Słowianie. Wojna braci - Robert Foryś - ebook + książka

Słowianie. Wojna braci ebook

Robert Foryś

4,4

Opis

Intrygi, miłość, pojedynki, zemsta i zwroty akcji osnute w historycznych czasach Polski.

Jorund i Suligost, który przystał do zwycięzców w zamian za pozostawienie go na urzędzie komesa Poznania i namiestnika, dokonują czystek na zwolennikach Mieszka w całym władztwie Polan.

W tym czasie Mieszko i Czcibor grupują siły za Wisłą na Mazowszu. Jormir Pomrok wraca do Poznania z tajną misją by przekonać Ludgardę by ta wpłynęła na Suligosta. Czy uczucie między Jormirem, a jego dawną niewolnicą wygasło?

Jak potoczą się dalsze losy bohaterów w świecie słowiańszczyzny oraz konfliktów pogaństwa z chrześcijaństwem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (56 ocen)
33
14
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ola_ponikwicka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




RedakcjaAdam Podlewski
KorektaJanusz Sigismund
Skład i łamanieMarcin Labus
Projekt graficzny okładkiDawid Boldys
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2022 © Copyright by Robert Foryś, Warszawa 2022
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67093-59-0
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla mojej córki Dominiki.

Cena zdrady

A.D. 962

Najmłodsza z sióstr płakała nad trupem ojca, gdy dwie pozostałe nic nie mówiły, zajęte inną robotą. Szloch urwał się, gdy cios pięścią zmiażdżył usta dziewki. Upadła w śnieg, z szeroko rozpostartymi udami.

Jorund Haraldson odczuł ulgę, że nie musi już słuchać błagań. Odchylił głowę i zaczerpnął powietrza. W środku puszczy było czyste, pachniało żywicą i nieskalanym śniegiem, jakże różne od tego, którym musiał oddychać w Poznaniu. Tamto powietrze było ciężkie od smrodu ludzi i zwierząt, zbyt licznie zgromadzonych w obrębie wałów i na błoniach, drażniło krtań dymem i sadzą z setek ognisk, cuchnęło gównem, a cały ten smród rozpościerał się nad książęcym gródkiem niczym trupi sztandar.

Jarl wodził spojrzeniem po szopach i ziemiankach, które skupiły się wokół solidnego domostwa niczym szczenięta wokół suki. Opodal otwartych na oścież drzwi leżał martwy pies. Wielkie łaciate bydlę próbowało bronić obejścia i jego mieszkańców. Stworzenie było uparte, walczyło do końca, ciągnąc po zbrylonym śniegu flaki z rozprutego włócznią kałduna.

„Psy są wierniejsze niż ludzie – Jorund usłyszał te słowa dawno temu z ust swego ojca. – Ale ludzie nie różnią się wiele od psów. Większość pragnie jedynie służyć innym, lepszym od siebie, nie chcą brać odpowiedzialności za swój los. Podejmowanie decyzji, zwłaszcza tych trudnych, przeraża ich, paraliżuje wolę i serca. W głębi duszy pragną, by ktoś nad nimi panował”.

– Nie wszyscy są tacy, ojcze – odparł wówczas dziesięcioletni Jorund. – Tarczownicy, których prowadzisz na wyprawy to wilki, nie psy.

– Wilki, nie psy, ha! – Ojciec uśmiechnął się zza rudawej brody. – Dobrze powiedziane, ale nie jest to prawda. Wilka nigdy nie oswoisz, nawet gdy przygarniesz go zimą, nakarmisz bądź wyleczysz z ran zawsze zostanie wolnym stworzeniem, a jego serce będzie dzikie i nieobliczalne. Będzie pragnął zająć twe miejsce, posiąść co twoje i odebrać ci władzę. Taka już wilcza natura. Musisz, synu, wykazać się mądrością, umieć odróżnić wilka od psa, te ostatnie bowiem, choć bywają groźne, dzikie i powarkują można usposobić, o ile będziesz je karmił, dasz miejsce przy ogniu i zapewnisz suki. Dokonasz tego, a będą ci wiernie służyć. Najważniejsze jednak – ojciec pochylił swą zwalistą sylwetkę nad malcem – to ustalić wodzostwo w stadzie, dzięki czemu będą się wzajemnie pilnowali.

– Jak odróżnić wilka od psa?

– Ha... – Uśmiech na rudobrodej twarzy poszerzył się. – Od tego ma się właśnie ojca, aby nauczył i pokazał synowi jak działa świat. – Potężna, ciepła dłoń oparła się na ramieniu chłopca. Nie trap się, nauczę się wszystkiego.

Słowa te wypowiedziano wiele lat temu, daleko stąd, na północy, gdzie zimy są naprawdę srogie, a serca ludzi zimne. Zwłaszcza, gdy leje się krew i dochodzi do rodowej wróżdy. Tak dawno, że Jorund niemal zapomniał oblicza rodziciela.

„Czy tu, na południu, jest inaczej, czy gdziekolwiek indziej ludzie różnią się od siebie bardziej niż rasy psów?” – Jorund nie znajdował odpowiedzi na to pytanie. Chciałby bardzo zapytać o to ojca, ale ten już dawno trafił do krainy bogów, zabity przez ludzi, którzy szukali zemsty.

