwieni dla uczczenia ślubu cesarza Khanujina z Lady Sarnai powinien był mnie uradować. Pracowałam tak ciężko i poświęciłam tak wiele, by ich małżeństwo wreszcie przyniosło pokój A’landi.

Ale nie byłam tą samą Maią co wcześniej.

Cynobrowe wrota Jesiennego Pałacu zagrzmiały, a ja przepchnęłam się przez tłum służących, by zobaczyć orszak weselny. Na czele miał stać ojciec Lady Sarnai, szansen. Chciałam ujrzeć człowieka, który wykrwawił mój kraj od środka, którego wojna odebrała mi dwóch braci, którego imię wystarczyło, by dorośli mężczyźni drżeli ze strachu.

Szansen w pozłacanej zbroi, lśniącej niczym smocze łuski spod ciemnoszmaragdowych szat, dosiadał majestatycznego białego rumaka. Siwizna przyprószyła jego brwi i brodę. Nie wyglądał tak przerażająco, jak sobie wyobrażałam – dopóki nie spojrzałam w jego oczy. Błyszczały jak czarne perły, zacięte jak oczy jego córki, lecz okrutniejsze.

Za szansenem jechał jego ulubiony wojownik, Lord Xina, następnie jego trzej synowie, wszyscy o ciemnych, niepokojących oczach ojca, aż wreszcie legion żołnierzy noszących pagony z pieczęcią szansena – tygrysem.

– Szansen wejdzie po schodach Sali Harmonii – ogłosił główny minister Yun – gdzie jego córka, Sarnai Opai’a Makang, zostanie zaprezentowana jako panna młoda naszego cesarza. – Zamilkł, a potem podjął: – Jutro przez dwór cesarza przejdzie procesja darów, a trzeciego dnia Lady Sarnai oficjalnie zajmie miejsce jako cesarzowa u boku cesarza Khanujina, Syna Niebios. Wtedy urządzimy ostatni bankiet, by uczcić ich małżeństwo przed bogami.

Muzyka weselna zagrała głośniej i zlała się ze stukotem stóp mężczyzn na schodach. Petardy trzaskały jak grzmoty, a każde uderzenie bębnów rozbrzmiewało tak nisko, że ziemia pode mną drżała. Ośmiu mężczyzn przemaszerowało przez salę, niosąc złoty palankin obwieszony haftowanym jedwabiem, zdobiony szkliwionymi płytkami pomalowanymi w turkusowo-złote smoki.

Gdy szansen zajął miejsce przed salą, z palankinu wysiadł cesarz Khanujin. Muzyka ucichła i wszyscy pokłonili się do ziemi.

– Władco Tysiąca Krain – zaintonowaliśmy. – Kaganie Królów, Synu Niebios, Ulubieńcu Amany, Wspaniały Suwerenie A’landi. Obyś żył dziesięć tysięcy lat.

– Witaj, Lordzie Makangis – powitał szansena cesarz. – To zaszczyt gościć cię w Jesiennym Pałacu.

Fajerwerki wystrzeliły zza pałacu i sięgnęły gwiazd.

– Ach! – krzyknął tłum, zachwycając się widokiem.

Ja też przez chwilę się zachwycałam. Nigdy wcześniej nie widziałam fajerwerków. Sendo kiedyś próbował mi je opisać, choć on też nigdy nie miał okazji ich oglądać.

– Są jak kwiaty lotosu kwitnące na niebie, zrodzone z ognia i światła – oznajmił wówczas.

– Jak wzbijają się tak wysoko?

– Ktoś je wystrzela. – Wzruszył ramionami, kiedy rzuciłam mu sceptyczne spojrzenie. – Nie rób takiej miny, Maiu. Nie wiem wszystkiego. Może to magia.

– Mówisz tak o wszystkim, czego nie umiesz wyjaśnić.

– A co w tym złego?

Zaśmiałam się.

– Nie wierzę w magię.

Ale teraz, kiedy fajerwerki rozbryzgiwały się jaskrawymi plamami żółci i czerwieni na tle czarnej nocy, wiedziałam, że magia wygląda zupełnie inaczej. Magia to krew gwiazd spływająca z nieba, pieśń moich zaczarowanych nożyczek, chętnych czynić cuda z nici i nadziei. Nie kolorowy pył wystrzeliwany w powietrze.

Gdy ludzie wokół mnie wiwatowali, kolejnych ośmiu mężczyzn poniosło drugi palankin w kierunku cesarza. Był obwieszony lampionami, które rzucały światło na misternie namalowanego feniksa.

Feniks do pary ze smokiem cesarza. By tchnąć nowe życie w nasz kraj i pomóc mu podnieść się z popiołów wojny.

Mężczyźni obniżyli palankin, ale Lady Sarnai nie wysiadła. Płakała tak głośno, że słyszałam ją nawet z końca placu. Zgodnie z tradycją w niektórych wioskach panna młoda płakała przed weselem na znak szacunku do rodziców, aby po­kazać im, z jak wielkim smutkiem ich opuszcza.

Ale to zupełnie nie pasowało do córki szansena.

Żołnierz odsłonił zasłony palankinu i Lady Sarnai chwiejnym krokiem ruszyła, by dołączyć do cesarza i ojca. Haftowany welon z rubinowego jedwabiu przysłaniał jej twarz, a tren ciągnął się za nią, karmazynowy w delikatnym świetle księżyca. Suknia nawet się nie mieniła, jak mieniłaby się każda z moich: jedna upleciona ze śmiechu słońca, druga wyhaftowana z łez księżyca, trzecia pomalowana krwią gwiazd. Dziwne, że Khanujin nie kazał jej włożyć jednej z sukien Amany, by popisać się przed szansenem.

Zmarszczyłam brwi, gdy łkała dalej. Piskliwy dźwięk przecinał napiętą ciszę.

Pokłoniła się przed ojcem, a potem padła na kolana przed cesarzem.

Powoli, uroczyście cesarz Khanujin uniósł jej welon. Bębny znów zagrzmiały, coraz głośniej i szybciej, aż zadudniło mi w uszach, a świat zaczął wirować.

