Dotknij mnie. Tom 1 - Tahereh Mafi - ebook + książka
BESTSELLER

Dotknij mnie. Tom 1 ebook

Mafi Tahereh

4,2

141 osób interesuje się tą książką

Opis

Światowy bestseller! Pierwszy tom jednej z najpopularniejszych serii Young Adult ostatnich dwóch dekad!

Juliette nie dotknęła nikogo od 264 dni.

Nikt nie wie, dlaczego jej dotyk jest zabójczy, ale Przywrócenie ma dla niej plan. Pragną ją wykorzystać jako niebezpieczną broń. Dziewczyna nie zamierza jednak oddać się w ich ręce.

Po długim czasie w zamknięciu, spragniona wolności, nareszcie odkrywa swoją siłę i po raz pierwszy zaczyna walczyć o nową przyszłość. Znajduje ukojenie w ramionach chłopaka, którego miała stracić na zawsze.

W tym dystopijnym świecie Tahereh Mafi snuje opowieść o walecznej bohaterce, trudach dorastania i sile miłości. To historia nie do zapomnienia!

„Mafi w swoim debiucie łączy powieść psychologiczną z przygodowym twistem. To porywająca książka autorki, która nie boi się podejmować żadnego ryzyka”. – Publishers Weekly

„Niezwykłe sceny akcji bardzo szybko zanurzają nas w poczuciu nadchodzącego wielkiego niebezpieczeństwa. To częściowo opowieść ku przestrodze, ale też historia miłosna, która spodoba się fanom akcji i przygód!” – Kirkus Reviews

Książka zawiera dodatkową nowelkę pt. „Zniszcz mnie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (796 ocen)
363
271
122
31
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Readinglover

Dobrze spędzony czas

4,5/5 Absolutnie się nie spodziewałam, że ta książka tak bardzo poruszy moje serce. Że tak bardzo do mnie trafi. Tahereh Mafi niezwykle pięknie operuje językiem. Ta powieść jest napisana niczym poezja, której słowa chce się chłonąć z każdą stroną coraz bardziej, doświadczać mocniej. Już nie mogę się doczekać kolejnych tomów.
50
sixofbook
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Długo czekałam na przeczytanie tej książki a szkoda. Zapomniałam już jak Mafi potrafi pięknie operować słowem i jak rewelacyjnie umie oddać emocje postaci. Od początku też polubiłam główną bohaterkę, współczułam jej całym sercem i z przyjemnością obserwowałam zmiany jakie w niej z czasem zachodziły. Największym jednak plusem tej książki to postać Warnera, która dodaje wiele specyficznej pikanterii do tej historii. Przyznaje też, że w tym tomie nie ma za dużo powiedziane o świecie i może to trochę rozczarowywać; ponadto końcowe akcje trochę zbyt dobrze się bohaterom udały przez co cały dramatyzm sytuacji zniknął. Jednak mimo tych kilku wad ja kocham te opowieść całym serduszkiem.
40
Lealew

Nie oderwiesz się od lektury

Boże zakochałam się 😍 Super książka, mega polecam
30
Alex_1212

Nie oderwiesz się od lektury

Ta nowelka >>>>
30
daddysorrydaddysorry

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsze co w życiu przeczytałam
20

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Shatter Me, Destroy Me

 

Shatter Me, Copyright © 2011 by Tahereh Mafi

Destroy Me, Copyright © 2012 by Tahereh Mafi

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2022

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Sandra Popławska, Monika Fabiszak, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Colin Anderson

Projekt graficzny okładki: Cara E. Petrus

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Amelia Karcewicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67461-80-1

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich rodziców i dla mojego męża,

ponieważ kiedy powiedziałam, że chcę dotknąć księżyca,

chwyciliście moją rękę i, tuląc mocno,

nauczyliście mnie latać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano

Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną –

Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.

 

ROBERT FROST, „Droga niewybrana”,

tłum. Stanisław Barańczak

 

 

 

 

 

DROGI CZYTELNIKU,

 

 

 

 

 

Wykreślone myśli w cyklu „Dotknij Mnie” są wprowadzone z premedytacją. Styl narracji tych książek jest momentami nieobliczalny i służy za wizualną reprezentację chaosu w umyśle Juliette. Powtórzenia, hiperboliczny język i obsesja na punkcie liczb – to wszystko nie są redakcyjne błędy. Wraz z dojrzewaniem i rozwojem naszej bohaterki dojrzewa i rozwija się też proza, a kiedy ona odzyskuje swój głos, wykreślone myśli znikają, liczby zaś zaczynają być wyrażane słowami. W końcu to jest w istocie opowieść o zmianie. Bardzo dziękuję za jej lekturę.

 

 

 

 

 

JEDEN

 

 

 

 

 

Jestem zamknięta już od 264 dni.

Nie mam nic prócz małego notesu i zepsutego długopisu, a towarzystwa dotrzymują mi liczby w głowie. 1 okno. 4 ściany. 13 metrów kwadratowych przestrzeni. 32 litery w alfabecie języka, którym nie mówiłam przez 264 dni izolacji.

6336 godzin, odkąd ostatni raz dotknęłam drugiego człowieka.

– Dostanieszwspółwięźnia współlokatora – powiedzieli.

– Obyś tu zgniła Za dobre sprawowanie – powiedzieli.

– Kolejny psychopata jak ty Koniec izolacji – powiedzieli.

Są sługusami Przywrócenia, inicjatywy, która miała pomóc naszemu umierającemu społeczeństwu. Ci sami ludzie wyciągnęli mnie siłą z domu rodziców i zamknęli w zakładzie dla obłąkanych za coś, nad czym nie miałam kontroli. Nikogo nie obchodzi, że nie wiedziałam, do czego jestem zdolna. Że nie wiedziałam, co robię.

Nie mam pojęcia, gdzie jestem.

Wiem tylko tyle, że zostałam przetransportowana przez kogoś w białym vanie, który jechał 6 godzin i 37 minut, żeby dotrzeć w to miejsce. Wiem, że zostałam przypięta kajdankami do fotela. Wiem, że zostałam przywiązana do krzesła. Wiem, że moi rodzice nawet mnie nie pożegnali. Wiem, że nie płakałam, kiedy mnie zabrano.

Wiem, że każdego dnia kończy się świat.

Słońce wpada do oceanu, chlapiąc brązami, czerwieniami, żółciami i pomarańczami na świat za moim oknem. Milion liści z setek różnych gałęzi kołysze się na wietrze, trzepocząc z fałszywą obietnicą lotu. Poruszające się powietrze tylko chwyta ich przywiędłe skrzydła, by zmusić je do upadku na ziemię, gdzie pozostaną zapomniane, zdeptane przez stacjonujących tam żołnierzy.

Zdaniem naukowców nie ma już tylu drzew co kiedyś. Mówią, że nasz świat kiedyś był zielony. Nasze chmury kiedyś były białe. Nasze słońce zawsze było źródłem właściwego rodzaju światła. Ja jednak mam bardzo niewyraźne wspomnienia z tamtego świata. Nie pamiętam zbyt wiele z tego, co było przedtem. Jedyną egzystencją, jaką teraz znam, jest ta, którą mi dano. Echo przeszłości.

Przyciskam dłoń do małej szybki i czuję, jak chłód bierze ją w znajome objęcia. Obie jesteśmy same, obie istniejemy jako brak czegoś innego.

Chwytam długopis z niemal pustym wkładem, który nauczyłam się oszczędzać, i wbijam w niego wzrok. Zmieniam zdanie. Porzucam wysiłek, jakim jest zapisywanie różnych rzeczy. Towarzystwo współwięźnia może się okazać w porządku. Rozmowa z prawdziwym człowiekiem może mi ułatwić życie. Ćwiczę używanie głosu, tworząc znajome wyrazy nienawykłymi do nich ustami. Ćwiczę każdego dnia.

Jestem zaskoczona, że w ogóle pamiętam, jak się mówi.

Zwijam notesik w rulon i wciskam w dziurę w ścianie. Siadam na pokrytych materiałem sprężynach, na których muszę spać. Czekam, kołysząc się w przód i w tył.

Czekam zbyt długo i zasypiam.

 

Otwieram oczy i widzę 2 oczu, 2 ust, 2 uszu i 2 brwi.

Duszę krzyk duszę palące pragnienie ucieczki które ściska przerażeniem moje kończyny.

– Jesteś ch-ch-ch-ch…

– A ty dziewczyną. – Unosi brew. Odsuwa się od mojej twarzy. Szczerzy zęby, lecz się nie uśmiecha, a mnie chce się płakać, moje oczy są zrozpaczone, przerażone, uciekają do drzwi, które próbowałam otworzyć tak wiele razy, że już straciłam rachubę. Zamknęli mnie z chłopakiem. Chłopakiem.

Dobry Boże.

Oni próbują mnie zabić.

Zrobili to celowo.