Jarl wypuścił z ust obłoczek pary i zwrócił twarz ku słońcu, które wzniosło się już nad korony drzew. Dzień był rześki, słoneczny, pachnący topniejącym śniegiem i wiosną, która zdawała się wychynąć tuż, tuż zza zasp usypanych przez śnieżyce, które na długie miesiące pokryły kraj Polan bielą i przejmującym chłodem. Zima bowiem tegoż roku była wyjątkowo sroga, mroziła krew w żyłach, kości mężów, kobiet i dziatek. Zwiastowała, jak powiadano po siołach, chatach i kleciach, jeszcze gorsze czasy, gdy synowie księcia Siemomysła wezmą się za łby, walcząc o ojcowską schedę. Tak gadano, i owszem, ale cicho i pokątnie, kręcąc przy tym głowami i mamrocąc przekleństwa przy miodzie oraz piwie. Mruczano, i owszem, ale tylko wśród swoich, jako że nieopatrzne słowo tęgo może zemścić się na człeku i jego rodzie, gdy trafi w niepowołane uszy.

Słowo, jak powiadają, wypada jaskółką, a wołem wraca. Tym razem powróciło mieczem i ogniem, gwałtem i pomstą srogą jak zima i czasy, które zwiastuje.

Z tą myślą Jorund obrzucił spojrzeniem podwórze otoczone przez kilka ziemianek i ostrokół. Kulas nie spodziewał się ich wizyty. Powitał książęcych drużynników bez broni, wpuścił w obejście, gotów nakarmić gości pod swym dachem.

Teraz leżał martwy na krwawym śniegu, gdy Waregowie dogadzali sobie z jego córkami. Najmłodsza raczej jeszcze nie rozkwitła. Zdało się jednak, że jego ludziom, rozochoconym mordem i pożogą, wiele to nie przeszkadzało.

„Taka jest cena zdrady”, pomyślał Jorund, odwracając wzrok indziej, w stronę pięknego lasu i wysokich drzew okrytych suto kiściami bieli. Niedaleko stąd znajdowało się jezioro, na którym zginął Siemomysł. Zwłoki starego księcia trzeba było wyławiać z przerębla, a śmiałkowie, którzy podjęli się lodowatej kąpieli otrzymali sowitą nagrodę. Jarl wiedział, co się wydarzyło podczas łowów, gdy zarwał się lód pod starym księciem. Swen i Hakon Ponurak zdradzili mu straszliwy sekret Lestka.

Chłopak zaskoczył go inicjatywą, Jorund musiał to przyznać. Wykorzystał nadarzającą się sposobność, pozbył się ojca i uwolnił matkę od wiszącego nad nią zagrożenia. Niemniej ojcobójstwo to straszliwa przewina i jarl nie mógł pozbyć się wrażenia, że czyn ten ściągnie na nich klątwę bogów.

Lodowata kropla rozprysła się na grubym karku jarla i spłynęła za soboli kołnierz płaszcza, dostając się następnie pod kolczugę. Jorund zerknął pod zadaszenie, pod którym błyskały wilgotne sople. Widok ten przypomniał mu opowieść o Lokim, olbrzymie, który został skazany przez Asów. Za mord na Baldurze przykuto go do skały, zaś nad głową umieszczono węża. Jad o straszliwie palącej mocy skapywał na czoło zmiennokształtnego pana oszustw i psot, sprawiając mu okrutne męki. Nawet potężni, mądrzy i chytrzy bogowie mogą upaść, o ile nie zachowają dość ostrożności, posuną się za daleko w swych ambicjach i planach.

„Czy jest to dla mnie kolejna nauka?” Jarl zadumał się, trąc dłonią siwiejący, gęsty zarost na szczęce. Zawsze gdy to czynił, zwykle w namyśle, czuł pod opuszkami palców starą bliznę zostawioną przez miecz. Pamiątkę z czasów młodości, świadectwo dokonanej zemsty, zdrady i mordu, jakich dopuścił się w ojczystej ziemi. Przypomnienie, że każdy czyn ma swoją wagę i konsekwencję.

„Waga i konsekwencja...” Jarl z niechęcią rozejrzał się po siole. Ostrokół, kilka kleci, ziemianek i chata, która nie mogła w żaden sposób zabezpieczyć mieszkańców przed koszmarnym losem. Śmierć i przemoc, a wszystko to przez wypowiedziane nieopatrznie słowo i gościnę, której tutejszy kmieć udzielił Jormirowi Pomrokowi.

Powrót banity był zaskoczeniem dla jarla. Zajęło mu sporo czasu, nim zgromadził wiarygodne informacje na temat pobytu Czecha w Poznaniu, ledwie na kilka dni przed krwawymi łowami. Po nitce do kłębka, rozwikłał tajemnicę, dowiedział się o potajemnych spotkaniach Mieszka z Pomrokiem i w konsekwencji trop doprowadził go do Kulasa.

