Sekret rodziny Monet - Weronika Anna Marczak - ebook + audiobook

Sekret rodziny Monet ebook i audiobook

Weronika Anna Marczak

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

229 osób interesuje się tą książką

Opis

KAŻDA RODZINA MA SWOJE TAJEMNICE, ALE NIEKTÓRE SEKRETY NIE POWINNY WYCHODZIĆ NA JAW

Rodzina Monet – zawsze stoją za sobą murem, ale każdy z jej członków zdaje się wiedzieć więcej, niż mówi. W tym świecie pełnym luksusu, surowych zasad i milczenia dorasta Lindsay Monet. Im dłużej żyje w cieniu swojej wpływowej rodziny, tym wyraźniej czuje, że coś tu jest nie tak. Musi zmierzyć się z dziedzictwem, które zamiast poczucia bezpieczeństwa przynosi pytania bez odpowiedzi.

W idealnych wnętrzach, pod do perfekcji dopracowaną fasadą kryje się sekret, o którym nikt nie chce rozmawiać. Miłość, strach, rywalizacja. Tajemnice, których lepiej nie odkrywać. I dziewczyna, która musi zdecydować, komu zaufać, a od kogo trzymać się z daleka.

Wciągająca powieść o dorastaniu, lojalności i mrocznych zagadkach, które kryją się za drzwiami rezydencji Monetów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 456

Data ważności licencji: 11/12/2030

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 30 min

Lektor: Zuzanna Pawlukiewicz-Jaworska

Data ważności licencji: 11/12/2030

Oceny
4,5 (122 oceny)
83
22
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oliwia1211

Całkiem niezła

O mój boże, naprawdę rzadko kiedy mam tak, że nie lubię głównej bohaterki, ale tutaj? Nie da się jej polubić, dawno nie czytałam książki o kimś tak rozpieszczonym, egocentrycznym i po prostu głupim😒
30
Hijoghhg12

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham spin off rodziny monet a szczególnie relacje między Lissy i Eliaszem ❤️🤍
00
Renesz

Nie oderwiesz się od lektury

świetny ciag dals,y rod,iny Montet, jednak tro he sie ciagnie
00
Luckypsinka

Całkiem niezła

Uwiebia historie rodzny monet ale man wrażenie ze autorka nie wie j juz o czym pisac połowa tej ksiazki jest niepotrzebna
00
choupette

Z braku laku…

Lekka lektura na jeden wieczór, ale nic tu nie jest logiczne i nie trzyma się całości
00



Ilustracje na okładce: Paulina Foryś

Projekt okładki: Karolina Żelazińska-Sobiech

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Dominika Gołowin

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,

ponieważ niektóre motywy i zachowania opisane w książce mogą urazić uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność podczas czytania.

Wszystkie wydarzenia i postacie przedstawione w powieści są fikcyjne.

Życzymy dobrej lektury,

Autorka i Wydawnictwo

© for the text by Weronika Anna Marczak

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3794-5

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

* * *

Wujek Dylan zawsze powtarzał, że dobra tajemnica jest jak śmigła helikopterów z prywatnej floty Monetów: musi być tak gruba, ostra i nakręcona, że zmiecie z planszy każdego, kto zbytnio zbliży się do jej poznania.

Odkrywanie tajemnicy powinno być trudną zagadką i wywoływać dreszcze.

– Tylko nie jakiś lipny dreszczyk ekscytacji – mawiał – ale prawdziwe ciary grozy, które toczą się wzdłuż kręgosłupa powoli, z zapowiedzią, że jeden fałszywy ruch skręci ci kark.

I wtedy wydawał z siebie niepokojąco autentyczny dźwięk gruchotanej kości.

Kiedy usłyszałam to jako dziecko, przestraszyłam się tak bardzo, że odechciało mi się rozwikływać jakiekolwiek zagadki.

Teraz, gdy jestem nastolatką, uważam, że to, co mówił wujek, to przesada.

Hej, serio, odkrywanie sekretów może być naprawdę dobrą zabawą! Przygodą! :)…

No, chyba że należysz do rodziny Monet.

To wtedy nie.

Wtedy mam tylko jedną radę:

absolutnie niczego nie odkrywaj.

Bo może pójdziesz.

Poznać.

Sekret.

I już nie wrócisz.

1KUBEK TRAWY

– To koktajl dla taty.