Wtedy – gdy bicie bębnów sięgnęło gromkiego zenitu – komuś wyrwał się krzyk.

Gwałtownie otworzyłam oczy. Szansen odepchnął Khanujina i złapał córkę za szyję. Piszczała i kopała, a on trzymał ją nad osiemdziesięcioma ośmioma stopniami Sali Harmonii. Zerwał jej welon.

To nie była Lady Sarnai.

 

 

 

 

Rozdział drugi

 

 

 

Nogi fałszywej księżniczki młóciły dziko pod spódnicą, a długi satynowy tren weselnych szat trzepotał na wietrze.

– Gdzie moja córka? – zagrzmiał szansen.

Wszyscy wokół mnie już stawiali zakłady, jaki los spotka tę biedaczkę. Czy szansen poderżnie jej gardło – a może cesarz go uprzedzi? Nie, utrzymają ją przy życiu, aż zacznie gadać. Potem ją zabiją.

– N-n-nie w-w-wiem – wyjąkała. Zapłakała jeszcze głośniej, zanim powtórzyła: – Nie wiem.

Krzyknęła, gdy szansen upuścił ją na kamienne schody.

– Znajdź moją córkę – warknął do cesarza. – Znajdź Sarnai, bo nie będzie żadnego wesela, tylko wojna.

To ostrzeżenie uciszyło cały tłum na placu.

Gdzie była Lady Sarnai? Nie dbała o to, że jeśli nie zawrze małżeństwa, zginą tysiące ludzi?

„Wojna się nie kończyła” – powiedział mi kiedyś Keton. Mój najmłodszy brat tak rzadko opowiadał o czasach walki dla Khanujina, że nigdy nie zapomniałam jego słów. „Nie, dopóki cesarz i szansen nie doszli do porozumienia. O świcie Nowego Roku spotkali się, by zawrzeć pokój. Szansen zgodził się wycofać ludzi z północy i ponownie przysiąc lojalność cesarzowi. W zamian za to cesarz Khanujin zgodził się wziąć córkę szansena za żonę i złączyć ich rodziny. Jednak córa szansena odmówiła. Walczyła w armii ojca. Widziałem ją na własne oczy, była nieustraszona jak każdy inny żołnierz. Tego dnia z pewnością zabiła co najmniej pięćdziesięciu mężczyzn”. – Keton urwał. „Podobno zagroziła, że się zabije, tak bardzo nie chciała wychodzić za cesarza”.

Kiedy Keton opowiadał tę historię, wątpiłam w jej prawdziwość. Która kobieta nie chciałaby wyjść za mężczyznę tak wspaniałego jak cesarz Khanujin?

Jednak teraz, gdy poznałam Lady Sarnai – i cesarza – wszystko rozumiałam.

Na bogów, miałam nadzieję, że nie zrobiła nic pochopnego.

Stanęłam na palcach, by mieć lepszy widok, lecz nagle moje oczy przeszył ostry ból. Zaczęły płonąć, a ja natychmiast je potarłam. Łzy napłynęły, próbując wypłukać żar, ale źrenice tylko rozjarzyły się mocniej. Zobaczyłam, że na mokrej od łez dłoni odbija się krwistoczerwony blask.

Nie, nie, nie teraz. Zasłoniłam twarz, ukrywając znak klątwy Bandura, okropną cenę, którą zapłaciłam za uszycie sukien Lady Sarnai i zagwarantowanie pokoju A’landi.

Serce waliło mi w piersi, żołądek dziko podskakiwał. Fala gorąca przetoczyła się przez moje ciało i upadłam na ziemię.

Nagle palenie ustało.

Znów widziałam wyraźnie. Chaos dookoła mnie jakby zniknął. Nadal słyszałam, jak ludzie trajkoczą i się krzątają, ale byli daleko, daleko ode mnie. Moje oczy i uszy znalazły się gdzieś indziej, poza ciałem.

Byłam tam, na schodach Sali Harmonii. Powietrze cuchnęło siarką i saletrą fajerwerków, niebo przecinały smugi białego dymu.

Ujrzałam dziewczynę, jej pomalowane na różowo usta i mokre od łez policzki. Rozpoznałam w niej jedną ze służek Lady Sarnai. Strażnicy cesarza pociągnęli ją na schody, gdy Khanujin się zbliżył.

Z trudem powstrzymywał gniew – jego palce drgały po bokach, centymetry od sztyletu. Złota rękojeść broni została umiejętnie ukryta pod warstwami jedwabnych szat i grubą szarfą, na której kołysały się jadeitowe amulety.

Uklęknął przy dziewczynie, ujął jej dłonie i rozciął sznury wokół nadgarstków. Kiedyś uklęknął tak samo przy mnie, kiedy byłam w więzieniu. Wtedy go podziwiałam, nieświadoma potężnego uroku, który rzucił na niego Lord Czarodziej.

Bez magii Edana pot perlił się na karku Khanujina, a jego plecy garbiły się pod ciężarem szat.

Zastanawiałam się, czy szansen to zauważył.

Cesarz uniósł podbródek służki. Przycisnął palce do jej szczęki tak mocno, że na pewno zostawił siniaki. W jego czarnych oczach płonęła lodowata wściekłość.

– Mów – rozkazał.

– Jej Wysokość… nie powiedziała. Poprosiła, żebyśmy wypiły z nią herbatę, by uczcić cesarskie zaślubiny, a my nie mogłyśmy odmówić. – Ukryła twarz w rąbku szat Khanujina.

– Więc cię otruła.

W jej urywanym oddechu świszczał strach.

– Kiedy się obudziłam, byłam w jej stroju. Oznajmiła, że jeśli nie wcielę się w je rolę, to mnie zabije.

Khanujin puścił służkę. Uniósł rękę, prawdopodobnie by wydać rozkaz zabrania i cichego stracenia dziewczyny, kiedy…

– Lord Xina zniknął! – zawołał jeden z ludzi szansena.