Żeby mnie torturować, dręczyć, nie pozwolić mi przespać już żadnej nocy. Chłopak ma tatuaże na rękach, rękawy sięgające łokci. W brwi nosił kolczyk, ale najwyraźniej go skonfiskowali. Ciemnoniebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy, wyraźnie zarysowana szczęka, szczupłe ciało. Przystojny Niebezpieczny. Przerażający. Okropny.

On się śmieje, a ja spadam z łóżka i uciekam w kąt.

Zabiera nędzną poduszkę z dodatkowego łóżka, które wcisnęli w pustą przestrzeń dzisiaj rano. Byle jaki materac i cienki koc ledwo wystarczają na górną połowę jego ciała. Spogląda na moje łóżko. Potem na swoje.

Jedną ręką zbiera je razem. Stopą przepycha dwie metalowe ramy na swoją stronę pomieszczenia. Wyciąga się na dwóch materacach i bierze moją poduszkę, żeby podłożyć sobie pod szyję. Zaczęłam się trząść.

Przygryzam wargi i próbuję zakopać się w ciemnym kącie.

Ukradł moje łóżko, mój koc, moją poduszkę.

Została mi już tylko podłoga.

Nie będę miała nic prócz podłogi.

Nie podejmę walki, bo jestem zbyt przerażona, zbyt sparaliżowana, zbyt opętana paranoją.

– Czy jesteś… No, szalona? Czy dlatego tutaj trafiłaś?

Nie jestem szalona.

Podnosi się na tyle, by móc spojrzeć na moją twarz. Znowu się śmieje.

– Nie zrobię ci krzywdy.

Chcę mu uwierzyć Nie wierzę mu.

– Jak się nazywasz? – pyta.

Nie twoja sprawa. Jak ty się nazywasz?

Słyszę, jak z irytacją wypuszcza powietrze. Słyszę, jak przewraca się na łóżku, które niegdyś było w połowie moje. Nie śpię całą noc. Nogi przyciągnęłam do piersi, obejmuję ciasno rękami swoje drobne ciało, a zasłaniają mnie przed nim jedynie moje długie, brązowe włosy.

Nie będę spać.

Nie mogę spać.

Nie mogę znowu słuchać tych wrzasków.

 

 

 

 

 

DWA

 

 

 

 

 

Poranek pachnie deszczem.

W pomieszczeniu unosi się gęsty zapach mokrego kamienia, zroszonej gleby; powietrze jest zatęchłe i ziemiste. Biorę głęboki wdech i na paluszkach podchodzę do okna, żeby przycisnąć nos do jego chłodnej powierzchni. Szyba zachodzi mgłą mojego oddechu. Zamykam oczy, nasłuchując cichego kapania pośród wiatru. Krople deszczu to jedyne, co mi przypomina, że chmury mają tętno. Że ja też je mam.

Deszcz zawsze wprawia mnie w zadumę.

Myślę o tym, jak krople spadają, jak potykają się o własne nogi, jak łamią je i zapominają o spadochronach, lecąc z nieba w stronę niepewnej przyszłości.

Jest zupełnie tak, jakby ktoś opróżniał sobie z nich kieszenie nad ziemią i nie obchodziło go, gdzie wylądują, że rozprysną przy kontakcie z ziemią, że roztrzaskają się na podłodze, że ludzie przeklinają godziny, kiedy krople ośmielą się zastukać do ich drzwi.

Jestem kroplą deszczu.

Rodzice opróżnili ze mnie kieszenie i zostawili mnie, bym wyparowała na betonowej półce.

Dzięki oknu wiem, że znajdujemy się niedaleko gór i zdecydowanie blisko wody, ale teraz wszystko jest blisko wody. Po prostu nie wiem, która to strona. W którym kierunku patrzę. Mrużę oczy w świetle wczesnego poranka. Ktoś podniósł słońce i przyczepił je znowu do nieba, jednak każdego dnia wisi trochę niżej. Słońce jest jak zaniedbujący dziecko rodzic, który zna tylko połowę swego potomka. Nigdy nie dostrzega, jak jego brak zmienia ludzi. Jak inni jesteśmy w ciemności.

Nagły szelest oznacza, że mój współlokator się obudził.

Odwracam się gwałtownie, jakby znowu ktoś mnie przyłapał na podkradaniu jedzenia. To się wydarzyło tylko raz i rodzice nie uwierzyli, kiedy powiedziałam, że nie robiłam tego dla siebie. Powiedziałam, że próbuję uratować bezdomne koty żyjące za rogiem, ale uznali, że nie jestem wystarczająco ludzka, żeby obchodził mnie los zwierzęcia. Nie ja. Nie coś ktoś taki jak ja. Ale oni nigdy mi nie wierzyli. Właśnie dlatego się tutaj znalazłam.

Współlokator obrzuca mnie badawczym spojrzeniem.

Zasnął w ubraniach. Ma na sobie granatową koszulkę i bojówki w kolorze khaki, których nogawki schował w błyszczących czarnych butach.

Ja mam na nogach martwą bawełnę i rumieniec róży na twarzy.

Wodzi wzrokiem po zarysie mojej sylwetki i ten niewielki ruch przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Łapię płatki róż, które spadają z moich policzków i unoszą się wokół ciała, zakrywając mnie czymś na kształt braku odwagi.

Przestań na mnie patrzeć, chciałabym mu powiedzieć.

Przestań dotykać mnie oczami i trzymaj ręce przy sobie i proszę proszę proszę…

– Jak się nazywasz? – Pochylenie jego głowy łamie grawitację na pół.

Zawisam w chwili. Mrugam i zatrzymuję powietrze w płucach.

On się porusza, a moje oczy rozpadają się na tysiące kawałków, które odbijają się rykoszetem od ścian pomieszczenia, pstrykając milion zdjęć, uwieczniając milion momentów. Migoczące obrazy wyblakłe z czasem, zamrożone myśli zawieszone niebezpiecznie w martwej przestrzeni, wirujące wspomnienia, które przecinają moją duszę. Przypomina mi kogoś, kogo znałam.

Jeden gwałtowny oddech i szok przywraca mnie do rzeczywistości.

Koniec snów na jawie.

– Dlaczego tu jesteś? – pytam pęknięcia w betonowej ścianie. 14 pęknięć w 4 ścianach o tysiącu odcieni szarości. Podłoga, sufit: te same kamienne płyty. Żałośnie skonstruowane ramy łóżek: zbudowane ze starych rur wodnych. Mały kwadrat okna: zbyt grube szkło, by je rozbić. Moja nadzieja pryska. Moje oczy są nieskupione i obolałe. Mój palec wodzi leniwie po kamiennej podłodze.

Siedzę na ziemi, która pachnie lodem, metalem i piachem. Współwięzień siedzi naprzeciwko, ze skrzyżowanymi nogami, jego buty są troszeczkę zbyt błyszczące jak na to miejsce.

– Obawiasz się mnie. – Jego głos nie ma kształtu.

Moje palce same zaciskają się w pięść.

– Obawiam się, że się mylisz.

Może i kłamię, ale to nie jego sprawa.

On prycha i ten dźwięk odbija się echem w martwym powietrzu między nami. Nie podnoszę głowy. Nie patrzę w jego oczy, które świdrują mnie na wylot. Czuję smak jego zatęchłego, zużytego tlenu i wzdycham. Moje gardło zatyka coś znajomego – coś, co nauczyłam się przełykać.

2 stuknięcia w drzwi przywracają moje emocje do normalności.

Chłopak prostuje się w sekundę.

– Nikogo tam nie ma. To tylko nasze śniadanie – tłumaczę mu.

264 śniadania i wciąż zbijają mnie z tropu. Każde pachnie zbyt licznymi chemikaliami i jest amorficzną kluchą, która jest zawsze zbyt jakaś – czasami zbyt słodka, czasami zbyt słona, za to niezmiennie obrzydliwa. Przez większość czasu umieram z głodu i nie zauważam różnicy.

Słyszę, jak chłopak waha się tylko sekundę, po czym rusza w stronę drzwi. Otwiera niedużą zasuwkę i wygląda przez szparę na świat, który już nie istnieje.

– Cholera! – Praktycznie rzuca tacą, uderza dłonią o koszulkę. – Cholera, cholera! – Zwija palce i zaciska szczęki. Oparzył się. Powiedziałabym mu wcześniej, gdyby mnie słuchał.

– Powinieneś poczekać przynajmniej trzy minuty, zanim dotkniesz tacy – mówię do ściany. Nie patrzę na blade blizny znaczące moje drobne dłonie, na ślady po oparzeniach, przed którymi nikt mnie nie przestrzegł. – Wydaje mi się, że robią to specjalnie – dodaję cicho.

– Och, czyli dzisiaj już ze mną rozmawiasz? – Jest zły. Oczy mu błyskają, zanim odwróci wzrok, a wtedy dociera do mnie, że jest raczej zażenowany. To twardy koleś. Zbyt twardy, żeby popełniać głupie błędy w obecności dziewczyny. Zbyt twardy, żeby okazywać ból.

Zaciskam usta i patrzę na nieduży kwadrat szyby, którą nazywają oknem. Nie zostało zbyt wiele zwierząt, ale słyszałam historie o ptakach, które latają. Może pewnego dnia jednego zobaczę. Opowieści są dzisiaj tak szalone, że bardzo niewiele jest godnych, by w nie uwierzyć, ale więcej niż jedna osoba powiedziała mi, że na własne oczy widziała lecącego ptaka w ciągu ostatnich kilku lat. Dlatego patrzę przez okno.

Będzie dzisiaj ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie dzisiaj ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie dzisiaj…

Jego dłoń.

Na mnie.

2 opuszki

2 palców ocierają się o moje zakryte tkaniną ramię przez mniej niż sekundę i każdy mięsień, każde ścięgno w moim ciele jest naprężone jak struna i splecione w ciasny węzeł, który miażdży mój kręgosłup. Zamieram. Nie poruszam się. Nie oddycham. Może gdybym się nie ruszyła, to uczucie trwałoby wiecznie.

Nikt mnie nie dotykał przez 264 dni.

Czasami mi się wydaje, że tkwiąca we mnie samotność eksploduje i wydostanie się przez skórę, i nie jestem pewna, czy płacz, czy wrzask, czy śmiech w histerii cokolwiek pomoże. Czasami tak rozpaczliwie pragnę dotykać, być dotykaną, czuć, że jestem niemal pewna, że spadnę z klifu w alternatywnym wszechświecie, gdzie nikt nie będzie w stanie mnie znaleźć.

To nie wydaje się niemożliwe.

Krzyczałam przez lata i nikt mnie nie słyszał.

– Nie jesteś głodna? – Mówi teraz ciszej, trochę się teraz martwi.

Umieram z głodu od 264 dni.

– Nie. – To słowo jest czymś niewiele większym od przerwanego oddechu, kiedy wydostaje się z moich ust, i odwracam się, nie powinnam, ale robię to, on zaś wpatruje się we mnie. Obserwuje mnie. Jego usta są ledwo rozchylone, ręce wiszą wzdłuż boków, rzęsy trzepoczą w niezrozumieniu.

Czuję cios w brzuch.

Jego oczy. To coś w jego oczach.

To nie on to nie on to nie on to nie on.

Zamykam się przed światem. Na klucz. Przekręcam tyle razy, ile się da.

Ciemność spowija mnie w swoich fałdach.

– Hej…

Podnoszę gwałtownie powieki. 2 roztrzaskane okna wypełniają moje usta szkłem.

– Co to jest? – pyta z nieumiejętnie udawaną obojętnością i nerwowo udawaną apatią.

Nic.

Skupiam się na przezroczystym kwadracie tkwiącym między mną a moją wolnością. Chciałabym rozwalić ten betonowy świat, by przestał istnieć. Chcę być większa, lepsza, silniejsza.

Chcę być wściekła wściekła wściekła.

Chcę być ptakiem, który odlatuje.

– Co tam piszesz? – odzywa się znowu współwięzień.

Te słowa to wymiociny.

Ten roztrzęsiony długopis to mój przełyk.

Ta kartka jest moim sedesem.

– Dlaczego mi nie odpowiadasz? – Jest za blisko za blisko za blisko.

Nikt nigdy nie jest dość blisko.

Wciągam powietrze i czekam, aż odejdzie, jak wszyscy inni w moim życiu. Skupiam wzrok na oknie i obietnicy tego, co mogłoby być. Obietnicy czegoś większego, wspanialszego, jakiejś przyczyny wzbierającego się w moich kościach szaleństwa, jakiegoś wytłumaczenia mojej przypadłości, przez którą nie potrafię niczego zrobić, nie rujnując wszystkiego. Będzie ptak. Będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał. Będzie ptak. Będzie biały…

– Hej…

– Nie możesz mnie dotykać – szepczę. Za to nie mówię mu, że kłamię. Nigdy mu nie powiem, że może mnie dotknąć. Chciałabym mu powiedzieć, że proszę, by mnie dotknął.

Jednak kiedy ludzie mnie dotykają, dzieją się rzeczy. Dziwne rzeczy. Złe rzeczy.

Martwe rzeczy.

Nie pamiętam ciepła żadnych objęć. Moje ramiona bolą od nieodpartego zimna izolacji. Moja własna matka nie mogła mnie przytulić. Ojciec nie mógł rozgrzać moich zmarzniętych rąk. Żyję w świecie nicości.

Witaj.

Świecie.

Zapomnisz o mnie.

 

Puk puk.

Współwięzień skacze na równe nogi.

Czas na prysznic.

 

 

 

 

 

TRZY

 

 

 

 

 

Drzwi się otwierają, odsłaniając otchłań.

Nie ma koloru, nie ma światła, nie ma obietnicy niczego prócz horroru po drugiej stronie. Żadnych słów. Żadnej wskazówki. Tylko otwarte drzwi, które za każdym razem oznaczają to samo.

Współwięzień ma pytania.

– Co, do cholery? – Patrzy to na mnie, to na iluzję ucieczki. – Wypuszczają nas?

Nigdy nas nie wypuszczą.

– Czas na prysznic.

– Prysznic? – Jego głos traci całą intonację, a jednak słychać w nim ciekawość.

– Nie mamy wiele czasu. Musimy się pośpieszyć – odpowiadam.

– Zaraz, co takiego? – Wyciąga do mnie rękę, ale się odsuwam. – Przecież nie ma światła, nawet nie widać, dokąd idziemy…

– Szybko. – Skupiam wzrok na podłodze. – Chwyć moją koszulkę.

– O czym ty mówisz…

W oddali rozlega się dźwięk alarmu. Z każdą sekundą jest coraz bliżej. Po chwili cała cela wibruje od ostrzeżenia i drzwi zasuwają się z powrotem. Chwytam koszulkę chłopaka i ciągnę go za sobą w ciemność.

– Nic. Nie. Mów.

– A…

– Nic – cedzę.

Szarpię go za ubranie i każę mu iść za mną, gdy po omacku szukam drogi przez labirynt instytucji dla obłąkanych. To jest dom, centrum dla trudnej młodzieży, zaniedbywanych dzieci z rozbitych rodzin, bezpieczne schronienie dla zaburzonych. To więzienie. Karmią nas niczym, nasze oczy niczego nie widzą prócz rzadkich momentów, wybuchów światła, które zakrada się do środka przez szczeliny z szybami udające okna. Nocami rozlegają się krzyki i rozpaczliwe szlochy, jęki i bolesne zawodzenie, odgłosy ciał i kości łamanych z przymusu lub wyboru, nigdy się nie dowiem. Pierwsze trzy miesiące spędziłam w towarzystwie własnego smrodu. Nikt mi nigdy nie powiedział, gdzie są łazienki i prysznice. Nikt mi nie powiedział, jak działa system. Nikt się nie odzywa, o ile nie chodzi o przekazanie złych wieści. Nikt cię nigdy nie dotyka. Chłopaki i dziewczyny nigdy nie odnajdują siebie nawzajem.

Nigdy aż do wczoraj.

 

To nie może być przypadek.

 

Moje oczy zaczynają się przyzwyczajać do sztucznej zasłony nocy. Palce odnajdują drogę w szorstkich korytarzach, a współwięzień nie wypowiada nawet słowa. Jestem niemal z niego dumna. Jest prawie trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, z postawnym i twardym ciałem o umięśnieniu i sile kogoś w podobnym wieku do mnie. Świat jeszcze go nie złamał. Tyle wolności w ignorancji.

– Co…

Ciągnę go za koszulkę trochę mocniej, żeby przestał mówić. Jeszcze nie pokonaliśmy korytarzy. Czuję wobec niego dziwną opiekuńczość, chociaż mógłby mnie pewnie złamać 2 palcami. Nie zdaje sobie sprawy, jak jego niewiedza czyni go bezbronnym. Nie zdaje sobie sprawy, że mogą go zabić zupełnie bez powodu.

Postanowiłam, że nie będę się go bała. Postanowiłam, że jego czyny są raczej niedojrzałe niż naprawdę groźne. Wydaje się taki znajomy taki znajomy taki znajomy. Znałam kiedyś chłopaka z takimi samymi błękitnymi oczami i moje wspomnienia nie pozwalają mi go nienawidzić.

Może przydałby mi się przyjaciel.

Jeszcze niecałe 2 metry i ściana zmienia się z szorstkiej w gładką, a wtedy skręcamy w prawo. Pół metra pustej przestrzeni i docieramy do drewnianych drzwi z zepsutą klamką i kilkoma drzazgami. 3 uderzenia serca i nabieram pewności, że jesteśmy sami. Krok do przodu, żeby pchnąć drzwi do środka. 1 ciche skrzypienie i szczelina się powiększa, nie odsłaniając nic prócz mojego wyobrażenia o tym, jak wygląda to miejsce.

– Tędy – szepczę.

Ciągnę go w stronę rzędu pryszniców i szukam na podłodze każdego skrawka mydła, które utknęło w odpływie. Udaje mi się znaleźć 2 kawałki, jeden dwa razy większy od drugiego.

– Otwórz dłoń – mówię w ciemność. – Jest obślizgłe. Ale nie upuść. Nie ma zbyt wiele mydła i dzisiaj nam się poszczęściło.

Przez kilka sekund nic nie mówi i zaczynam się martwić.

– Jesteś tu jeszcze? – Zastanawiam się, czy to była pułapka. Czy taki był plan. Czy może ten chłopak został wysłany, żeby mnie zabić pod osłoną ciemności w tej niewielkiej przestrzeni. Nigdy właściwie się nie dowiedziałam, co zamierzają ze mną zrobić w zakładzie, nigdy nie wiedziałam, czy ich zdaniem zamknięcie mnie tutaj wystarczy, ale zawsze wydawało mi się, że mogą mnie zabić. Zawsze wydawało mi się to realne.

Nie powiem, że na to nie zasłużyłam.

Jednak jestem tutaj za coś, czego nie chciałam zrobić, a nikogo chyba nie obchodzi, że to był wypadek.

Rodzice nie próbowali mi pomóc.

Nie słyszę szumu wody i serce mi zamiera. Ta konkretna sala rzadko była pełna, ale zazwyczaj są inni ludzie, nawet jeśli tylko 1 albo 2 osoby. Doszłam do wniosku, że mieszkańcy zakładu są albo faktycznie obłąkani, albo nie potrafią znaleźć drogi do pryszniców, albo zwyczajnie mają to gdzieś.

Przełykam głośno ślinę.

– Jak się nazywasz? – Jego głos przecina jednocześnie powietrze i mój strumień świadomości. Teraz wyczuwam jego oddech znacznie bliżej. Serce mi przyśpiesza i nie wiem dlaczego, ale nie potrafię zapanować nad jego biciem. – Dlaczego nie zdradzisz mi swojego imienia?

– Masz otwartą dłoń? – pytam z suchymi ustami, ochrypłym głosem.

Chłopak przesuwa się trochę do przodu, a mi niemal brakuje odwagi, by zaczerpnąć powietrza. Jego palce ocierają się o sztywną tkaninę jedynego ubrania, jakie kiedykolwiek będę miała, i jakoś udaje mi się odetchnąć. Byle tylko nie dotykał mojej skóry. Byle tylko nie dotykał mojej skóry. Chyba na tym polega sekret.

Moja cienka koszulka już tyle razy była prana w twardej wodzie płynącej w rurach tego budynku, że przypomina worek z grubego płótna. Upuszczam większy kawałek mydła na jego dłoń i odsuwam się na palcach.

– Puszczę ci wodę – wyjaśniam, bojąc się podnieść głos, bo ktoś mógłby mnie usłyszeć.

– Co mam zrobić z ubraniami? – Jego ciało jest zbyt blisko mojego.

Mrugam 1000 razy w ciemności.

– Musisz je zdjąć.

Śmieje się w taki sposób, że to brzmi jak rozbawiony oddech.

– Nie no, to wiem. Ale co z nimi zrobić, gdy będę brał prysznic?

– Postaraj się ich nie zamoczyć.

Chłopak wciąga głęboko powietrze.

– Ile mamy czasu?

– Dwie minuty.

– Chryste, dlaczego nie powie…

W tym samym czasie puszczam wodę u niego i u siebie, rwany szum ledwo działających kurków zagłusza jego narzekania.

Poruszam się mechanicznie. Robiłam to już tyle razy, że zdążyłam zapamiętać najbardziej efektywne metody szorowania, płukania i racjonowania mydła zarówno dla ciała, jak i włosów. Nie mamy ręczników, więc cała trudność polega na tym, żeby nie poddać się za bardzo wodzie. Inaczej nigdy do końca nie wyschniesz i w kolejnym tygodniu będziesz umierać na zapalenie płuc. Coś o tym wiem.

Po dokładnie 90 sekundach mam już wyżęte włosy i ubieram się z powrotem w swoje łachmany. Tylko tenisówki są we względnie dobrym stanie. Niewiele się chodzi w zakładzie.

Współwięzień niemal od razu idzie za mną. Cieszę się, że szybko się uczy.

– Chwyć moją koszulkę – instruuję go. – Musimy się pośpieszyć.

Jego palce przez powolną chwilę muskają dół moich pleców i muszę przygryźć usta. Niemal się zatrzymuję. Nikt nigdy nie zbliża rąk do mojego ciała.

Muszę ruszyć szybko do przodu, żeby jego palce zostały w tyle. Z trudem za mną nadąża.

Kiedy wreszcie znowu jesteśmy zamknięci w znajomych 4 ścianach klaustrofobii, współwięzień nie przestaje się na mnie gapić.

Kulę się w kącie. On ciągle ma moje łóżko, mój koc, moją poduszkę. Wybaczyłam mu ignorancję, lecz może jeszcze za wcześnie, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Może zbyt szybko mu pomogłam. Być może rzeczywiście znalazł się tutaj wyłącznie po to, żeby mnie dręczyć. Ale rozchoruję się, jeśli się nie rozgrzeję. Włosy mam zbyt mokre, a koc, w który zazwyczaj je zawijam, wciąż leży po jego stronie pokoju. Może wciąż się go boję.

Wciągam zbyt ostro powietrze, zbyt szybko podnoszę wzrok w półmroku dnia. Współwięzień owija mnie 2 kocami.

1 mój.

1 jego.

– Przepraszam, że taki ze mnie dupek – szepcze do ściany. Nie dotyka mnie, jestem rozczarowana szczęśliwa, że tego nie robi. Chciałabym, żeby to zrobił. Nie powinien tego robić. Nikt nigdy nie powinien mnie dotykać.

– Jestem Adam – mówi powoli. Odsuwa się ode mnie aż na drugą stronę pomieszczenia. Jedną ręką przesuwa metalową ramę łóżka z powrotem w moją stronę.

Adam.

Jakie ładne imię. Współwięzień ma ładne imię.

Zawsze mi się podobało, ale nie pamiętam dlaczego.

Nie marnuję czasu i od razu kładę się na ledwo przykryte sprężyny materaca, a jestem tak wykończona, że prawie nie czuję twardych drutów, które mogłyby mi przekłuć skórę. Nie spałam od ponad 24 godzin. Adam to ładne imię jest jedyną myślą, jaka zdąży się pojawić w mojej głowie, zanim pokona mnie zmęczenie.

 

 

 

 

 

CZTERY

 

 

 

 

 

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana. Nie jestem obłąkana.

 

Groza siłą podważa mi powieki.

Moje ciało jest mokre od zimnego potu, mózg pływa w zapomnianych falach bólu. Mój wzrok pada na czarne okręgi, które roztapiają się w ciemności. Nie mam pojęcia, jak długo spałam. Nie mam pojęcia, czy przestraszyłam współwięźnia swoimi snami. Czasami zdarza mi się krzyczeć.

Adam się na mnie gapi.

Oddycham ciężko i udaje mi się podnieść. Naciągam mocniej koc i wtedy zdaję sobie sprawę, że zabrałam mu jedyną rzecz dającą ciepło. Do głowy mi nie przyszło, że on może tak samo umierać z zimna jak ja. Trzęsę się, lecz zarys jego ciała pozostaje nieruchomy na czarnym tle. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Nie mam nic do powiedzenia.

– Te krzyki nigdy nie cichną, prawda?

Krzyki to dopiero początek.

– Nie – odpowiadam niemal bezgłośnie. Na mojej twarzy pojawia się cień rumieńca i cieszę się, że w tym mroku chłopak tego nie zobaczy. Musiał usłyszeć moje wrzaski.

Czasami mi się marzy, żebym nie musiała spać. Czasami myślę, że jeśli będę bardzo, bardzo spokojna, jeśli przestanę się ruszać, coś się zmieni. Wydaje mi się, że jeśli zamrożę siebie, zamrożę też ból. Czasami nie poruszam się godzinami. Czasami nie poruszam się nawet o centymetr.

Jeśli czas stoi w miejscu, nic nie może pójść nie tak.

– Dobrze się czujesz? – pyta Adam z troską. Spoglądam na jego zaciśnięte pięści opuszczone wzdłuż boków, na zmarszczone brwi, na napięte mięśnie szczęki. Ten sam człowiek, który ukradł moje łóżko i mój koc, dzisiaj spał bez niczego. Kilka godzin temu był taki pewny siebie i beztroski, a teraz jest tak cichy i ostrożny. Przeraża mnie myśl, że to miejsce mogło go złamać tak szybko. Zastanawia mnie, co usłyszał, gdy spałam.

Szkoda, że nie mogę go uratować przed tą grozą.

Coś się roztrzaskuje; w oddali słychać udręczony krzyk. Te pomieszczenia ze wszystkich stron otaczają grube warstwy betonu; grubsze w ścianach niż w podłogach i sufitach, żeby dźwięki nie niosły się zbyt daleko. Jeśli dociera do mnie czyjaś agonia, musi być bezbrzeżna. Każdej nocy rozbrzmiewają tutaj głosy, których nie mam szansy usłyszeć. Każdej nocy zastanawiam się, czy będę następna.

– Nie jesteś obłąkana.

Podnoszę szybko wzrok. Jego głowa jest zadarta, oczy skupione i wyraźne mimo spowijającego nas mroku. Bierze głęboki wdech.

– Myślałem, że wszyscy tutaj są obłąkani – ciągnie. – Myślałem, że zamknęli mnie z wariatką.

Wdycham gwałtownie powietrze.

– Zabawne. Ja myślałam tak samo.

1

2

3 sekundy mijają.

Uśmiecha się tak szeroko, tak radośnie, tak zaskakująco szczerze, że spada to na mnie jak grom z nieba. Coś mnie szczypie w oczy i łamie mi kolana. Nie widziałam uśmiechu od 265 dni.

Adam wstaje.

Podaję mu jego koc.

Bierze go tylko po to, by ciaśniej mnie nim opatulić, i nagle czuję ucisk w piersi. Ktoś przebił i ściągnął do środka moje płuca, a ja postanawiam po prostu nie poruszać się przez wieczność, kiedy on mówi.

– Co się stało?

Rodzice przestali mnie dotykać, kiedy byłam raczkującym dzieckiem. Nauczyciele kazali mi uczyć się samej, żebym nie krzywdziła innych dzieci. Nigdy nie miałam przyjaciela. Nie wiem, co to znaczy czerpać komfort z czyjegoś uścisku. Nigdy nie poczułam czułości pocałunku ojca. Nie jestem obłąkana.

– Nic.

5 kolejnych sekund.

– Mogę usiąść obok ciebie?

Byłoby cudownie.

– Nie. – Znowu wbijam wzrok w ścianę.

Zaciska i rozluźnia szczękę. Przeciąga dłonią po włosach i po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że nie ma na sobie koszulki. W pomieszczeniu jest tak ciemno, że widzę zaledwie zarys jego sylwetki; blask księżyca może przedostać się tutaj tylko przez wąską szparę, mimo to patrzę, jak chłopak przy każdym ruchu napina ręce, i nagle rozpala mnie ogień. Płomienie liżą moją skórę, żołądek zalewa fala gorąca. Każdy centymetr jego ciała to nieoszlifowana siła, której powierzchnia jakimś cudem błyszczy w ciemności. Przez 17 lat nie widziałam nikogo takiego jak on. Przez 17 lat nigdy nie rozmawiałam z chłopakiem w moim wieku. Bo jestem potworem.

Zamykam oczy, zaszywam swoje powieki.

Słyszę skrzypienie jego łóżka, jęk sprężyn, gdy siada. Rozpruwam powieki i spoglądam w podłogę.

– Na pewno marzniesz.

– Nie. – Głośne westchnięcie. – Właściwie to mi gorąco.

Skaczę na równe nogi tak szybko, że koce spadają na podłogę.

– Jesteś chory? – Szukam na jego twarzy oznak gorączki, lecz nie mam odwagi się zbliżyć. – Kręci ci się w głowie? Bolą cię stawy? – Próbuję sobie przypomnieć własne symptomy. Moje własne ciało przykuło mnie do łóżka na 1 tydzień. Mogłam co najwyżej podczołgać się do drzwi i upaść twarzą w jedzenie. Nie wiem, jak udało mi się przeżyć.

– Jak się nazywasz?

Zadał mi to pytanie już 3 razy.

– Możliwe, że jesteś chory. – Tylko tyle mogę powiedzieć.

– Nie jestem. Po prostu mi gorąco. Zazwyczaj nie śpię w ubraniach.

W moim brzuchu płoną motylki. Niewytłumaczalne upokorzenie przeszywa moje ciało. Nie wiem, gdzie podziać oczy.

Głęboki wdech.

– Wczoraj byłem dla ciebie dupkiem. Potraktowałem cię jak gówno i przepraszam. Nie powinienem był tego robić.

Zbieram się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy.

Mają idealny odcień kobaltu, są niebieskie jak rozkwitający siniak, a spojrzenie – przejrzyste, głębokie, pewne siebie. Zaciska szczękę i jego twarz przybiera ostrożny wyraz. Myślał o tym całą noc.

– Okej.

– To dlaczego nie powiesz mi, jak się nazywasz? – Wychyla się do przodu, a ja zamieram.

Rozmrażam się.

Roztapiam.

– Juliette. Mam na imię Juliette – szepczę.

Jego usta miękną i rozciągają się w uśmiechu, który rozłupuje mi kręgosłup. Powtarza moje imię, jakby go bawiło. Jakby było dla niego rozrywką, źródłem przyjemności.

 

Przez 17 lat nikt nie wypowiedział mojego imienia w ten sposób.

 

 

 

 

 

PIĘĆ

 

 

 

 

 

Nie wiem, kiedy to się zaczęło.

Nie wiem, dlaczego się zaczęło.

Nie wiem nic poza tym, że ktoś krzyczał.

Moja matka krzyczała, kiedy zdała sobie sprawę, że nie może już mnie dotykać. Mój ojciec krzyczał, kiedy dotarło do niego, co zrobiłam matce. Rodzice krzyczeli, kiedy zamknęli mnie w pokoju i powiedzieli, że powinnam być wdzięczna. Za jedzenie. Za ludzkie traktowanie tego czegoś, co nie mogło być ich dzieckiem. Za metrowy kij, którym odmierzali dystans, który powinnam zachowywać.

Zrujnowałam ich życie, tak mi powiedzieli.

Ukradłam ich szczęście. Zniszczyłam nadzieję matki na urodzenie kolejnych dzieci.

Czy nie rozumiem, co zrobiłam, pytali mnie. Czy nie rozumiem, że wszystko zepsułam.

Tak bardzo starałam się to naprawić. Każdego dnia starałam się być taka, jaką mnie chcieli. Cały czas próbowałam być lepsza, lecz nigdy nie wiedziałam, jak to zrobić.

Wiem tylko, że naukowcy się mylą.

Ziemia jest płaska.

Wiem, bo zostałam zrzucona z jej krawędzi i próbuję jej nie puścić przez 17 lat. Próbuję wspiąć się z powrotem, już 17 lat, lecz nie da się pokonać grawitacji, kiedy nikt nie jest skłonny podać ci ręki.

Kiedy nikt nie chce zaryzykować i cię dotknąć.

 

Dzisiaj pada śnieg.

Beton jest zimny jak lód i bardziej sztywny niż zazwyczaj, ale wolę mróz niż duszącą wilgoć letnich dni. Lato jest jak wolnowar, który próbuje doprowadzić cały świat do wrzenia, stopień po stopniu. Obiecuje milion przyjemnych przymiotników, a na obiad wlewa ci tylko do nosa smród i ścieki. Nie cierpię gorąca i tej kleistej, spoconej masy, którą po sobie zostawia. Nie cierpię niefrasobliwej nudy słońca zbyt zapatrzonego w siebie samo, żeby zauważyć te niekończące się godziny, które spędzamy w jego towarzystwie. Słońce jest aroganckie, zawsze zostawia świat, gdy już mu się znudzi.

Księżyc jest lojalnym towarzyszem.

Nigdy nie odchodzi. Nieustannie patrzy z góry, poznając nas w jasności i mroku, niezmiennie zmienny tak jak my. Każdego dnia jest inną wersją siebie. Czasami słaby i blady, czasami silny i pełny światła. Księżyc rozumie, co to znaczy być człowiekiem.

Niepewnym. Samotnym. Stworzonym z niedoskonałości.

Patrzę przez okno tak długo, że się zapominam. Wyciągam rękę, żeby złapać płatek śniegu, a moja dłoń chwyta jedynie lodowate powietrze. Puste.

Mam ochotę przebić pięścią szybę.

Żeby coś poczuć.

Żeby poczuć się człowiekiem.

 

– Która godzina?

Oczy trzepoczą mi przez chwilę. Jego głos przywraca mnie do świata, o którym ciągle próbuję zapomnieć.

– Nie wiem – odpowiadam. Nie mam pojęcia, która jest godzina. Nie mam pojęcia, który mamy dzień tygodnia, który mamy miesiąc, ani nawet czy powinniśmy mieć jakąś określoną porę roku.

Właściwie to nie mamy już pór roku.

Zwierzęta umierają, ptaki nie latają, o plony bardzo trudno, kwiaty już prawie nie istnieją. Pogoda jest nieprzewidywalna. Czasami zimą mamy 33 stopnie. Czasami śnieg pada bez powodu. Nie potrafimy już wyhodować wystarczająco dużo jedzenia, nie potrafimy utrzymać przy życiu wystarczająco dużo roślin dla zwierząt, nie możemy wykarmić ludzi. Nasza populacja zaczęła się kurczyć w zastraszającym tempie. Wtedy pojawiło się Przywrócenie i obiecało rozwiązanie. Zwierzęta z głodu były gotowe zjeść cokolwiek, a ludzie z głodu byli gotowi zjeść zatrute zwierzęta. Zabijaliśmy się, próbując utrzymać się przy życiu. Pogoda, rośliny, zwierzęta i przetrwanie ludzi były nierozerwalnie ze sobą powiązane. Żywioły wypowiedziały sobie wojnę, ponieważ zniszczyliśmy ekosystem. Zniszczyliśmy atmosferę. Zniszczyliśmy zwierzęta. Zniszczyliśmy siebie nawzajem.

Przywrócenie obiecało, że wszystko naprawi. Jednak chociaż w nowym reżimie ludzie znaleźli odrobinę ulgi, więcej ich zaczęło umierać od wystrzałów niż z głodu. Sytuacja się pogarsza.

– Juliette?

Podnoszę szybko głowę.

Patrzy na mnie ostrożnie, ze zmartwieniem, badawczo.

Odwracam wzrok.

On chrząka.

– No, więc… karmią nas tylko raz dziennie?

Jego pytanie sprawia, że oboje spoglądamy w stronę niedużego otworu w drzwiach.

Podciągam nogi do piersi i balansuję kośćmi na materacu. Jeśli bardzo się postaram jak najmniej poruszać, niemal jestem w stanie zignorować to, jak sprężyny wpijają się w moją skórę.

– Nie ma w tym żadnej regularności – tłumaczę. Mój palec śledzi nowy wzór na szorstkim materiale koca. – Zazwyczaj dają coś rano, ale cokolwiek poza tym to nic pewnego. Czasami… mamy szczęście. – Mój wzrok wędruje do szyby wbitej w ścianę. Do pomieszczenia wpadają odcienie różu i czerwieni, co oznacza nowy początek. A raczej początek tego samego końca. Kolejny dzień.

Może dzisiaj umrę.

Może przeleci dzisiaj ptak.

– I to wszystko? Otwierają drzwi raz dziennie, żeby ludzie mogli się umyć, i może przy odrobinie szczęścia nas nakarmią? To wszystko?

Ptak będzie biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Będzie latał.

– To wszystko.

– Nie ma żadnej… terapii grupowej? – Niemal wybucha śmiechem.

– Dopóki się nie pojawiłeś, nie wypowiedziałam ani jednego słowa przez dwieście sześćdziesiąt cztery dni.

Jego milczenie wiele mówi. Mogę niemal wyciągnąć rękę i dotknąć poczucia winy na jego ramionach.

– Na jak długo cię zamknęli? – pyta w końcu.

Na zawsze.

– Nie wiem. – W oddali słychać mechaniczne skrzypienie/szczęk/zgrzyt. Moje życie to 4 ściany straconych szans wlanych w betonowe formy.

– A co z twoją rodziną? – W jego głosie pobrzmiewa poważny smutek, niemal jakby już znał odpowiedź na to pytanie.

Oto co wiem o swoich rodzicach: nie mam pojęcia, gdzie teraz są.

– Dlaczego tu jesteś? – Mówię do własnych palców, żeby unikać jego wzroku. Zbadałam je tak dokładnie, że znam każdy guzek, skaleczenie i siniak na skórze. Drobne dłonie. Smukłe palce. Zaciskam je w pięść i rozluźniam, żeby pozbyć się napięcia. Adam nadal nie odpowiedział.

Podnoszę wzrok.

– Nie jestem obłąkany – mówi tylko.

– Wszyscy tak twierdzimy. – Zadzieram głowę jedynie po to, by nią nieznacznie pokręcić. Przygryzam usta. Bezwiednie rzucam ukradkowe spojrzenia przez okno.

– Dlaczego ciągle patrzysz na zewnątrz?

Nie przeszkadzają mi jego pytania, naprawdę. Po prostu dziwnie jest mieć z kim porozmawiać. Dziwnie jest poświęcać energię na poruszanie ustami, by utworzyć słowa niezbędne do tego, by wytłumaczyć swoje czyny. Tak długo nikogo to nie obchodziło. Nikt nie przyglądał mi się na tyle bacznie, by się zastanawiać, dlaczego patrzę przez okno. Nikt nigdy nie traktował mnie jak równą sobie. Niemniej on nie wie, że jestem potworem zna mojego sekretu. Ciekawe, ile czasu minie, zanim ucieknie ode mnie z przestrachem.

Zapomniałam odpowiedzieć i Adam nadal mi się przygląda.

Chowam kosmyk włosów za uchem, ale zaraz zmieniam zdanie.

– Dlaczego tak się gapisz?

Jego oczy są ostrożne, ciekawe.

– Doszedłem do wniosku, że mogli zamknąć mnie w jednym pomieszczeniu z dziewczyną, tylko jeśli ona jest szalona. Myślałem, że torturują mnie towarzystwem psychopatki. Wydawało mi się, że jesteś moją karą.

– Dlatego ukradłeś mi łóżko. – Żeby pokazać, kto tu rządzi. Żeby zamanifestować swoje zwierzchnictwo. Żeby zaatakować jako pierwszy.

Spuszcza wzrok. Składa i rozkłada ręce, po czym drapie się po karku.

– Dlaczego mi pomogłaś? Skąd wiedziałaś, że nie zrobię ci krzywdy?

Liczę palce, żeby mieć pewność, że wciąż tutaj są.

– Nie wiedziałam.

– I mimo to mi pomogłaś?

– Adam. – Moje usta układają się w kształt jego imienia. Z zaskoczeniem odkrywam, jak bardzo podoba mi się to, jak łatwo mi je wymówić i jak znajomo brzmi.

On siedzi niemal tak samo spokojnie jak ja. Jego brwi ściągają się z nową emocją, której nie potrafię do końca odczytać.

– No?

– Jak tam jest? – pytam, a każde kolejne słowo jest cichsze od poprzedniego. – Na zewnątrz. – W prawdziwym świecie. – Jest gorzej?

Jakiś ból marszczy tę pięknie wyrzeźbioną twarz. Odpowiedź przychodzi po kilku uderzeniach serca. Chłopak patrzy przez okno.

– Szczerze? Nie jestem pewien, czy lepiej być tutaj, czy tam.

Podążam za jego wzrokiem do szyby dzielącej nas od rzeczywistości i czekam, aż jego usta się rozchylą; czekam na dźwięk jego głosu. A potem próbuję skupić uwagę, kiedy jego słowa odbijają się echem we mgle mojego umysłu, stępiając moje zmysły, odbierając mi ostrość widzenia i koncentrację.

Wiedziałaś, że to międzynarodowy ruch? Pyta mnie Adam.

Nie, nie wiedziałam, odpowiadam. Nie mówię mu, że wyciągnęli mnie z domu 3 lata temu. Nie mówię mu, że wyciągnęli mnie dokładnie 7 lat po tym, jak Przywrócenie zaczęło głosić swoją nowinę, i 4 miesiące po tym, jak przejęli nad wszystkim kontrolę. Nie mówię mu, jak niewiele wiem o naszym nowym świecie.

Adam twierdzi, że Przywrócenie ma swoje wtyki w każdym kraju i szykuje się do przejęcia władzy. Twierdzi, że możliwy do zamieszkania teren, jaki został na tym świecie, podzielono na 3333 sektory i każdy z nich przekazano w ręce innej Osoby Uprawnionej.

Wiedziałaś, że nas okłamali? Pyta mnie Adam.

Wiedziałaś, że zdaniem Przywrócenia ktoś musiał przejąć kontrolę, ktoś musiał uratować społeczeństwo, ktoś musiał przywrócić pokój? Wiedziałaś, że ich zdaniem jedynym sposobem na osiągnięcie go było zduszenie wszelkich głosów opozycji?

Wiedziałaś o tym wszystkim? Pyta mnie Adam.

I właśnie wtedy kiwam głową. W tym miejscu mówię, że tak.

Tę część pamiętam: Gniew. Bunty. Zamieszki.

Zamykam oczy w podświadomej próbie zablokowania złych wspomnień, lecz ten ruch obraca się przeciwko mnie. Protesty. Marsze. Krzyki domagające się przetrwania. Widzę kobiety i dzieci umierające z głodu, zrównane z ziemią domy, spalone pola, których jedynym plonem były gnijące ciała ofiar. Widzę śmierć śmierć śmierć rozsmarowaną po piachu czerwoną i burgundową i rdzawą i w najgłębszym odcieniu ulubionej szminki twojej mamy.

Tak wiele wszystkiego i wszędzie śmierć.

Przywrócenie próbuje za wszelką cenę utrzymać swoje wpływy, twierdzi Adam. Mówi, że z trudem przeciwstawiają się buntownikom, którzy nie chcą się poddać nowemu reżimowi. Przywrócenie z trudem próbuje zakorzenić się w nowej formie sprawowania władzy we wszystkich społeczeństwach.

A potem się zastanawiam, jaki los spotkał ludzi, których widywałam każdego dnia. Co się stało z ich domami, ich rodzicami, ich dziećmi. Zastanawiam się, ile z nich skończyło w ziemi.

Ile z nich zostało zamordowanych.

– Niszczą wszystko – mówi Adam i jego głos z powagą rozlega się nagle w ciszy. – Wszystkie książki, każdy artefakt, każdą pamiątkę po historii człowieka. Twierdzą, że to jedyny sposób, żeby naprawić świat. Ich zdaniem to nowy początek, a my nie możemy popełnić tych samych błędów co poprzednie pokolenia.

2

stuknięcia

w drzwi i oboje wstajemy, niespodziewanie przywróceni do ponurej rzeczywistości.

Adam patrzy na mnie, unosząc brew.

– Śniadanie?

– Odczekaj trzy minuty – przypominam. Jesteśmy wytrenowani w maskowaniu głodu, dopóki pukanie w drzwi nie pozbawi nas godności.

Celowo nas głodzą.

– Odczekam. – Jego usta formują słaby uśmiech. – Nie chciałbym się poparzyć. – Powietrze się porusza, gdy Adam robi krok do przodu.

Ja jestem posągiem.

– Nadal nie rozumiem – mówi cicho. – Dlaczego tutaj jesteś?

– Dlaczego zadajesz tyle pytań?

Pozostawia między nami mniej niż 30 centymetrów przestrzeni i dokładnie tyle dzieli mnie od samozapłonu.

– Masz takie głębokie spojrzenie. – Przechyla głowę. – Takie spokojne. Chcę wiedzieć, o czym myślisz.

– Nie powinieneś tego wiedzieć. – Głos mi się łamie. – Nawet mnie nie znasz.

Wybucha śmiechem i wtedy w jego oczach pojawia się blask.

– Nie znam cię.

– Nie znasz.

Kręci głową. Siada na swoim łóżku.

– Racja. Oczywiście.

– No co?

– Masz rację. – Wciąga głębiej powietrze. – Może sam jestem obłąkany.

Robię 2 kroki do tyłu.

– Może jesteś.

Znowu się uśmiecha i chciałabym zrobić mu zdjęcie. Chciałabym przez resztę życia wpatrywać się w łuk jego ust.

– Ale nie jestem, wiesz?

– A jednak nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego się tu znalazłeś – rzucam prowokacyjnie.

– Ty tak samo.

Padam na kolana i przeciągam tacę przez otwór w drzwiach. W 2 aluminiowych kubkach paruje coś niezidentyfikowanego. Adam siada na podłodze naprzeciwko mnie.

– Śniadanie – mówię, podając mu jego porcję.

 

 

 

 

 

SZEŚĆ

 

 

 

 

 

1 słowo, 2 wargi, 3 4 5 palców tworzy 1 pięść.

1 róg, 2 rodziców, 3 4 5 powodów, żeby się schować.

1 dziecko, 2 oczu, 3 4 17 lat strachu.

Złamana szczotka, para dzikich twarzy, pełne gniewu szepty, zamki na moich drzwiach.

Popatrzcie na mnie, chciałam wam powiedzieć. Porozmawiajcie ze mną od czasu do czasu. Znajdźcie jakiś lek na te łzy, naprawdę chciałabym pierwszy raz w życiu odetchnąć.

 

Minęły 2 tygodnie.

2 tygodnie tej samej rutyny, 2 tygodnie niczego prócz rutyny. 2 tygodnie ze współwięźniem, który był zbyt blisko dotknięcia mnie który mnie nie dotyka. Adam dostraja się do systemu. Nigdy nie narzeka, sam z siebie nie zdradza zbyt wielu informacji, cały czas zadaje zbyt wiele pytań.

Jest dla mnie miły.

Siadam przy oknie i patrzę na spotkanie deszczu, liści i śniegu. Tańczą na zmianę na wietrze, odtwarzając wyćwiczone kroki przed niczego niepodejrzewającymi masami. Żołnierze tupoczą i tupoczą i tupoczą w deszczu, miażdżąc liście i płatki śniegu. W obleczonych rękawiczkami dłoniach trzymają broń, która mogłaby przebić kulą milion możliwości. Nie zadają sobie trudu, by przejąć się pięknem, które spada na nich z nieba. Nie rozumieją, że mogą poczuć na skórze wszechświat tylko dzięki temu, że są wolni. Nie obchodzi ich to.

Szkoda, że nie mogę napełnić sobie ust kroplami deszczu i wypchać kieszeni śniegiem. Szkoda, że nie mogę przeciągnąć palcem po żyłkach opadłego liścia i poczuć uszczypnięcia wiatru na nosie.

Zamiast tego ignoruję rozpacz sklejającą mi palce i szukam ptaka, którego widziałam tylko w snach. Według opowieści ptaki kiedyś latały. Zanim warstwa ozonowa uległa zniszczeniu, zanim zanieczyszczenia sprawiły, że stworzenia zmutowały w coś potwornego innego. Mówią, że pogoda nie zawsze była taka nieprzewidywalna. Podobno ptaki szybowały w powietrzu jak samoloty.

Wydaje mi się dziwne, że takie małe zwierzę jest w stanie osiągnąć coś równie skomplikowanego jak ludzka inżynieria, lecz ta idea jest zbyt kusząca, żeby ją zignorować. Od dokładnie 10 lat śnię o tym samym ptaku frunącym po tym samym niebie. Jest biały z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie.

Tylko ten jeden z moich snów przynosi mi ukojenie.

– Co piszesz?

Patrzę zmrużonymi oczami na jego silną postać, na swobodny uśmiech na twarzy. Nie wiem, jak mimo wszystko udaje mu się uśmiechać. Ciekawe, czy zdoła zachować ten kształt, to wyjątkowe wygięcie warg, które zmienia życia. Ciekawe, jak się będzie czuł za 1 miesiąc, i aż mnie wzdryga na tę myśl.

Nie chcę, żeby skończył jak ja.

Pusty.

– Hej… – Zdejmuje koc z mojego łóżka i kuca obok, marnując czas na opatulanie moich chudych ramion. – Wszystko w porządku?

Próbuję się uśmiechnąć. Postanawiam nie odpowiadać.

– Dziękuję za koc.

Siada obok mnie i opiera się o ścianę. Jego barki są tak blisko zbyt blisko nigdy nie dość blisko. Ciepło jego ciała rozgrzewa mnie bardziej, niż byłby w stanie zrobić to koc. Czuję jakiś tęskny ból w stawach, rozpaczliwą potrzebę, której nigdy nie mogłam zaspokoić. Moje kości błagają o coś, czego nie mogę im dać.

Dotknij mnie.

Spogląda na notesik w mojej dłoni, na zepsuty długopis w zaciśniętych palcach. Zamykam notes i zwijam go w rulon. Wpycham w szczelinę w ścianie. Patrzę na długopis. Wiem, że Adam na mnie patrzy.

– Piszesz książkę?

– Nie. – Nie, nie piszę książki.

– Może powinnaś.

Odwracam się, żeby spojrzeć mu w oczy, i od razu tego żałuję. Dzieli nas mniej niż 10 centymetrów i nie mogę się ruszyć, bo moje ciało umie tylko zastygnąć. Każdy mięsień się napina, każdy ruch zamiera, każdy kręg to blok lodu. Wstrzymuję oddech i otwieram szeroko oczy, uwięzione w intensywności jego spojrzenia. Nie potrafię oderwać wzroku. Nie wiem, jak się wycofać.

Och.

Boże.

Jego oczy.

Okłamywałam siebie, zdeterminowana, żeby zaprzeczać niemożliwemu.

Znam go znam go znam go znam go.

Chłopak, który mnie nie pamięta którego kiedyś znałam.

– Zniszczą język angielski – mówi ostrożnie, cicho.

Z trudem łapię oddech.

– Chcą wszystko stworzyć na nowo. Chcą wszystko zaprojektować na nowo. Chcą zrównać z ziemią wszystko, co mogło być powodem naszych problemów. Wydaje im się, że potrzebujemy nowego, uniwersalnego języka. – Zniża głos. Zniża wzrok. – Chcą zniszczyć wszystko. Każdy język w historii świata.

– Nie. – Zapiera mi dech w piersi. Mam mroczki przed oczami.

– No właśnie.

– Nie. – Tego nie wiedziałam.

Podnosi wzrok.

– Dobrze, że zapisujesz różne rzeczy. Pewnego dnia to, co robisz, będzie nielegalne.

Zaczęłam się trząść. Moje ciało nagle walczy ze szkwałem emocji, mój mózg jest dręczony przez świat, który tracę, i tęsknotę za tym chłopakiem, który mnie nie pamięta. Długopis wypada mi z dłoni na podłogę, ściskam koc tak mocno, że chyba go zaraz rozerwę. Lód rozcina mi skórę, groza zatyka tętnice. Nigdy bym nie pomyślała, że będzie aż tak źle. Nigdy bym nie pomyślała, że Przywrócenie zabrnie tak daleko. Niszczą kulturę, piękno różnorodności. Nowi obywatele naszego świata będą umniejszeni do zaledwie liczb, łatwych do zastąpienia, łatwych do usunięcia, łatwych do zlikwidowania za nieposłuszeństwo.

Straciliśmy nasze człowieczeństwo.

Opatulam ramiona kocem, aż spowije mnie kokon dreszczy, które nie przestają dręczyć mojego ciała. Jestem przerażona swoim brakiem samokontroli. Nie potrafię zmusić się do trwania w bezruchu.

Jego dłoń nagle znajduje się na moich plecach.

Jego dotyk parzy mi skórę mimo warstw materiału i wciągam powietrze tak gwałtownie, że zapadają mi się płuca. Daję się złapać między dwa przeciwstawne prądy, tak rozpaczliwie tak rozpaczliwie tak rozpaczliwie pragnąc być blisko i tak rozpaczliwie pragnąc być daleko od niego. Nie chcę się od niego odsuwać.

Nie chcę, żeby się mnie bał.

– Hej. – Jego głos jest tak cichy tak cichy tak cichy. Jego ramiona silniejsze niż wszystkie kości mojego ciała. Przyciąga moją opatuloną postać do swojej piersi i drżę. Dwa trzy cztery pięćdziesiąt tysięcy kawałków emocji przeszywa moje serce, roztapiając się w krople ciepłego miodu, które koją blizny duszy. Koc stanowi jedyną barierę między nami, chłopak zaś przyciąga mnie bliżej, mocniej, ciaśniej, aż słyszę bijące głęboko w jego piersi tętno i czuję wokół mojego ciała stal jego rąk, które tną wszystkie więzy trzymające moje kończyny w napięciu. Emanujące z niego ciepło roztapia sople lodu podtrzymujące mnie od środka i rozmrażam się rozmrażam rozmrażam, powieki trzepoczą szybko i opadają, aż ciche łzy spłyną mi po twarzy i dojdę do wniosku, że jedyne, co chciałabym zamrozić, to jego obejmująca mnie postać. – Spokojnie, będzie dobrze – szepcze.

Prawda jest zazdrosną, złośliwą kochanką, która nigdy przenigdy nie śpi – tego mu nie mówię. Nigdy nie będzie dobrze.

Potrzebuję każdego złamanego włókna mojego jestestwa, żeby się od niego odsunąć. Robię to, bo muszę. To dla jego dobra. Ktoś wbija mi sztylety w plecy, kiedy uciekam. Potykam się o koc i omal nie upadam, wtedy Adam znowu wyciąga do mnie ręce.

– Juliette…

– Nie możesz mnie dotykać. – Mój oddech jest płytki i trudno mi przełykać, palce trzęsą mi się tak szybko, że zaciskam je w pięść. – Nie możesz mnie dotykać. Nie możesz. – Wbijam wzrok w drzwi.

Adam wstaje.

– Dlaczego?

– Po prostu nie możesz – szepczę do ścian.

– Nie rozumiem. Dlaczego nie chcesz ze mną porozmawiać? Siedzisz w kącie cały dzień i piszesz tę swoją książkę, a patrzysz wszędzie, tylko nie na moją twarz. Masz tak wiele do przelania na papier, ale gdy stoję przed tobą, nawet nie uznajesz mojego istnienia. Juliette, proszę… – Próbuje chwycić mnie za rękę, ale się odwracam. – Dlaczego przynajmniej na mnie nie spojrzysz? Przecież nie zrobię ci krzywdy…

Nie pamiętasz mnie. Nie pamiętasz, że chodziliśmy do tej samej szkoły przez 7 lat.

Nie pamiętasz mnie.

– Nie znasz mnie. – Mój głos jest płaski, beznamiętny; moje kończyny odrętwiałe, amputowane. – Dzielimy tę przestrzeń od dwóch tygodni i wydaje ci się, że mnie znasz, ale nic o mnie nie wiesz. Może jednak rzeczywiście jestem obłąkana.

– Wcale nie. I dobrze o tym wiesz – odpowiada, zaciskając zęby.

– W takim razie może ty jesteś. Bo jedno z nas musi być – mówię ostrożnie, powoli.

– To nieprawda…

– Powiedz mi, dlaczego tu trafiłeś, Adam. Co robisz w zakładzie dla obłąkanych, jeśli to nie jest miejsce dla ciebie?

– Zadaję ci to samo pytanie, odkąd tylko się tutaj znalazłem.

– Może zadajesz za dużo pytań.

Słyszę, jak ciężko wzdycha. Wybucha gorzkim śmiechem.

– Jesteśmy praktycznie jedynymi ludźmi, którzy tutaj żyją, a ty chcesz się ode mnie odciąć?

Zamykam oczy i skupiam się na oddechu.

– Możesz ze mną rozmawiać. Tylko mnie nie dotykaj.

Do wymiany zdań dołącza 7 sekund ciszy.

– A może chcę cię dotykać.

15 000 uczuć niedowierzania przebija mi serce na wylot. Kusi mnie jego beztroska, tęsknię tęsknię tęsknię, tak boleśnie tęsknię za czymś, czego nigdy nie będę mogła mieć. Odwracam się do niego plecami, lecz nie potrafię powstrzymać kłamstw, które wypływają mi z ust.

– A może ja nie chcę.

Prycha głośno.

– Aż tak cię brzydzę?

Odwracam się nagle, bo jego słowa tak mnie poruszają, że na moment się zapominam. Adam patrzy na moją twarz, jego wzrok stężał, szczęki się zacisnęły, a palce dłoni naprężają się po bokach jego ciała. Jego oczy to 2 wiadra wody: głębokie, świeże, przejrzyste.

Urażone.

– Nie masz pojęcia, o czym mówisz. – Nie mogę oddychać.

– Nie potrafisz mi odpowiedzieć na proste pytanie, co? – Kręci głową i odwraca się do ściany.

Moja twarz przybrała neutralną formę, ręce i nogi wypełniły się gipsem. Niczego nie czuję. Jestem niczym. Jestem opróżniona ze wszystkiego i nigdy się nie ruszę. Gapię się na małe pęknięcie blisko mojego buta. Już nigdy nie odwrócę od niego wzroku.

Koce spadają na podłogę. Świat zachodzi mgłą, dźwięki docierają do moich uszu z innego wymiaru. Moje oczy się zamykają, myśli odfruwają, wspomnienia kopią mnie w samo serce.

 

Znam go.

 

Tak usilnie starałam się przestać o nim myśleć.

Tak usilnie starałam się zapomnieć jego twarz.

Tak usilnie starałam się wyrzucić te niebieskie niebieskie niebieskie oczy z mojej głowy, ale ja go znam ja go znam ja go znam, minęły 3 lata, odkąd ostatni raz go widziałam.

Nigdy bym nie zapomniała Adama.

Ale on już zapomniał mnie.

 

 

 

 

 

SIEDEM

 

 

 

 

 

Pamiętam telewizje, kominki i porcelanowe umywalki. Pamiętam bilety do kina, parkingi i SUV-y. Pamiętam salony fryzjerskie, wakacje, żaluzje w oknach, dmuchawce i zapach świeżo wyłożonych podjazdów. Pamiętam reklamy pasty do zębów, kobiety w szpilkach i starych mężczyzn w garniturach. Pamiętam listonoszy, biblioteki, boysbandy, balony i choinki.

Pamiętam, że miałam 10 lat, kiedy nie mogłam dłużej ignorować braku dostaw jedzenia i wzrostu kosztów życia, przez które nie było nas już na nic stać.

 

Adam się do mnie nie odzywa.

Może tak będzie lepiej. Może nie ma sensu trzymać się nadziei, że możemy zostać przyjaciółmi, może lepiej, by uważał, że go nie lubię, niż że go lubię za bardzo. Ukrywa pokłady czegoś, co mogłoby być cierpieniem, lecz jego sekrety wzbudzają we mnie lęk. Nie chce mi powiedzieć, dlaczego tutaj jest. Chociaż ja też niewiele mu mówię.

A jednak a jednak a jednak.

Zeszłej nocy wspomnienie jego objęć wystarczyło, by przegonić krzyki. Ciepło przyjaznego dotyku, moc silnych rąk przytrzymujących wszystkie części mnie razem, ulga i uwolnienie tak wielu warstw samotności. Nigdy nie zdołam odpłacić mu się za ten dar.

Dotykanie Juliette jest niemal niemożliwe.

Nigdy nie zapomnę przerażenia w oczach mojej matki, udręczenia na twarzy ojca, strachu wżerającego się w ich rysy. Ich dziecko było jest potworem. Opętane przez diabła. Przeklęte przez mrok. Bezbożne. Abominacja. Leki, badania i rozwiązania medyczne zawiodły. Terapie psychologiczne nie dały efektów.