Świeżo zerwane źdźbła trawy i koniczynę poszarpałam na mniejsze kawałki. Tak przygotowana mieszanka wylądowała na dnie kubka, gdy po całym dniu zabawy w ogrodzie uznałam, że nadszedł czas na ciężką pracę.

Niania, zwykle wyrozumiała wobec moich cudacznych pomysłów, stanowczo zaprotestowała, dopiero gdy wyciągnęłam dłonie w stronę czajnika.

– Panienko, wrzątkiem się nie bawimy. – Pokiwała ostrzegawczo palcem. Nic dziwnego; miałam dopiero pięć lat.

– Ja się przecież wcale nie bawię – odparłam, strosząc swoje wyjątkowo jasne brwi. Zrobiły się nieco ciemniejsze dopiero w wieku nastoletnim. – To dla taty, żeby mu się lepiej pracowało.

Niania zerkała na kubek pełen chwastów, siląc się na powagę.

– Twój tata na pewno by się ucieszył, ale…

– Mama zawsze używa gorącej wody z czajnika – upierałam się.

Chciałam tupnąć nóżką, ale w porę przypomniałam sobie, że stoję na przenośnym podeście. Zawsze znajdował się gdzieś pod ręką, byśmy mogli z Michealem dosięgnąć do blatu, choć na zabawy w kuchni zezwalano nam niezwykle rzadko – wyłącznie wtedy, gdy gospodyni, której nie wolno nam było przeszkadzać, miała wolne popołudnie.

Zachwiałam się, a niania przytrzymała mnie za łokieć, rozglądając się za jakimś alternatywnym pomysłem.

– Myślę, że wystarczy, jeśli zalejemy twoje ziółka ciepłą wodą z kranu, dobrze?

Zadowolona pokiwałam głową. Kuchenny zlew był ogromny, a kran długi i elastyczny – o niebo ciekawszy od umywalek w łazienkach.

Gdy skierowałyśmy strumień ciepłej wody prosto do kubka, trawa zawirowała i zmieniła kolor na głębszą zieleń. Na początku bardzo mi się podobało – moją twarz rozświetlił szczery dziecięcy uśmiech, który zniknął dopiero, gdy niania zakręciła kurek, odstawiła miksturę na bok i zdjęła mnie z podestu.

– No co masz taką minę? – zapytała. Zerkała na mnie przez ramię z serdecznym uśmiechem, przecierając szybko blat, który ubrudziłam ziemią. – Teraz twój koktajl musi ostygnąć.

– Nad kubkami mamy zawsze jest para – wymamrotałam.

Chciałam podrapać się po głowie, ale gdy uniosłam do niej palce, wyczułam zdobiące ją dobierane warkocze. Przypomniałam sobie o ładnej fryzurze, w jaką rano uczesała mnie mama, i natychmiast opuściłam dłonie. Nie chciałam jej zepsuć.

Moja uwaga została puszczona mimo uszu, bo właśnie otworzyły się drzwi prowadzące do rezydencji z garażu. Powstało małe zamieszanie, choć ja wychyliłam się jedynie na moment, by sprawdzić, czy to może wrócił ktoś, na czyj widok bym się ucieszyła, ale nie. To tylko Michael i jego opiekunka, więc od razu straciłam zainteresowanie.

Zobaczyłam, że ulubiona koparka, którą Michi trzymał, gdy niania ściągała mu buty i wysypywała z nich piach, dorobiła się nowych rys. Oznaczało to, że mój brat intensywnie bawił się nią w parku.

Na chwilę pozazdrościłam mu fajnego przedlunchowego wyjścia, ale przecież sama zażyczyłam sobie zostać dziś w domu. Chciałam spokojnie pobawić się w ogrodzie, bez towarzystwa irytującego młodszego braciszka.

Opiekunki zaczęły wymieniać się nudnymi dla moich dziecięcych uszu uwagami. Ustalały coś à propos lunchu. Myśląc, że są sprytne, ściszyły głos, kiedy planowały porę drzemki. Namawiały się w tajemnicy przede mną.

Liczyły, że po jedzeniu położą mnie do łóżka.

Niedoczekanie.

Ostatnio coraz częściej udawało mi się wymiksować z leżakowania. To coś dla małych dzieci – tak małych jak Michi. Spojrzałam na niego z uniesionymi brwiami, bo akurat ziewnął. Gdyby nie koparka w jego rękach, pewnie zwinąłby palce w piąstkę i potarł sobie nią powiekę.

