Odkryj mnie. Tom 2 - Tahereh Mafi - ebook
BESTSELLER

Odkryj mnie. Tom 2 ebook

Mafi Tahereh

4,4

61 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom bestsellerowej serii „Dotknij Mnie”! Zanurz się w świecie intryg i poczuj siłę miłości!

Juliette uciekła do Punktu Omega. To miejsce dla osób takich jak ona – ze specjalnymi umiejętnościami. To również siedziba ruchu oporu. Dziewczyna nareszcie uwolniła się z macek Przywrócenia i ich planów wykorzystania jej jako niebezpiecznej broni. Jest wolna tak jak jej miłość do Adama. Juliette nigdy jednak nie ucieknie od swojego śmiercionośnego daru. Ani od Warnera, który pragnie dziewczyny bardziej niż czegokolwiek na świecie.

Nawiedzana przez swoją przeszłość i przerażona tym, co nadchodzi, Juliette wie, że tu i teraz będzie musiała podjąć szereg ważnych decyzji, żeby przetrwać. Dokonać wyborów, które przeważą o czystości serca i zadecydują o życiu jej ukochanego…

Książka zawiera dodatkową nowelkę pt. „Przełam mnie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (561 ocen)
317
174
56
11
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ns_suwala

Z braku laku…

Nahhh Czytam tylko dla Aarona
40
Rochowiak

Dobrze spędzony czas

nie sądziłam, że mogę tak diametralnie zmienic zdanie na temat Adama 🤯
30
Justa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Nie lubię trójkątów miłosnych i omijam takie książki, jednak jak przejdzie się przez jakieś 100 stron to książka po prostu pochłania, chodź by się nie lubiło pewnych wątków, nie da się odłożyć tej książki
00
DatenShini

Dobrze spędzony czas

Okej, chociaż momentami była dość irytująca. Trzeba wziąć poprawkę na wiek bohaterki i jej decyzje
00
asmogo

Z braku laku…

Z braku laku… można czytać dalej. Lektura raczej niezbyt porywająca.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Unravel Me, Fracture Me

 

Unravel Me, Copyright © 2013 by Tahereh Mafi

Fracture Me, Copyright © 2013 by Tahereh Mafi

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Brodzik, 2022

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka

 

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Sandra Popławska, Monika Fabiszak, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Colin Anderson

Projekt graficzny okładki: Cara E. Petrus

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Amelia Karcewicz

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67461-82-5

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla mojej matki. Najlepszej osoby, jaką kiedykolwiek znałam.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Myśl o tym, by kogoś dotknąć, przynosi ze sobą świat wspomnień, uczuć, przypływ mocy, jakiego doświadczam tylko przy kontakcie ze skórą podatną na działanie mojej. Nabieram wtedy przekonania o własnej niezniszczalności; wpadam w swego rodzaju udręczoną euforię; całe moje ciało obmywa fala intensywnych doznań. Nie wiem, co się ze mną stanie. Nie wiem, czy mogę zaufać sobie w chwili, gdy czerpię przyjemność z czyjegoś bólu.

Wiem tylko tyle, że ostatnie słowa Warnera utknęły mi w piersi i nie mogę wykasłać tego zimna i tej prawdy drażniącej mi gardło.

Adam nie ma pojęcia, że Warner może mnie dotykać.

Nikt nie ma.

Warner powinien być martwy. Warner powinien być martwy, ponieważ ja powinnam była go zastrzelić, ale nie wiedziałam, jak się obchodzić z bronią, więc teraz Warner przybył, żeby mnie odnaleźć.

Przybył, żeby walczyć.

O mnie.

 

 

 

 

 

JEDEN

 

 

 

 

 

Świat może być dzisiaj słoneczny.

Wielka kula żółci rozlewa się między chmurami, płynna i żółtkowa, miesza się z przebłękitnym niebem, bije od niej chłodna nadzieja, fałszywe obietnice miłych wspomnień, prawdziwych rodzin, sycących śniadań, sterty naleśników polanych syropem klonowym w świecie, który już nie istnieje.

A może nie.

Może jest dzisiaj ciemno i mokro, może wiatr jest tak ostry, że zdziera skórę z knykci dorosłych ludzi. Może pada śnieg, może pada deszcz, nie wiem, może jest mróz jest grad może wiatr zakręcił się w huragan a ziemia się trzęsie i rozpada robiąc miejsce na nasze błędy.

Nie mam bladego pojęcia.

Nie mam już okna. Nie mam widoku na świat. Moja krew ma milion stopni poniżej zera i jestem ukryta 15 metrów pod ziemią w sali treningowej, która ostatnio stała się moim drugim domem. Każdego dnia gapię się na te 4 ściany i powtarzam sobie nie jestem uwięziona nie jestem uwięziona nie jestem uwięziona, lecz czasami stare lęki wychodzą na wierzch i nie potrafię uwolnić się od klaustrofobii ściskającej moje gardło.

Kiedy tutaj przyjechałam, złożyłam wiele obietnic.

Teraz nie jestem już taka pewna. Teraz się martwię. Teraz mój umysł to zdrajca, ponieważ każdego ranka moje myśli wyczołgują się z łóżka z rozbieganym wzrokiem, spoconymi dłońmi i nerwowym chichotem, który ciąży mi w piersi, zbiera się w piersi, grozi gwałtowną ucieczką z piersi, a presja jest coraz większa i większa, i większa.

Życie tutaj nie jest takie, jakiego się spodziewałam.

Mój nowy świat jest wyryty w brązie armatnim, zasklepiony srebrem, wypełniony po brzegi zapachem kamienia i stali. Powietrze jest lodowate, maty na podłodze pomarańczowe; światła i przełączniki piszczą i migoczą, elektroniczne i elektryczne, neonowe. Jest tutaj tłoczno, tłoczno od ludzi, tłoczno od szeptów i krzyków, dudnienia kroków i ostrożnego stąpania. Jeśli nadstawię uszu, docierają do mnie odgłosy pracujących mózgów, zmarszczonych czół, palców stukających w brodę, ściągniętych ust i brwi. Pomysły nosi się w kieszeniach, myśli znajdują się na koniuszku każdego języka; oczy są zmrużone w koncentracji, w drobiazgowym planowaniu, które powinnam chcieć poznać.

Lecz nic nie działa i wszystko we mnie jest zepsute.

Castle powiedział, że powinnam okiełznać swoją energię. Nasze dary są różnymi formami energii. Materia nigdy nie ulega zniszczeniu, wyjaśnił, a kiedy nasz świat się zmienił, zmieniła się też zawarta w nim energia. Nasze zdolności zostały wzięte z wszechświata, z innej materii, z innych energii. Nie jesteśmy anomaliami. Jesteśmy nieodzownym skutkiem perwersyjnych zmian, jakie zaszły na Ziemi. Nasza energia ma swoje źródło, powiedział. A to źródło znajduje się gdzieś w otaczającym nas zewsząd chaosie.

To ma sens. Pamiętam, jak wyglądał świat, kiedy go zostawiłam.

Pamiętam wkurzone niebo i zachody słońca upadające pod księżycem. Pamiętam popękaną ziemię, suche krzaki i zieleń, która teraz wydaje się raczej brązem. Myślę o nienadającej się do picia wodzie, o nielatających ptakach i ludzkiej cywilizacji zredukowanej do stert kontenerów ciągnących się po resztkach wyjałowionej ziemi.

Ta planeta jest jak kość, która źle się zrosła po złamaniu, jak zlepiony klejem tysiąc okruchów kryształu. Zostaliśmy roztrzaskani i zrekonstruowani, kazano nam każdego dnia udawać, że wciąż funkcjonujemy tak, jak powinniśmy. Tylko że to kłamstwo, to wszystko kłamstwo.

Nie funkcjonuję tak, jak powinnam.

Jestem jedynie konsekwencją katastrofy, niczym więcej.

2 tygodnie padły na poboczu drogi, porzucone, już zapomniane. Jestem tutaj od 2 tygodni i przez te 2 tygodnie chodziłam na paluszkach, zastanawiając się, kiedy coś pęknie, czy pęknie przeze mnie, czy wszystko się rozpadnie. Po 2 tygodniach powinnam być szczęśliwsza, zdrowsza, bardziej wyspana. Powinnam lepiej sobie radzić w bezpiecznej przestrzeni. Zamiast tego zamartwiam się, co będzie, gdy jeśli nie uda mi się tego opanować, jeśli nie zdołam rozgryźć tego, jak ćwiczyć swoje umiejętności, jeśli kogoś celowo przypadkiem skrzywdzę.

Szykujemy się na krwawą wojnę.

Właśnie dlatego się szkolę. Wszyscy próbujemy się przygotować na starcie z Warnerem i jego ludźmi. Żeby wygrać tę wojnę bitwa po bitwie. Żeby pokazać obywatelom naszego świata, że jeszcze jest nadzieja – że nie muszą godzić się na żądania Przywrócenia i być niewolnikami reżimu, który pragnie jedynie ich wyzyskiwać w celu zdobycia władzy. I zgodziłam się walczyć. Zostać wojownikiem. Wykorzystać swoją moc, chociaż wszystko mi mówi, żeby tego nie robić. Myśl o tym, by kogoś dotknąć, przynosi ze sobą świat wspomnień, uczuć, przypływ mocy, jakiego doświadczam tylko przy kontakcie ze skórą podatną na działanie mojej. Nabieram wtedy przekonania o własnej niezniszczalności; wpadam w swego rodzaju udręczoną euforię; całe moje ciało obmywa fala intensywnych doznań. Nie wiem, co się ze mną stanie. Nie wiem, czy mogę zaufać sobie w chwili, gdy czerpię przyjemność z czyjegoś bólu.

Wiem tylko tyle, że ostatnie słowa Warnera utknęły mi w piersi i nie mogę wykasłać tego zimna i tej prawdy drażniącej mi gardło.

Adam nie ma pojęcia, że Warner może mnie dotykać.

Nikt nie ma.

Warner powinien być martwy. Warner powinien być martwy, ponieważ ja powinnam była go zastrzelić, ale nie wiedziałam, jak się obchodzić z bronią, więc teraz Warner przybędzie, żeby mnie odnaleźć.

Przybędzie, żeby walczyć.

O mnie.

 

 

 

 

 

DWA

 

 

 

 

 

Słychać głośne pukanie i drzwi się nagle otwierają.

– Ach, Juliette. Nie wiem, co zamierzasz osiągnąć, siedząc w kącie. – Swobodny uśmiech Castle’a wchodzi tanecznym krokiem do pokoju, jeszcze zanim on sam się pojawi.

Biorę ostry wdech i próbuję podnieść na niego wzrok, lecz nie mogę. Zamiast tego szeptem przepraszam i słucham tego, jak żałośnie brzmią moje słowa w tym dużym pomieszczeniu. Czuję, jak moje drżące palce zaciskają się na jednej z grubych, miękkich mat wyściełających podłogę, i myślę o tym, że przez cały swój pobyt tutaj niczego nie osiągnęłam. To upokarzające, tak bardzo upokarzające rozczarować jednego z niewielu ludzi, którzy okazali mi dobroć.

Castle stoi bezpośrednio przede mną i czeka, aż wreszcie na niego spojrzę.

– Nie musisz przepraszać – mówi. Jego przenikliwe, błyszczące brązowe oczy i przyjacielski uśmiech sprawiają, że łatwo zapomnieć, z kim ma się do czynienia. Castle jest przywódcą Omega Point, podziemnego ruchu mającego na celu walkę z Przywróceniem. Jego głos jest zbyt łagodny, zbyt miły, to niemal gorzej. Czasami wolałabym, żeby po prostu na mnie nakrzyczał. – Ale naprawdę musisz się nauczyć panować nad swoją energią, Juliette.

Pauza.

Podchodzi do sterty cegieł, którą miałam zniszczyć, i kładzie na niej ręce. Udaje, że nie zauważa czerwonych obwódek moich oczu ani metalowych rur, które rzuciłam na drugą stronę pomieszczenia. Jego wzrok starannie omija krwawe ślady na drewnianych deskach, które leżą z boku; nie pyta mnie, dlaczego tak mocno zaciskam dłonie ani czy zrobiłam sobie znowu krzywdę. Zadziera głowę w moją stronę, ale patrzy w miejsce bezpośrednio za moimi plecami, i mówi cicho:

– Wiem, że to dla ciebie trudne. Ale musisz się uczyć. Musisz. Od tego będzie zależeć twoje życie.

Potakuję i opieram się o ścianę, z przyjemnością otwierając się na chłód i na ból cegieł wpijających mi się w kręgosłup. Podciągam kolana do piersi i czuję, jak stopy wciskają się w maty ochronne na podłodze. Jestem tak bliska łez, że boję się, czy nie zacznę krzyczeć.

– Po prostu nie wiem, jak to zrobić – mówię w końcu. – Nie wiem, co w ogóle robić. Nic nie wiem. – Wbijam wzrok w sufit i mrugam mrugam mrugam. Moje oczy wydają się błyszczące, wilgotne. – Nie wiem, jak sprawić, żeby cokolwiek się wydarzyło.

– W takim razie musisz się zastanowić – odpowiada niespeszony Castle. Podnosi porzuconą metalową rurkę. Waży ją w dłoni. – Musisz ustalić, co łączy tamte przypadki. Kiedy przebiłaś się przez beton w sali tortur Warnera, kiedy zrobiłaś dziurę w stalowych drzwiach, żeby uratować Adama… co się wtedy wydarzyło? Dlaczego w tych dwóch momentach byłaś w stanie zareagować w tak nadzwyczajny sposób? – Przysiada się do mnie. Popycha rurkę w moją stronę. – Musisz przeanalizować swoje zdolności, Juliette. Musisz się skupić.

Skupić.

Jedno słowo, ale wystarcza, żeby wywołać u mnie mdłości. Wygląda na to, że wszyscy chcą, żebym się skupiła. Najpierw Warner chciał, żebym się skupiła, a teraz Castle chce, żebym się skupiła.

Jakoś nigdy mi się to nie udawało.

Głębokie i smutne westchnienie Castle’a przywraca mnie do rzeczywistości. Wstaje. Wygładza chyba jedyny granatowy blezer, jaki ma, a mi w oko wpada srebrny symbol Omegi wyhaftowany na plecach. Jego dłoń bezwiednie wędruje do końcówki kucyka; zawsze wiąże dredy tuż nad karkiem.

– Opierasz się samej sobie – mówi, chociaż łagodnym tonem. – Może powinnaś dla odmiany popracować z kimś. Może partner pomoże ci to rozpracować, odkryć powiązanie między tymi dwoma wydarzeniami.

Z zaskoczenia sztywnieję w ramionach.

– A nie mówiłeś, że mam pracować sama?

Mruży oczy, patrząc gdzieś za mnie. Drapie się pod uchem, drugą rękę chowa w kieszeni.

– Właściwie to nie chciałem, żebyś pracowała sama. Ale nikt nie zgłosił się na ochotnika.

Nie wiem, dlaczego wciągam gwałtownie powietrze, dlaczego jestem taka zdumiona. Nie powinno mnie to dziwić. Nie każdy jest Adamem.

Nie każdy jest odporny na mnie tak jak on. Nie ma drugiej osoby, której mój dotyk sprawiłby przyjemność. Oprócz Warnera. Jednak mimo swoich szczerych chęci nie może ze mną trenować. Jest zajęty innymi rzeczami.

Rzeczami, o których nikt nie chce mi powiedzieć.

Jednak Castle patrzy na mnie pełnymi nadziei oczami, szczodrymi oczami, spojrzeniem niemającym pojęcia o tym, że te nowe słowa wydobywające się z jego ust są gorsze. Gorsze, bo chociaż znam prawdę, i tak czuję ból, gdy tego słucham. Czuję ból, gdy przypominam sobie, że chociaż żyję w ciepłej bańce z Adamem, reszta świata w dalszym ciągu uważa mnie za zagrożenie. Potwora. Abominację.

Warner miał rację. Dokądkolwiek bym się udała, przed tym nie ucieknę.

– Co się zmieniło? – pytam. – Kto jest gotów ze mną trenować? – Pauza. – Ty?

Castle się uśmiecha.

Na jego twarzy pojawia się taki uśmiech, że na szyję wypływa mi wstydliwy rumieniec, a duma dostaje cios w sam kręgosłup. Muszę się powstrzymać, by nie wyskoczyć przez drzwi.

Proszę proszę proszę nie lituj się nade mną, chciałabym powiedzieć.

– Żałuję, ale nie mam czasu – odpowiada Castle. – Jednak Kenji jest wreszcie wolny, udało nam się przeorganizować jego harmonogram. Powiedział, że z przyjemnością z tobą popracuje. – Chwila zawahania. – Oczywiście pod warunkiem, że wyrazisz zgodę.

Kenji.

Mam ochotę zaśmiać się w głos. Tylko Kenji mógłby zaryzykować trenowanie ze mną. Już raz go zraniłam. Przypadkiem. Jednak nie spędziliśmy ze sobą zbyt wiele czasu, odkąd przyprowadził nas do Omega Point. To było zupełnie tak, jakby wykonywał zadanie, wypełniał misję; gdy już osiągnął wyznaczony cel, wrócił do swojego życia. Okazuje się, że jest tutaj kimś ważnym. Ma milion rzeczy do zrobienia. Rzeczy do ogarnięcia. Ludzie wydają się za nim przepadać, nawet go szanować.

Ciekawe, czy kiedykolwiek poznali go jako tego bezczelnego, przeklinającego Kenjiego, którego ja zobaczyłam na samym początku.

– Pewnie – odpowiadam Castle’owi, próbując przyjąć przyjemny wyraz twarzy, pierwszy raz odkąd tu przyszedł. – Brzmi super.

Castle wstaje. Jego oczy są błyszczące, podekscytowane, łatwo da się je zadowolić.

– Idealnie. Spotka się z tobą przy jutrzejszym śniadaniu. Możecie zacząć od wspólnego posiłku.

– Och, ale ja zazwyczaj…

– Wiem – przerywa mi Castle. Jego uśmiech jest teraz zaciśnięty w cienką kreskę, na czole pojawiły się zmarszczki zmartwienia. – Lubisz jadać z Adamem. Wiem o tym. Ale prawie w ogóle nie spędzasz czasu z innymi, Juliette, a jeśli zamierzasz tutaj zostać, musisz zacząć nam ufać. Ludzie z Omega Point czują się związani z Kenjim. Może się za tobą wstawić. Jeśli wszyscy zobaczą, że przebywacie w swoim towarzystwie, poczują się swobodniej w twojej obecności. To ci pomoże się dostosować.

Ciepło wypływa na moją twarz niczym rozgrzany olej. Wzdrygam się, palce mi drżą, próbuję znaleźć miejsce, w które mogłabym skierować wzrok; udawać, że nie czuję tego bólu, który osiadł mi w piersi.

– Oni… oni się mnie boją – szepczę do niego, urywam. – Ja nie… Nie chciałam nikomu się narzucać. Nie chciałam nikomu przeszkadzać…

Castle wzdycha, długo i głośno. Obrzuca mnie spojrzeniem, drapie się po miękkiej skórze pod brodą.

– Boją się tylko dlatego, że cię nie znają – odzywa się w końcu. – Gdybyś tylko bardziej się postarała, gdybyś zdobyła się na choć odrobinę wysiłku, żeby kogoś poznać… – Urywa. Marszczy brwi. – Juliette, spędziłaś tutaj dwa tygodnie i prawie w ogóle nie rozmawiasz ze swoimi współlokatorkami.

– Ale to nie… Uważam, że są super…

– A mimo to je ignorujesz? Nie spędzasz z nimi czasu? Dlaczego?

Bo nigdy wcześniej nie miałam koleżanek. Bo boję się, że zrobię coś nie tak, powiem coś nie tak, a one mnie znienawidzą jak wszystkie inne dziewczyny, które znałam. Za bardzo je lubię, przez to tym gorzej byłoby mi znieść nieuniknione odrzucenie.

Nic nie mówię.

Castle kręci głową.

– Tak dobrze ci poszło pierwszego dnia. Wydawałaś się taka przyjacielska wobec Brendana. Nie wiem, co się stało – ciągnie Castle. – Myślałem, że będzie ci tutaj dobrze.

Brendan. Chudy chłopak z platynowymi włosami i prądem płynącym w żyłach. Był dla mnie miły.

– Lubię Brendana – odpowiadam Castle’owi, zdumiona. – Jest na mnie zły?

– Zły? – Castle potrząsa głową i śmieje się w głos. Nie odpowiada na moje pytanie. – Nie rozumiem, Juliette. Starałem się być wobec ciebie cierpliwy, starałem się dać ci czas, ale przyznaję, że jestem skołowany. W dniu przyjazdu wydawałaś się zupełnie inna, wręcz podekscytowana obecnością tutaj! Ale wystarczył niecały tydzień, żebyś się całkowicie wycofała. Nawet na nikogo nie patrzysz, gdy idziesz korytarzem. A gdzie rozmowa? Gdzie przyjaźń?

Tak.

Potrzebowałam 1 dnia, żeby się zadomowić. 1 dnia, żeby się rozejrzeć. 1 dnia, żeby podekscytować się na myśl o innym życiu, i 1 dnia, żeby wszyscy dowiedzieli się, kim jestem i co zrobiłam.

Castle nie mówi nic o matkach, które widząc mnie na korytarzu, gwałtownie odciągają swoje dzieci. Nie wspomina o groźnych spojrzeniach i niemiłych słowach, które musiałam znosić od przyjazdu. Nie wspomina o dzieciach, które kazano mi omijać szerokim łukiem, ani o garstce starszych ludzi, którzy bacznie mnie obserwują. Mogę się tylko domyślać, co usłyszeli na mój temat, skąd wzięli swoje opowieści.

Juliette.

Dziewczyna ze śmiercionośnym dotykiem, która pozbawia ludzi siły i energii, aż staną się odrętwiałymi, sparaliżowanymi trupami rzężącymi na podłodze. Dziewczyna, która większość życia spędziła w szpitalach i poprawczakach, odrzucona przez własnych rodziców, uznana za niezrównoważoną psychicznie i skazana na izolację w zakładzie dla obłąkanych, gdzie nawet szczury boją się żyć.

Dziewczyna.

Tak spragniona cudzej energii, że zabiła małe dziecko. Torturowała kilkuletniego chłopca. Sprawiła, że dorosły mężczyzna padł przed nią na kolana, walcząc o oddech. I nawet nie ma dość przyzwoitości, żeby się zabić.

Żadne z powyższych nie jest kłamstwem.

Dlatego patrzę na Castle’a z rumieńcami na policzkach, niewypowiedzianymi literami na ustach i oczami uparcie skrywającymi sekrety.

On wzdycha.

Nieomal mi coś mówi. Już, już zaczyna, lecz przygląda się mojej twarzy i zmienia zdanie. Kiwa tylko szybko głową, bierze głęboki wdech, stuka w zegarek i rzuca:

– Trzy godziny do zgaszenia świateł.

Odwraca się i odchodzi, ale przystaje w progu.

– Juliette – odzywa się nagle, cicho, nie oglądając się na mnie. – Postanowiłaś z nami zostać, walczyć u naszego boku, dołączyć do Omega Point. – Pauza. – Będziemy potrzebować twojej pomocy. I obawiam się, że kończy nam się czas.

Patrzę, jak znika za drzwiami.

Nasłuchuję jego oddalających się kroków i opadam plecami na ścianę. Kieruję wzrok na sufit i zamykam oczy. Słyszę w uszach jego głos, poważny i spokojny.

Kończy nam się czas, powiedział.

Jakby czas był czymś, czego może zabraknąć, co można odmierzyć miskami, które dano nam w dniu narodzin i jeśli zjemy go zbyt wiele, zbyt szybko albo tuż przed wskoczeniem do wody, nasz czas zostanie zmarnowany, wydany, przepadnie.

Jednak czas wykracza poza granice naszego pojmowania. Jest nieskończony, istnieje poza nami; nie może nam go zabraknąć, nie zgubimy go ani nie znajdziemy sposobu, żeby go zachować. Czas mija, nawet kiedy my już przeminiemy.

Castle powinien był powiedzieć, że mamy mnóstwo czasu. Powinien był mi powiedzieć, że mamy cały czas świata. Jednak nie zrobił tego, bo chodziło mu o to tik tak że nasz czas tik tak się zmienia. Rzuca się do przodu w zupełnie nowym kierunku, zderzając się czołowo z czymś innym, i

tik

tik

tik

tik

tik

już prawie

 

czas na wojnę.

 

 

 

 

 

TRZY

 

 

 

 

 

Mogłabym go dotknąć z tego miejsca.

Jego oczy, ciemnoniebieskie. Jego włosy, ciemnobrązowe. Jego koszulka, zbyt opięta we wszystkich właściwych miejscach, i jego usta, jego usta unoszą się i uruchamiają przełącznik, który rozpala ogień w moim sercu, i nie mam czasu, żeby zamrugać i wypuścić powietrze, bo ląduję w jego ramionach.

Adam.

– Hej – szepcze tuż przy mojej szyi.

Zagryzam usta, by zdusić drżenie, gdy krew napływa mi do policzków, i przez chwilę, zaledwie chwilę, puszczam swoje kości i to on mnie teraz trzyma.

– Hej. – Uśmiecham się, wciągając jego zapach.

To luksus, właśnie tak.

Rzadko widujemy się tylko we dwoje. Adam razem z młodszym bratem, Jamesem, nocuje w pokoju z Kenjim, a ja z uzdrowicielkami. Mamy zapewne jakieś 20 minut, zanim dziewczyny wrócą, więc zamierzam wykorzystać tę szansę do cna.

Zamykam oczy.

Adam obejmuje mnie w pasie, przyciąga bliżej, a przyjemność jest tak wielka, że ledwo powstrzymuję dreszcze. Jest zupełnie tak, jakby moja skóra i kości od wielu lat pragnęły kontaktu, ciepłej czułości, interakcji z człowiekiem, więc nie potrafię nad sobą zapanować. Jestem umierającym z głodu dzieckiem, które próbuje wypchać sobie żołądek. Zalewam zmysły dekadencją tych momentów, jakbym w każdej chwili miała się obudzić rano i zorientować, że wciąż zamiatam popiół dla mojej macochy.

Potem jednak Adam przykłada usta do mojej głowy i wszystkie moje zmartwienia wkładają na chwilę elegancką sukienkę, udając, że są czymś innym.

– Jak się czujesz? – pytam i to żenujące, ponieważ głos już mi drży, chociaż Adam ledwo co mnie objął, jednak nie potrafię się powstrzymać.

Wstrząsa nim śmiech, cichy, bogaty i pobłażliwy. Lecz Adam nie odpowiada na moje pytanie i wiem, że tego nie zrobi.

Tak wiele razy próbowaliśmy wymknąć się we dwoje, jednak zawsze ktoś nas przyłapywał i udzielał reprymendy za niestosowanie się do zasad. Nie można wychodzić poza pokoje po zgaszeniu świateł. Kiedy dobiegł końca czas wyrozumiałości – udzielono nam go ze względu na nagłe przybycie – musieliśmy zacząć przestrzegać przepisów tak samo jak inni. A tych przepisów jest bardzo dużo.

Wszystkie środki bezpieczeństwa – umieszczone wszędzie kamery, w każdym kącie, w każdym korytarzu – zostały przedsięwzięte, żeby przygotować nas na atak. Strażnicy prowadzą nocne patrole, nadstawiając uszu na każdy podejrzany dźwięk, wypatrując każdego podejrzanego ruchu czy znaku naruszenia bezpieczeństwa. Castle i jego ludzie bardzo czujnie pilnują Omega Point i nie chcą podejmować nawet najmniejszego ryzyka; jeśli intruz podejdzie zbyt blisko kryjówki, trzeba zrobić wszystko, co niezbędne, żeby go nie wpuścić.

Castle twierdzi, że to właśnie ta czujność pozwoliła im tak długo pozostać w ukryciu, i jeśli mam być zupełnie szczera, rozumiem, dlaczego ma tak restrykcyjne podejście. Jednak te same restrykcje nie pozwalają mi zbliżyć się do Adama. Widujemy się wyłącznie w trakcie posiłków, zawsze w otoczeniu innych ludzi, a każdą wolną chwilę spędzam zamknięta w sali treningowej, gdzie mam „okiełznać swoją energię”. Adam jest z tego powodu tak samo nieszczęśliwy jak ja.

Dotykam jego policzka.

Adam wciąga gwałtownie powietrze i na mnie patrzy. Jego oczy mówią zbyt wiele; tak wiele, że muszę odwrócić wzrok pod wpływem przytłaczających emocji. Moja skóra jest nadwrażliwa, wreszcie wreszcie wreszcie się obudziła i tętni życiem, tętni wrażeniami tak intensywnymi, że niemal nieprzyzwoitymi.

Nawet nie umiem tego ukryć.

Adam widzi, jak na mnie działa, co się ze mną dzieje, kiedy jego palce muskają moją skórę, kiedy jego usta są zbyt blisko mojej twarzy, kiedy ciepło jego ciała tuż obok sprawia, że zamykam oczy i drżę, uginają się pode mną kolana. Ja też widzę, co się z nim dzieje pod wpływem świadomości, jak na mnie działa. Czasami się nade mną znęca i z uśmiechem odracza moment bliskości, rozkoszując się dudnieniem mojego serca w piersi, ostrymi oddechami, nad którymi tak usilnie staram się zapanować; rozkoszując się tym, jak tuż przed pocałunkiem przełykam sto razy ślinę. Nie potrafię nawet na niego spojrzeć, nie wspominając każdej naszej wspólnej chwili, każdego zetknięcia się naszych ust, jego dotyku, jego zapachu, jego skóry. To dla mnie zbyt wiele, za bardzo, tak dużo tak silnych tak nowych wspaniałych doznań, których wcześniej nie znałam, nie doświadczyłam, do których nigdy nie miałam dostępu.

Czasami boję się, że mnie to zabije.

Uwalniam się z jego objęć; jestem rozgrzana i zimna, i skołowana, obym tylko nad sobą zapanowała, oby tylko zapomniał, jak strasznie na mnie działa, i wiem, że potrzebuję chwili, żeby się pozbierać. Zataczam się do tyłu; zakrywam twarz dłońmi i próbuję się zastanowić, co powiedzieć, ale wszystko drży i widzę, jak on na mnie patrzy, jakby mógł pochłonąć mnie jednym oddechem.

Wydaje mi się, że szepcze do mnie: Nie.

Potem znam już tylko jego ramiona, rozpaczliwą nutę w głosie, gdy wymawia moje imię, i już rozplątuję się w jego objęciach, jestem zniszczona i się rozpadam, nie próbuję nawet powstrzymywać wstrząsów w kościach, a on jest taki gorący jego skóra jest taka gorąca i nie wiem już nawet gdzie jestem.

Jego prawa dłoń przesuwa się w górę mojego kręgosłupa i ciągnie za suwak kombinezonu aż do połowy pleców, a ja się tym nie przejmuję. Mam do nadrobienia 17 lat i chcę poczuć wszystko. Nie zamierzam czekać i ryzykować żadnych „może” i żadnych „a co gdyby”, i wielkiego żalu. Chcę poczuć wszystko do cna, ponieważ co, jeśli obudzę się jutro i to już minie, co, jeśli dzisiaj jest ostatni dzień, jeśli to moja ostatnia szansa. Co, jeśli już nigdy więcej nie poczuję ciepła tych dłoni.

Nie mogę.

Nie zamierzam.

Nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, że na niego napieram, dopóki nie poczuję całego konturu jego ciała pod cienką warstwą bawełny jego ubrań. Moje dłonie wślizgują się pod jego koszulę i słyszę, jak z jego ust wydobywa się ciężki oddech; podnoszę wzrok i widzę, że ma zaciśnięte powieki, a jego twarz zastygła w wyrazie jakiegoś bólu, i nagle jego dłonie są w moich włosach, spragnione. Nachyla się i jego usta są blisko, grawitacja schodzi nam z drogi i moje stopy podnoszą się z podłogi, latam, frunę, nie obciąża mnie nic prócz huraganu w płucach i serca du-du-dudniącego o wiele za szybko.

Nasze usta

się dotykają

i wiem, że zaraz się rozejdę w szwach. Adam całuje mnie tak, jakby mnie utracił i odnalazł, jakbym wymykała mu się z rąk, a on nie zamierzał mnie nigdy puścić. Chcę krzyczeć, czasami, chcę upaść, czasami, chcę umrzeć ze świadomością, że wiem, jak to było żyć z tym pocałunkiem, tym sercem, tą cichą cichą eksplozją, która sprawia, że czuję się, jakbym wypiła łyk słońca, jakbym zjadła niebieskie migdały.

To.

To sprawia, że wszędzie odczuwam bolesne pragnienie.

Adam się odsuwa, oddycha z trudem, jego dłonie wślizgują się pod miękki materiał mojego kombinezonu, jest taki gorący jego skóra jest taka gorąca i wydaje mi się że już to powiedziałam ale nie pamiętam i jestem taka rozproszona że kiedy on coś mówi nie do końca rozumiem.

Ale to coś.

Słowa, głębokie i chrapliwe w moim uchu, lecz dociera do mnie trochę więcej niż niezrozumiały bełkot, spółgłoski i samogłoski, i urwane sylaby mieszają się ze sobą. Uderzenia serca wydostają się z jego piersi i wpadają na moje. Jego palce śledzą sekretne wiadomości na moim ciele. Dłonie zsuwają się po gładkim, satynowym materiale kombinezonu na wewnętrzną stronę moich ud, na tył kolan, a potem wyżej i wyżej i wyżej aż się zaczynam zastanawiać czy da się zemdleć i nadal być przytomną jednocześnie i założę się że właśnie tak wygląda hiperwentylacja kiedy Adam ciągnie nas do tyłu. Uderza plecami o ścianę. Chwyta mnie mocno za biodra. Przyciska do swojego ciała.

Wydaję zduszony okrzyk.

Jego usta są na mojej szyi. Jego rzęsy łaskoczą mi skórę pod podbródkiem i mówi coś do mnie, coś brzmiącego jak moje imię, po czym całuje moje obojczyki, całuje łuk mojego ramienia, a jego usta, jego usta i jego dłonie i jego usta szukają krągłości i zboczy mojego ciała i jego pierś gwałtownie się unosi i opada kiedy Adam przeklina przestaje i mówi Boże uwielbiam cię dotykać

a moje serce poleciało na księżyc beze mnie.

Uwielbiam tego słuchać. Uwielbiam, kiedy mówi mi, że lubi mnie dotykać, ponieważ to przeciwieństwo wszystkiego, co słyszałam całe swoje życie. Chciałabym schować sobie jego słowa do kieszeni, by móc poczuć ich kształt i od czasu do czasu przypominać sobie o ich istnieniu.

– Juliette.

Oddycham z trudem.

Z trudem podnoszę wzrok i patrzę prosto przed siebie i widzę jak absolutnie idealna jest ta chwila ale to nie ma najmniejszego znaczenia bo on się uśmiecha. Uśmiecha się tak, jakby ktoś zawiesił gwiazdy na jego ustach, i patrzy na mnie, patrzy na mnie tak, jakbym była wszystkim, a mnie się chce płakać.

– Zamknij oczy – szepcze.

Ufam mu.

Więc je zamykam.

Moje powieki się opuszczają, a Adam całuje najpierw jedną, a potem drugą. Potem podbródek, nos, czoło. Policzki. Obie skronie.

Każdy

centymetr

mojej szyi

i

odsuwa się tak szybko, że uderza głową o twardą ścianę. Kilka brzydkich słów wyrywa mu się z ust. Zamieram, nagle zdumiona i wystraszona.

– Co się stało? – szepczę, chociaż nie wiem dlaczego. – Wszystko w porządku?

Adam stara się nie krzywić, ale oddycha z trudem, rozgląda się dokoła i mówi:

– P-przepraszam – duka, ściskając się za potylicę. – To było… Znaczy myślałem… – Odwraca wzrok. Chrząka. – Wy-wydawało mi się, że coś usłyszałem. Myślałem, że ktoś zaraz wejdzie do środka.

Oczywiście.

Adam nie może tutaj przebywać.

W Omega Point chłopcy i dziewczęta przebywają w innych skrzydłach. Castle twierdzi, że chodzi głównie o zapewnienie dziewczynom bezpieczeństwa i komfortu w ich kwaterach – szczególnie ze względu na to, że mamy wspólne toalety – więc ogólnie rzecz biorąc, nie mam z tym problemu. Miło jest móc brać prysznic bez towarzystwa starych mężczyzn. Jednak przez ten podział trudno nam znaleźć chwilę dla siebie – a w czasie, który udaje nam się wygospodarować, zawsze jesteśmy bardzo świadomi tego, że w każdym momencie możemy zostać przyłapani.

Adam opiera się o ścianę i krzywi. Unoszę rękę, żeby dotknąć jego głowy.

On się wzdryga.

Zamieram.

– Wszystko w porządku?

– Tak. – Wzdycha. – Tylko że… to znaczy… – Potrząsa głową. – Sam nie wiem. – Zniża głos. Zniża wzrok. – Nie wiem, co się ze mną dzieje, do cholery.

– Hej. – Muskam opuszkami palców jego brzuch. Bawełniany materiał jego koszulki jest wciąż ciepły od ciała i mam wielką ochotę schować w nim swoją twarz. – Nic się nie stało. Po prostu chciałeś zachować ostrożność.

Rozciąga wargi w dziwnym, jakby smutnym uśmiechu.

– Nie mówię o swojej głowie.

Patrzę na niego.

Adam otwiera usta. Zamyka. Znowu otwiera.

– Chodzi o to… znaczy między nami. – Wskazuje nas gestem.

Nie kończy. Nie patrzy na mnie.

– Nie rozumiem…

– Tracę rozum – odpowiada, ale szepcze w taki sposób, jakby nie był nawet pewien, czy mówi to na głos.

Wpatruję się w niego. Patrzę i mrugam, i potykam się o słowa, których nie rozumiem, nie mogę znaleźć, nie mogę wypowiedzieć.

Adam potrząsa głową.

Chwyta się za potylicę, mocno, i sprawia wrażenie zażenowanego, a ja nie wiem dlaczego. To nie w jego stylu. Adam nigdy nie czuje się zażenowany.

Kiedy wreszcie się odzywa, mówi przez ściśnięte gardło.

– Tak długo czekałem, żeby być z tobą. Chciałem tego… Chciałem ciebie tak długo, a teraz, po tym wszystkim…

– Adam, co chcesz mi…

– Nie mogę spać. Nie mogę spać, bo ciągle o tobie myślę… Nie mogę przestać myśleć i… – Urywa. Przyciska nadgarstki do czoła. Zaciska mocno powieki. Odwraca się do ściany, żebym nie widziała jego twarzy. – Powinnaś wiedzieć… Musisz wiedzieć – ciągnie, a te słowa wydają się wysysać z niego całą energię – że niczego tak nie pragnąłem jak ciebie. Niczego. Bo to… to… Chodzi mi o to, Boże, pragnę cię, Juliette… Pragnę… Pragnę…

Głos mu się łamie i Adam patrzy na mnie zbyt błyszczącymi oczami, emocje wypłynęły na jego twarz rumieńcem. Przeciąga wzrokiem po moim ciele, dość długo, żeby niczym zapałka podpalić łatwopalny płyn w moich żyłach.

Staję w ogniu.

Chcę coś powiedzieć, coś odpowiedniego, coś kojącego. Chcę mu powiedzieć, że rozumiem, że pragnę tego samego, pragnę jego, jednak ta chwila wydaje się przepełniona napięciem, żarem; jestem niemal przekonana, że śnię. Jest zupełnie tak, jakby zostało mi już tylko kilka ostatnich liter i mam tylko Q i Z. Ledwo co sobie przypominam, że ktoś wynalazł słownik, kiedy Adam wreszcie odrywa ode mnie wzrok.

Przełyka głośno ślinę, spogląda w dół. Znowu na mnie nie patrzy. Jedną dłoń włożył we włosy, drugą zacisnął w pięść i przystawił do ściany.

– Nie masz pojęcia – mówi chrapliwym głosem – jak na mnie działasz. Jak się przy tobie czuję. Kiedy mnie dotykasz… – Przeciąga drżącą dłonią po twarzy. Niemal wybucha śmiechem, lecz jego oddech jest ciężki i nierówny; oczy cały czas mnie unikają. Adam się odsuwa, klnie pod nosem. Przyciska pięść do czoła. – Chryste. Co ja w ogóle wygaduję. Cholera. Cholera. Przepraszam… Zapomnij, że… Zapomnij, że w ogóle coś mówiłem… Powinienem już iść…

Próbuję go zatrzymać, próbuję dobyć głos, próbuję powiedzieć, że nic się nie stało, że wszystko jest okej, ale się zestresowałam, jestem zestresowana i zmieszana, bo to nie ma najmniejszego sensu. Nie rozumiem, co się dzieje ani dlaczego Adam wydaje się taki niepewny mnie, niepewny nas, niepewny siebie i mnie i siebie i mnie i wszystkich tych zaimków razem. Nie odrzucam go. Nigdy go nie odrzuciłam. Moje uczucia do niego zawsze były oczywiste – Adam nie ma powodu, żeby czuć się niepewnie w stosunku do mnie albo przy mnie, i nie wiem, dlaczego patrzy tak, jakby coś było nie w porządku…

– Tak strasznie przepraszam – mówi. – Jestem… Nie powinienem był nic mówić. Tylko że… tylko że ja… Cholera. Niepotrzebnie przyszedłem. Muszę już iść… Muszę iść…

– Co się stało, Adam? O co tu chodzi?

– To był kiepski pomysł. Jestem kretynem… Nie powinno mnie tu być…

– Wcale nie jesteś kretynem. Nic się nie stało… Wszystko jest okej…

Śmieje się, głośno i pusto. Kiedy milknie, na jego twarzy pozostaje echo nieprzyjemnego uśmiechu. Adam patrzy na coś bezpośrednio za moją głową. Przez dłuższą chwilę się nie odzywa, po czym rzuca, siląc się na radosny ton:

– Cóż, Castle ma inne zdanie na ten temat.

– Słucham? – Wciągam gwałtownie powietrze, zbita z tropu. Wiem, że już nie rozmawiamy o naszym związku.

– No. – Chowa ręce do kieszeni.

– Nie.

Adam kiwa głową. Wzrusza ramionami. Patrzy na mnie i odwraca wzrok.

– Nie wiem. Tak mi się wydaje.

– Ale te badania… To znaczy… – Kręcę głową i nie umiem przestać. – Coś znalazł?

Adam nie chce na mnie spojrzeć.

– O mój Boże – szepczę, bo wydaje mi się, że jak to wyszepczę, to będzie łatwiej. – Czyli to prawda? Castle ma rację?

Mój głos staje się coraz wyższy, moje mięśnie zaczynają się zaciskać i nie wiem, dlaczego mam wrażenie, jakby to strach wspinał mi się po plecach. Nie powinnam się bać tego, że Adam też ma dar, tak samo jak ja; powinnam była wiedzieć, że to nie mogło być tak łatwe, tak proste. Od początku taką właśnie teorię miał Castle – że Adam może mnie dotykać, ponieważ on też ma jakiś rodzaj energii, która na to pozwala. Castle nigdy nie był zdania, że odporność Adama na działanie mojego daru to szczęśliwy zbieg okoliczności. Uznał, że musi chodzić o coś więcej, że da się to wytłumaczyć bardziej naukowo, bardziej konkretnie. Ja zawsze chciałam wierzyć, że po prostu mi się poszczęściło.

A Adam chciał wiedzieć. Właściwie czuł ekscytację na myśl, że się dowie.

Jednak kiedy rozpoczął badania z Castle’em, przestał o tym mówić. Podawał mi tylko najbardziej podstawowe informacje na temat postępów. Ekscytacja szybko minęła.

Coś jest nie tak.

Coś jest nie tak.

Oczywiście.

– Nie wiemy nic na pewno – odpowiada Adam, ale widzę, że coś przede mną ukrywa. – Muszę zrobić jeszcze kilka sesji, a Castle twierdzi, że jest jeszcze kilka rzeczy, które należy… zbadać.

Nie uchodzi mojej uwagi mechaniczny sposób, w jaki Adam przekazuje mi tę informację. Coś jest nie w porządku i nie mogę uwierzyć, że aż do teraz niczego nie widziałam. Może nie chciałam widzieć. Nie chciałam przyznać przed sobą, że Adam wydaje się bardziej zmęczony, bardziej napięty niż kiedykolwiek. Niepokój na stałe zagościł na jego barkach.

– Adam…

– Nie martw się o mnie. – Nie mówi tego ostrym tonem, lecz czuć w tym jakąś niecierpliwość, której nie mogę zignorować. Przyciąga mnie w objęcia, zanim zdążę się odezwać. Jego palce próbują zasunąć mój kombinezon. – Nic mi nie jest. Serio. Chcę tylko wiedzieć, czy ty się dobrze czujesz. Jeśli ty się tutaj dobrze czujesz, to ja też. Wszystko jest okej. – Wciąga gwałtownie powietrze. – Okej? Wszystko będzie dobrze. – Drżący uśmiech na jego twarzy sprawia, że mój puls zapomina, jakie ma zadanie do wykonania.

– Okej. – Dopiero po chwili udaje mi się dobyć głos. – Okej, jasne, ale…

Otwierają się drzwi i Sonya z Sarą docierają do połowy pokoju, po czym zamierają, wpatrując się w nasze splecione ciała.

– Och! – rzuca Sara.

– Eee… – wypala Sonya, spuszczając wzrok.

Adam klnie pod nosem.

– Możemy wrócić później… – mówią bliźniaczki jednocześnie.

Już ruszają do wyjścia, ale je powstrzymuję. Nie mogę ich wykopać, to ich pokój.

Proszę, żeby nie wychodziły.

One pytają, czy jestem pewna.

Wystarczy jedno spojrzenie na twarz Adama i wiem, że pożałuję każdej minuty naszego skróconego spotkania, ale wiem też, że nie mogę wykorzystywać swoich współlokatorek. To jest ich przestrzeń osobista, a poza tym już za chwilę gaszenie świateł. Nie mogą się kręcić po korytarzu.

Adam już na mnie nie patrzy, ale też mnie nie puszcza. Nachylam się i cmokam go w serce. Wreszcie spogląda mi w oczy. Posyła mi słaby, zbolały uśmiech.

– Kocham cię – mówię do niego cicho, żeby tylko on usłyszał.

Adam robi krótki, nierówny wydech.

– Nawet nie masz pojęcia – szepcze i się odsuwa. Obraca się na pięcie. Maszeruje do drzwi.

Serce podjeżdża mi do gardła.

Dziewczyny patrzą na mnie z troską.

Sonya już ma coś powiedzieć, kiedy

 

pstryk

klik

mrugnięcie

 

i światła gasną.

 

 

 

 

 

CZTERY

 

 

 

 

 

Sny wracają.

Opuściły mnie na jakiś czas, krótko po tym jak zostałam uwięziona w bazie Warnera. Myślałam, że straciłam ptaka, białego z plamkami złota przypominającymi koronę na jego głowie. Kiedyś spotykaliśmy się w snach, leciał silny, gładko szybował nad światem, jakby wiedział lepiej, jakby skrywał sekrety, o które nawet go nie podejrzewamy, jakby prowadził mnie w jakieś bezpieczne miejsce. To było moje jedyne źródło nadziei w gorzkim mroku zakładu dla obłąkanych, aż do momentu gdy poznałam jego bliźniaka wytatuowanego na klatce piersiowej Adama.

Było zupełnie tak, jakby wyleciał z moich snów i spoczął na jego sercu. Myślałam, że to znak, że to wiadomość mówiąca: jesteś bezpieczna. Myślałam, że wreszcie odleciałam i znalazłam spokój, sanktuarium.

Nie spodziewałam się, że ptak wróci.

A jednak teraz znowu nawiedza mnie w snach i wygląda zupełnie tak samo. To ten sam biały ptak na tym samym niebieskim niebie z tą samą żółtą koroną. Jedyna różnica jest taka, że tym razem macha skrzydłami w miejscu, jakby ktoś go schwytał w niewidzialną klatkę, jakby jego przeznaczeniem było bez końca powtarzać ten sam ruch. Ptak wydaje się lecieć: wisi w powietrzu, jego skrzydła się poruszają. Wygląda, jakby mógł szybować po niebie. A jednak utknął.

Nie może ruszyć w górę.

Nie może spaść.

Miałam ten sam sen każdej nocy przez cały zeszły tydzień. 7 poranków z rzędu budziłam się roztrzęsiona, drżąca w ziemistym, lodowatym powietrzu, z wysiłkiem próbując zapanować nad dudnieniem serca.

Wytężam umysł, próbując to rozgryźć.

 

Wyczołguję się z łóżka i wkładam ten sam kombinezon, który noszę każdego dnia; to jedyne ubranie, jakie teraz mam. Jest w głębokim odcieniu fioletu, tak śliwkowym, że niemal czarnym. Delikatnie połyskuje, trochę się mieni w świetle. To jednoczęściowy kombinezon zasłaniający moje ciało od szyi po nadgarstki i kostki. Dokładnie przylega, ale w ogóle nie obciska.

W tym stroju poruszam się niczym gimnastyczka.

Mam też sprężyste skórzane buty do kostki, które dopasowują się do kształtu moich stóp i tłumią odgłosy kroków. Mam czarne skórzane rękawiczki, dzięki którym nie dotknę czegoś, czego nie powinnam dotykać. Sonya i Sara pożyczyły mi gumkę do włosów i pierwszy raz od lat udało mi się zgarnąć włosy z twarzy. Noszę je w wysokim kucyku i nauczyłam się zapinać suwak bez niczyjej pomocy. Czuję się w tym kombinezonie nadzwyczajnie. Czuję się niepokonana.

To był prezent od Castle’a.

Kazał uszyć go dla mnie, jeszcze zanim pojawiłam się w Omega Point. Uznał, że spodoba mi się strój, który ochroni mnie przed sobą i innymi, a jednocześnie umożliwi mi sprawianie bólu. Jeśli zechcę. Albo będę tego potrzebowała. Kombinezon powstał z jakiegoś specjalnego materiału, który ma mnie chłodzić w gorący dzień i grzać w zimny. Do tej pory sprawdzał się idealnie.

Do tej pory do tej pory do tej pory.

Ruszam samotnie na poranny posiłek.

Sonya i Sara wychodzą zawsze przed moim przebudzeniem. Ich praca w skrzydle szpitalnym nigdy się nie kończy – nie tylko są w stanie goić rany, ale też spędzają całe dnie, tworząc antidota oraz maści. W czasie naszej jedynej dotychczas rozmowy Sonya wyjaśniła mi, jak niektóre energie mogą się wyczerpać, jeśli będziemy się nadwerężać – możemy zmęczyć nasze ciała do tego stopnia, że po prostu się zepsują. Dziewczyny mówią, że chcą być w stanie tworzyć leki, które można by stosować w przypadku wielu obrażeń, gdy nie mogą się nimi zająć jednocześnie. W końcu są tylko 2. A wydaje się, że wojna jest tuż-tuż.

Wchodzę na stołówkę i głowy obracają się w moim kierunku.

Jestem wydarzeniem, anomalią nawet pośród anomalii. Po tych wszystkich latach powinnam być już do tego przyzwyczajona. Powinnam być silniejsza, zblazowana, obojętna na opinie innych ludzi.

Wiele rzeczy powinnam.

Przecieram oczy i trzymam ręce wzdłuż boków, udając, że nie umiem oderwać wzroku od tego jednego miejsca na ścianie jakieś 15 metrów od miejsca, w którym stoję.

Udaję, że jestem tylko numerem.

Moja twarz nie wyraża żadnych emocji. Usta pozostają idealnie nieruchome. Plecy proste, dłonie niezaciśnięte w pięści. Jestem robotem, duchem przemykającym między ludźmi.

6 kroków do przodu, 15 stołów do minięcia. 42 43 44 sekundy.

Boję się

Boję się

Boję się

Jestem silna.

Jedzenie jest wydawane tylko 3 razy w ciągu dnia: śniadanie między 7 a 8 rano, lunch między 12 a 13, a obiad między 17 a 19. Ostatni posiłek trwa godzinę dłużej, ponieważ jest na koniec dnia; to trochę taka nagroda dla nas za ciężką pracę. Jednak czas posiłków nie jest wyszukanym, luksusowym wydarzeniem – to doświadczenie znacząco różni się od jedzenia z Warnerem. Tutaj tylko stoimy w długiej kolejce, odbieramy wypełnione wcześniej miski i ruszamy do części jadalnianej – na którą składają się po prostu ustawione równolegle stoły. Nic nadzwyczajnego, żeby niczego nie marnować.

Zauważam Adama stojącego w kolejce i ruszam w jego kierunku.

68 69 70 sekund.

– Hej, piękna. – Coś guzowatego uderza mnie w plecy i spada na podłogę. Odwracam się, 43 mięśnie mojej twarzy się napinają, by wyrazić zdziwienie. A potem go widzę.

Kenji.

Szeroki, niewymuszony uśmiech. Oczy koloru onyksu. Włosy jeszcze ciemniejsze, ostrzejsze, proste jak drut i opadające na twarz. Drga mu szczęka, drgają mu usta, a uśmiech, który bez powodzenia próbuje powstrzymać, podkreśla jego imponujące linie kości policzkowych. Patrzy na mnie w taki sposób, jakbym chodziła po stołówce z papierem toaletowym we włosach, i nie potrafię oprzeć się myśli, że od naszego przyjazdu tutaj nie spędziłam z nim ani trochę czasu. A przecież w czysto technicznym sensie uratował mi życie. Adamowi też. I Jamesowi.

Kenji się schyla, żeby podnieść coś, co wygląda jak zwinięte skarpetki. Waży bawełnianą kulę w dłoni, jakby się zastanawiał, czy znowu ją we mnie rzucić.

– Dokąd idziesz? – pyta. – Myślałem, że mieliśmy się tutaj spotkać. Castle powiedział…

– Dlaczego przyniosłeś skarpetki? – przerywam mu. – Ludzie tu jedzą.

Kenji zamiera tylko na ułamek sekundy, a potem przewraca oczami. Przystaje obok mnie. Ciągnie mnie za kucyk.

– Śpieszyłem się na spotkanie z tobą, wasza wysokość. Nie miałem czasu włożyć skarpetek. – Wskazuje na kulę w dłoni i buty na stopach.

– Obrzydliwe.

– Wiesz co, to naprawdę dziwny sposób na pokazanie mi, że ci się podobam.

Kręcę głową, przygryzając usta, by nie było widać, jak mnie to bawi. Kenji jest chodzącym paradoksem, mieszanką nadzwyczajnie poważnego człowieka oraz dwunastolatka przechodzącego dojrzewanie. Jednak zdążyłam już zapomnieć, o ile łatwiej mi się oddycha w jego towarzystwie; śmiech wydaje się taki naturalny, gdy Kenji jest w pobliżu. Dlatego ruszam dalej i staram się nie mówić ani słowa, lecz uśmiech nadal ciągnie moje usta, więc chwytam tacę i kieruję się do kuchni.

Kenji jest pół kroku za mną.

– No więc. Dzisiaj pracujemy razem.

– Ano.

– Czyli co, tak po prostu mnie mijasz? Nawet się nie witasz? – Przyciska skarpetki do piersi. – Jestem zdruzgotany. Zaklepałem nam stolik i w ogóle.

Spoglądam na niego. Nie zatrzymuję się.

Kenji mnie dogania.

– Mówię poważnie. Masz w ogóle pojęcie, jakie to żenujące machać do kogoś, kto nie zwraca na ciebie najmniejszej uwagi? A potem rozglądasz się jak kretyn, próbujesz pokazać, że serio znasz tę dziewczynę, ale nikt nie wierzy…

– Żartujesz? – Przystaję na środku kuchni. Odwracam się. Moja twarz ściąga się w wyrazie niedowierzania. – Rozmawiałeś ze mną może raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Prawie w ogóle cię już nie zauważam.

– Okej, poczekaj – rzuca, stając mi na drodze. – Oboje dobrze wiemy, że nie ma mowy, żebyś nie zauważyła tego wszystkiego – wskazuje na siebie – więc jeśli próbujesz sobie ze mną pogrywać, to od razu zaznaczam, że to ci się nie uda.

– Słucham? O czym ty mówisz?

– Możesz udawać trudną do zdobycia. – Unosi brwi. – Ja cię nie mogę nawet dotknąć, a to zupełnie nowy poziom trudności, jeśli wiesz, co mam na myśli.

– O mój Boże – mówię samym ruchem warg, z zamkniętymi oczami, kręcąc głową. – Wariat z ciebie.

Pada na kolano.

– Zwariowałem na twoim punkcie, moja droga!

– Kenji! – Nie mogę podnieść wzroku, bo boję się rozejrzeć, ale jednocześnie rozpaczliwie chciałabym, żeby przestał mówić. Żebyśmy cały czas mieli salę za plecami. Wiem, że żartuje, ale być może tylko ja jedna zdaję sobie z tego sprawę.

– No co? – pyta, a jego głos niesie się po pomieszczeniu. – Czy moje uczucie cię zawstydza?

– Proszę, proszę, wstań… I mów ciszej…

– Zapomnij.

– Dlaczego? – Teraz już błagam.

– Bo wtedy nie będę siebie słyszał, a to lubię najbardziej.

Nawet nie mogę na niego spojrzeć.

– Nie odmawiaj mi, Juliette. Jestem samotnym człowiekiem.

– Co jest z tobą nie tak?

– Łamiesz mi serce. – Teraz jego głos jest jeszcze donośniejszy, a jego ręce wykonują smutny, zamaszysty gest. Prawie mnie uderza, więc się odsuwam, spanikowana. I wtedy zdaję sobie sprawę, że wszyscy się na niego gapią.

Dobrze się bawią.

Uśmiecham się wymuszonym, niezręcznym uśmiechem i patrzę po ludziach, ale ze zdziwieniem zauważam, że teraz wszyscy już odwrócili wzrok. Szczerzą zęby, najwyraźniej przyzwyczajeni do wygłupów Kenjiego, i wpatrują się w niego z podziwem i czymś jeszcze.

Adam też. Stoi z tacą w rękach, zadziera głowę i wydaje się zbity z tropu. Uśmiecha się nieśmiało, kiedy nasze spojrzenia się spotykają.

Ruszam w jego kierunku.

– Hej… czekaj, dziewczyno. – Kenji podskakuje, żeby złapać mnie za rękę. – Wiesz, że tylko sobie żartowałem… – Podąża za moim wzrokiem do miejsca, w którym stoi Adam. Uderza się dłonią w czoło. – Oczywiście! Jak mogłem zapomnieć? Jesteś zakochana w moim współlokatorze.

Odwracam się do niego.

– Słuchaj, jestem wdzięczna za to, że zamierzasz mi pomóc w treningu, naprawdę. Bardzo ci za to dziękuję. Ale nie możesz tak po prostu wyznawać mi fałszywej miłości, szczególnie w obecności Adama, i musisz mi pozwolić przejść przez to pomieszczenie, zanim skończy się godzina na śniadanie, okej? Ja naprawdę rzadko go widuję.

Kenji bardzo powoli kiwa głową, wydaje się poważniejszy.

– Masz rację. Przepraszam. Rozumiem.

– Dziękuję.

– Adam jest zazdrosny o naszą miłość.

– Po prostu idź po swoje jedzenie! – Popycham go, mocno, powstrzymując śmiech zniecierpliwienia.

Kenji to jeden z niewielu ludzi tutaj – nie licząc Adama – który nie boi się mnie dotknąć. Tak naprawdę nikt nie musi się niczego obawiać, dopóki mam na sobie ten kombinezon, ale zazwyczaj przy posiłku zdejmuję rękawiczki, a moja niesława idzie kilka kroków przede mną. Ludzie zachowują dystans. I chociaż zdarzyło mi się przypadkiem zaatakować Kenjiego, on nie czuje strachu. Wydaje mi się, że niewiele jest rzeczy, które byłyby w stanie stłumić jego astronomiczną radość życia.

Podziwiam go za to.

Adam nie mówi zbyt wiele, gdy się spotykamy. Nie musi, bo wystarczy „hej” i zaraz jego usta rozciągają się w jedną stronę, a ja widzę, że stoi trochę bardziej wyprostowany, trochę bardziej napięty, trochę sztywniejszy. I nie wiem zbyt wiele o tym świecie, ale doskonale potrafię czytać książkę zapisaną w jego oczach.

Gdy patrzy na mnie.

Jego spojrzenie wydaje się teraz ciężkie w sposób, który wywołuje we mnie niepokój, lecz wciąż jest tak łagodne, tak skupione i pełne uczucia, że ledwo umiem nie wpaść mu w ramiona, gdy jestem obok. Bezwiednie mu się przyglądam, gdy robi najprostsze rzeczy – przestępuje z nogi na nogę, sięga po tacę, pozdrawia kogoś kiwnięciem głowy – tylko po to, by śledzić ruchy jego ciała. Spędzam z nim tak mało czasu, że w mojej piersi jest zawsze za mało miejsca, moje serce zawsze bije zbyt szybko. Przez niego mam ochotę być cały czas niepraktyczna.

Nigdy nie puszcza mojej ręki.

– Wszystko w porządku? – pytam go, wciąż czując się trochę niepewnie po wczorajszej nocy.

Adam kiwa głową. Próbuje się uśmiechnąć.

– Tak. No, wiesz… – Chrząka. Bierze głęboki wdech. Odwraca wzrok. – Tak, przepraszam za wczoraj. Trochę… trochę jakby spanikowałem.

– Ale w związku z czym?

Patrzy ponad moim ramieniem. Marszczy brwi.

– Adam…?

– Tak?

– Dlaczego spanikowałeś?

Znowu patrzy mi w oczy. Otwiera je szeroko.

– Słucham? Bez powodu.

– Nie rozumiem…

– Co tak długo, do cholery?

Odwracam się na pięcie. Kenji stoi tuż za mną, a na jego tacy jest tyle jedzenia, że dziwi mnie brak komentarzy. Musiał przekonać kucharza, żeby nałożył mu więcej.

– No i? – Kenji patrzy na nas bez mrugania i czeka na odpowiedź. W końcu robi gest głową, jakby dawał nam znak, żebyśmy poszli za nim, i odchodzi.

Adam wypuszcza powietrze i wydaje się taki rozproszony, że postanawiam odpuścić temat zeszłego wieczora. Niedługo do tego wrócimy. Jestem pewna, że to nic takiego. To na pewno nic takiego.

Porozmawiamy niedługo i wszystko będzie dobrze.

 

 

 

 

 

PIĘĆ

 

 

 

 

 

Kenji czeka na nas przy pustym stole.

James kiedyś dołączał do nas przy posiłkach, ale teraz zaprzyjaźnił się z kilkoma młodszymi dzieciakami z Omega Point i woli siedzieć z nimi. Wydaje się z nas wszystkich najbardziej zadowolony z pobytu w tym miejscu – a ja cieszę się jego szczęściem – ale muszę przyznać, że tęsknię za jego towarzystwem. Jednak boję się o tym wspomnieć; czasami nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, dlaczego nie spędza czasu z Adamem, gdy jestem w pobliżu. Chyba nie chcę wiedzieć, czy inne dzieciaki zdołały przekonać go, że jestem niebezpieczna. Oczywiście to prawda, jestem niebezpieczna, ale

Adam siada na ławce, a ja przysuwam się do niego. Kenji zajmuje miejsce naprzeciwko. Chowamy z Adamem złączone dłonie pod stołem i pozwalam sobie na rozkoszowanie się prostym luksusem jego bliskości. Wciąż mam rękawiczki, jednak samo przebywanie tuż obok niego wystarcza; czuję łaskotanie motylków w brzuchu, które drażnią wszystkie zakończenia nerwowe w moim ciele. Jest zupełnie tak, jakby spełniły się 3 moje życzenia: dotykać, smakować, czuć. To najdziwniejszy z fenomenów. Szalona szczęśliwa niemożliwość zapakowana w ozdobny papier, przewiązana wstążką, schowana w moim sercu.

Często się czuję, jakby to był przywilej, na który sobie nie zasłużyłam.

Adam przesuwa się tak, że jego noga dotyka mojej.

Podnoszę wzrok i widzę, że się do mnie uśmiecha, takim sekretnym, nieśmiałym uśmiechem, który mówi tak wiele rzeczy; rzeczy tego rodzaju nie powinno się mówić przy śniadaniu. Z trudem oddycham, próbując powstrzymać szeroki uśmiech. Odwracam się, żeby skupić uwagę na jedzeniu. Mam nadzieję, że się nie rumienię.

Adam nachyla się do mojego ucha. Czuję delikatny szept jego oddechu, zanim usłyszę jego głos.

– Jesteście obrzydliwi, wiecie o tym, prawda?

Patrzę ze zdumieniem, jak Kenji zamiera w pół ruchu, z łyżką w powietrzu, z głową zadartą w naszą stronę. Wskazuje łyżką na nasze twarze.

– Co to ma być? Planujecie się miziać pod stołem czy co?

Adam odsuwa się ode mnie, tylko odrobinę, i wypuszcza z irytacją powietrze.

– Wiesz co, jeśli ci się nie podoba, możesz odejść. – Wskazuje stoliki dokoła nas. – Nikt nie prosił, żebyś tu siedział.

Tak to właśnie wygląda, gdy Adam stara się być miły dla Kenjiego. Przyjaźnili się w bazie, ale z jakiegoś powodu Kenji doskonale wie, jak sprowokować Adama. Na moment prawie zapominam, że są teraz współlokatorami.

Ciekawe, jak im się razem mieszka.

– Gówno prawda i dobrze o tym wiesz – rzuca Kenji. – Powiedziałem ci dzisiaj rano, że muszę z wami usiąść. Castle chce, żebym pomógł waszej dwójce się przystosować. – Prycha. Kiwa na mnie. – Słuchaj, nie mam pojęcia, co w nim widzisz, ale powinnaś spróbować z nim zamieszkać. Koleś ciągle strzela pieprzone foszki.

– Nie strzelam żadnych foszków…

– Jasne, stary. – Kenji odkłada sztućce. – Foszki. Ciągle tylko „Zamknij się, Kenji”, „Idź spać, Kenji”, „Nikt nie chce oglądać cię nago, Kenji”. A tak się składa, że tysiąc ludzi chciałoby zobaczyć mnie nago…

– Jak długo musisz tutaj siedzieć? – Adam odwraca wzrok, przeciera oczy wolną ręką.

Kenji się prostuje. Sięga po łyżkę, ale znowu tylko przebija nią powietrze.

– Macie szczęście, że siedzę z wami przy stoliku. Przechodzi na was moja fajność.

Czuję, jak Adam się spina, więc interweniuję.

– Hej, możemy pogadać o czymś innym?

Kenji stęka. Przewraca oczami. Wpycha do ust kolejną łyżkę śniadania.

Martwię się.

Teraz, gdy przyglądam mu się z bliska, widzę zmęczenie w oczach Adama, jego ciężką brew, sztywne ramiona. Nie potrafię się oprzeć i myślę o tym, co może teraz przechodzić. O czym mi nie mówi. Ciągnę go lekko za rękę, a on się do mnie odwraca.

– Na pewno wszystko w porządku? – szepczę. Czuję, że bez końca zadaję mu to samo pytanie, raz po raz po raz.

Jego spojrzenie natychmiast łagodnieje, nadal widać w nim zmęczenie, ale też iskrę rozbawienia. Puszcza moją rękę pod stołem, żeby dotknąć mojego kolana, zsunąć dłoń między uda, a ja niemal tracę kontrolę nad słownictwem, ale wtedy on cmoka mnie we włosy. Przełykam głośno ślinę, nieomal upuszczam widelec na podłogę. Dopiero po chwili przypominam sobie, że Adam właściwie nie odpowiedział na moje pytanie. W końcu odwraca głowę, wbija wzrok w posiłek, kiwa głową i mówi:

– Wszystko w porządku.

Tylko że ja nie oddycham, a jego ręka wciąż rysuje wzory na moim udzie.

– Juliette? Adam?

Na dźwięk głosu Castle’a prostuję się tak szybko, że uderzam knykciami w blat stolika. Jest w nim coś takiego, że czuję się, jakby był moim nauczycielem, jakby przyłapał mnie na złym zachowaniu w klasie. Z kolei na Adamie nie robi najmniejszego wrażenia.

Ściskam jego palce i podnoszę głowę.

Castle przystanął nad naszym stolikiem, a Kenji rusza do kuchni, żeby odnieść miskę. Poklepuje Castle’a po plecach, jakby byli starymi kumplami, a Castle w odpowiedzi posyła mu ciepły uśmiech.

– Zaraz wracam! – woła Kenji przez ramię, wykręcając się, żeby pokazać nam przesadnie entuzjastyczne kciuki. – Starajcie się nie rozbierać przy ludziach, dobra? Tutaj są dzieci.

Wzdrygam się i zerkam na Adama, ale on wydaje się dziwnie skupiony na jedzeniu. Nie odezwał się ani słowem, odkąd przyszedł Castle.

Postanawiam odpowiedzieć za nas oboje. Rozciągam usta w szerokim uśmiechu.

– Dzień dobry.

Castle kiwa głową, dotyka klapy blezera; biją od niego siła i opanowanie. Patrzy na mnie rozpromienionym wzrokiem.

– Wpadłem sprawdzić, co słychać. Cieszę się, że powiększasz krąg przyjaciół, Juliette.

– Och. Dziękuję. Ale to nie był mój pomysł – zauważam. – To ty kazałeś mi usiąść z Kenjim.

Uśmiech Castle’a wydaje się odrobinę zbyt sztywny.

– Tak. Cóż – odpowiada. – Cieszę się, że skorzystałaś z mojej rady.

Kiwam głową. Pocieram bezwiednie czoło. Adam wygląda, jakby nawet nie oddychał. Już mam coś powiedzieć, kiedy Castle wchodzi mi w słowo.

– Adam, czy Juliette powiedziała ci już, że będzie trenować z Kenjim? Liczę, że to pomoże jej osiągnąć jakieś postępy.

Adam milczy.

– Właściwie myślałem, że może zainteresuje ją też współpraca z tobą – ciągnie Castle niespeszony. – Pod warunkiem że będę to nadzorował.

Adam szybko podnosi wzrok. Wydaje się zaniepokojony.

– Nie rozumiem.

– Cóż… – Castle robi pauzę. Patrzę, jak jego wzrok wędruje między nami. – Pomyślałem, że ciekawym pomysłem byłoby przeprowadzić kilka testów z wami dwojgiem. Razem.

Adam wstaje tak szybko, że niewiele brakuje, by uderzył kolanem w stół.

– Absolutnie wykluczone.

– Adam… – zaczyna Castle.

– Ja pierdolę, nigdy w życiu…

– To jej decyzja…

– Nie chcę o tym tutaj dyskutować.

Podrywam się. Adam wygląda, jakby zaraz miał stanąć w płomieniach. Zaciska dłonie wzdłuż boków, mruży groźnie oczy; czoło ma zmarszczone i cały aż drży od energii i niepokoju.

– Co się dzieje? – pytam z naciskiem.

Castle kręci głową. Jego następne słowa nie są skierowane do mnie.

– Chcę tylko sprawdzić, jak reagujesz na jej dotyk. To wszystko.

– Czyś ty oszalał?

– Tu chodzi o nią – ciągnie Castle ostrożnym tonem, szczególnie spokojny. – To nie ma nic wspólnego z twoimi postępami…

– Jakimi postępami? – wtrącam.

– Po prostu staramy się pomóc jej rozgryźć, jak wpływać na różne rzeczy – tłumaczy Castle. – Zwierzęta i ludzi już rozgryźliśmy, wiemy, że pojedynczy dotyk wystarcza. Rośliny można najwyraźniej w ogóle pominąć. Ale poza tym wszystko jest… inne. Ona jeszcze nie wie, jak nad tym zapanować, a ja chciałbym jej w tym pomóc. Każdy z nas stara się pomóc Juliette.

Adam robi krok w moją stronę.

– Jeśli pomaga jej pan rozgryźć, jak niszczyć przedmioty, do czego ja jestem potrzebny?

Przez chwilę Castle wydaje się zrezygnowany.

– Właściwie to nie wiem. Unikatowa natura waszej relacji budzi fascynację. Szczególnie w kontekście wszystkiego, co ustaliliśmy do tej pory…

– Co ustaliliście? – znowu się wtrącam.

– …bardzo możliwe – kończy Castle – że wszystko jest ze sobą połączone w sposób, którego jeszcze nie rozumiemy.

Adam wydaje się przekonany. Zaciska usta w cienką kreskę. Nie wygląda, jakby chciał odpowiedzieć.

Castle odwraca się do mnie. Sili się na ekscytację.

– Co myślisz? Jesteś zainteresowana?

– Zainteresowana? – Patrzę na niego. – Nawet nie wiem, o czym pan mówi. I chciałabym wiedzieć, dlaczego nikt nie odpowiada na moje pytania. Co udało się wam odkryć na temat Adama? Co się stało? Czy coś się stało? – Adam oddycha wyjątkowo ciężko i próbuje to ukryć; zaciska i rozprostowuje palce. – Niech mi ktoś wreszcie powie, co się dzieje.

Castle marszczy czoło. Przygląda mi się, zbity z tropu, ściągając brwi.

– Adamie – mówi, wciąż patrząc na mnie – mam rozumieć, że nie podzieliłeś się jeszcze z Juliette swoimi odkryciami?

– Jakimi odkryciami? – Serce bije mi teraz jak oszalałe, aż do bólu.

– Adamie…

– To moja sprawa – wypala Adam.

– Powinna wiedzieć…

– Przecież to jeszcze nic pewnego!

– To już wystarczająco pewne.

– Gówno prawda. Nie skończyliśmy…

– Zostało już tylko zbadać was dwoje razem…

Adam staje bezpośrednio przed Castle’em, trochę zbyt mocno ściskając swoją tacę śniadaniową.

– Może innym razem – mówi bardzo, bardzo ostrożnie.

Odwraca się, żeby odejść.

Dotykam jego ramienia.

Zatrzymuje się. Rzuca tacę, odwraca się na pięcie. Dzieli nas może centymetr, dwa i niemal zapominam, że znajdujemy się w zatłoczonym pomieszczeniu. Jego oddech jest rozgrzany i płytki, a żar bijący z jego ciała topi mi krew i rozlewa ją po policzkach.

Panika fika mi w kościach.

– Wszystko jest dobrze. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.

– Ale…

– Obiecuję – powtarza, chwytając moją dłoń. – Przysięgam. Naprawię to…

– Naprawisz? – Chyba śnię. Chyba umieram. – Ale co naprawisz? – Coś mi pęka w głowie i coś się dzieje bez mojego pozwolenia, i gubię się, jestem tak strasznie pogubiona, jestem tak strasznie zbita z tropu i tonę w dezorientacji. – Adam, nie rozumiem…

– Naprawdę? – Kenji właśnie do nas wraca. – Zamierzacie to zrobić tutaj? Na oczach wszystkich? Bo te stoły wcale nie są takie wygodne, na jakie wyglądają…

Adam odsuwa się i rusza, po drodze uderzając Kenjiego ramieniem.

– Przestań.

Tylko tyle słyszę, zanim znika.

 

 

 

 

 

SZEŚĆ

 

 

 

 

 

Kenji gwiżdże nisko.

Castle woła Adama po imieniu, prosząc go, by zwolnił, by z nim porozmawiał, by przedyskutował z nim temat w racjonalny sposób. Adam nie ogląda się za siebie.

– Mówiłem, że strzela foszki – mamrocze pod nosem Kenji.

– Wcale nie – mówię bezwiednie, lecz te słowa dobiegają jakby z daleka, jakby nie z moich ust. Czuję się odrętwiała, jakby moje ręce zostały wydrążone.

Gdzie podziałam swój głos nie mogę znaleźć swojego głosu nie mogę znaleźć mojego

– No więc! Zostaliśmy sami, co? – Kenji składa dłonie. – Gotowa, żeby dostać w dupę?

– Kenji.

– Słucham?

– Chcę, żebyś zabrał mnie tam, dokąd poszli.

Kenji patrzy na mnie tak, jakbym go właśnie poprosiła, by kopnął się w twarz.

– Eee, jasne, a może pozwolisz, że ni cholery? Dla ciebie spoko? Bo dla mnie tak.

– Muszę wiedzieć, co się dzieje. – Odwracam się do niego, czuję się zdesperowana i głupia. – Ty wiesz, prawda? Wiesz, co się stało…

– Oczywiście, że wiem. – Krzyżuje ręce na piersi. Patrzy mi w oczy. – Mieszkam z tym biednym dupkiem i praktycznie rządzę tym miejscem. Wiem o wszystkim.

– To dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? Kenji, proszę…

– Eee, no, jednak sobie daruję, ale wiesz, co zrobię zamiast tego? Pomogę ci wyjść z tej pieprzonej stołówki, gdzie wszyscy słyszą każde nasze słowo. – To ostatnie mówi głośniej, rozglądając się po sali i kręcąc głową. – Wróćcie do jedzenia, ludzie. Tu nie ma czego oglądać.

Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, jaką urządziliśmy scenę. Czuję na sobie wzrok wielu par oczu. Silę się na słaby uśmiech i macham drżącą dłonią, po czym daję się wyciągnąć Kenjiemu na zewnątrz.

– Nie musisz do nich machać, księżniczko. To nie ceremonia koronacyjna. – Prowadzi mnie przez jeden z licznych, słabo oświetlonych korytarzy.

– Powiedz mi, co się dzieje. – Muszę kilka razy zamrugać, żeby oczy przyzwyczaiły się do półmroku. – To niesprawiedliwe, wiedzą wszyscy oprócz mnie.

Wzrusza ramionami, opiera się o ścianę.

– Decyzja nie należy do mnie. Oczywiście lubię mu dokuczać, ale nie jestem dupkiem. Poprosił, żebym zachował to dla siebie. Dlatego nic nie powiem.

– Ale… no wiesz… czy wszystko z nim w porządku? Możesz mi zdradzić chociaż tyle?

Kenji drapie się po głowie, wypuszcza z irytacją powietrze. Patrzy na mnie z ukosa.

– Dobra, widziałaś kiedyś katastrofę kolejową? – Nie czeka na moją odpowiedź. – Ja widziałem jako dziecko. To był jeden z tych ogromnych, szalonych pociągów z miliardem wagonów, totalnie wypadł z torów, częściowo eksplodował. Zajął się ogniem, wszyscy wrzeszczeli i było wiadomo, że ludzie albo zginęli, albo mieli za chwilę zginąć i właściwie to nikt nie chciał tego oglądać, ale też nie dało się oderwać wzroku, wiesz? – Kiwa głową. Przygryza policzek. – Teraz też trochę tak jest. Twój chłopak to pieprzony wykolejony pociąg.

Nie czuję nóg.

– No wiesz, w sumie to nie mam pojęcia – ciągnie Kenji. – Osobiście uważam, że przesadza. Bywają gorsze rzeczy, prawda? Cholera, właściwie to mamy po korek bardziej szalonych rzeczy, nie? Ale oczywiście szanowny Adam Kent zdaje się tego nie zauważać. On już chyba w ogóle nie śpi. I wiesz co? – dodaje, nachylając się. – Moim zdaniem zaczyna trochę straszyć Jamesa, co, szczerze mówiąc, wkurza mnie, bo ten dzieciak jest o wiele za miły i o wiele za fajny, żeby zrzucać na niego dramę Adama…

Teraz już go nie słucham.

Oczami wyobraźni widzę najgorsze scenariusze, najgorsze możliwe rozwiązania. Potworne, straszliwe rzeczy, które kończą się jakąś przykrą śmiercią Adama. Z pewnością jest chory, musi mieć jakąś tragiczną przypadłość albo coś, co sprawia, że musi robić rzeczy, nad którymi nie ma kontroli, albo och, o Boże, nie.

– Musisz mi powiedzieć.

Nie poznaję własnego głosu. Kenji patrzy na mnie zszokowany, szeroko otwartymi oczami, z prawdziwym strachem wymalowanym na twarzy, i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że przyszpiliłam go do ściany. Moje 10 palców zacisnęło się w pięści, zbierając garście materiału jego koszulki. Mogę się tylko domyślać, jak muszę teraz wyglądać w jego oczach.

Najgorsze jest to, że nawet mnie to nie obchodzi.

– Zaraz mi coś powiesz, Kenji. Nie masz wyjścia. Muszę wiedzieć.

– Może, eee – oblizuje usta, rozgląda się, śmieje nerwowo – może zechciałabyś mnie puścić, co?

– A pomożesz mi?

Drapie się za uchem. Krzywi nieco.

– Nie?

Uderzam nim mocniej w ścianę, czując przypływ swego rodzaju dzikiej adrenaliny, która płonie mi w żyłach. To dziwne, ale mam wrażenie, że mogłabym przebić się przez ziemię gołymi rękami.

To się wydaje łatwe. Bardzo łatwe.

– Okej… dobra… ja pierdzielę. – Kenji podnosi ręce, oddycha trochę szybciej. – Tylko… Może byś mnie puściła i wtedy, eee, zabiorę cię do laboratorium badawczego.

– Laboratorium badawczego.

– Tak, to tam przeprowadzają te wszystkie testy. Wszyscy tam przechodzimy testy.

– Obiecujesz, że mnie tam zaprowadzisz, jeśli cię puszczę?

– A zmiażdżysz mi głowę o ścianę, jeśli tego nie zrobię?

– Zapewne – kłamię.

– W takim razie tak, zaprowadzę cię. Cholera.

Puszczam go i zataczam się do tyłu; zbieram siły, żeby jakoś nad sobą zapanować. Teraz, gdy już go nie trzymam, czuję się trochę zawstydzona. Gdzieś w środku czuję, że przesadziłam.

– Przepraszam za to – mówię. – Ale dziękuję. Naprawdę doceniam, że chcesz mi pomóc. – Próbuję unieść brodę z odrobiną godności.

Kenji prycha. Patrzy na mnie, jakby nie miał pojęcia, kim jestem, jakby nie był pewien, czy powinien się roześmiać, zaklaskać czy uciec w popłochu. Drapie się po karku, wbijając we mnie wzrok. Nie przestaje mnie obserwować.

– No co? – pytam.

– Ile ważysz?

– Wow. Zagadujesz tak do każdej dziewczyny, którą spotkasz? To wiele wyjaśnia.

– Ja ważę jakieś osiemdziesiąt kilogramów. Same mięśnie.

Gapię się na niego.

– Chcesz za to jakąś nagrodę?