O tym, że Mieszko i Czcibor kaptują zwolenników wiedzieli od początku, ale teraz zdobył imiona. Kmieć zdradził wszystko, nie musieli go nawet torturować. Nie było przypiekania żagwią czy łamania kości, starczyła obietnica, że współpracując zapewni lepszy los dla swych córek. Indziej działo się podobnie. Siepacze młodego księcia rozbiegli się po całym władztwie Polan, wszędzie tam, gdzie ktoś zdradził się nieopatrznym słowem lub padł donos, że ten i ów sprzyja zbiegłym braciom Lestka. Bywało też, że starczało samo podejrzenie zdrady, aby u bram sioła czy grodu pojawili się straszliwi posłańcy książęcej sprawiedliwości. Nie dziwota więc, że jak kraj Polan długi i szeroki, ten i ów wykorzystał okazję, by wyrównać zadawniony rachunek czy dokonać pomsty, co mu leżała na wątrobie. Skoro trafiała się sposobność, czemu nie zająć domostwa sąsiada czy wychędożyć bezkarnie czyjąś żonę lub córkę? Wielu nie odmówiło sobie tego, uległo pokusie.

– To chyba wszyscy – odezwał się szorstki głos.

Jarl popatrzył koso na Suligosta, który zbliżył się doń ze srogą miną. Komesa z pewnością nie cieszyła krwawa robota.

„Ciekawe tylko czy gniewa się na mnie, na siebie, czy na tych głupców, którzy zmusili nas do tej okropności – zadał sobie pytanie Jorund. – A może prędzej obwinia Lestka, za to, że kazał mu brać w tym udział? Pobrudzić sobie dłonie, unurzać we krwi pobratymców”.

Cóż, Suligost wiedział, co czyni, musiał udowodnić czynem swą lojalność, pokazać wszystkim rodom, że jego wierność jest niezachwiana.

– Na to wygląda – mruknął jarl. – Choć musimy odwiedzić jeszcze kilka siół.

Komes skrzywił się i splunął za wywrócone koryto.

– Powinniśmy ruszyć na Mazowsze, nim na rzekach puści lód. Przy wiosennych roztopach tamtejsze gródki ukryte na mokradłach staną się nie do zdobycia. – Dzióbnął czubkiem buta rozmiękły śnieg. – Ociepla się, jeszcze kilka dni zwłoki i trzeba będzie odłożyć wyprawę do lata.

Jorund milczał, przez ostatnie tygodnie słyszał wiele razy podobne argumenty wysuwane przez Suligosta na radach u księcia. Komes radził jak najrychlej ruszyć na buntowników. Wręcz nalegał, by tak uczynić, co wydawało się jarlowi wielce podejrzane. Zwłaszcza, że sam Suligost upierał się, by pozostać w Poznaniu jako namiestnik księcia. Jako argument podawał podeszły wiek i słabujące zdrowie.

– Decyzja należy do księcia Lestka – odrzekł, lustrując komesa bacznym spojrzeniem. – Nie do ciebie, czy do mnie. Jesteśmy tylko doradcami, nikim więcej.

W oczach Suligosta fiknęły kpiące iskierki.

– A co radzi synowi księżna Gorka?

– A co niewiasta może wiedzieć o wojennych sprawach? – rzekł zimno jarl. – Księżna matka nie wypowiada się w tej sprawie.

Komes wydął usta i skinął głową, jakby aprobował taką odpowiedź. Obaj wiedzieli jednak, że w zaciszu książęcej sadyby, z dala od postronnych uszu, Gorka ma całkiem wiele do powiedzenia w sprawie wojny i tego, jak ta ma przebiegać. I wcale, ale to wcale, nie wahała się udzielać porad Lestkowi w tej materii. Jarl miał pełną świadomość, że przy ogniskach kpiono rubasznie, jakoby młody książę wciąż ssał cycka matki.

A zaiste wspaniałe to piersi. Jorund wspominał noc przed opuszczeniem Poznania, gdy ugościła go w swej łożnicy. Przebłysk jej nagości, złocistych, miękkich włosów w złączeniu ud... samo to starczyło, by zesztywniał w spodniach. „Bogowie, jakże jej pragnę!”

– Ponoć księżna doradza Lestkowi, aby wstrzymał się z wyprawą do lata – oznajmił Suligost z uporem. – Naprawdę uważasz, że to dobra decyzja?

– Ma to swoje zalety – odrzekł jarl, ważąc słowa, jakby każde z nich było srebrną monetą kładzioną na szalkę. – Zbierzemy wielkie siły, sprowadzimy najemników z Wolina i Pomorza, może nawet poślemy po Wieletów. Mając taką potęgę, pobijemy Mieszka i Czcibora.

– Nie o to idzie, by ich pobić – napomniał go staruch. – To możemy uczynić teraz, siłami, którymi dysponuję ja i książę.

Jarl zwrócił, rzecz jasna, uwagę na takie zrównanie księcia i komesa.

– A o co ci idzie w tej wyprawie? – zapytał cierpko. – Skoro nie o to, by pobić buntowników.

Komes wzruszył ramionami, jakby dziwiąc się, że taka oczywistość umknęła dowódcy Waregów.

– Chodzi o głowy Mieszka i Czcibora, to one winny być głównym celem wyprawy. Póki żyją, prawa Lestka do tronu są równie niepewne, jak pogoda w kwietniu. Owszem, pobijemy buntowników, jak rzekłeś, nie wątpię w to. Zdobędziemy i spalimy kilka gródków za Wisłą, zmusimy rody na Mazowszu, by znów zaczęły płacić nam trybut i co to wszystko da, jeśli bracia Lestka zachowają głowy na karkach?