Mówiłam. Małe dziecko.

Lunch, zgodnie z wymaganiami rodziców, zjedliśmy przy stole. Pozwolenie na spożycie posiłku w salonie, przy bajce puszczonej na projektorze, uzyskiwałam tak rzadko, że już dawno przestałam o nie prosić. Ów luksus był zarezerwowany wyłącznie na wyjątkowe okazje – jakieś święta albo gdy mieliśmy gości. Bardzo często inicjował go dziadek Camden.

Jednak tego dnia dziadek nas nie odwiedzał. To było najzwyklejsze popołudnie, więc siedziałam prosto, tak jak mnie uczono, przy zastawionym stole. Od zaserwowanych mi minikanapeczek z pastą z awokado i delikatnym kurczakiem wolałam to, co kucharka wyłożyła na deskę leżącą na środku stołu. Znajdowało się na niej pełno kolorowych warzyw pokrojonych w słupki: marchewka, papryka, ogórki i seler. Wszystko to było przeznaczone do maczania w miseczce z hummusem, po jednej na wyłączność dla mnie i dla Michiego.

Podczas takich lunchów miewałam różne nastroje; dziś ignorowałam swojego perfekcyjnego młodszego braciszka. Jak na trzylatka jadł przesadnie schludnie, a gdy coś upadło mu na śliniak, który sam kazał sobie zakładać władczym ruchem ręki, natychmiast się krzywił, dopóki niania nie pomogła mu doprowadzić się do porządku.

– Chyba czas odespać te zabawy w parku, co, Michi? – zapytała teraz, kiedy Michael dwa razy z rzędu upuścił ten sam kawałek marchewki, wydając przy tym marudny, przydługi jęk.

– Może Lissy też by się zdrzemnęła? – zaproponowała wesoło druga niania.

Zaprzeczyłam stanowczym ruchem głowy. Śliniaczek wylądował na stole. Michi został podniesiony ze swojego miejsca i bez protestu spoczął w ramionach niani, gotowy teleportować się na górę.

– Nie chcesz sobie odpocząć? – dopytywała mnie łagodnie druga niania.

– Nie jestem zmęczona.

– A pamiętasz, co mówiła mama?

Okej, to słowo sprawiło, że skupiłam na niej uwagę, wbijając wyczekujące spojrzenie w jej okrągłą, dobrotliwą twarz. Wzmianka o mamie zawsze tak na mnie działała.

– Że jak odpoczniesz po lunchu, będziesz miała dużo siły, by bawić się z nią przed kolacją.

Faktycznie tak powiedziała.

– To jak? – Niania zachęcająco przekrzywiła głowę.

Zamyśliłam się. Sen w świetle takich ustaleń nie wydawał się już słabością, a sensowną umową – dlatego przytaknęłam.

Oczywiście nie zawsze taki argument by zadziałał. Wszystko zależało od dnia, mojego humoru oraz… nie wiem, układu gwiazd.

Mocno ściskając dłoń niani, wchodziłam po dwa schodki do góry. Pod koniec spróbowałam zrobić krok tak wielki, by pokonać aż trzy, ale prędzej poturlałabym się w dół, niż dała radę – moje nogi okazały się jeszcze za krótkie.

Pewnego dnia mi się to uda.

Opiekunka z cierpliwym uśmiechem prowadziła mnie do sypialni. Moja dobrowolna drzemka oznaczała dla niej swobodę przez co najmniej godzinę.

Zasypiałam, przysłuchując się opowieściom, które niania prawdopodobnie wymyślała na poczekaniu. Nie pozwalałam opiekunkom czytać sobie książeczek do spania; to było zarezerwowane dla mojej rodziny. Rodziców, czasem wujków. Dziadka.

Przebrana w popołudniową piżamę, leżałam w wygodnym łóżku pod lekką kołdrą w wywietrzonym pokoju. W takich warunkach zasnęłam szybko – i nie wiadomo dlaczego równie szybko się obudziłam.

Coś mi nie pasowało. Może to przez tę szparę między zaciągniętymi kotarami, przez którą na podłogę padał podłużny promyk słońca? Spanie w dzień jest bez sensu.

Wyślizgnęłam się spod kołdry i boso potruchtałam na korytarz, zatrzymując się dopiero przy uchylonych drzwiach do sypialni Michaela. Spał jak małe dziecko; skopał całą kołdrę na bok i jeszcze brakowało, by przyssał się do kciuka.