Jak za smagnięciem bicza straciłam wzrok. Cokolwiek porwało mnie z ciała, cisnęło mnie z powrotem. Znów znalaz­łam się wśród służących cesarza, w uszach brzęczał mi zgiełk wywołany zniknięciem Lorda Xiny.

– Znaleźć ich! – krzyknął Khanujin. – Dziesięć tysięcy jenów dla tego, kto znajdzie córkę szansena i mi ją przyprowadzi. I egzekucja dziewięciu pokoleń dla każdego przyłapanego na pomocy księżniczce.

Egzekucja dziewięciu pokoleń. To oznacza zabicie nie tylko winnego, ale i jego dzieci, rodziców, dziadków, ciotek, wujów – całej rodziny.

W odrętwieniu patrzyłam, jak tłum się rozprasza. Eunuchowie, rzemieślnicy, żołnierze i służący rozpierzchli się w poszukiwaniu Lady Sarnai. Ja też musiałam się ruszyć, zanim ktoś mnie zauważy – albo zanim dostrzeże, że moje oczy płoną czerwienią.

Ale nie mogłam. Nie, kiedy bębny dudniły tak gwałtownie, że same chmury zdawały się trząść na niebie. Targały mną, a każde uderzenie wibrowało w kościach i przypominało, czym się staję.

„Wiesz, że kiedyś grali na bębnach, żeby odstraszyć demony?” Wciąż słyszałam drwiącego ze mnie Bandura. „Wkrótce bębny będą tylko przypominać ci o sercu, które kiedyś miałaś. Każde uderzenie, które nie nadejdzie, każdy chłód, który cię dotknie, będzie znakiem, że pochłania cię ciemność. Pewnego dnia odciągnie cię od wszystkiego, co jest ci drogie: twoich wspomnień, twojej twarzy, twojego imienia. Nawet twój czaro­dziej przestanie cię kochać, gdy obudzisz się jako demon”.

– Nie – szepnęłam, przyciskając rękę do serca, czując jego nierówny rytm.

Nadal biło.

Nie byłam demonem. Jeszcze nie.

Kiedy cesarz poślubi Lady Sarnai i w A’landi zapanuje pokój, a Baba, Keton i wszyscy mieszkańcy będą bezpieczni, poświęcę każdą chwilę, by złamać klątwę. Do tego czasu…

Ktoś złapał mnie za łokieć i odciągnął od moich myśli – a także od placu.

– Ammi!

– Rusz się, „mistrzu” Tamarinie – burknęła obcesowo i przerzuciła warkocz przez ramię. – Wtrącą cię do lochu, jeśli będziesz tak stać, szczególnie teraz, kiedy wszyscy wiedzą, że masz zdrową nogę.

Po tych słowach gwałtownie się obróciła i zniknęła w tłumie służek.

Byłam oszołomiona. Ręce mi opadły, stopy zapomniały, dokąd iść.

Dlaczego Ammi potraktowała mnie tak oschle, jakbym ją obraziła?

„Mistrzu” Tamarinie.

Poczułam gulę w gardle. Zrozumiałam, dlaczego jest na mnie zła.

Poznała mnie jako krawca Ketona Tamarina, nie jako Maię. Tego ranka, gdy wróciłam do pałacu, cesarz ujawnił wszystkim moją prawdziwą tożsamość. Ammi musiała się poczuć zdradzona, kiedy usłyszała to od niego, nie ode mnie, po tym, jak wielokrotnie okazała mi życzliwość podczas konkursu na cesarskiego krawca.

– Ammi! – zawołałam i pobiegłam za nią. – Proszę, pozwól mi wyjaśnić.

– Wyjaśnić? – Zmrużyła oczy. Próbowała być chłodna, ale nie do końca jej wyszło. – Nie mam na ciebie czasu. W grę wchodzi dziesięć tysięcy jenów. Może dla ciebie to już niewiele, ale dla reszty z nas to fortuna.

– Pomogę ci.

– Nie potrzebuję twojej…

– Mogę ją znaleźć.

Słowa zamarły na ustach mojej przyjaciółki. Wzięła płytki wdech.

– Co wiesz?

Prawdę mówiąc, nie wiedziałam nic. Dawna Maia, która nie potrafiła kłamać, na pewno przyznałaby to od razu. Ale na ten nieznaczny, pozornie niepozorny sposób już się zmieniłam.

– Pokażę ci.

Ruszyłam z miejsca, zanim Ammi zdążyła odmówić, a kiedy usłyszałam jej niechętne kroki za plecami, udałam się do komnaty Lady Sarnai. Powinnam się cieszyć, że poszła za mną, i znów próbować ją przeprosić, ale nie chciałam, by zadawała kolejne pytania. Poza tym dręczyło mnie coś jeszcze. Ołowiany ciężar, który rozpoznałam dopiero po chwili.

Zazdrościłam Lady Sarnai. Zazdrościłam jej, że miała szansę być z mężczyzną, którego kocha.

Szansę, której ja nie dostałam z Edanem.

– Chodź ze mną. – Jego prośba dźwięczała mi w uszach.

Pragnęłam tego bardziej niż czegokolwiek. Ciepła jego dłoni na policzku, dotyku jego warg na moich – wystarczyły, by mnie roztopić.

Jednak nawet gdybym mogła przeżyć tamtą chwilę ponownie, nadal wcisnęłabym mu bolesne kłamstwo i kazała wyjechać. Wolałam sama znosić cierpienie, które na mnie spadnie, wiedząc, że Edan jest wolny od pęt, które tak długo go trzymały.

– Dokąd idziemy? – spytała poirytowana Ammi. – Wszyscy szukają za bramą.

– Tędy – odparłam, wpadając do ogrodu. Głos miałam zduszony, ale liczyłam, że Ammi nie zauważy. – Znam skrót do jej komnaty.

– Dlaczego miałaby nadal tam być?

Nie odpowiedziałam, tylko puściłam się biegiem.

Pchnęłam drzwi komnaty Lady Sarnai. W środku paliły się kadzidła, więc pomieszczenie spowijała gęsta mgła. Podniosłam lampion i rozejrzałam się w poszukiwaniu śladów walki.

Cień przemknął po sypialni.

Ammi zadrżała.

– Może powinnyśmy iś…

Przyłożyłam palec do ust i przywołałam ją drugą ręką.

W ciszy podążyłyśmy za cieniem. Jedwabny baldachim drżał, lecz powietrze wisiało nieruchomo – tego dnia nie wiał wiatr.

Odstawiłam lampion i odsłoniłam baldachim.

Na łóżku leżały służki Lady Sarnai, zakneblowane, z nadgarstkami i kostkami związanymi prześcieradłem. Były nieprzytomne, ale zaczynały się wiercić.

Potoczyłam wzrokiem po podłodze. Wszędzie walały się ubrania, a spod stołu wystawał porwany żółty rękaw. Schyliłam się i podniosłam skrawek, by go zbadać.

Lady Sarnai nienawidziła żółci i nie kazałaby służkom nosić tak szorstkiego materiału.

Skrawek pochodził z munduru cesarskiego strażnika. Rozdarcie wyglądało na nowe – brzegi rękawa zmarszczyły się, jakby ktoś mocno chwycił materiał.

Zlustrowałam resztę sypialni i zobaczyłam miecz oparty o jeden z kufrów przy parawanie. Był zbyt ciężki i nieporęczny dla Lady Sarnai.

Przed oczami mignął mi niekontrolowany przebłysk – Lady Sarnai i Lord Xina tuż za bramami pałacu. Ubrani jak strażnicy wtapiali się w poszukujący ich tłum. Zamrugałam i odzyskałam normalny wzrok.

– Nie ma jej w pałacu – wymamrotałam. – Przebrała się za strażnika.

– Skąd wiesz?

Nie odpowiedziałam, tylko chwyciłam miecz.

– Nie patrz – przykazałam Ammi.

Zbladła, ale posłusznie wycofała się z sypialni. Mieczem roztrzaskałam kłódkę i uniosłam wieko. Po cuchnącym zapachu, który wyzionął ze środka, wiedziałam, co tam znajdę.

Cesarskiego strażnika o oczach zamglonych śmiercią.

Zaschnięta krew, niemal czarna, zakrzepła nad jego ustami. Nos miał złamany, gardło zgrabnie poderżnięte przez kogoś o pewnej ręce, kto potrafił zadawać najszybszą, najcichszą śmierć. Jego mundur został skradziony.

W komnacie Ammi krzyknęła. Domyśliłam się, że znalazła resztę martwych strażników.

 

 

– Dobra robota – pochwalił cesarz Khanujin, kiedy powiedzieliśmy mu o naszym odkryciu.

U mojego boku Ammi kłaniała się nisko i promieniała. Przez całą drogę do komnat cesarza balansowała między przerażeniem wywołanym widokiem martwych ciał a podekscytowaniem perspektywą spotkania z władcą.

Teraz przerażenie poszło w niepamięć, ale nie mogłam jej winić. Choćby rzut oka na imponujące komnaty cesarza to więcej, niż pokojówka na jej stanowisku mogła sobie wymarzyć.

Chciałam podzielać jej entuzjazm, ale czułam tylko ostre ukłucie żalu.

– Będzie przebrana za strażnika – wyszeptałam. – Lord Xina także. Opuścili pałac razem z tłumem poszukiwaczy, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Na pewno nie dotarli daleko.

Cesarz przemówił ponownie zza wysokiego drewnianego parawanu.

– Wy dwie to odkryłyście? Nikt więcej?

– Tak, Wasza Wysokość.

– Jeśli mówicie prawdę, zostaniecie nagrodzone. Możecie odejść.

Zaczęłam się podnosić, lecz korona cesarza zadźwięczała.

– Mistrzyni Tamarin. – Strach zdjął mnie, jeszcze zanim usłyszałam kolejne słowa. – Zostań.

Ammi rzuciła mi zaciekawione spojrzenie, a ja wykrzesałam z siebie uśmiech, by zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. Jednak prawdę mówiąc, miałam złe przeczucie.

Odczekał, aż drzwi zamknęły się z trzaskiem i zostaliśmy sami.

– Tego popołudnia nie było cię w pałacu.

– Jego Wysokość łaskawie dał mi dzień wolny od pełnienia obowiązków nadwornej krawcowej.

– Gdzie byłaś? – spytał ostrym tonem. Morderczym.

Żadnych gierek. Zdawał sobie sprawę, że wiem o zaklęciu Edana i rozumiem, dlaczego chowa się za parawanem.

– Poszłam do świątyni się pomodlić w oczekiwaniu na wesele Jego Wysokości – skłamałam.

Cień cesarza się odchylił. Władca pociągnął nosem, nieprzekonany.

– Na pewno jesteś świadoma, że Lord Czarodziej zaginął.

Więc nie znalazł Edana.

– Nie byłam – skłamałam ponownie.

W jego głosie pobrzmiewała irytacja.

– Trudno mi w to uwierzyć, mistrzyni Tamarin, gdyż powiedziano mi, że ostatni raz widziano go z tobą.

Puls mi przyspieszył.

– Wasza Wysokość, nie widziałam Lorda Czarodzieja od dnia, w którym zaprezentowałam suknie Lady Sarnai.

– Masz czelność znowu mnie okłamywać? – Wściekły cesarz wstał i wyszedł do światła. Zgięłam się w ukłonie, nie śmiąc podnieść wzroku.

Zimny czubek sztyletu uniósł mój podbródek. Czułam się jak ryba na haczyku.

Blask dawnego uroku cesarza przygasł, ale jeszcze nie zniknął. Władca nadal imponował wzrostem, barki miał szerokie i dumne, a jego aksamitny głos zwabiłby tygrysa do klatki.

Jednak twarz Khanujina zaczęła się zmieniać. Kosmetyki maskowały ziemistą cerę. Jego usta wykrzywiały się w okrutnym grymasie, zęby były większe i bardziej krzywe, a jego oczy, które kiedyś zdawały mi się emanować ciepłem lata, przypominały zimne ślepia węża.

Wzdrygnął się, gdy zauważył, jak na niego patrzę.

– Zapytam ostatni raz: gdzie jest Lord Czarodziej?

Sztylet wpił się w moją skórę. Zerknęłam na swoje odbicie w gładkim ostrzu. Ledwie rozpoznałam dziewczynę, którą ujrzałam, oraz spokojny głos, który odrzekł:

– Nie ośmieliłabym się okłamać Jego Wysokości. Naprawdę nie wiem.

Cesarz Khanujin wpatrywał się we mnie, mrużąc oczy i oceniając sytuację.

Czekałam z walącym sercem, aż wreszcie odłożył ostrze.

– Zrobił coś, kiedy włożyłaś tamtą suknię – syknął. – Ten wybuch światła to była magia, jestem pewien. Zaplanowaliście to we dwoje.

– Jeśli zaplanowałam ucieczkę z Lordem Czarodziejem, to czemu jestem tutaj?

– Moi strażnicy znaleźli to w twojej komnacie.

Cesarz uniósł jedno czarne pióro. Jastrzębie pióro.

Pióro Edana.

Puls zagrzmiał mi w uszach, lecz co ciekawe, zachowałam spokój. To było do mnie niepodobne. Wczoraj wbiłabym wzrok w ziemię i wyjąkała coś ledwie zrozumiałego – błagała­bym cesarza, by nie krzywdził Edana. Dziś tylko złączyłam dłonie i skłoniłam głowę.

– Lord Czarodziej jest znany z tego, że przyjmuje postać jastrzębia, by dobrze służyć Waszej Wysokości. Jeśli odwiedził moją komnatę, to z pewnością po to, by upewnić się, że pracuję nad moimi zadaniami dla Lady Sarnai.

– W podróży nauczyłaś się mówić jak dwórka – stwierdził cesarz. Pochwała wybrzmiała nieszczerze, tak jak zamierzył. – Spędziłaś z nim kilka miesięcy. Dlaczego odszedł?

Na to pytanie znałam odpowiedź. Edan odszedł, ponieważ go o to błagałam. Ponieważ go okłamałam i powiedziałam mu, że poradzę sobie bez niego. Ponieważ zerwałam jego więź z cesarzem i gdyby nie odszedł… bogowie wiedzą, co Khanujin by mu zrobił.

Ale nie mogłam tego powiedzieć.

Mogłam skłamać, ale żadne kłamstwo nie ochroniłoby Edana przed wściekłością Khanujina na zawsze. Chyba że…

Oblizałam usta, smakując słodycz nowej możliwości. Zerknęłam na gardło cesarza, ledwie strzeżone przez bogato hafto­wany kołnierz żakietu.

Pomyśl, jakie to proste, wyszeptał mroczny głos wewnątrz mnie. Mój głos.

Jeśli chcesz chronić Edana, musisz to zrobić. Ty masz moc. Khanujin jest słaby i samotny.

Oczy mnie zapiekły, a palce drgnęły z pokusy.

Tak. Zrób to. Głos rezonował głęboko, obalając moje zmysły i mój rozum. Zabij go.

Nie! Wpiłam paznokcie w dłonie. Odejdź.

Głos w mojej głowie się zaśmiał. Mała Maiu, wiesz, że to tylko kwestia czasu. Z każdą minutą rosnę w siłę. Wkrótce moje myśli staną się twoimi myślami. Staniemy się jednością. Nawet nie zauważysz.

Tego się bałam. Zazgrzytałam zębami. ZOSTAW MNIE.

Kiedy śmiech odpłynął i wreszcie zniknął, rozluźniłam palce i rozmasowałam krwawe półksiężyce odbite na dłoniach.

– Tamarin! – warknął cesarz. – Jeśli mnie okłamiesz, każę sprowadzić tu twojego ojca i brata i ich powiesić.

Wściekłość zapłonęła w mojej piersi, ściskając tak mocno, że ledwie mogłam oddychać. Chciałam mu powiedzieć, że prędzej go zabiję, że poddam się mojej wewnętrznej ciemności i zmiażdżę mu kości jedną po drugiej, zanim pozwolę, by tknął moją rodzinę.

Ale nie zrobiłam tego. Wściekłość zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Ukłoniłam się nisko, dotykając głową podłogi.

– Wybacz mi, Wasza Wysokość, ale nie wiem. Modlę się, by Lord Czarodziej i Lady Sarnai się znaleźli. – Zamilkłam, czekając, aż ostre ukłucie żalu w mojej piersi złagodnieje. Żałowałam, że w ogóle poszłam do komnaty Lady Sarnai, że pomogłam cesarzowi zebrać wskazówki.

Znów się ukłoniłam, a Khanujin nareszcie odprawił mnie machnięciem ręki.

– Dziękuję, Wasza Wysokość. – Mój głos znów był lodowaty i ciężki od kłamstw. – Obyś żył dziesięć tysięcy lat.

 

 

 

 

Rozdział trzeci

 

 

 

Ze snu wyrwał mnie ryk dzwonów. Świt miał nastać za godzinę czy dwie, niebo wciąż było ciemne, ale pojaśniało na tyle, że widziałam szary dym sączący się z wypalonych lampionów.

Dzwony wciąż biły, dźwięk odbijał się echem od moich okien i wpadał do środka. Kiedy w końcu podniosłam się, by je zamknąć, dostrzegłam ruch na zewnątrz… i usłyszałam trzask bicza smagającego ciało.

Lady Sarnai. Lord Xina. Strażnicy ich znaleźli i chłostali.

Liście bambusa przylgnęły do pleców Lady Sarnai, a z jej długich czarnych włosów kapała woda. Wyglądało na to, że zanim schwytali ich strażnicy, ona i jej kochanek dotarli do rzeki Leyang.

– Nie zamordujesz więcej moich ludzi – mówił do niej jeden ze strażników. – Nie na mojej warcie. Zabierzcie ją z powrotem do jej komnaty, a jego do lochu.

Oparłam się o ścianę. Mój żołądek skręcił się w lodowaty supeł. Gdyby nie ja, może zdołaliby uciec.

Szczęście Lady Sarnai to mała cena za pokój, przypomniałam sobie. Żadne inne rodziny nie doświadczą straty, jakiej doświadczyliśmy Baba, Keton i ja, kiedy Finlei i Sendo zginęli na wojnie.

Więc dlaczego moja ulga smakowała gorzko?

Godzinę później poznałam odpowiedź. Minister Lorsa wpadł do mojej komnaty, by oznajmić, że wznawiamy obchody wesela tego popołudnia procesją darów. Miałam pomóc Lady Sarnai ubrać „sukienkę z gwiazd”. Natychmiast.

 

 

Przed apartamentami Lady Sarnai stał oddział żołnierzy, a przy oknach, za szumiącymi wierzbami, czyhał szereg łuczników.

Tego ranka na jej stole nie paliło się kadzidło, a wszystkie lampiony wiszące na suficie zostały zdjęte. Skonfiskowano wszystko, czego mogłaby użyć jako broni.

Wiatr sączył się do środka przez wybite okna, które pospiesznie załatano pergaminem i bawełnianymi prześcieradłami. Chłód przyprawiał mnie o gęsią skórkę.

Ukłoniłam się.

– Wasza Wysokość, przybyłam ubrać cię na wese… – Ugryzłam się w język. Podczas dzisiejszych uroczystości Lady Sarnai nie będzie się weselić. – Na bankiet.

Nie podniosła się z fotela. Jej bujne czarne włosy zostały natarte olejami i zaplecione, więc lśniły w blasku słońca. Jednak pełne usta były suche i popękane, a zaszklone oczy beznamiętnie patrzyły w dal. Wyglądała, jakby miała się rozpaść.

Ale Lady Sarnai nie była ze szkła. Może z kamienia. A kamienie się nie rozpadają.

– Mogłabym ukręcić ci łeb tymi sukniami – mruknęła nisko niczym tygrysica. – Gdyby nie ty…

Zazgrzytała zębami. Nienawiść urywała jej oddech – wiedziałam, że gdyby nie strażnicy na zewnątrz i kochanek w lochu, spełniłaby swoją groźbę.

Spuściłam wzrok na podłogę i dobrałam słowa z rozwagą:

– Czuję ulgę, że Wasza Wysokość bezpiecznie wróciła do Jesiennego Pałacu. Dziesięć tysięcy lat szczęścia dla Lady Sarnai i Jego Wysokości…

– Dosyć! – warknęła. – Myślisz, że pomagając Khanujinowi, wkupisz się w jego łaski?

– Nie, Wasza Wysokość.

Odchyliła się na fotelu, zaciskając długie palce na drewnianych podłokietnikach.

– Kiedy zostanę cesarzową, zapłacisz jako pierwsza.

To była zabójcza obietnica, ale już się jej nie bałam.

– Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość.

Zmarszczyła brwi.

– Zmieniłaś się – zauważyła. – Jest w tobie coś innego. – Na jej usta wstąpił okrutny uśmiech. – Chodzi o czarodzieja, prawda?

Podniosłam wzrok i zmierzyłam ją lodowatym spojrzeniem. To ją ucieszyło, a ja pożałowałam.

– Chodzą plotki, że zaginął. Zapewniam cię, że ta wiadomość bardzo zainteresuje mojego ojca, szczególnie gdy dziś wieczorem ją potwierdzę.

– Lord Czarodziej nie zaginął – skłamałam.

– Czyżby? Nie dotarłabym aż do rzeki Leyang, gdyby Edan wciąż tu był. – Zaśmiała się chrapliwie. – Nie martw się, krawcowo. Khanujin będzie ścigał czarodzieja aż na kraniec świata, żeby go odzyskać. A może nie tego chcesz?

Próbowała mnie zranić. Wyrządziłam jej okrutną krzywdę, a ona nie miała żadnej broni oprócz słów.

– Chcę, żebyś wyszła za cesarza – odparłam. – Ślub to nasza jedyna nadzieja na pokój.

Skrzywiła się z pogardą.

– Już za późno na pokój.

Keton powiedział mi, że Wojna Pięciu Zim skończyła się tylko z powodu impasu. Szansen bał się Edana, a Edan mrocznych mocy stojących za niezwykłą potęgą szansena.

Ale jeśli Edan naprawdę odszedł, jak cesarz miał wziąć górę nad szansenem?

Ślub musiał dojść do skutku.

– Czas ucieka – oznajmiłam cicho. – Muszę pomóc ci włożyć suknię.

Służki Lady Sarnai – nowe służki – Jun i Zaini przyniosły wielką orzechową skrzynię. Gorzka zaduma ogarnęła mnie, gdy podniosłam wieko i wyciągnęłam suknie słońca, księżyca i gwiazd. Ich blask rozjaśnił ciemną komnatę, a po suficie przetoczyły się snopy złotego i srebrnego światła.

– Jakie piękne – sapnęły służki. – Są…

– Przypuszczam, że chce, bym włożyła tę. – Machnęła ręką na suknię malowaną krwią gwiazd. Promienie słońca zatańczyły po czarnym jedwabiu i nieziemskie barwy zalśniły niczym spadające gwiazdy na nocnym niebie.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, służki zabrały mi suknię i odprowadziły Lady Sarnai za parawan.

Kiedy czekałam, obróciłam się do dużego palisandrowego lustra po mojej lewej. Ujrzałam zapadnięte oczy, zmęczone od zmartwień i braku snu, oraz czarne kosmyki wymykające się spod kapelusza. Dotknęłam piegów rozsianych po policzkach i bladych, zimnych ust.

Byłam cieniem samej siebie.

Lady Sarnai wyszła zza parawanu, ciągnąc za sobą spódnicę sukni. Gorset opinał jej szczupłą talię, a dekolt podkreślał ostre kontury ramion i piersi. Miałyśmy niemal takie same wymiary i wszystko pasowało na nią idealnie, tak jak przewidziałam.

Jednak materiał, który zaledwie kilka chwil temu ożył pod moim dotykiem, teraz zmatowiał i stał się nijaki – przybrał kolor zwęglonego drewna, nieskończonej nocy.

– To nazywasz suknią ślubną? – Łypnęła na mnie karcąco.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Suknia zmieniła się, gdy ją nosiłam. Spódnica lśniła błękitami i fioletami bardziej intensywnymi niż jakiekolwiek barwniki z Korzennego Szlaku, otulając moją skórę srebrnawym blaskiem, dzięki któremu nawet cesarz patrzył na mnie z zachwytem.

Ale na Lady Sarnai suknia była bez wyrazu. Bez życia.

Zbliżyłam się z miarą i próbowałam wyciągnąć księżniczkę do światła.

– Zobaczmy, czy…

– Może Wasza Wysokość mogłaby przymierzyć inną suknię – zasugerowała młodsza służka, Jun. – Suknię słońca.

Lady Sarnai zmrużyła oczy.

– Przynieś ją.

Mówiła do mnie, nie do służek. Przerzuciłam miarę przez ramię i podniosłam suknię słońca z fotela, by podać ją Lady Sarnai.

Zamrugała, a jej oczy załzawiły od blasku sukni.

– Wasza Wysokość, nic ci nie jest?

– Nie chcę tej – zaczęła. – Nie… – urwała. Szczęka jej opadła, ramiona podskoczyły. Zamłóciła rękami i sapnęła, jakby nie mogła oddychać.

– Wasza Wysokość? – Jun i Zaini wachlowały ją i opukiwały ją po nadgarstkach, jakby to miało pomóc. – Wasza Wysokość, źle się czujesz?

Lady Sarnai kaszlała i dyszała. Jej usta się poruszyły, ale dobiegł z nich tylko zduszony dźwięk.

– Demony – wymamrotała bezgłośnie i w panice wybałuszyła przekrwione oczy. Wrzasnęła. – Demony! Palą mnie!

Zadrżała gwałtownie i chwyciła za gorset, próbując zerwać suknię. Służki przytrzymały ją za ręce, ale księżniczka wiła się i wykręcała. Po omacku wpadła na ścianę i potknęła się o długą spódnicę.

– Tamarin, zdejmij to ze mnie! – wychrypiała. – Zdejmij…

A potem runęła na ziemię.

Służki krzyknęły, a ja upuściłam suknię słońca i rzuciłam się na pomoc Lady Sarnai. Podniosłam jej głowę na kolana i przytrzymałam szyję nieruchomo, gdy reszta ciała się trzęsła.

To ta suknia. Musiałam uwolnić księżniczkę, zanim ją zabije.

Obróciłam ją na brzuch i sięgnęłam do pasa po nożyczki. Nie miałam czasu odpinać dziesiątek guzików, więc rozcięłam tył sukni. A przynajmniej próbowałam. Tkanina była tak mocna, że opierała się ostrzom. Cięłam i cięłam, aż szwy puściły i razem ze służkami zerwałam suknię.

– Dzięki bogom – sapnęłam, gdy Lady Sarnai wreszcie przestała się trząść. Jednak moja ulga nie trwała długo. Ręce opadły jej po bokach, a kiedy obróciłam ją z powrotem na plecy, nie otwierała oczu.

Puściłam nożyczki. Ściskałam uchwyty tak mocno, że zostawiły wgłębienia na palcach. Co się działo z córką szansena?

Starsza służka, Zaini, przytknęła ucho do piersi Lady Sarnai.

– Nie oddycha! – pisnęła z rozpaczą. – Nie oddycha!

– Ćśś – uciszyłam ją. – Przynieś mi wodę.

Wykonała polecenie. Oblałam wodą twarz Lady Sarnai, ale nadal się nie poruszyła.

Służki bezszelestnie położyły ją na łóżku.

Oczy miała opuchnięte, usta wykrzywione z bólu. Siniaki wykwitły na jej szyi i piersi, a skóra przybrała nędzną barwę błękitu i szarości. Jednak najgorsze – i najdziwniejsze – było to, że po jej ciele wędrowały plamy fioletu, które błyskały przerażająco niczym płonące gwiazdy.

– Czy ona… żyje? – spytałam. Nie mogłam powiedzieć: „nie żyje”. Nie chciałam.

Zaini zwlekała, przygryzając wargę.

– Ledwo.

Ścisnęło mnie w żołądku. Serce Lady Sarnai biło, ale wyczułam najsłabszy oddech tylko wtedy, gdy dotknęłam jej ust. Jakby głęboko spała i nie mogła się obudzić.

Przypomniałam sobie ostrzeżenie Edana. „Te suknie nie są dla zwykłych śmiertelników”.

Wiedziałby, co robić. Ale nie było go tu, a ja nie miałam własnej magii… oprócz nożyczek. Co moje nożyczki mogły zrobić dla Lady Sarnai?

Co miałam począć?

Procesja darów zaczynała się za niecałą godzinę. Bez Lady Sarnai nie będzie ślubu. Tylko wojna.

– Zajmijcie się nią – rzekłam. – Dopóki nie wydobrzeje, zastąpię ją na królewskim weselu.

Jun i Zaini na mnie spojrzały. Strach w ich oczach zniknął, zastąpiony przez niepokój i szok.

Uniosłam podbródek, by potwierdzić moje zamiary.

– Nie mówcie o tym nikomu.

Nie musiałam dodawać nic więcej – rozumiały, o co mi chodzi. Nasze życie zależało od ich milczenia i od tego, czy Lady Sarnai wyzdrowieje.

Zatrzymałam wzrok na sukni gwiazd – kupce czarnego jedwabiu na podłodze. Szwy miała poszarpane, gorset porwany, spódnicę w nieładzie. Nie miałam czasu jej naprawiać.

Sięgnęłam po suknię słońca i poszłam za parawan.

Na Dziewięć Niebios, modliłam się, żeby ten plan zadziałał. Jeśli nie zadziała, w A’landi znów wybuchnie wojna, nim skończy się ta noc.

 

 

 

 

Rozdział czwarty

 

 

 

Najbardziej bałam się spotkania twarzą w twarz z szansenem. Nie wyglądał na mężczyznę, który da się łatwo oszukać.

– Ludzie zobaczą to, co chcą zobaczyć – wyszeptałam do siebie. Zdawało się, że Keton dał mi tę radę tak dawno. Tyle że wtedy przebierałam się za niego, a nie za córkę szansena. Chociaż, o ironio, kara za te przewinienia była taka sama.

Śmierć już nie przerażała mnie tak jak kiedyś.

Jun i Zaini zrobiły mi makijaż – zakryły piegi na nosie i policzkach i pomalowały usta, by stały się pełne i czerwone jak usta Lady Sarnai. Miałam włosy zaplecione tak ciasno, że nie mogłam myśleć, a dziesiątki szmaragdowych i rubinowych szpilek zwisały z mojej korony i brzęczały za każdym razem, gdy poruszałam głową.

Nie musiałam chować się za welonem. Moja suknia była tak oślepiająca, że nikt nie mógł patrzeć na mnie dłużej niż przez sekundę. Śmiech słońca widocznie karmił się moim stresem i podekscytowaniem, bo suknia jaśniała jak nigdy wcześniej. Światło biło z każdego włókna, przeszywając ciemne chmury na zewnątrz.

Moje przybycie do Sali Harmonii wywołało szmer zachwytu wśród dworzan. Wielu musiało osłonić oczy przed moim blaskiem – nawet cesarz Khanujin nie mógł patrzeć bezpośrednio na mnie. Kiedy razem przemierzaliśmy salę, żar sukni słońca sprawił, że po jego czole spłynął pot, który zepsuł makijaż maskujący jego zgasłą wspaniałość.

To go rozdrażniło, ale zignorowałam jego gniewne spojrzenia i uśmiechnęłam się do dworu. Lepiej, żebym to ja przykuwała uwagę wszystkich. Lepiej, żeby się irytował i nie zauważył, iż jestem cesarską krawcową, a nie Lady Sarnai, Klejnotem Północy.

Gdy dotarliśmy na przód sali, cesarz usiadł w wygodnym satynowym fotelu, a ja stanęłam u jego boku. Blask sukni słabł, kiedy drżałam, balansując na obcasach.

Jeden po drugim szlachcice i ministrowie z dworu Khanujina wręczali swoje dary. Po nich nadeszli ambasadorzy z każdego zakątka świata – z Kiaty, Samaranu, Frevery, Wysp Tambu i Balaru. Przynosili kufry pełne najwspanialszych koronek, jadeitowych smoków z łuskami wyrytymi tak misternie, że wyglądały jak skradzione maleńkim rybkom, ręcznie malowanej ceramiki zdobionej złotymi byczymi głowami przez najwspanialszych samarańskich artystów i drewnianych rzeźb z krain, o których nigdy nawet nie słyszałam.

Wreszcie przybył szansen. Jako ojciec Lady Sarnai miał zaszczyt wręczać dar jako ostatni.

Jak na tak dużego mężczyznę poruszał się cicho. Blizny przecinały jego policzki, a siwa broda wywijała się niczym czubek ceremonialnego sztyletu. Z bliska kąty jego twarzy były ostre i bezlitosne. Wyciosane przez wojnę.

– Tobie, cesarzu Khanujinie, wręczam berło wyrzeźbione przez ślepych mnichów ze Śpiewających Gór. Ma przynosić dobrobyt temu, kto rządzi A’landi.

Następnie zwrócił się do mnie. Jego przenikliwe spojrzenie padło na moją mocno upudrowaną twarz. Mój puls przyspieszył i suknia zalśniła mocniej.

Szansen odchrząknął i choć nie zasłonił oczu, odwrócił wzrok.

– A tobie, moja córko, najlepsza łuczniczko w A’landi, wręczam jesionowy łuk, który pragnęłaś dzierżyć w dzieciństwie. Ze wszystkich moich dzieci ty jedyna potrafiłaś z niego strzelać. – Wyczułam subtelną nutę dumy w jego głosie.

Łuk był tak duży, że dolna część zakrzywionego ramienia zawisła tuż nad moją stopą. Zaskoczyła mnie jego lekkość, jednak nadal zaciskałam usta w grymasie, nawet gdy uniosłam podbródek, by podziękować za podarunek. Wiedziałam, że Lady Sarnai niespecjalnie szanowała swojego ojca.

– Dar szansena kończy procesję darów – oznajmił główny minister Yun.

Z trudem powstrzymałam westchnienie ulgi. Wszyscy goście padli na kolana i pokłonili się cesarzowi, życząc mu, by „żył dziesięć tysięcy lat” – chciałam już nigdy więcej nie słyszeć tej frazy ani nie musieć jej wypowiadać. A potem, wreszcie, sztywno podążyłam za cesarzem na korytarz.

Niedbale nadał tempo, które kazało mi się spieszyć, żeby za nim nadążyć. Trzymałam głowę nisko i wbijałam wzrok w długi pas złotych płytek prowadzących na zewnątrz, ignorując twarze kłaniających się gości. Ale gdy dreptałam za cesarzem, moją uwagę zwrócił krzyk jastrzębia. Poderwałam oczy do okien i spojrzałam w niebo.

Nad pałacem szybował jastrząb, lecz jego pióra były szare, nie czarne, a oczy nie świeciły znajomym żółtym blaskiem, który nawiedzał moje sny.

Oczywiście, że to nie Edan, ty głupia, zganiłam się. On nie ma już magii, żeby się przemieniać.

Kiedy wyszliśmy z pałacu, jastrząb wciąż latał po niebie, rozpostartymi skrzydłami muskając chmury. Sunął za nami, aż cesarz zatrzymał się przy najbliższym pawilonie.

Desperacko pragnęłam, by pozwolił mi udać się na spoczynek przed bankietem. Stopy bolały mnie od stania.

Niestety nie miałam szczęścia.

Klasnął na jednego ze swoich sług, żeby podał mi dar szansena.

– Na pewno chcesz wypróbować swój łuk – powiedział. – Widzisz tego jastrzębia na niebie? Każę kucharzom upiec go na dzisiejszy bankiet.

– Gdybym zapolowała, przyniosłabym nam pecha w dniu ślubu – odparłam ze ściśniętym gardłem.