Jorund nie odpowiedział. Choć nie przepadał za Suligostem, nie mógł odmówić mu racji. Po przegranej bitwie Mieszko i Czcibor zapadną się w bezkresnej puszczy, lub co bardziej prawdopodobne, zbiegną do Prusów, skąd będą nękać dziedzinę Lestka, czekając na sposobność, by wziąć odwet.

A takich sposobności nie zabraknie, tego akurat jarl był pewien. Charakter Lestka, jego młodzieńcza duma, hardość i niepokojąca skłonność do przemocy nakazywały sądzić, że wiele spłynie krwi, nim rody na dobre pogodzą się z takim panowaniem. W Pradze, Kijowie czy w duńskim Jelling takie rządy zostałyby zaakceptowane, nawet docenione, ale nie wśród Polan. Tutaj każda władza z czasem brzydła i stawała się ledwie akceptowalnym jarzmem.

Z drugiej strony nie ufał Suligostowi, który przecież knuł przeciw niemu i Gorce, przez co niemal nie stracili życia. Nawet jeśli komes wykonywał tylko rozkazy Siemomysła, to i tak jarl z trudem powstrzymywał chęć wywarcia natychmiastowej pomsty.

– Teraz jesteś tu dzierżawcą – zwrócił się do garbusa, stojącego opodal martwego psa. – Będziesz woził truski, miód i skóry do Poznania jako daninę. Sioło należy do ciebie, to twoja nagroda.

– A Kalina, panie? – zapytał kaleka, chyląc się niżej. – Moja miała być, obiecaliście.

Jorund spojrzał na dziewkę. Jego ludzie skończyli już z nią i teraz powoli, z wysiłkiem, zbierała się ze śniegu, w który tuż obok wsiąkła krew jej ojca. Była to najurodziwsza z sióstr, nie dziwota więc, że wpadła garbusowi w oko.

Słysząc żądanie kaleki, poderwała głowę i popatrzyła nań z nienawiścią i obrzydzeniem. Zdradził jej ojca i doprowadził do zguby, a teraz ma zostać jego niewolnicą. „Służyć mu przy stole i w łożu – pomyślał Jorund. – Taki to już los kobiet, pójść na służbę zwycięzcy. Z drugiej strony garbus nie dokonał niczego odwagą czy toporem. Ot, zwyczajny skurwysyn i donosiciel”.

– Kobiety pójdą w jarzmo – zdecydował jarl. – Swen, dopilnuj, by towar trafił na pierwszy statek płynący do Wolina, gdy tylko na rzece puszczą lody.

– Panie! – Garbus padł na kolana, rzucił się do nóg jarla, obłapił je, wtulił ryj w nogawice. – Panie, obiecaliście, że będzie moja, że dacie Kalinę, obiecaliście przecież. Ja to dla niej, dla niej uczyniłem.

„Z miłości zdradził – zadumał się Jorund. – Nawet tacy jak on miłują i zdolni są do najgorszego, by zdobyć to czego pragną”. Przez moment wahał się czy nie zmienić zdania, ale wstręt do kaleki przeważył.

– Powiedziałem, zejdź mi z oczu.

Garbus wykrzywił się i chwycił go mocniej za pas. Silny był kaleka, omal nie obalił Jorunda z nóg. Rozgniewany jarl zdzielił go pięścią w twarz i kopnął po dwakroć, gdy kaleka upadł w śnieg. Tak traktuje się bowiem natrętne psy.

***

Pierwsze co ich ostrzegło to krzyk, długi, gardłowy, przepełniony cierpieniem i strachem. Rozbrzmiał i ucichł jak ucięty nożem. Mroził krew w żyłach.

Jormir Pomrok wstrzymał klacz i obejrzał się na podążającego za nim Miecława, który garbił się na karym ogierze. Zdawał się drzemać, ale słysząc żałobne echo wyprostował się nagle w siodle i rozejrzał czujnie po otaczającej ich zewsząd ośnieżonej puszczy.

– Gdzie to? – zapytał, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

Klacz parsknęła nerwowo. Jormir położył dłoń na jej chrapach, aby uspokoić zwierzę.

– Chyba tam – odparł, patrząc na północ, gdzie rosły brzózki i dębina.

– Sprawdźmy, co się stało.

Od kiedy przekroczyli Wisłę, podążali lasem, unikając grodów i osad. Głęboki śnieg zalegający w puszczy uniemożliwiał szybką podróż, albowiem konie zapadały się w zaspy po same brzuchy. Podróżowali przeto, trzymając się koryt rzeczek i strumieni, które swym zwyczajem meandrowały przez knieję, prowadząc ich dłuższą i krętą drogą.

Wydostali się z koryta rzeczki i zanurzyli w las, roztrząsając śnieg z rosnących niżej gałęzi. Po ujechaniu kilkuset kroków ujrzeli sioło; chatę i klecie otoczone ostrokołem. Brama była otwarta na oścież i Jormir nie wypatrzył psów, które mogłyby ich wyczuć i narobić rabanu.

Zsiedli z siodeł i dłuższy moment przypatrywali się zabudowaniom. Pomrok znów poczuł znajome świerzbienie w opuszkach palców i karku. Krzyk nie powtórzył się, ale nie miał wątpliwości, że stało się tu coś złego.

– Idziemy? – głos Miecława brzmiał chrapliwie w mroźnym powietrzu.

– Tak, ale wpierw uwiążmy wierzchowce.

Miecław pierwszy wychynął zza osłony drzew, Jormir podążał tuż za nim. Po wydeptanych śladach dobiegli do ostrokołu i przywarli do oblodzonych pni. Odczekali chwilkę nasłuchując, po czym podkradli się do bramy.

Pomrok wychynął zza osłony i ujrzał cztery wierzchowce, które stały przy żłobie z pochylonymi łbami. Nikt nie pilnował zwierząt, nie były nawet uwiązane. Widać nie pierwszy to raz miały okazję być świadkiem krwawej roboty dokonywanej przez ludzi.

Jormir skupił wzrok na dwóch mężczyznach leżących w śniegu. Wokół ciał rozlała się krew, barwiąc zbrylony śnieg. Co dziwne, podwójne wrota nie wyglądały na wyłamane siłą i toporem. Sugerowało to, że gospodarz wpuścił zbójów z własnej woli, albo ci wykorzystali okazję, gdy ktoś z mieszkańców ostawił nieopatrznie otworzoną bramę.

Usłyszeli płacz kobiety, uciszony groźbą i przekleństwem.

– Są w chacie lub myszkują po obejściu – stwierdził Miecław. – Długo tu nie zabawią, konie są osiodłane.

– Zrobią swoje i odjadą – zgodził się Pomrok, czując narastające świerzbienie w dłoniach. – My także możemy oddalić się w swoją stronę.

– Możemy – zgodził się Miecław. – Ale zostawimy ślady w śniegu. Jeśli nie są ślepi, dostrzegą je. Mogą ruszyć za nami, z czystej ciekawości. Lepiej załatwić to na miejscu, niż oglądać się za siebie całą drogę.

Jormir westchnął, nie sposób było zaprzeczyć rozumowaniu setnika. Lepiej załatwić to teraz, gdy mają przewagę zaskoczenia. Sam też to wiedział. Problem leżał w tym, że nie ufał swemu towarzyszowi podróży, a dwa ostrza przeciw czterem to nigdy nie jest dobra rachuba.

Zerknął raz jeszcze na trupa starszego mężczyzny. Zacisnął dłoń na rękojeści miecza i wemknął się na podwórze. Spodziewał się, że usłyszy ostrzegawczy krzyk i wezwanie do walki, ale zbóje zaniedbali wystawienia straży i Pomrok bez problemów dobiegł pod samo wejście prowadzące do chaty. Zajrzał do sieni, ciemnej i wilgotnej, w której unosił się zapach gotowanej papki z żołędzi, którą tuczono świnie. Na klepisku, zaraz za podkową wbitą w próg, leżał młody mężczyzna, niemal chłopiec. W dłoni wciąż trzymał nóż o szerokim ostrzu. Bez wątpienia wykazał się odwagą, lecz samo mężne serce nie starczyło, by uniknąć ciosu topora, który rozpłatał szyję i bark młodzika. Jucha była wszędzie, na klepisku i ścianach. Jormir od razu poczuł, jak do podeszwy buta przylega mu lepka słoma, klejąc się przy każdym kroku. Zaklął w duchu i zerknął na Miecława, który z zaciętą miną trzymał się tuż za nim z nagim mieczem w dłoni. Jormir pomyślał, że nie powinien mieć go za plecami, ale było już za późno na rozterki.

Jasne włosy, krótko przycięte przy grubym karku. To ujrzał jako pierwsze, gdy zerknął w głąb pozbawionej okien izby. Pochylone ramiona i szerokie plecy, zgarbione w łuk nad przyciśniętą do podłogi kobietą. Posapywanie i dyszenie, ciężkie i chrapliwe zagłuszało skutecznie ciche kroki stawiane przez Pomroka.

Blask bijący z paleniska oświetlał ławę, krosno i dwa spore gliniane dzbany, a także jeszcze jednego mężczyznę. Szczupły brodacz, z obwisłą twarzą, siedział na pieńku służącym za stołek. W dłoniach trzymał dzban, zaś jego topór stał oparty o palenisko. Jormir postanowił załatwić sprawę bez udziału Miecława. Czterech mężczyzn walczących w ciemnej, niedużej izbie oznaczało chaos, ten zaś zwykle prowadził do przypadkowości i błędów.

Wskazał spojrzeniem na otwór po drugiej stronie sieni prowadzący do obórki. Miecław stanął przy ścianie, unosząc miecz, na wypadek, gdyby ktoś wyłonił się z przejścia.

Pomrok wykorzystał okazję, gdy tylko brodacz uniósł dzban do ust. Wpadł piorunem do izby i nim którykolwiek z mężczyzn spostrzegł grożące im niebezpieczeństwo, zadał cios mieczem. Gliniane skorupy rozpękły się z głuchym trzaskiem, podobnie jak czaszka chudego. Miód i krew bryznęły po ścianie, palenisku i podłodze. Nim brodacz zwalił się z siedziska, Jormir obrócił się już ku gwałcicielowi. Tamten, owszem, poderwał głowę znad jasnych piersi, ale nie zdążył chwycić za topór leżący na ławie. Miecz chlasnął przez zaskoczoną gębę, rozpłatał z mlaśnięciem skórę i kości, sięgając wnętrza czaszki.

Kobieta nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Uniosła na Jormira przerażony wzrok i natychmiast opuściła głowę, zastygła bez ruchu. Nie była ani stara, ani młoda, niemal nie zwrócił na nią uwagi. Nie obchodziło go to. Od dziecka widywał takie i gorsze sceny, gdy w Poznaniu zaganiano niewolników do zagród, by następnie sprzedać ich kupcom z Pragi czy Wolina. Kobiety były łupem, rzadko czym innym.

Pomyślał o Aslung i Ludgardzie, kobietach, które potrafiły stawić czoła światu i wpływać na swój los, choć każda z nich czyniła to w inny sposób. Nie potrafił określić, której pragnie bardziej.

Okrutny wrzask wyrwał zeń tę myśl, gdy Miecław brutalnym cięciem rozpłatał mężczyznę, który wypadł z obórki. Pomrok zostawił przerażoną kobietę i wrócił do setnika.

– Wejdę pierwszy, osłaniaj mnie – oznajmił Miecław i bez wahania wskoczył w ciemny otwór. Pomrok ruszył tuż za nim gotów torować sobie drogę żelazem.

W obórce zastali dwie krowy i podtuczoną świnię o burej maści, a także młodzika, który próbował ukryć się bezskutecznie za korytem. Szpary w ścianach przepuszczały dość dziennego światła, by Jormir dostrzegł przerażenie na twarzy chłopaka.

– Odłóż topór, chłopcze – poradził Miecław lodowatym tonem. – Nie uczynimy ci krzywdy.

Młodzik chyba nie dał wiary tym zapewnieniom. Musiał słyszeć, co spotkało jego kompanów. Wzniósł topór, który wyglądał na zbyt ciężki dla kogoś o jego posturze. Miecław parsknął zirytowany i skoczył w przód, szybki i groźny niczym wilk. Chłopak zdążył wziąć zamach, wyprowadził niezdarnie cios, ale nic mu to nie dało. Kilka uderzeń serca później leżał na klepisku z rozkrwawionymi ustami.

Miecław otarł kłykcie z krwi i odkopnął topór upuszczony przez chłopaka. Zaklął uświadomiwszy sobie, że po ciemku wdepnął w krowie gówno.

– Przepytajmy go na dworze – zaproponował i otarł podeszwę buta o krawędź koryta.

Wywlekli chłopaka na podwórze i rzucili w śnieg. Młodzik zwrócił ku nim zapłakaną i przerażoną twarz.

– Nie chciałem tego, nie chciałem – załkał z rozpaczą. – To wujowie kazali jechać z nimi, nie chciałem jej brać, kazali mi. Mówili, że zrobią ze mnie mężczyznę.

Jormir wykrzywił usta.

– Czym wam zawinili, że ich zabiliście?

– Nic nie wiem, panie, nic nie wiem – zaszlochał gołowąs. – Wujowie kazali jechać z nimi, to pojechałem.

– Ale słyszałeś, o czym rozmawiali między sobą? Opowiedz, a puścimy cię wolno – obiecał Pomrok.

– Słyszałem – potwierdził młodzik, desperacko chwytając się szansy na ocalenie. – Komes z Mietlicy kazał wujom ukarać tego tu – wskazał spojrzeniem na trupa gospodarza.

– Co miał do niego komes grodu?

– To zdrajca, tak gadali między sobą wujowie. Z buntownikami trzyma, poparcia im udziela. Przybył posłaniec z Poznania, że każdy, kto sprzyja zbuntowanym braciom księcia Lestka na sznur ma iść, lub pod topór.

Mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia. Chłopak wyczuł coś. Rzucił się do nóg Jormira, obłapiając je w błagalnym geście.

– Nie chciałem, aby tak się stało, przysięgam.

– Nie ma znaczenia czy chciałeś, czy nie – odrzekł Pomrok. – Nie umrzesz za to, co uczyniłeś. Zginiesz, bo znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Przykro mi, chłopcze.

Młodzik rozdziawił szerzej roztrzęsione usta.

– Ale przecież obieca...

Miecław ciął mocno, niespodziewanie kładąc kres życiu młodzika. Zaśmierdziało szczynami, śnieg zabarwiła nowa plama krwi.

– Co z kobietą? – Miecław wskazał spojrzeniem na chatę. – Z pewnością przyjadą tu z Mietlicy i wypytają ją, co tu zaszło.

– Nie zna nas – odparł Jormir. – Nie może zdradzić, kim jesteśmy. Jeśli ma odrobinę rozumu, wyjedzie stąd natychmiast i poszuka schronienia wśród krewnych.

Opuścili sioło, zostawiając konie i większość rzeczy należących do martwych mężczyzn.

Gdy odjeżdżali, ocalała kobieta wyszła na próg. W podartej ciasnocie, umazana we krwi i brudzie, odprowadziła ich wzrokiem bez słowa, bez podziękowań. Stała nieruchoma i patrzyła, aż zniknęli w oparach mgły.

***

W południe piątego dnia, licząc od jatki w siole, dotarli pod stare drzewo rosnące na rozstajach. Skuleni w siodłach i przemoknięci z ulgą ukryli się pod rozłożystymi konarami, które choć trochę chroniły ich przed mokrym śniegiem.

Od rana sypało tak, że człek nie widział i na tuzin kroków naprzód. Do tego, jak to bywa wczesną wiosną, gdy cieplejsze podmuchy wiatru topią starą zmarzlinę, wszędy porobiło się błocko i rozległe kałuże.

– Znam to miejsce – stwierdził Miecław, gdy tylko z zadymki wyłonił się dąb. – Są tu rozdroża, jadąc w lewo dotrze się do Poznania. Jeździłem tędy z ojcem na łowy, gdy żyła jeszcze matka... To były dobre czasy.

Twarz Miecława obsypana mokrymi płatkami śniegu rozjaśniała na chwilkę, po czym znów oblekł ją wyraz ponurego nastroju.

– Ty przynajmniej znałeś matkę – odparł Jormir. – I wciąż masz ojca. Spróbuj to docenić i napraw co złe między wami. Radzi ci to człowiek, który nigdy nie będzie miał po temu okazji.

Jormir Pomrok spojrzał spod kaptura w kierunku rozstajów.

– Rozstaniemy się tutaj – oznajmił, gdy znaleźli się pod konarami dębu. – Do Poznania wjedziesz sam, ja trafię tam wkrótce.

– W jaki sposób? Przy bramach z pewnością baczą straże i szpicle Lestka.

– O to się nie trap. Wykonaj swoje zadanie. Przekonaj ojca, aby poparł Mieszka i Czcibora. Tak jak przysiągłeś.

– Uczynię to – zapewnił Miecław.

Jormir cmoknął na wierzchowca i po chwili zniknął w sypiącym śniegu.

Miecław otarł wilgoć z czoła i brwi, przez moment zmagał się z pokusą, aby dowiedzieć się, dokąd to zmierza Czech. Szybko porzucił ten zamysł. Zbytnia ciekawość zwykle prowadzi do kłopotów. Tych zaś Miecław miał tymczasem dość, nie potrzebował nowych. Śpieszno było mu do Poznania, choć jak przypuszczał, nie wszyscy w grodzie powitają go z rozwartymi ramionami. Z całą pewnością nie będzie to Ludgarda, nie mógł być też pewien reakcji Lestka, Gorki i Jorunda, którzy zapewne nie będą mu ufać. Ba, nawet własny ojciec pozostawał dla Miecława zagadką. Jak zachowa się, gdy ujrzy syna całego i w zdrowiu? Ucieszy się, dozna ulgi, czy wręcz przeciwnie: poczyta jego powrót do domu za kłopot?

Wykrzywił usta, splunął w wilgotny śnieg. Był tylko jeden sposób, aby się wywiedzieć. Cmoknął na konia, zwierzę parsknęło i z pochylonym łbem zanurzyło się w zamieć.

***

Sioło było dziwnie ciche i puste. Jormir nie dostrzegł niewolników czy parobków krzątających się po obejściu, nie słyszał kobiecych przekomarzań, śmiechów czy kłótni, a przecież tutejszy gospodarz miał kilka córek. O tym, że jednak ktoś tam jest zaświadczał dym snujący się cienką smużką znad chaty kmiecia.

Jormir wahał się, obawiał się zasadzki. Czasy były ciężkie, niebezpieczne i nawet prawy człek mógł okazać się zdrajcą, aby ocalić siebie i bliskich.

– Za cicho tu – mruknął Czech do klaczy. Ta zaś parsknęła, jakby w pełni zgadzała się z tą opinią.

Pomrok odgarnął dłonią gałąź uginającą się od kiści śniegu i raz jeszcze uniósł wzrok na smużkę wijącą się nad chatą gospodarza.

Coś się zmieniło od jego poprzedniej bytności w tym miejscu. Wtedy to, na samym początku zimy, towarzyszyła mu Aslung. Na wspomnienie tamtych chwil, gdy niemal nie wychodzili z ciepłego łoża, poczuł jak sztywnieje w spodniach. Tęsknił za jej szczupłym, silnym ciałem i jasnymi oczami. Za uśmiechem i odwagą, której często brakło mężczyznom.

Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że nie ma co dłużej wystawać na mrozie. Sięgnął po miecz zawieszony u siodła, zabrał też owalną tarczę.

– Zaraz wrócę – zwrócił się do klaczy, ta zaś znów wpuściła z nozdrzy pióropusz pary.

Jormir opuścił kryjówkę za kępą głogu i brnąc przez zaspy dotarł do uchylonej bramy. „Psy powinny już wyczuć obcego” pomyślał i zacisnął mocniej palce na uchwycie tarczy. Uchylił podwoje i zajrzał na puste podwórze.

Gruba warstwa śniegu była gładka, co sugerowało, że od rana nikt tędy nie chodził, ani człowiek, ani zwierzę. Zapadając się po kolana, dotarł pod obórkę. Zajrzał do wnętrza, ale i tam było pusto, choć przecież żaden gospodarz nie wyprowadziłby bydląt na taki ziąb.

Ruszył przed siebie i omal nie wdepnął w truchło. Odgarnął butem śnieg i przyjrzał się znalezisku. To był pies, a raczej to, co zostawiły z niego dzioby wron i kruków. Jedno spojrzenie starczyło Pomrokowi, aby stwierdzić, że zwierzę zginęło od ciosu włóczni.

Człapiąc w śniegu dobrnął pod drzwi chaty i przekonał się, że nie były zamknięte. Otworzył je ostrożnie i wsunął się do sieni. Wewnątrz czuło się stęchliznę i coś jeszcze, coś kojarzącego się ze śmiercią. Odgarnął podeszwą buta słomę i ujrzał plamę zaschniętej krwi.

Ruszył przez sień, nasłuchując i węsząc. Po lewej znajdowała się izdebka, w której spał z Aslung kilka tygodni wcześniej, gdy kmieć udzielił im schronienia po tym, jak musieli opuścić Poznań z obawy przed szpiclami Gorki. Pomyśleć, że kochali się tutaj niedługo przed feralnymi łowami i śmiercią księcia Siemomysła...

Odchylił sztychem miecza skórzaną płachtę wiszącą w przejściu do pomieszczenia z kuchnią. Przy ławie siedział zgarbiony mężczyzna. Miał na sobie płaszcz z wiewiórczych skórek i duże wybrzuszenie na plecach. Jormir wsunął się cichcem do izby. Nieznajomy ani drgnął, nawet wówczas, gdy Czech przyłożył mu klingę do szyi. Zaburczał tylko coś przez zlepione wymiocinami usta.

Pomrok zerknął w pusty dzban stojący na ławie i odłożył tarczę. Dorzucił brewion do dogasającego ognia i chwilę grzał dłonie, rozmyślając, co dalej począć. Jego plan zakładał, że dostanie się do Poznania przy pomocy tutejszego gospodarza. Teraz wszystko wzięło w łeb.

Pomrok spojrzał na garbusa. Miał nadzieję, że pijus wyjaśni mu, co stało się z kmieciem i jego córkami, gdy tylko wytrzeźwieje. Do tego czasu postanowił się ogrzać i napełnić żołądek, by odzyskać siły po ciężkiej jeździe. Musiał też zadbać o klacz, którą zostawił na zimnie.

Przez chwilkę zastanawiał się czy nie spętać garbusa, ale doszedł do wniosku, że pijany w sztok kaleka w niczym mu nie zagraża.

***

Garbus ocknął się, gdy na zewnątrz zapadły ciemności. Zamruczał coś w pijackim otępieniu, chrząknął i uniósł głowę, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Na widok Jormira siedzącego przy palenisku wybałuszył oczy i poderwał się z ławy gwałtownie, po czym wylądował na klepisku, tłukąc sobie zadek.

– Ktoś ty? Co tu robisz!? – zakrzyknął, momentalnie trzeźwiejąc. Nie doczekawszy się odpowiedzi odpełzł pod ścianę, gapiąc się z przerażeniem na uzbrojonego intruza. – Nie morduj, bierz co wola, ale nie krzywdź kaleki – załkał błagalnie.

– Co tu się wydarzyło? – zapytał Jormir. – Gdzie kmieć i jego córki?

Oblicze kaleki zmieniło się, prócz strachu pojawiła się czujność i coś jeszcze, uczucie, którego Czech nie potrafił uchwycić.

– Byli tu drużynnicy z Poznania – wychrypiał garbus, łypiąc oczyma na miecz trzymany przez Jormira. – Zabili go, a córki i niewolników uprowadzili ze sobą.

– A ty kim jesteś? Nie widziałem cię tu wcześniej.

– Nikim, panie. Nikim, tylko zwykłym bartnikiem. Komes Suligost osadził mnie tutaj, bym gospodarzył dla jego korzyści. Ktoś musi zadbać o barcie i sioło, by nie poszły na zmarnowanie.

– Nie idzie ci za dobrze – zauważył Czech, na co garbus wlepił wzrok w klepisko.

– No nie idzie – mruknął. – Ale też ciężko jest cokolwiek zrobić bez parobków i zwierząt. Wszystko zabrali woje.

– Czemu tu się zjawili?

– Wiem tyle, co podsłuchałem u drużynników – zastrzegł garbus pośpiesznie.

– A co usłyszałeś?

– O zdradzie prawili między sobą, że gospodarz buntownikom sprzyjał, znaczy się Mieszkowi i Czciborowi. Ponoć jakichś wysłanników u siebie przyjmował. Nieprzyjaciołom księcia naszego schronienia udzielał. – Garbus urwał, łypiąc oczyma na Jormira, na jego zbroję i miecz. – Ale ja tam nic nie wiem, nic, panie.

– Ktoś musiał go wydać... – Pomrok wycelował sztych miecza w kierunku garbusa. – Może ty?

W oczach kaleki błysnęło przerażenie.

– Nie, panie, to nie ja! Przysięgam na duchy przodków, niech mnie bogi pokarzą, jeśli łżę.

Jormir Pomrok przesunął dłoń po głowni miecza. Nawet jeśli kaleka łgał, nie miał na to dowodu. Oczywiście mógł go ukatrupić, tu i teraz. Pewnie nawet powinien, dla pewności i spokoju. Poważnie rozważał tę ewentualność, ale śmierć garbusa w niczym nie rozwiązywała problemu, przed jakim się znalazł.

Czech wpatrywał się w roztrzęsionego mężczyznę. Zbierał myśli i kształtował z nich plan, który pomoże mu dostać się niepostrzeżenie do Poznania.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.