Przewróciłam oczami.

Z dołu, z tarasu, dolatywały przyciszone głosy. W pierwszej chwili poczułam nadzieję, że to mama. W połowie schodów zorientowałam się jednak, że głosy należały do opiekunek, które korzystały z chwili wolnego, delektując się kawą w słońcu.

Wycofałam się, zanim mnie zauważyły, a parujące kubki, które ostrożnie unosiły do umalowanych ust, przypomniały mi o czymś szalenie ważnym.

Koktajl z trawy dla taty stał w tym samym miejscu na kuchennym blacie. Napój przestygł. Zanim tata skończy pracować i zejdzie, by go wypić, będzie już zupełnie zimny.

Z poczuciem misji przysunęłam podest do szafek, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu. Nie chciałam przeszkadzać nianiom. Mama zawsze mówiła, że delektowanie się kawą w spokoju to najlepszy relaks.

A nasze nianie zasługiwały na relaks. Lubiłam je.

Wychyliłam się maksymalnie do przodu, by dosięgnąć do trawowej mikstury.

Zajrzałam do kubka i zmarszczyłam nos. Napój wydzielał przedziwny zapach, ale nie różnił się znowu aż tak bardzo od niektórych ziółek, które lubiła pijać mama. Na pewno wszystko było z nim w porządku.

Ściskając naczynie w obu rękach, stawiałam ostrożne, małe kroki. Szczególnie uważałam na schodach – to na nich wiele razy poślizgnęłam się i rozpłakałam na całą rezydencję.

Moje bose stopy nie wydawały żadnego dźwięku. Sunęłam przez wypolerowaną posadzkę, skupiona na obserwowaniu brzegów kubka. Nie uroniłam ani kropli trawowego koktajlu.

Zatrzymałam się dopiero, gdy w moim polu widzenia pojawiły się czarne buty. Wypolerowane tak, że odbijały przyćmione światło lampy.

Podniosłam wzrok i zadrżałam, bo nad sobą zobaczyłam oblicze Oriona Sloana, ochroniarza taty. Jego twarz zazwyczaj nie wyrażała żadnych emocji. Został wyszkolony, by na to sobie nie pozwalać.

Choć dla mnie czasami robił wyjątek.

W jego oczach zabłysło zaintrygowanie. Pilnował drzwi gabinetu ojca, a moje nadejście musiało być chyba najciekawszym, co mu się dziś przytrafiło.

Wysunęłam przed siebie kubek, który z namaszczeniem otulałam drobnymi dłońmi.

– Mam koktajl dla taty – oświadczyłam z powagą.

Vincent Monet zawsze zwracał się do swoich ludzi pewny swojego autorytetu, a ja, przekonana, że jestem jego miniwersją, głęboko wierzyłam, że potrafię go w tym naśladować.

Ochroniarz zacisnął usta w linię, niepewny, co począć. Opuścić na chwilę stanowisko, zabrać mnie stąd i wezwać nianie? Zaopiekować się mną? Skarcić? Osłonić przed zagrożeniem?

– Przyszłaś tu sama?

Pokiwałam głową. To był błąd. Rozczochrane blond kosmyki, które podczas drzemki powyłaziły z moich dobieranych warkoczy, opadły mi na twarz. Miałam zajęte ręce, więc nie mogłam ich odgarnąć.

– Gdzie twoje opiekunki? – Zmrużył oczy.

Słynął z wielkiej sumienności i nie pochwalał sytuacji, gdy inni pracownicy zaniedbywali swoje obowiązki. Choć byłam tylko małym dzieckiem, wiedziałam o tym doskonale. Na forum rodzinnym często chwalono ambicję pana Sloana.

– Nie ma – odparłam z prostotą, niezainteresowana rozmową o niańkach. Niecierpliwie poruszyłam kubkiem. – Chcę do taty.

– Twój tata właśnie ma spotkanie. – Orion wskazał drzwi. – Tam w środku jest dużo nudnych panów.

– Tata nie pije na spotkaniach? – zdziwiłam się.

– Pije inne rzeczy – mruknął pod nosem ochroniarz, a gdy się zorientował, że go dosłyszałam, szybko dodał: – Wodę lub kawę.

Wbiłam w niego nieugięte spojrzenie swoich niewinnych, niezaznajomionych z protokołem oczu, a on rozejrzał się, pospiesznie kalkulując możliwe opcje. Na szczęście był wyszkolony do błyskawicznego podejmowania decyzji, toteż zaraz machnął zapraszająco dłonią i zapukał kilkukrotnie do wielkich drzwi.

– Panie Monet, proszę wybaczyć – powiedział wyraźnie, uchyliwszy je. W jego głosie nie było krzty zawahania czy rozterki. – Przyszła pańska córka.

Tak zapowiedziana, z werwą wkroczyłam do gabinetu taty. Z werwą odrobinę zbyt dużą, bo woda w kubku, na której powierzchni dryfowała koniczyna, zakołysała się niebezpiecznie. Choć ostatecznie udało mi się nie rozlać płynu, mój entuzjazm szybko opadł. Z innej przyczyny.

Postać taty siedzącego za tym ogromnym – zwłaszcza w moich pięcioletnich oczach – biurkiem zawsze budziła we mnie respekt, jednak byliśmy ze sobą na tyle spoufaleni, że zwykle śmiało do niego podchodziłam. Dzisiaj było inaczej. W gabinecie oprócz taty znajdowali się jacyś mężczyźni i faktycznie na pierwszy rzut oka wyglądali raczej nudno.

Trzech nieznajomych zajmowało różne miejsca w pomieszczeniu. Dwóch spoczywało na kanapie, a trzeci – w fotelu, który ustawiono pod takim kątem względem biurka, by siedzący na nim gość mógł widzieć wszystkich obecnych. W gabinecie ewidentnie toczyło się spotkanie, które właśnie przerwałam.

Stanęłam. Gdybym nie obejmowała dłońmi kubka, splotłabym je teraz przed sobą w geście zakłopotania. Nagle zapragnęłam wycofać się stąd niezauważona.

Problem był taki, że już mnie zauważono.

Wszyscy na mnie patrzyli.

Jeden z mężczyzn na kanapie, dostojny jegomość w garniturze w ciemną kratę, zastygł z otwartymi ustami. Zanim weszłam, mówił coś i urwał teraz w pół słowa. Mądrze, bo tata, który do tej pory przysłuchiwał mu się zapewne z uwagą, teraz w pełni poświęcał ją mnie.

Rozparty w swoim czarnym fotelu, patrzył na mnie z góry. W przeciwieństwie do swoich gości w ogóle nie sprawiał wrażenia spiętego. Jego postać przywodziła mi na myśl posąg z kamienia – szorstki i zimny. Nawet siedząc, wydawał mi się nieprawdopodobnie wysoki.

Zawahałam się, serce zabiło mi mocniej. Przez moment zapomniałam o tym, że jest moim ojcem.

– Coś się stało? – zapytał powoli. Jego pytanie zawisło w powietrzu, domagając się natychmiastowej odpowiedzi. Mrużył lekko oczy, próbując rozwikłać zagadkę mojego pojawienia się. Swoje słowa skierował raczej do Sloana niż do mnie. Ocenił, że sensowną odpowiedź prędzej uzyska od niego niż od swojej pięcioletniej córki.

– Nie wiem, panie Monet. Panienka Lindsay przyszła tu sama.

Spojrzenie chłodnych oczu taty przesunęło się na mnie. Tata zazwyczaj cechował się powagą, niezależnie od tego, czy siedział akurat przy stole w jadalni podczas rodzinnej kolacji, czy przebywał w sali zabaw, nadzorując mnie i Michiego. Tutaj, w gabinecie, wrażenie to potęgował mroczny wystrój: cień, głęboki kolor mahoniowych mebli i ich ostre linie, ciężkie zasłony. Zawsze panowała tu przytłaczająca atmosfera, którą dziś pogłębiała jeszcze dodatkowo obecność podejrzanych gości.

Nic więc dziwnego, że przeszedł mnie dreszcz niepokoju.

– Lindsay, gdzie są twoje opiekunki? – Tata przemawiał spokojnym, zrównoważonym głosem, w którym pobrzmiewał chłodny autorytet.

Gdy usłyszałam jego pytanie, wymsknęło mi się znużone westchnienie.

– Dlaczego wszyscy o nie pytają? Tato, przecież wystarczy, że weźmiesz telefon i do którejś zadzwonisz. – Uniosłam brwi, znalazłszy w sobie odwagę, by zabrzmieć przemądrzale: – Od ciebie odbierają zawsze. Robią to bardzo szybko i są wtedy tak śmiesznie przestraszone. Jakby dzwonił do nich wilkołak.

Nawet tata nie zapanował nad kącikiem ust, a ten drgnął mu niemal niezauważalnie. Za to jego goście otwarcie wybuchnęli cichym śmiechem, rozweseleni. W tym ich śmiechu usłyszałam coś szorstkiego i bynajmniej nie serdecznego. Nuty, przez które mocniej zacisnęłam palce na kubku. Chwilowa śmiałość znowu mnie opuściła.

– Wilkołak? – powtórzył pan siedzący w fotelu. – To by chyba nie było z ich strony zbyt mądre, gdyby wierzyły w wilkołaki, prawda?

Przy jego głowie leniwie unosił się dym z cygara. Gdy się uśmiechał, w jego szerokich policzkach robiły się dołki, które absolutnie nie dodawały mu uroku. Wyglądał bardziej jak klaun, tyle że bez charakteryzacji. Nie lubię klaunów, więc odpowiedziałam mu, mając się na baczności:

– Pewnie tak, ale nawet mój młodszy brat wie, że wilkołaki nie istnieją. A on jest małym dzieckiem.

Znowu krótki wybuch wesołości. Najwyraźniej robiłam tu za atrakcję. Ich spotkanie serio musiało być nudne. Sądziłam, że to dobrze, iż rozruszałam towarzystwo, ale tata najwyraźniej miał dość dostarczanej przeze mnie rozrywki.

– Ponawiam pytanie – zaznaczył ostrzegawczo. – Gdzie są twoje opiekunki?

Przestąpiłam z nogi na nogę. Zaczynały mnie boleć ręce.

– No, na tarasie.

– A dlaczego nie jesteś tam z nimi? – zapytał tata. Zerknął przy tym na tarczę zegarka, którego bransoleta była wyeksponowana dzięki podwiniętym rękawom białej koszuli. Tata znał mój plan dnia i na podstawie godziny próbował mniej więcej oszacować, co powinnam właśnie robić.

– Bo piją kawę – odparłam niewinnie.

Mężczyzna przypominający klauna zakrztusił się dymem. Śmiał się i kaszlał, niezwykle rozbawiony.

Spojrzenie bladoniebieskich oczu taty wróciło do twarzy ochroniarza.

– Wyjaśnij to.

Orion bezszelestnie opuścił pomieszczenie. Gdy wyszedł, zorientowałam się, że zamknął za sobą drzwi. Moja droga ucieczki została odcięta. A więc tak czuje się Daktyl, kot mojej cioci Hailie, gdy zamykam się z nim w pokoju, by go złapać i wygłaskać.

Mój mózg tak dobrze rozumiał moją potrzebę opuszczenia gabinetu, że podświadomie zrobiłam krok do tyłu. Tata, niestety, miał inne życzenie.

– Podejdź do mnie.

Wahałam się wystarczająco długo, by mnie ponaglił:

– Lissy.

I poruszył dłonią. Leniwy, choć władczy gest, który przyciągał jak magnes.

Użycie zdrobnienia mojego imienia to sprytny ruch z jego strony. As, którego wyciągał z rękawa koszuli, kiedy potrzebował zwabić mnie do siebie, a widział, że jestem przestraszona i wycofana.

„Lissy” to zwykle był w jego ustach sygnał, że nie jest zły, że będzie dla mnie łagodny i że wcale nie jestem w tarapatach. Tylko czasami, bardzo rzadko, używał „Lissy” jako pułapki, by szybciej uzyskać ode mnie reakcję. Na przykład wtedy, gdy sytuacja była poważna.

Na szczęście tym razem jego „Lissy” okazało się szczere.

Mikstura zakołysała się w kubku. Obeszłam wielkie biurko, ciągle boso. Żałowałam, że zamiast piżamy w żółte słoneczniki nie założyłam jakiejś sukienki, jednej z wielu pięknych miniaturowych kreacji, wiszących w mojej garderobie, które pasowałyby do eleganckich garniturów gości taty.

Podeszłam do niego. Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, by się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Musnął mnie palcami po twarzy i odgarnął z niej włosy, za co byłam mu wdzięczna, bo niemiłosiernie mnie łaskotały. Następnie jego wzrok padł na zawartość kubka. Surowa, poważna mina nie zmieniła się, gdy zobaczył w środku tak niepoważną rzecz jak źdźbła trawy i listki koniczyny.

Chłodne oczy bez słów zażądały wyjaśnień.

– Zrobiłam ci koktajl, żeby ci się lepiej pracowało – powiedziałam. – Był gorący, ale już ostygł, więc ci go przyniosłam.

Jego szczęka się napięła, gdy zapytał ostro:

– Czy bawiłaś się wrzątkiem bez nadzoru dorosłych?

Zmarszczyłam brwi, nie do końca rozumiejąc.

– Hm… – zastanowiłam się. – Nie było pary…

– Słucham? – Tata nadstawił ucho, pochylając się lekko. – Patrz na mnie, Lindsay, dziecko, nie na sufit.

Moje niewinne oczy napotkały zimne spojrzenie taty.

– Nie było pary nad kubkiem.

Starałam się tłumaczyć zrozumiale, ale tata nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Przejechał dłonią po swoich ulizanych włosach, a gdzieś w tle goście znowu tłumili ciche parsknięcia.

Do kogokolwiek tata miał pretensje, nie byłam to ja. Moją twarz rozświetlił szeroki uśmiech, gdy nareszcie sięgnął po kubek. Chętnie mu go oddałam, naprawdę zaczynał mi ciążyć. Ojciec westchnął cicho na widok chwastowej brei. Jego sygnet stuknął głucho o ceramikę, gdy odstawiał naczynie na biurko.

– Dziękuję, że o mnie pomyślałaś.

Mój uśmiech zrobił się tak szeroki, że zaprezentowałam wszystkie zęby, a serce napompowało się radością niczym balon helem – taki sam jak ten, który kilka dni temu w parku kupił mi wujek Shane.

– Proszę, tatuś!

Zadowolona z udanej misji splotłam ręce przed sobą. Radość nie trwała długo, bo przypomniałam sobie, że przecież nie jesteśmy tu sami, i znowu się spłoszyłam. Powolutku zaczęłam wycofywać się do drzwi, jednak tata złapał mnie za dłoń. Wychylił się, by po nią sięgnąć, i bardzo delikatnie pociągnął mnie z powrotem do siebie.

– Dokąd idziesz, Lindsay?

– Eee… – Złapałam palcami rąbek swojej słonecznikowej bluzeczki. – Na dół?

Brew taty powędrowała do góry.

– Bo przecież nie mogę tu sama przychodzić – dodałam.

Mamrotałam, ale w gabinecie panowała cisza, więc towarzyszący nam panowie mnie usłyszeli i wszyscy znowu zareagowali rozbawieniem. Któryś roześmiał się tak mocno, że aż położył dłoń na okrągłym brzuchu, inny tylko parsknął przyjaźnie.

– Mhm, należało pomyśleć o tym wcześniej – mruknął tata, ale znowu: uwagę tę niekoniecznie skierował do mnie, a już na pewno pozbawił ją jakiegokolwiek wyrzutu.

Zakłopotałam się. Dorośli nieraz strasznie ciężko rozumują. To nie był pierwszy raz, gdy ich na tym przyłapałam. Coraz bardziej nerwowo miętosiłam w palcach bawełniany materiał.

Tata nachylił się, by mnie podnieść i posadzić sobie na kolanach. Teraz obejmował mnie jedną ręką na wysokości brzucha. Oparta o niego plecami, poczułam wyraźnie zapach jego mocnej wody kolońskiej. Wykręciłam głowę, by zobaczył moje pytające spojrzenie.

– Nie puszczę cię samej, dopóki się nie dowiem, co dokładnie dzieje się z twoimi nianiami – wytłumaczył.

Westchnęłam głęboko. Moja potylica łupnęła leciutko o jego klatkę piersiową.

– Nic się nie wydarzyło…

– Ma pan przeuroczą córkę, panie Monet – odezwał się mężczyzna z cygarem. – Szczęście, że udało się ją ocalić przed umową Rettera.

Mężczyzna patrzył na mnie, niespiesznie wypuszczając dym z ust. Choć dzieliło nas wielkie biurko, poczułam zbyt intensywny zapach tytoniu i zmarszczyłam nos.

– Zgaś to.

Rozkazy taty charakteryzował ton przywodzący na myśl zimę, ale nie taką, która kojarzy się z sankami, bałwanami i białym puchem, tylko z jeziorem skutym lodem, lawiną i zawiejami. Wcześniej, gdy zwracał się do mnie, wydawało mi się, że jego głos brzmi surowo, ale teraz zrozumiałam, że grubo się myliłam.

– I nie życzę sobie wspominania tego osobnika pod moim dachem – dodał, o ile to możliwe, jeszcze groźniej. Jak dobrze, że znajdowałam się w ramionach taty. Bądź co bądź, to tutaj czułam się najbezpieczniej.

Cygaro zostało natychmiast zduszone w popielniczce. Dym szybko uleciał, ale zapach tytoniu jeszcze przez jakiś czas unosił się w gabinecie.

Zdecydowanie dłużej, niż potrzebowałam, by się znudzić. Zaczęłam wiercić się na kolanach taty, pomału żałując, że tu przyszłam. Trzymał mnie mocno, bym się nie zsunęła, i przez chwilę pomyślałam, że to musi być jakiś rodzaj kary – bardzo łagodnej i dyskretnej. Ot, zjawiłam się w części domu, której nie wolno mi było odwiedzać, więc teraz musiałam znosić to nudne spotkanie, które tata natychmiast wznowił.

Zaczęłam błądzić wzrokiem po gabinecie w poszukiwaniu czegoś – czegokolwiek – co byłoby choć odrobinę mniej nużące niż panowie w garniturach i rozmowa, którą toczyli. Wierciłam się coraz bardziej, zdesperowana, by znaleźć sobie jakąś rozrywkę, aż wreszcie w moje drobne dłonie tata wsunął telefon.

Tak, Vincent Monet należał do obozu rodziców, którzy starali się ograniczać dzieciom ekrany, ale w niektórych sytuacjach robił wyjątki.

– Tylko na chwilę – zastrzegł cicho.

Bardzo rzadko godził się, bym używała jego prywatnego telefonu do zabawy. Telefon Vincenta Moneta nie jest urządzeniem ogólnodostępnym. A jednak tę garstkę gier zainstalował specjalnie dla swoich dzieci, właśnie z myślą o takich chwilach.

Podekscytowana, uruchomiłam jedną z nich, ale niezbyt długo się nią cieszyłam. Spotkanie było tak monotonne, że mimo iż byłam na nim jedynie osobą postronną, szybko zmorzył mnie sen. Zamknęłam oczy, telefon wyślizgnął mi się z rąk i zasnęłam w ojcowskich ramionach.

Obudziłam się, gdy goście wychodzili. Stukot kroków, ostatnie pożegnania rzucone zachrypniętymi głosami. Ciche pobrzękiwanie odstawianych szklanek.

Potarłam piąstkami oczy.

Orion Sloane wrócił już na swój posterunek. Na pewno zdołał przekazać potrzebne informacje. Ziewnęłam i schowałam zaspaną twarz w koszuli taty.

– Pobudka, Lissy.

Zaprotestowałam niewyraźnie.

Palce taty musnęły mój podbródek. Uniosły go, by mógł zajrzeć mi w twarz.

– Jeśli nie wstaniesz teraz, nie zaśniesz wieczorem.

Ten racjonalny argument zadziałałby może na dorosłego, ale nie na pięciolatkę, która miała w nosie, co się będzie działo wieczorem. Tata jednak potrafił stawiać na swoim. Tak bezsprzecznie poprawił mnie sobie na kolanach, że musiałam usiąść na baczność, i natychmiast wydałam z siebie przeciągły, rozpaczliwy jęk.

– Cisza, Lissy – upomniał mnie. Jego głos był stanowczy, choć nadal delikatny.

Powoli brałam się w garść. Nawet wyrwana ze snu pamiętałam, że łagodność taty ma swoje granice. Przeciągnęłam się, stękając nad trudami swojego młodego życia, i wtedy mój wzrok padł na kubek.

Moje powieki rozwarły się szeroko, a palec wskazujący wystrzelił w jego kierunku.

– Jest pusty! – zawołałam.

Przejęta obejrzałam się na tatę. Uniósł kącik ust, najwyraźniej rozbawiony moją zszokowaną miną.

– Co zrobiłeś z koktajlem?

Słowa nie mają takiej mocy, by opisać wybuch fajerwerków szczęścia w moim sercu, gdy tata płynnie i tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz we wszechświecie, skłamał:

– Wypiłem.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji