Sebastian Bergman. Uczeń - Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt - ebook

Sebastian Bergman. Uczeń ebook

Michael Hjorth, Hans Rosenfeldt

4,4

Opis

Uczeń to druga część cyklu kryminalnego z Sebastianem Bergmanem, psychologiem policyjnym i specjalistą od seryjnych morderców.

W Sztokholmie dochodzi do serii brutalnych morderstw, których ofiarami są kobiety. Śledztwo prowadzone przez zespół pod wodzą Torkela Höglunda nie posuwa się naprzód.

Morderstwa w najdrobniejszych szczegółach przypominają zbrodnie popełnione przez Edwarda Hinde, seryjnego mordercę, którego Sebastian Bergman pomógł aresztować piętnaście lat temu. Hinde jednak nadal odsiaduje wyrok. Policja jest przekonana, że ma do czynienia z naśladowcą.

Sebastian Bergman postanawia uczestniczyć w śledztwie. Wkrótce odkrywa, że wszystkie te morderstwa skierowane są przeciwko niemu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 678

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (326 ocen)
187
102
31
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Uczeń" to drugi tom cyklu z Sebastianem Bergmanem. Można by go również nazwać kontynuacją. Wprawdzie, w pierwszej części, zagadka kryminalna, została wyjaśniona do końca, ale autorzy Michael Hjortha i Hans Rosenfeldt, postanowili bardziej rozbudować stronę prywatnego i bardzo osobistego, życia profilera. Co więcej, pokusili się o to, aby na niej oprzeć fabułę. Muszę przyznać, że bardzo ciekawie im to wyszło. Sebastian jest bezrobotny i zdaje sobie sprawę, że musi podjąć szybko jakąś pracę. Niestety, wszędzie już pracował i pozostawił po sobie złe wspomnienia. Bawi się uczuciami kobiet, podczas gdy jego koledzy z policji kryminalnej, są wezwani do kolejnego, bardzo brutalnego morderstwa. W chwili, gdy dochodzą do wniosku, że mają do czynienia z seryjnym mordercą, pojawia się Sebastian, narzucając im pomoc. Psycholog chce za wszelką cenę pracować przy sprawie, gdyż odkrywa dużą zbieżność tych przypadków, z  morderstwami których dokonał Edwarda Hinde przed laty. Jednak Edward wciąż sied...
10
29dan

Dobrze spędzony czas

Świetny kryminał. Czytajcie!
10
Sengatime

Nie oderwiesz się od lektury

Kryminał jak kryminał, ale splecenie wątków kryminalnego, osobnych prywatnych spraw śledczych i relacji/ tarć między nimi - majstersztyk, do tego otwarte zakończenie, sprawiające, że chce się natychmiast dowiedzieć co będzie dalej.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał. Polecam
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Bardzo wciągająca seria.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: LÄRJUNGEN

Redak­cja: Wero­nika Girys-Cza­go­wiec Pro­jekt okładki: Pär Wic­kholm Zdję­cie na okładce: Jacob Lew­kow, Pär Wic­kholm Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski

Copy­ri­ght © Michael Hjorth & Hans Rosen­feldt 2011 Publi­shed by agre­ement with Salo­mons­son Agency Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2022

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie III

ISBN 978-83-8252-365-2

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Kiedy tuż przed wpół do ósmej wie­czo­rem tak­sówka skrę­ciła w Tolléns väg, Richard Gran­lund nie spo­dzie­wał się, że jego dzień może być jesz­cze gor­szy. Czte­ro­dniowy pobyt w Mona­chium i oko­li­cach. Podróż w inte­re­sach. W lipcu Niemcy pra­co­wali w zasa­dzie nor­mal­nie. Od rana do wie­czora miał spo­tka­nia z klien­tami. Fabryki, sale kon­fe­ren­cyjne i całe morze wypi­tej kawy. Był zmę­czony, ale zado­wo­lony. Taśmy trans­por­towe i pro­ce­sowe może nie były sza­le­nie eks­cy­tu­jące – jego praca rzadko budziła zacie­ka­wie­nie, ni­gdy nie sta­wała się natu­ral­nym tema­tem roz­mów przy kola­cjach czy innych oka­zjach towa­rzy­skich – ale sprze­da­wały się nie­źle. Taśmy. Sprze­da­wały się naprawdę dobrze.

Samo­lot z Mona­chium miał wyle­cieć o 9.05. Byłby wów­czas w Sztok­hol­mie dwa­dzie­ścia po jede­na­stej. Zaj­rzałby na chwilę do biura, by spraw­dzić sytu­ację. Do domu dotarłby około pierw­szej. Zamie­rzał zjeść późny lunch z Katha­riną, a potem resztę popo­łu­dnia poświę­cić na pracę w ogro­dzie. Taki był plan.

Dopóki nie usły­szał, że lot o 9.05 na Arlandę jest odwo­łany. Usta­wił się w kolejce do sta­no­wi­ska Lufthansy i dostał miej­sce w samo­lo­cie o 13.05. Jesz­cze cztery godziny na Flu­gha­fen München Franz Josef Strauss. Nie było mu do śmie­chu. Z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji wyjął komórkę i napi­sał SMS-a do Katha­riny. Będzie musiała zjeść lunch bez niego. Ale może zdążą jesz­cze spę­dzić tro­chę czasu w ogro­dzie. Jaka jest pogoda? Może drink na weran­dzie wie­czo­rem? Mógł coś przy­wieźć, miał teraz czas na zakupy.

Katha­rina odpo­wie­działa natych­miast. To przy­kre z tym spóź­nie­niem. Tęskni za nim. Pogoda w Sztok­hol­mie jest wspa­niała, więc drink to świetny pomysł. Liczy na nie­spo­dziankę. Całusy.

Richard udał się do jed­nego ze skle­pów, które na­dal wabiły swoją ofertą tax free, choć był prze­ko­nany, że dla zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści podróż­nych nie miało to już więk­szego zna­cze­nia. Zna­lazł półkę z goto­wymi drin­kami i wziął butelkę, którą znał z tele­wi­zyj­nej reklamy. Mojito Clas­sic.

W dro­dze do Press-Stopu spraw­dził swój lot na tablicy. Gate 26. Potrze­bo­wał dzie­się­ciu minut na doj­ście.

Zamó­wił fili­żankę kawy i kanapkę, potem zajął się prze­glą­da­niem świeżo zaku­pio­nego numeru „Gar­den Illu­stra­ted”. Czas powoli posu­wał się naprzód. Przez kilka minut oglą­dał wystawy skle­pów, kupił jesz­cze jedną gazetę, tym razem o gadże­tach, poszedł do innej kawiarni i wypił butelkę wody mine­ral­nej. Po wizy­cie w toa­le­cie wresz­cie nade­szła pora, żeby udać się do samo­lotu. W pocze­kalni prze­żył kolejne zasko­cze­nie. Samo­lot o 13.05 miał opóź­nie­nie. Nowy boar­ding time 13.40. Wylot był spo­dzie­wany mniej wię­cej o 14.00. Richard znów się­gnął po tele­fon. Poin­for­mo­wał Katha­rinę o dodat­ko­wym spóź­nie­niu i dał wyraz swo­jej zło­ści na samo­loty w ogóle i Lufthansę w szcze­gól­no­ści. Zna­lazł wolne krze­sło i usiadł. Nie dostał żad­nego SMS-a z odpo­wie­dzią.

Zadzwo­nił.

Nikt nie odbie­rał.

Może wybrała się na lunch do mia­sta z kimś innym. Scho­wał komórkę i zamknął oczy. Wku­rza­nie się na tę całą sytu­ację nie miało sensu, i tak nie mógł nic na to pora­dzić.

Za kwa­drans druga młoda kobieta zza kon­tu­aru wezwała pasa­że­rów na pokład, prze­pra­sza­jąc za opóź­nie­nie. Kiedy wszy­scy już sie­dzieli w kabi­nie, po ruty­no­wej pre­zen­ta­cji środ­ków bez­pie­czeń­stwa, któ­rej i tak nikt nie słu­chał, głos zabrał kapi­tan. Jakaś lampka w samo­lo­cie poka­zy­wała błędne war­to­ści. Pro­blem tkwił chyba w samej lampce, ale nie nale­żało ryzy­ko­wać. Obsługa tech­niczna już była w dro­dze, żeby jej się przyj­rzeć. Kapi­tan prze­pro­sił za to utrud­nie­nie i wyra­ził nadzieję na wyro­zu­mia­łość. W samo­lo­cie szybko zro­biło się gorąco. Richard czuł, jak jego wyro­zu­mia­łość i względ­nie dobry humor wypły­wają z niego wraz z potem nasą­cza­ją­cym koszulę na ple­cach i pod pachami. Wresz­cie znów ode­zwał się kapi­tan. Z dobrą wia­do­mo­ścią. Usterka została usu­nięta. I z drugą, tro­chę gor­szą. Prze­ga­pili swój prze­dział cza­sowy i wyglą­dało na to, że muszą prze­pu­ścić jesz­cze dzie­więć samo­lo­tów, ale gdy nadej­dzie ich kolej, wylecą do Sztok­holmu.

Kapi­tan wyra­ził ubo­le­wa­nie.

Wylą­do­wali na Arlan­dzie o 17.20.

Spóź­nieni dwie godziny i dzie­sięć minut.

Albo sześć godzin.

Zależy, jak na to spoj­rzeć.

W dro­dze po bagaż Richard znów zadzwo­nił do domu. Nikt się nie zgło­sił. Spró­bo­wał jesz­cze raz na komórkę Katha­riny. Po pię­ciu sygna­łach włą­czyła się poczta gło­sowa. Pew­nie była w ogro­dzie i nie sły­szała tele­fonu. Richard dotarł do wiel­kiej hali z taśmo­cią­gami baga­żo­wymi. Moni­tor nad taśmą numer trzy infor­mo­wał, że za osiem minut zostaną dostar­czone bagaże z lotu LH2416.

Cze­kali dwa­na­ście minut.

A kwa­drans póź­niej Richard miał pew­ność, że jego walizki tam nie było.

Znów musiał usta­wić się w kolejce, żeby zgło­sić zagi­nię­cie bagażu w okienku Lufthansy. Zosta­wił kwit, podał swój adres i jak naj­lep­szy opis zagi­nio­nej walizki i mógł wresz­cie wyjść do hali przy­lo­tów i poszu­kać tak­sówki. Po wyj­ściu przez waha­dłowe drzwi zde­rzył się z upa­łem. Naprawdę było lato. Zapo­wia­dał się piękny wie­czór. Czuł lekki nawrót dobrego humoru na myśl o drinku z rumem na weran­dzie w pro­mie­niach wie­czor­nego słońca. Sta­nął w kolejce do tak­só­wek. Kiedy wyjeż­dżali z kom­pleksu Arlandy, kie­rowca powie­dział mu, że dzi­siaj na uli­cach Sztok­holmu pano­wało sza­leń­stwo. Kom­pletne sza­leń­stwo. Rów­no­cze­śnie zwol­nił do mniej wię­cej pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę i został wessany w nie­koń­czący się korek samo­cho­dów jadą­cych na połu­dnie drogą E4.

Tak więc kiedy tak­sówka wresz­cie skrę­ciła w Tolléns väg, Richard Gran­lund nie spo­dzie­wał się, że dzi­siaj może go spo­tkać coś jesz­cze gor­szego.

Zapła­cił kartą i prze­szedł przez kwit­nący, zadbany ogród do domu. Aktówkę i pla­sti­kową torbę z butelką zosta­wił przy drzwiach.

– Halo!

Nikt nie odpo­wie­dział. Richard zdjął buty i wszedł do kuchni. Wyj­rzał przez okno, żeby spraw­dzić, czy Katha­riny nie ma w ogro­dzie, ale było tam pusto. Tak samo jak w kuchni. Żad­nej kar­teczki z wyja­śnie­niem. Richard się­gnął po swój tele­fon i spraw­dził, czy nie ma nie­ode­bra­nych połą­czeń albo SMS-ów. Nie było. W domu pano­wała duchota. Słońce grzało nie­stru­dze­nie. Richard otwo­rzył drzwi na werandę i tak zosta­wił, żeby się wie­trzyło. Potem poszedł na górę. Chciał wziąć prysz­nic i się prze­brać. Czuł się brudny, całe ubra­nie miał prze­po­cone. Jesz­cze na scho­dach zdjął kra­wat i zaczął odpi­nać koszulę, ale prze­rwał, kiedy wszedł do sypialni. Katha­rina leżała na łóżku. To było pierw­sze, co zauwa­żył. Potem bły­ska­wicz­nie zare­je­stro­wał jesz­cze trzy rze­czy.

Leżała na brzu­chu.

Była zwią­zana.

Nie żyła.

Wagon metra zatrząsł się pod­czas hamo­wa­nia. Młoda mama z wóz­kiem sto­jąca przed Seba­stia­nem Berg­ma­nem moc­niej chwy­ciła za sta­lowy pręt i ner­wowo rozej­rzała się dokoła. Od chwili kiedy weszła do wagonu przy S:t Erik­splan, była bar­dzo spięta i choć jej pła­czący synek uspo­koił się i zasnął już po paru minu­tach, ona się nie odprę­żyła. Widać było, że nie lubi się tło­czyć z tyloma obcymi oso­bami. Seba­stian widział u niej kilka wyraź­nych oznak. Ewi­dentną próbą zacho­wa­nia nie­na­ru­szo­nej sfery oso­bi­stej było cią­głe prze­su­wa­nie stóp, żeby się z nikim nie zde­rzyć. Kro­pelki potu na gór­nej war­dze. Czujne spoj­rze­nie, które ni­gdzie nie spo­częło na dłu­żej. Seba­stian pró­bo­wał uśmiech­nąć się do niej uspo­ka­ja­jąco, ale ona w odpo­wie­dzi szybko ucie­kła wzro­kiem i na­dal ska­no­wała oto­cze­nie, czujna i spięta. Seba­stian rozej­rzał się zatem po prze­peł­nio­nym wago­nie metra, który znów zatrzy­mał się z meta­licz­nym sykiem w tunelu zaraz za Hötorget. Po kil­ku­mi­nu­to­wym postoju w ciem­no­ści pociąg powoli roz­pę­dził się i popełzł w kie­runku T-Cen­tra­len. Seba­stian zwy­kle sta­rał się nie jeź­dzić metrem, zwłasz­cza w godzi­nach szczytu czy w sezo­nie tury­stycz­nym. To był nie­wy­godny i hała­śliwy śro­dek loko­mo­cji. Za nic w świe­cie nie mógł przy­zwy­czaić się do zbio­ro­wo­ści ludz­kiej z jej wszyst­kimi odgło­sami i dźwię­kami. Prze­waż­nie cho­dził pie­szo lub jeź­dził tak­sówką. Żeby zacho­wać dystans do ludzi. Stać z boku. Tak wła­śnie było przed­tem. Ale teraz nic już nie było tak jak zwy­kle.

Nic.

Seba­stian oparł się o drzwi na końcu i zaj­rzał do następ­nego wagonu. Mógł ją widzieć przez nie­wielką szybę. Jej jasne włosy, pochy­loną twarz. Była pogrą­żona w lek­tu­rze gazety codzien­nej. Uświa­do­mił sobie, że spo­glą­da­jąc na nią, uśmie­cha się sam do sie­bie.

Jak zwy­kle prze­sia­dła się na T-Cen­tra­len. Szyb­kim kro­kiem zeszła po kamien­nych scho­dach do czer­wo­nej linii metra. Nie­trudno było ją śle­dzić. Jeśli tylko zacho­wy­wał odpo­wiedni dystans, zasła­niali go prze­pły­wa­jący po pero­nie pasa­że­ro­wie i tury­ści zapa­trzeni w swoje mapy.

Zacho­wy­wał dystans.

Nie chciał jej zgu­bić.

Ale nie mógł dać się przy­ła­pać.

Nie­ła­two było to wszystko pogo­dzić, ale zaczy­nał nabie­rać wprawy.

Kiedy pięt­na­ście minut póź­niej pociąg czer­wo­nej linii metra zatrzy­mał się na sta­cji Gärdet, Seba­stian odcze­kał chwilę przed wyj­ściem z nie­bie­skiego wago­nika. Musiał być ostroż­niej­szy. Tutaj na pero­nie krę­ciło się mniej ludzi, więk­szość pasa­że­rów wysia­dła na poprzed­niej sta­cji. Seba­stian wybrał wagon przed nią, tak że przy wysia­da­niu była odwró­cona do niego ple­cami. Przy­śpie­szyła kroku i znaj­do­wała się już w poło­wie drogi do rucho­mych scho­dów, kiedy Seba­stian ją zauwa­żył. Także dla kobiety z wóz­kiem Gärdet musiało być sta­cją doce­lową i Seba­stian posta­no­wił trzy­mać się za nią, na wypa­dek gdyby osoba, którą śle­dził, nagle zde­cy­do­wała się odwró­cić. Kobieta nie­śpiesz­nie pchała swój wózek za ludźmi podą­ża­ją­cymi w stronę scho­dów, pew­nie mając nadzieję, że unik­nie tłoku na scho­dach. Gdy Seba­stian tak szedł za jej ple­cami, uświa­do­mił sobie, jak bar­dzo są podobni.

Dwoje ludzi, któ­rzy zawsze chcą utrzy­mać dystans.

Kobieta.

Mar­twa.

We wła­snym domu.

Zwy­kle nie był to wystar­cza­jący powód, żeby wezwać Kra­jową Poli­cję Kry­mi­nalną i zespół Tor­kela Höglunda.

Naj­czę­ściej był to tra­giczny finał rodzin­nej sprzeczki, kłótni o dzieci, dra­matu zazdro­ści, mocno zakra­pia­nego wie­czoru w towa­rzy­stwie, które oka­zało się nie­od­po­wied­nie.

Wszy­scy pra­cu­jący w poli­cji wie­dzieli, że jeśli kobieta zostaje zamor­do­wana w domu, sprawcę naj­czę­ściej znaj­duje się wśród naj­bliż­szej rodziny. Dla­tego nie było nic dziw­nego w tym, że Stina Kau­pin zasta­na­wiała się, czy przy­pad­kiem nie roz­ma­wia z mor­dercą, kiedy tuż po wpół do ósmej ode­brała zgło­sze­nie na numer 112.

– SOS sto dwa­na­ście, co się stało?

– Moja żona nie żyje.

Resztę słów męż­czy­zny trudno było zro­zu­mieć. Jego głos zdra­dzał roz­pacz i szok. Zamilkł na dłuż­szą chwilę, aż Stina pomy­ślała, że się roz­łą­czył. Potem usły­szała, jak tam­ten pró­buje zapa­no­wać nad swoim odde­chem. Stina musiała doło­żyć sta­rań, żeby wydo­być od niego adres. Męż­czy­zna w słu­chawce powta­rzał tylko, że jego żona nie żyje i że jest pełno krwi. Wszę­dzie krew. Czy mogą przy­je­chać? Jak naj­szyb­ciej? Stina miała przed oczami obraz męż­czy­zny w śred­nim wieku z zakrwa­wio­nymi dłońmi, który powoli acz nie­uchron­nie zaczy­nał sobie uświa­da­miać, co zro­bił. W końcu dostała adres w Tum­bie. Popro­siła zgła­sza­ją­cego – domnie­ma­nego mor­dercę – żeby został na miej­scu i nie doty­kał niczego w domu. Wysyła do niego poli­cję i karetkę. Odło­żyła słu­chawkę i prze­ka­zała sprawę dalej poli­cji Södertörn w Hud­dinge, która z kolei wysłała na miej­sce patrol w radio­wo­zie.

Erik Lind­man i Fabian Holst wła­śnie skoń­czyli spo­ży­wać w aucie spóź­niony fast­fo­odowy obiad, kiedy otrzy­mali pole­ce­nie, żeby udać się na Tolléns väg pod numer 19.

Dzie­sięć minut póź­niej byli na miej­scu. Wysie­dli z samo­chodu i przyj­rzeli się domowi. Żaden z nich nie był szcze­gól­nie zain­te­re­so­wany ogrod­nic­twem, ale domy­ślali się, że ktoś zain­we­sto­wał wiele czasu i pie­nię­dzy, żeby osią­gnąć tę ide­al­nie bujną zie­leń, która ota­czała żółty drew­niany dom.

Znaj­do­wali się w poło­wie drogi na ogro­do­wej ścieżce, kiedy drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły. Obaj odru­chowo się­gnęli do kabury na pra­wym bio­drze. Męż­czy­zna sto­jący w drzwiach miał roz­piętą koszulę i spo­glą­dał na umun­du­ro­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy nieco roz­ko­ja­rzo­nym wzro­kiem.

– Karetka nie będzie potrzebna.

Poli­cjanci wymie­nili szyb­kie spoj­rze­nia. Męż­czy­zna naj­wy­raź­niej był pod wpły­wem szoku. Ludzie w szoku dzia­łają według wła­snych zasad. Nie­prze­wi­dy­wal­nie. Nie­lo­gicz­nie. Wpraw­dzie facet w drzwiach spra­wiał wra­że­nie dość wyczer­pa­nego i roz­bi­tego, ale nie zamie­rzali ryzy­ko­wać. Lind­man pod­szedł bli­żej, pod­czas gdy Holst zwol­nił kroku, cały czas trzy­ma­jąc rękę na służ­bo­wej broni.

– Richard Gran­lund? – zapy­tał Lind­man i prze­szedł kilka ostat­nich kro­ków do męż­czy­zny, który stał ze spoj­rze­niem utkwio­nym gdzieś za jego ple­cami.

– Karetka nie będzie potrzebna – powtó­rzył męż­czy­zna swoim bez­barw­nym gło­sem. – Kobieta, z którą roz­ma­wia­łem, powie­działa, że wyśle karetkę. Nie trzeba. Zapo­mnia­łem powie­dzieć, że…

Lind­man wła­śnie zna­lazł się przy nim i ujął go za ramię. Kon­takt fizyczny spra­wił, że męż­czy­zna w drzwiach drgnął i odwró­cił się do niego. Przyj­rzał mu się z wyra­zem zdzi­wie­nia na twa­rzy, jakby pierw­szy raz widział poli­cjanta i dzi­wił się, jak on mógł podejść tak bli­sko.

Nie ma krwi na rękach ani na ubra­niu, odno­to­wał w myślach Lind­man.

– Richard Gran­lund?

Męż­czy­zna ski­nął.

– Wró­ci­łem do domu, a ona tam leżała…

– Skąd pan wró­cił?

– Co?

– Skąd pan wró­cił? Gdzie pan był?

Może to nie był naj­lep­szy moment na prze­słu­chi­wa­nie osoby ewi­dent­nie znaj­du­ją­cej się w sta­nie szoku, ale infor­ma­cje otrzy­mane przy pierw­szym kon­tak­cie będzie można porów­nać z tym, co zezna w dal­szym toku śledz­twa.

– W Niem­czech. Służ­bowo. Mój samo­lot był spóź­niony. Czy raczej… naj­pierw lot został odwo­łany, a potem opóź­niony, a ja jesz­cze musia­łem zostać na lot­ni­sku, bo mój bagaż… – Męż­czy­zna umilkł. Jakby nagle ude­rzyła go jakaś myśl, coś do niego dotarło. Spoj­rzał na Lind­mana nieco przy­tom­niej. – Czy mogłem ją ura­to­wać? Gdy­bym przy­je­chał na czas, wtedy ona by żyła?

To były nor­malne w przy­pad­kach śmierci roz­wa­ża­nia co-by-było-gdyby, Lind­man sły­szał je wiele razy. W wielu spra­wach, przy któ­rych pra­co­wał, ludzie ginęli, bo zna­leźli się w nie­wła­ści­wym cza­sie w nie­wła­ści­wym miej­scu. Prze­cho­dzili przez ulicę aku­rat w chwili, kiedy jechał nią pijak za kół­kiem. Spali w przy­cze­pach kem­pin­go­wych, kiedy z butli z gazem zaczy­nał ulat­niać się gaz. Skra­cali sobie drogę przez tory wła­śnie wtedy, gdy nad­jeż­dżał pociąg. Spa­da­jące prze­wody elek­tryczne, napa­leni bru­talni męż­czyźni, samo­chody po złej stro­nie drogi. Przy­pa­dek, zbieg oko­licz­no­ści. Zapo­mniane klu­cze mogły opóź­nić kogoś o te kilka sekund, któ­rych bra­ko­wało, żeby zdą­żyć prze­do­stać się przez nie­strze­żony prze­jazd kole­jowy. Spóź­niony samo­lot mógł spra­wić, że czy­jaś żona była sama na tyle długo, żeby mor­derca zdą­żył ude­rzyć. Roz­wa­ża­nia co-by-było-gdyby.

Nor­malne w przy­pad­kach śmierci.

Nie­moż­liwe do roz­strzy­gnię­cia.

– Gdzie jest pań­ska żona, panie Gran­lund? – zapy­tał Lind­man spo­koj­nym gło­sem.

Męż­czy­zna w drzwiach zda­wał się namy­ślać nad tym pyta­niem. Musiał prze­sta­wić się ze swo­ich prze­żyć w podróży i ewen­tu­al­nej winy, która nagle na niego spa­dła, na tu i teraz. Na to, co było straszne.

Na to, czemu nie umiał zapo­biec.

W końcu jakoś odna­lazł się w tym wszyst­kim.

– Na górze. – Richard Gran­lund wyko­nał ruch ręką uko­śnie do góry i zaczął pła­kać. Lind­man dał znak kole­dze, żeby poszedł na pię­tro, a sam wpro­wa­dził pła­czą­cego męż­czy­znę do domu. Ni­gdy nie można było i nie powinno się mieć takiej pew­no­ści, ale Lind­man nabrał prze­ko­na­nia, że ten czło­wiek, któ­rego eskor­to­wał do kuchni, obej­mu­jąc go za ramiona, nie jest mor­dercą.

Na dole scho­dów Holst wycią­gnął broń i trzy­mał ją przy udzie. Jeśli ten zdru­zgo­tany męż­czy­zna, któ­rym zaopie­ko­wał się Lind­man, nie był mor­dercą, ist­niało ryzyko, że on, lub ona, co było jed­nak mniej praw­do­po­dobne, na­dal znaj­duje się w domu. Na górze otwo­rzyła się przed nim nie­wielka prze­strzeń. Okna w dachu. Podwójna sofa, tele­wi­zor i odtwa­rzacz Blu-ray. Na ścia­nach półki z książ­kami i fil­mami. Czworo drzwi. Dwoje otwar­tych, dwoje zamknię­tych. Ze szczytu scho­dów Holst widział nogę zamor­do­wa­nej kobiety w sypialni. W łóżku. To zna­czy, że należy zawia­do­mić Kra­jową Poli­cję Kry­mi­nalną, pomy­ślał, szybko zaglą­da­jąc do kolej­nego pokoju z otwar­tymi drzwiami. Gabi­net do pracy. Pusty. Zamknięte drzwi pro­wa­dziły do toa­lety i gar­de­roby. Oba pomiesz­cze­nia były puste. Holst scho­wał broń i pod­szedł do sypialni. Zatrzy­mał się na progu.

Od tygo­dnia w poli­cji krą­żył okól­nik roze­słany przez zespół docho­dze­niowo-śled­czy do spraw zabójstw Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Cho­dziło o zgła­sza­nie im infor­ma­cji na temat przy­pad­ków śmierci, które speł­niały nastę­pu­jące kry­te­ria:

Gdy ofiara została zna­le­ziona w swo­jej sypialni.

Gdy ofiara była zwią­zana.

Gdy ofiara miała pode­rżnięte gar­dło.

Sygnał komórki Tor­kela zakłó­cił ostat­nią zwrotkę grom­kiego Sto lat. Ode­brał, wyco­fu­jąc się do kuchni. W tle roz­brzmie­wało jesz­cze poczwórne „Niech żyje”.

Vilma obcho­dziła uro­dziny.

Trzy­na­ste.

Nasto­latka.

Wła­ści­wie przy­pa­dały w ostatni pią­tek, ale wtedy zapro­siła swoje kole­żanki do kina. Starsi, nudni człon­ko­wie rodziny, jak na przy­kład jej tata, zostali zapro­szeni w inny, zwy­kły wie­czór. Tor­kel wraz z Yvonne kupili córce w pre­zen­cie komórkę. Nową. Wła­sną. Dotych­czas Vilma przej­mo­wała apa­raty po star­szej sio­strze albo po któ­rymś z rodzi­ców, kiedy w pracy wymie­niano im służ­bowe. Teraz dostała nową. Z Andro­idem. Tor­kel pamię­tał, że Billy tak to nazwał, kiedy poma­gał mu wybrać model i markę. Yvonne mówiła, że Vilma od piątku prak­tycz­nie się z nią nie roz­sta­wała.

Kuchenny stół zamie­nił się na ten wie­czór w wystawę pre­zen­tów. Star­sza sio­stra kupiła Vil­mie tusz do rzęs, cień do powiek, błysz­czyk i fluid. Sole­ni­zantka otrzy­mała wszystko już w pią­tek, ale wyło­żyła jesz­cze raz, żeby pochwa­lić się swoim plo­nem. Tor­kel wziął do ręki tusz, który obie­cy­wał dzie­sięć razy buj­niej­sze rzęsy, wsłu­chu­jąc się w infor­ma­cje napły­wa­jące mu do ucha.

Mor­der­stwo. W Tum­bie. Kobieta w sypialni, zwią­zana, z pode­rżnię­tym gar­dłem.

Tor­kel był zda­nia, że Vilma jest jesz­cze o wiele za młoda na maki­jaż, ale usły­szał, że jest jedyną dziew­czynką w szó­stej kla­sie, która się nie maluje, a w siód­mej kla­sie po pro­stu nie­wy­obra­żalne było poka­zać się w szkole bez maki­jażu. Nie opie­rał się więc zbyt długo. Zda­wał sobie sprawę, że czasy się zmie­niają, powi­nien się cie­szyć, że nie musiał toczyć takich dys­ku­sji, kiedy Vilma zaczy­nała czwartą klasę. W jej szkole byli rodzice, któ­rzy musieli. I naj­wy­raź­niej prze­grali.

Wszystko wska­zy­wało na to, że była to trze­cia ofiara.

Tor­kel zakoń­czył roz­mowę, odło­żył mascarę i wró­cił do salonu.

Zawo­łał Vilmę, która roz­ma­wiała z bab­cią i dziad­kiem. Nie wyglą­dała na nie­za­do­wo­loną, że musi prze­rwać roz­mowę z parą sta­rych ludzi. Pode­szła do Tor­kela z wycze­ki­wa­niem w oczach, jakby spo­dzie­wała się, że przy­go­to­wał w kuchni jakąś nie­spo­dziankę.

– Muszę jechać, kocha­nie.

– Czy to z powodu Kri­stof­fera?

Tor­kel potrze­bo­wał kilku sekund, żeby zro­zu­mieć sens tego pyta­nia. Kri­stof­fer był nowym face­tem Yvonne. Spo­ty­kali się od kilku mie­sięcy, jak się dowie­dział. Dzi­siaj po raz pierw­szy go zoba­czył. Nauczy­ciel lice­alny. Pod pięć­dzie­siątkę. Roz­wie­dziony, dzieci zostały przy żonie. Spra­wiał sym­pa­tyczne wra­że­nie. Tor­kel nawet przez moment nie pomy­ślał, że ich spo­tka­nie może zostać ode­brane jako krę­pu­jące, nie­przy­jemne czy w jaki­kol­wiek inny spo­sób pro­ble­ma­tyczne, dla­tego nie od razu pojął pyta­nie córki. Vilma naj­wy­raź­niej ode­brała jego krótki namysł jako potwier­dze­nie swo­ich przy­pusz­czeń.

– Mówi­łam jej, żeby go nie zapra­szała – dodała z mar­kotną miną.

Tor­kel poczuł przy­pływ czu­ło­ści dla córki. Chciała go chro­nić. Miała trzy­na­ście lat i już chciała oszczę­dzić mu pro­ble­mów ser­co­wych. W jej świe­cie to przy­pusz­czal­nie bar­dzo nie­wy­godna sytu­acja. Na pewno nie chcia­łaby spo­tkać swo­jego daw­nego chło­paka z jakąś inną dziew­czyną. O ile był w jej życiu jakiś chło­pak. Tor­kel nie miał pew­no­ści. Pogła­dził ją czule po policzku.

– Muszę iść do pracy. To nie ma nic wspól­nego z Kri­stof­fe­rem.

– Na pewno?

– Jak naj­bar­dziej. Musiał­bym poje­chać, nawet gdy­by­śmy tu byli tylko we dwójkę. Wiesz, jak to jest.

Vilma ski­nęła głową. Miesz­kała z nim dosta­tecz­nie długo i pamię­tała, że zni­kał, kiedy to było konieczne, i nie wra­cał tak długo, jak było potrzeba.

– Ktoś umarł?

– Tak.

Tor­kel nie chciał opo­wia­dać wię­cej. Na samym początku posta­no­wił, że nie będzie osobą, która zdo­bywa uwagę dzieci opo­wia­da­niem sen­sa­cyj­nych czy śmiesz­nych histo­rii ze swo­jej pracy. Vilma o tym wie­działa. Nie pytała więc dalej, tylko znów ski­nęła głową. Tor­kel spoj­rzał na nią poważ­nie.

– Myślę, że to dobrze, że mama kogoś spo­tkała.

– A dla­czego?

– Dla­czego nie? Tylko z tego powodu, że już nie jest ze mną, nie musi być samotna.

– A ty spo­tka­łeś kogoś?

Tor­kel zawa­hał się na chwilę. Co ma powie­dzieć? Przez dłuż­szy czas był w pewien spo­sób zwią­zany z Ursulą, swoją zamężną kole­żanką z pracy, ale ni­gdy nie okre­ślili, co to tak naprawdę było. Sypiali ze sobą, kiedy mieli śledz­twa wyjaz­dowe. Ni­gdy w Sztok­hol­mie. Żad­nych wspól­nych kola­cji ani codzien­nych roz­mów o spra­wach pry­wat­nych czy oso­bi­stych. Seks i oma­wia­nie pracy. To wszystko. A teraz nie było nawet tego. Kilka mie­sięcy temu włą­czył do swo­jego zespołu daw­nego kolegę Seba­stiana Berg­mana i od tego czasu z Ursulą łączyła go tylko praca. To męczyło Tor­kela. Bar­dziej, niż był skłonny przy­znać. Nie cho­dziło o to, że ich rela­cja, czy jak też to nazwać, dzia­łała ewi­dent­nie na zasa­dach Ursuli, z tym mógł się pogo­dzić, ale po pro­stu mu jej bra­ko­wało. Bar­dziej, niż się spo­dzie­wał. Na domiar złego wyglą­dało na to, że znów była bli­żej ze swoim mężem Mic­kem. Nawet spę­dzili razem week­end w Paryżu kilka tygo­dni temu.

Więc czy on kogoś spo­tkał?

Wła­ści­wie nie, a nie chciał się pod­jąć tłu­ma­cze­nia nasto­latce zło­żo­no­ści tej rela­cji.

– Nie – odpo­wie­dział w końcu. – Nie spo­tka­łem nikogo. Ale teraz naprawdę muszę jechać.

Przy­tu­lił córkę. Mocno.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – szep­nął. – Kocham cię.

– Ja też cię kocham – odpo­wie­działa dziew­czynka. – I moją komórkę. – Przy­ci­snęła swoje świeżo nabłysz­czone usta do jego policzka.

Na twa­rzy Tor­kela na­dal gościł uśmiech, kiedy wsia­dał do samo­chodu i ruszał w stronę Tumby.

Zadzwo­nił do Ursuli.

Była już w dro­dze.

Już w aucie Tor­kel uświa­do­mił sobie, że ma nadzieję, iż to okaże się czymś innym. Ktoś inny. Że nie będzie żad­nego związku z tam­tymi zamor­do­wa­nymi kobie­tami. Że to będzie pierw­szy raz. Ale tak nie było. Zro­zu­miał to, kiedy zaj­rzał do sypialni.

Nylo­nowe poń­czo­chy. Koszula nocna. Uło­że­nie.

To była trze­cia.

Okre­śle­nie „od ucha do ucha” nie wystar­czyło, żeby opi­sać ranę zie­jącą w gar­dle. Raczej z jed­nej strony krę­go­słupa na drugą. Jak przy otwie­ra­niu puszki, kiedy zosta­wia się mały nie­roz­cięty kawa­łe­czek, żeby móc odgiąć wieczko. Kobieta miała nie­mal odciętą głowę. Sprawca musiał użyć potęż­nej siły, żeby zadać jej takie obra­że­nia. Wszę­dzie było pełno krwi, wysoko na ścia­nach, na pod­ło­dze.

Ursula już zaczęła foto­gra­fo­wać. Ostroż­nie poru­szała się po całym pokoju, pil­nu­jąc, żeby nie nadep­nąć na krew. Zawsze gdy tylko mogła, była pierw­sza na miej­scu zbrodni. Pod­nio­sła wzrok, ski­nęła mu na powi­ta­nie i dalej pstry­kała. Tor­kel zadał jej pyta­nie, na które znał już odpo­wiedź.

– Ten sam?

– Abso­lut­nie.

– Po dro­dze dzwo­ni­łem znów do Lövhagi. Dalej sie­dzi tam, gdzie sie­dział.

– To chyba już wie­dzie­li­śmy, prawda?

Tor­kel ski­nął. Sto­jąc w drzwiach do sypialni i patrząc na zamor­do­waną kobietę, pomy­ślał, że ta sprawa mu się nie podoba. Stał już w innych drzwiach do innych sypialni i widział inne kobiety w noc­nych koszu­lach, z dłońmi i sto­pami spę­ta­nymi parą nylo­no­wych poń­czoch, zgwał­cone i z pode­rżnię­tym gar­dłem. W 1995 roku zna­leźli pierw­szą. Potem były jesz­cze trzy, zanim późną wio­sną następ­nego roku udało się ująć mor­dercę.

Hinde został ska­zany na karę doży­wot­niego wię­zie­nia w zakła­dzie kar­nym Lövhaga.

Nawet nie odwo­łał się od wyroku.

Sie­dział tam na­dal.

Ale nowe ofiary były nie­mal iden­tycz­nymi kopiami ofiar jego daw­nych zbrodni. Dło­nie i stopy zwią­zane w taki sam spo­sób. Bru­talne obra­że­nia na szyi. Nawet nie­bie­ski odcień wzoru na bia­łej koszuli noc­nej był taki sam. Zna­czyło to, że szu­kali nie tylko seryj­nego mor­dercy, był to wręcz copy­cat. Ktoś z jakichś powo­dów kopio­wał zabój­stwa sprzed pięt­na­stu lat. Tor­kel zaj­rzał do swo­jego notesu, potem znów zwró­cił się do Ursuli. Też zaj­mo­wała się tą sprawą z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ona, Seba­stian i Trolle Her­mans­son, który teraz był na przy­mu­so­wej eme­ry­tu­rze.

– Mąż dostał odpo­wiedź na SMS-a około dzie­wią­tej rano, ale o pierw­szej już nie – powie­dział Tor­kel.

– To się może zga­dzać. Została zamor­do­wana od pię­ciu do pięt­na­stu godzin temu.

Tor­kel ski­nął. Wie­dział, że Ursula się nie myli. Gdyby zapy­tał, wska­za­łaby, że rigor mor­tis nie dotarł do nóg, nie wystą­piła jesz­cze auto­liza, widoczne były livo­res. Wymie­ni­łaby też masę innych słów z żar­gonu leka­rzy sądo­wych, któ­rego mimo tylu lat spę­dzo­nych w poli­cji Tor­kel nie miał ochoty się uczyć. Jeśli się pytało, umieli to wyja­śnić rów­nież nor­mal­nym języ­kiem.

Ursula wierz­chem dłoni otarła pot z czoła. Na pię­trze było o kilka stopni cie­plej niż na dole. Czerw­cowe słońce przy­grze­wało przez cały dzień. W pokoju brzę­czały muchy, zwa­bione przez krew i nie­wi­doczny jesz­cze dla oka, ale już postę­pu­jący roz­kład.

– Koszula nocna? – zapy­tał Tor­kel, rzu­ciw­szy ostat­nie spoj­rze­nie na łóżko.

– A co z koszulą? – Ursula opu­ściła apa­rat i przyj­rzała się nie­mod­nemu baweł­nia­nemu ubra­niu.

– Jest opusz­czona.

– To mógł być mąż. Chciał ją osło­nić.

– Zapy­tam, czy jej doty­kał.

Tor­kel opu­ścił swoje miej­sce na progu sypialni. Musi wró­cić do zroz­pa­czo­nego męża w kuchni. Naprawdę nie lubił tej sprawy.

Wysoki męż­czy­zna prze­spał kilka godzin. Wró­cił do domu i padł na łóżko. Zawsze tak robił. Rytu­ały. Adre­na­lina pły­nęła w jego ciele. Nie wie­dział do końca, jak to się działo, ale potem czuł się tak, jakby przez ten krótki czas aktyw­no­ści zużył zapasy ener­gii na cały tydzień. Ale teraz już nie spał. Dzwo­nił budzik. Przy­szła pora na dzia­ła­nie. Znowu. Wstał z łóżka. Miał jesz­cze tyle do zro­bie­nia. I wszystko koniecz­nie trzeba wyko­nać we wła­ściwy spo­sób. O wła­ści­wej porze. We wła­ści­wej kolej­no­ści.

Rytu­ały.

Bez nich wszystko zamie­ni­łoby się w chaos. Chaos i prze­ra­że­nie. Rytu­ały dawały poczu­cie kon­troli. Rytu­ały spra­wiały, że zło nie było tak cał­kiem złe. Ból był mniej bole­sny. Rytu­ały odpę­dzały mrok.

Męż­czy­zna pod­łą­czył apa­rat cyfrowy Nikon do kom­pu­tera i wpraw­nie zała­do­wał trzy­dzie­ści sześć zdjęć.

Pierw­sze przed­sta­wiało pła­czącą kobietę z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi, żeby zasło­nić nagie piersi, jak stoi i czeka, aż on da jej koszulę. Z jed­nej dziurki nosa krew spły­wała jej na dolną wargę. Dwie kro­pelki musnęły jej lewą pierś i zosta­wiły czer­wone ślady, jak deszcz na szy­bie. Naj­pierw nie chciała się roze­brać. Wyda­wało jej się, że ubra­nie ją osłoni. Że ją ura­tuje.

Na trzy­dzie­stym szó­stym i ostat­nim zdję­ciu patrzyła pustym wzro­kiem w obiek­tyw. Uklęk­nął przy łóżku i nachy­lił się tak bli­sko, że czuł cie­pło krwi sączą­cej się z wiel­kiej rany w szyi. Więk­sza część krwi już wycie­kła z ciała albo została wchło­nięta przez pościel i mate­rac.

Spraw­dził szybko pozo­stałe zdję­cia. Wkła­da­nie koszuli. Poń­czo­chy. Węzły. Ścią­gnięte majtki. Przed aktem. Po akcie. Nóż i jego dzieło.

Prze­ra­że­nie.

Świa­do­mość.

Rezul­tat.

Wszystko wyglą­dało dobrze. Wyko­rzy­sta wszyst­kie trzy­dzie­ści sześć. Tak było naj­le­piej. Mimo nie­ogra­ni­czo­nej pojem­no­ści apa­ratu cyfro­wego chciał się trzy­mać ram wyzna­czo­nych przez dawne rolki kli­szy foto­gra­ficz­nej. Trzy­dzie­ści sześć zdjęć. Nie mniej. Nie wię­cej.

Rytu­ały.

Billy klę­czał przy drzwiach wej­ścio­wych i badał zamek, kiedy Tor­kel zszedł po scho­dach na par­ter. Zwró­cił się do szefa.

– Nie ma śla­dów mani­pu­lo­wa­nia, z tego, co widzę. Wszystko wska­zuje na to, że został wpusz­czony.

– Drzwi na werandę zasta­li­śmy otwarte – przy­po­mniał mu Tor­kel.

– Mąż je otwo­rzył po powro­cie do domu. – Billy ski­nął głową. – Mówił, że były zamknięte na klucz.

– Czy jest tego pewien? Spra­wiał wra­że­nie nie­zbyt przy­tom­nego po tym szoku.

– Brzmiało pew­nie…

– Zapy­tam go jesz­cze raz. Gdzie jest Vanja?

– W ogro­dzie. Wła­śnie dotarła.

– W gabi­ne­cie na górze stoi kom­pu­ter. – Tor­kel ski­nie­niem wska­zał schody, po któ­rych wła­śnie zszedł. – Zabierz­cie go i sprawdź­cie, czy da się coś zna­leźć. Naj­le­piej coś, co połą­czy­łoby ją z tam­tymi ofia­rami.

– A więc to jest trze­cia?

– Wiele na to wska­zuje.

– Czy będziemy potrze­bo­wali pomocy, czy raczej…?

Billy nie dokoń­czył pyta­nia. Tor­kel domy­ślił się, że tak naprawdę chciał spy­tać: Czy sko­rzy­stamy z pomocy Seba­stiana Berg­mana? Jemu też ta myśl przy­szła już do głowy, ale natych­miast ją odrzu­cił. Wady tego roz­wią­za­nia były oczy­wi­ste i nie rów­no­wa­żyły ewen­tu­al­nych korzy­ści, ale tak myślał przed­tem.

Zanim zna­leźli trze­cią.

– Zoba­czymy.

– Chcia­łem powie­dzieć, że bio­rąc pod uwagę, kogo on kopiuje…

– Już mówi­łem, zoba­czymy.

Z tonu jego głosu Billy domy­ślił się, że na razie nie powi­nien wię­cej pytać. Billy rozu­miał fru­stra­cję Tor­kela. Nie mieli żad­nych śla­dów. A raczej mieli ich całą masę. Odci­ski pal­ców, ślady buta, spermę i włosy, ale mimo to nie byli ani o krok bli­żej uję­cia mor­dercy niż dwa­dzie­ścia dzie­więć dni temu, kiedy zna­le­ziono pierw­szą kobietę zwią­zaną i zamor­do­waną w taki sam spo­sób. Sprawca wręcz non­sza­lancko nie przej­mo­wał się zosta­wia­nymi przez sie­bie śla­dami, ponie­waż musiał wie­dzieć, że nie figu­ruje w żad­nych kar­to­te­kach. Był zbyt dobrze zor­ga­ni­zo­wany, żeby dopu­ścić do takiego nie­dbal­stwa. A więc nie­ka­rany, w każ­dym razie nie za więk­sze prze­stęp­stwa. Ale lubiący ryzyko. Lub zmu­szony, żeby je podej­mo­wać. Oby­dwie moż­li­wo­ści budziły nie­po­kój. To zna­czyło, że z dużym praw­do­po­do­bień­stwem zaata­kuje jesz­cze raz.

– Weź Vanję i przej­rzyj­cie wszystko jesz­cze raz.

Gdyby tylko udało się odkryć powią­za­nia mię­dzy ofia­rami, to już zna­czy­łoby bar­dzo dużo. Wtedy można by dowie­dzieć się cze­goś o mor­dercy i stwo­rzyć krąg podej­rza­nych. Naj­gor­sze byłoby, gdyby wybie­rał kobiety przy­pad­kowo. Gdyby było tak, że widział je na ulicy, śle­dził, roz­pra­co­wy­wał, pla­no­wał i cze­kał na odpo­wiedni moment. Jeśli dzia­łał wła­śnie w ten spo­sób, nie mieli szans go zła­pać, zanim nie popełni błędu. A na razie nie popeł­nił jesz­cze żad­nego.

Billy wszedł na górę kil­koma wiel­kimi kro­kami, zaj­rzał szybko do sypialni, gdzie na­dal pra­co­wała Ursula, i wszedł do gabi­netu. Pokój był nie­zbyt duży. Miał może sześć metrów kwa­dra­to­wych. W kącie biurko z biu­ro­wym krze­słem. Pod biur­kiem płyta z pleksi, żeby nie nisz­czyć par­kietu kół­kami. Niska ława, a na niej dru­karka, modem, router, papier i inne mate­riały biu­rowe. Na ścia­nie nad biur­kiem wisiała ramka na osiem zdjęć. Ofiara – miała na imię Katha­rina, przez „th”, o ile Billy dobrze zapa­mię­tał – sama na jed­nym ze zdjęć, uśmiech­nięta do obiek­tywu, z tyłu jabłoń, na ciem­nych wło­sach słom­kowy kape­lusz, biała let­nia sukienka. Jak z reklamy szwedz­kiego lata. Może to był Österlen. Męż­czy­zna – Richard – też był sam na jed­nym ze zdjęć. Sie­dział na rufie żaglówki. Oku­lary sło­neczne, mocna opa­le­ni­zna, sku­pie­nie. Na pozo­sta­łych sze­ściu zdję­ciach byli razem. Przy­tu­leni, sple­ceni w uści­sku, roze­śmiani. Naj­wy­raź­niej dużo podró­żo­wali. Jedno ze zdjęć zostało zro­bione na plaży o olśnie­wa­jąco bia­łym pia­sku z pal­mami w tle, na dwóch innych Billy zdo­łał roz­po­znać Nowy Jork i Kuala Lum­pur. Chyba nie mieli dzieci.

Przy­naj­mniej tym razem nikt nie stra­cił matki.

Stał jesz­cze chwilę przed zdję­ciami. Wpa­try­wał się w czułe uśmie­chy dwojga ludzi. Na wszyst­kich zdję­ciach byli objęci. Może po pro­stu zawsze pozo­wali w ten spo­sób do zdjęć. A może to była tylko gra, żeby poka­zać światu, jak wspa­niale im jest razem. Choć nic na to nie wska­zy­wało, raczej wyglą­dali na auten­tycz­nie zako­cha­nych, kiedy tak stali przed obiek­ty­wem sple­ceni ramio­nami. Billy po pro­stu nie mógł się ode­rwać od zdjęć pary. Coś w nich go poru­szyło, może to szczę­ście, jakim pro­mie­nieli. Spra­wiali wra­że­nie takich rado­snych. Tak zako­cha­nych. Tak bar­dzo żywych. Billy ni­gdy nie prze­ży­wał tych rze­czy aż tak. Bez pro­blemu potra­fił zacho­wać pro­fe­sjo­nalny dystans do ofiary. Oczy­wi­ście zawsze jakoś to na niego wpły­wało, cier­piał razem z bli­skimi ofiary, ale ostrze smutku nie się­gało aż tak głę­boko. Wie­dział dosko­nale, dla­czego tym razem było ina­czej. Wła­śnie spo­tkał osobę, któ­rej wesołe spoj­rze­nie i kuszący uśmiech przy­po­mi­nały kobietę ze zdjęć. To spra­wiało, że tra­ge­dia sta­wała się peł­no­wy­mia­rowa i rze­czywista. Pomy­ślał o My. Jak dzi­siaj rano odsu­nęła koł­drę i sen­nie go objęła. Jak pró­bo­wała go namó­wić, żeby u niej został jesz­cze krótką chwilę, i jesz­cze jedną, aż minie cały ranek. Obraz uśmiech­nię­tej My paso­wał do tych roman­tycz­nych zdjęć na ścia­nie, ale w żad­nym razie nie paso­wał do tej gro­te­skowo powy­krę­ca­nej, zwią­za­nej i zgwał­co­nej kobiety z sąsied­niego pokoju. A jed­nak to była ta sama kobieta. Przez sekundę zda­wało mu się, że to My leży twa­rzą do dołu w ogrom­nej kałuży krwi. Odwró­cił głowę, szybko zamknął oczy. Taki strach nie nawie­dzał go ni­gdy przed­tem.

Ni­gdy.

I nie wolno mu było znów się do niego zbli­żyć. Wie­dział o tym. Ni­gdy nie może dopu­ścić do sie­bie prze­mocy i lęku, nie może pozwo­lić, by go zatruły. To znisz­czy­łoby jego miłość. Uczy­ni­łoby ją lękliwą i wiecz­nie nie­spo­kojną. Potrzeba utrzy­ma­nia dystansu mię­dzy życiem pry­wat­nym a pracą była dla niego w tej chwili jasna jak słońce, bez tego dystansu stra­ciłby wszystko. Mógł ją obej­mo­wać, mocno trzy­mać, ale ni­gdy nie mógł dzie­lić z nią tych uczuć. Były zbyt mroczne i głę­bo­kie, żeby wpro­wa­dzać je do ich związku. Kiedy wróci do domu, będzie ją długo trzy­mał w ramio­nach. Bar­dzo długo. Ona zapyta dla­czego. Wtedy będzie musiał skła­mać. Nie­stety. Ale nie chciał poka­zy­wać jej prawdy. Billy odwró­cił się, wziął z biurka lap­top i zszedł na dół, żeby zna­leźć Vanję.

Wysoki męż­czy­zna wpi­sał do kom­pu­tera pole­ce­nie wydru­ko­wa­nia wszyst­kich zdjęć i dru­karka natych­miast odpo­wie­działa pra­co­wi­tym pomru­ki­wa­niem. Pod­czas gdy zdję­cia się dru­ko­wały na błysz­czą­cym papie­rze o wymia­rach 10 na 15, utwo­rzył na pul­pi­cie nowy fol­der na zdję­cia, sko­pio­wał je do niego, wszedł na chro­nioną hasłem dostępu stronę, zalo­go­wał się jako admi­ni­stra­tor i dodał fol­der. Strona miała nie­wiele mówiący adres fygorh.se. Wła­ści­wie była to przy­pad­kowa kom­bi­na­cja liter stwo­rzona po to, żeby nie mogła zna­leźć się w czo­łówce tra­fień żad­nej wyszu­ki­warki. Gdyby wbrew ocze­ki­wa­niom zabłą­kał się tutaj ktoś nie­po­żą­dany, to napo­tka źle zapro­jek­to­waną stronę, kiep­sko podany tekst, pra­wie nie­czy­telny na barw­nym i migo­czą­cym tle. Tek­sty, w któ­rych co jakiś czas zmie­niały się czcionka i kolor, sta­no­wiły frag­menty ksią­żek, rapor­tów komi­sji pań­stwo­wych, roz­praw, innych stron inter­ne­to­wych albo bez­sen­sowny beł­kot, bez aka­pi­tów czy nawet spa­cji. Cza­sem tu czy tam, zupeł­nie bez związku z tre­ścią, poja­wiały się dziwne zdję­cia lub rysunki. Strona wyglą­dała jak digi­talna wer­sja owych kom­plet­nych bzdur wypi­sy­wa­nych cza­sami na wia­tach auto­bu­so­wych czy sta­cjach trafo, będą­cych dzie­łem kogoś, kto nie umiał się zde­cy­do­wać na jeden wariant, tylko chciał wypró­bo­wać wszyst­kie w jed­nym miej­scu. Nikt nie był w sta­nie skon­cen­tro­wać się na tej stro­nie przez dłuż­szą chwilę. Zamó­wił sta­ty­stykę odwie­dzin. Spo­śród sie­dem­dzie­się­ciu trzech osób, które z nie­zna­nych powo­dów tra­fiły na tę stronę, naj­dłu­żej zaba­wił gość, który zatrzy­mał się tu na minutę i dwa­dzie­ścia sześć sekund. Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nikt nie dał rady kli­kać aż do pią­tej strony ani nie zauwa­żył małego czer­wo­nego guzika, który był tam umiesz­czony, w samym środku tek­stu o ozna­cza­niu budowli zabyt­ko­wych w gmi­nie Katri­ne­holm. Po klik­nię­ciu w ten guzik otwie­rała się nowa strona, wyma­ga­jąca hasła i loginu. Dalej znaj­do­wał się fol­der ze zdję­ciami, które wła­śnie tam umie­ścił. Fol­der miał nic nie­mó­wiącą nazwę: „3”.

Dru­karka zakoń­czyła pracę. Wyjął zdję­cia. Przej­rzał je i poli­czył. Wszyst­kie trzy­dzie­ści sześć. Wziął wielki spi­nacz do papieru i ści­snął nimi zdję­cia u góry. Potem prze­szedł na drugą stronę pokoju, gdzie na ścia­nie wisiała wielka płyta kor­kowa, i zawie­sił spi­nacz ze zdję­ciami na gwoź­dziu w pra­wym gór­nym rogu płyty. Nad gwoź­dziem wid­niała cyfra „3” w kółku, nama­lo­wana czar­nym pisa­kiem. Rzu­cił szyb­kie spoj­rze­nie na zdję­cia wiszące powy­żej, na gwoź­dziach opi­sa­nych „1” i „2”. Kobiety. W swo­ich sypial­niach. Pół­na­gie. Zapła­kane. Prze­ra­żone. Spi­nacz po lewej stro­nie zawie­rał tylko trzy­dzie­ści cztery zdję­cia. Dwa mu nie wyszły. Przed aktem. Był zbyt roz­go­rącz­ko­wany. Odszedł od rytu­ału. Prze­kli­nał się za to. Przy­się­gał sobie na wszyst­kie świę­to­ści, że to się ni­gdy nie powtó­rzy. Ale już drugi plik zawie­rał wła­ściwą liczbę zdjęć. Teraz znów pod­niósł apa­rat do oczu i zro­bił zdję­cie płyty wraz z jej maka­bryczną zawar­to­ścią. Pierw­sza faza zakoń­czona. Odło­żył apa­rat na biurko i się­gnął po czarną torbę spor­tową, sto­jącą na pod­ło­dze tuż przy drzwiach.

Wyszedł z nią do kuchni.

Posta­wił torbę na pustym kuchen­nym stole, odsu­nął zamek i wyjął pla­sti­kową torebkę oraz kawa­łek kar­tonu z opa­ko­wa­nia poń­czoch, któ­rych uży­wał. Phi­lippe Mati­gnon Noblesse 50 Cam­mello jasny brąz.

Jak zwy­kle.

Jak zawsze.

Otwo­rzył szafkę pod zle­wem, wrzu­cił opa­ko­wa­nie do kubła i zamknął drzwiczki. Wró­cił do torby, wyjął nóż w pla­sti­ko­wej torebce, wycią­gnął go, wło­żył do zlewu, potem znów otwo­rzył drzwiczki pod zle­wem i wyrzu­cił zakrwa­wioną torebkę. Zamknął szafkę i odkrę­cił kran. Let­nia woda spły­wała po sze­ro­kim ostrzu. Zakrze­pła krew zaczy­nała się odry­wać od metalu i spły­wała lewo­skręt­nym wirem do kana­li­za­cji. Ujął nóż za trzo­nek i odwró­cił. Kiedy już prze­stał ocie­kać krwią, męż­czy­zna wziął płyn do naczyń i szczotkę, żeby doczy­ścić go do końca. Potem sta­ran­nie wytarł ostrze i wło­żył nóż z powro­tem do torby. Otwo­rzył trze­cią szu­fladę od góry w rzę­dzie szu­flad koło kuchenki i wyjął rolkę trzy­li­tro­wych wor­ków do zamra­ża­nia. Ode­rwał jeden worek, odło­żył rolkę, zasu­nął szu­fladę, a worek wło­żył do torby obok noża. Potem wyszedł z kuchni.

Billy obszedł dom dookoła i zna­lazł Vanję na traw­niku. Stała zwró­cona ple­cami do werandy i okien z wiel­kimi szy­bami. Przed nią roz­po­ście­rał się zadbany traw­nik ogra­ni­czony dwiema raba­tami kwia­to­wymi. Billy nie znał nazwy żad­nej rośliny, ale był pewien, że to nie bujne kwie­cie przy­cią­gało uwagę Vanji.

– Jak tam?

Vanja drgnęła. Nie sły­szała jego kro­ków.

– Nie zosta­wił tu swo­jej wizy­tówki, jeśli to masz na myśli.

– Okej… – Billy cof­nął się kawa­łek.

Vanja uświa­do­miła sobie, że jej odpo­wiedź zabrzmiała zaska­ku­jąco szorstko. Pyta­nie kolegi może wcale nie doty­czyło pracy. Prze­cież ją znał. Znał dobrze. Wie­dział, jak nie­na­wi­dzi tego rodzaju zbrodni. Nie z powodu krwi i prze­mocy sek­su­al­nej. Widziała już gor­sze rze­czy. Ale to była kobieta.

Mar­twa.

We wła­snym domu.

Kobiety nie powinny być gwał­cone i mor­do­wane w swo­ich domach. I tak zawsze i wszę­dzie były nara­żone na nie­bez­pie­czeń­stwo. Naj­le­piej powinny się prze­bie­rać, kiedy wie­czo­rem wra­cały z klubu do domu. Powinny uni­kać przejść pod­ziem­nych, par­ków i mało uczęsz­cza­nych dróg. Nie cho­dzić z iPo­dem i muzyką w uszach. Nie mogły poru­szać się swo­bod­nie, miały ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Przy­naj­mniej w domu powinny czuć się bez­piecz­nie.

Odprę­żone.

Pewne.

– Zna­la­złam to – powie­działa Vanja, cofa­jąc się do werandy.

Billy poszedł za nią. Weszli na ciśnie­niowo impre­gno­wane deski, minęli cztery wikli­nowe fotele i stół ze zło­żo­nym zie­lo­nym para­so­lem w środku, który Billy’emu koja­rzył się raczej z uliczną kawiar­nią niż werandą domu, pode­szli do dwóch leża­ków z bia­łego drewna, na któ­rych przy­pusz­czal­nie wła­ści­ciele prze­sia­dy­wali w zacho­dzą­cym słońcu, każde z drin­kiem w dłoni.

– Tutaj. – Vanja wska­zała okno z lewej strony.

Billy spoj­rzał w tę stronę. Za szybą roz­po­ście­rała się znaczna część par­teru. Zoba­czył Tor­kela pogrą­żo­nego w roz­mo­wie z Richar­dem Gran­lun­dem, widział tech­ni­ków bada­ją­cych resztę domu, ale chyba nie o to Vanji cho­dziło.

– Ale co? – zapy­tał.

– Tutaj – powtó­rzyła, wska­zu­jąc pal­cem. Tym razem bar­dziej pre­cy­zyj­nie, żeby Billy zoba­czył. Prak­tycz­nie miał to przed oczami. Odcisk na szy­bie, nie­mal kwa­dra­towa plama o powierzchni kilku cen­ty­me­trów, a poni­żej jesz­cze mniej­sza kropka. Ślady te były oto­czone z obu stron pla­mami w kształ­cie pół­księ­życa. Lewa zakrzy­wiona w prawo, prawa w lewo, jak nawiasy wokół pozo­sta­łych odci­sków. Billy od razu domy­ślił się, co to było. Ktoś – przy­pusz­czal­nie mor­derca – zaglą­dał przez okno, przy­kła­da­jąc czoło i nos do szyby, a rów­no­cze­śnie osła­nia­jąc się zgię­tymi dłońmi przed świa­tłem, i zosta­wił tłu­ste ślady na szkle.

– Jest wysoki – stwier­dził Billy, nachy­la­jąc się bli­żej. – Wyż­szy ode mnie.

– Jeśli to był ten, co to zro­bił – Vanja ski­nęła w stronę plam na szy­bie – zna­czy­łoby to, że był widoczny z tam­tych domów. – Wska­zała sąsied­nie domy za raba­tami kwia­to­wymi. – Ktoś mógł go widzieć.

Billy nie był prze­ko­nany. Połu­dnie, zwy­kły robo­czy dzień w lipcu. Oko­liczne domy spra­wiały wra­że­nie opusz­czo­nych przez urlo­pu­ją­cych miesz­kań­ców. Bar­dzo nie­wielu gapiów zebrało się na ulicy albo aku­rat miało coś do zro­bie­nia w ogro­dzie, kiedy przy­była poli­cja. Miesz­kańcy mieli dość pie­nię­dzy i czasu, żeby pozwo­lić sobie na let­nie domy, jachty albo zagra­niczne rejsy. Czy sprawca o tym wie­dział? Może na to liczył?

Przy­pusz­czal­nie.

Oczy­wi­ście będą musieli przejść się po domach i stu­kać do drzwi. Do wielu drzwi. Jeśli mor­derca został wpusz­czony, jak sądził Billy, powi­nien dojść do domu od frontu. Puka­nie do drzwi werandy budziło więk­szy prze­strach, było czymś dziw­nym, wtedy szansa na wpusz­cze­nie znacz­nie malała. A więc musiał iść dróżką przez ogród. Cał­ko­wi­cie widoczny. Wpraw­dzie z tego, co widzieli, był tak samo widoczny w pozo­sta­łych dwóch miej­scach zbrodni, ale wcale im to nie pomo­gło. Nikt niczego ani nikogo nie widział. Żad­nego samo­chodu, żad­nej dziw­nie zacho­wu­ją­cej się osoby w oko­licy, nikogo, kto by pytał o drogę, wałę­sał się, jeź­dził rowe­rem, żad­nego posłańca z wia­do­mo­ścią.

Nikogo i niczego.

Wszystko w sąsiedz­twie wyglą­dało tak samo jak zwy­kle, z jed­nym małym wyjąt­kiem, że bru­tal­nie zamor­do­wano kobietę.

– Tor­kel chce, żeby­śmy wró­cili – powie­dział Billy. – Jeśli mamy szczę­ście, teraz uda się nam zna­leźć wspólny mia­now­nik.

– Mam wra­że­nie, że bez szczę­ścia nic nie wskó­ramy. On się roz­kręca.

Billy przy­tak­nął ski­nie­niem. Mię­dzy pierw­szym a dru­gim mor­der­stwem upły­nęły trzy tygo­dnie. Mię­dzy dru­gim a trze­cim zale­d­wie osiem dni. Razem ruszyli po wystrzy­żo­nym jak do golfa traw­niku, który mimo utrzy­mu­ją­cej się suszy i upa­łów nie miał ani jed­nej żół­tej plamy. Vanja spoj­rzała na kolegę, który stą­pał obok niej w gra­na­to­wej blu­zie z kap­tu­rem i lap­to­pem w jed­nej ręce.

– Prze­pra­szam, jeśli przed­tem zacho­wa­łam się, jak­bym była wku­rzona.

– Nie ma sprawy, po pro­stu byłaś wku­rzona.

Vanja uśmiech­nęła się do sie­bie.

Tak łatwo jej się pra­co­wało z Bil­lym.

Sypial­nia.

Z torbą w dłoni wysoki męż­czy­zna pod­szedł do komody przy ścia­nie z oknami. Posta­wił torbę na komo­dzie i wysu­nął górną szu­fladę. Wyjął leżącą po pra­wej stro­nie sta­ran­nie zło­żoną koszulę nocną i wło­żył do torby. Z lewej czę­ści szu­flady wziął zafo­lio­wane opa­ko­wa­nie poń­czoch Phi­lippe Mati­gnon Noblesse 50 Camello jasny brąz i też wło­żył je do czar­nej torby. Zasu­nął zamek bły­ska­wiczny i scho­wał torbę z powro­tem pomię­dzy pozo­stałe ciu­chy. Aku­rat paso­wała.

Oczy­wi­ście.

Zamknął szu­fladę.

Znów wyszedł do kuchni.

Ze schowka na mio­tły wyjął sta­ran­nie zło­żoną papie­rową torbę, roz­wi­nął ją i pod­szedł do lodówki. Na półce po wewnętrz­nej stro­nie drzwi lodówki stały butelka lemo­niady cytry­no­wej w szkla­nej butelce o pojem­no­ści 330 ml oraz paczka okrą­głych her­bat­ni­ków. W prze­zro­czy­stym pojem­niku na dole leżały banany. Ode­rwał dwa i razem z lemo­niadą i ciast­kami wło­żył do papie­ro­wej torby, dorzu­cił jesz­cze wafe­lek w cze­ko­la­dzie, który wziął z naj­wyż­szej półki. Trzeci raz otwo­rzył drzwiczki szafki pod zle­wem i wyjął pustą pla­sti­kową butelkę, która kie­dyś zawie­rała vanish. Czuł lekki che­miczny zapach, kiedy wkła­dał butelkę do papie­ro­wej torby, którą póź­niej zaniósł do przed­po­koju i usta­wił po pra­wej stro­nie drzwi wej­ścio­wych.

Odwró­cił się jesz­cze raz i rozej­rzał po miesz­ka­niu. Cisza. Po raz pierw­szy od tylu godzin. Rytuał został dopeł­niony. Był gotów. Przy­go­to­wany.

Na następną.

Na czwartą.

Teraz wystar­czyło tylko cze­kać.

Było kilka minut po pół­nocy, gdy Vanja weszła do sali, którą zawsze nazy­wali tylko „Poko­jem”. Sześć krze­seł usta­wio­nych wokół owal­nego stołu kon­fe­ren­cyj­nego na sza­ro­zie­lo­nej wykła­dzi­nie dywa­no­wej. Panel kon­tro­lny do roz­mów gru­po­wych, kon­fe­ren­cji wideo i do pro­jek­tora pod sufi­tem znaj­do­wał się na środku stołu, który oprócz kilku bute­lek wody Loka i czte­rech szkla­nek był pusty. Nie było szkla­nych ścian wycho­dzą­cych na inne pomiesz­cze­nia wydziału. Nikt nie miał tu wglądu. Na jed­nej z bocz­nych ścian Pokoju wisiała biała tablica, na któ­rej Billy sumien­nie zapi­sy­wał wszystko, co wią­zało się z aktu­alną sprawą. Wła­śnie przy­pi­nał zdję­cie Katha­riny Gran­lund, kiedy weszła Vanja. Usia­dła na jed­nym z krze­seł i poło­żyła przed sobą na bla­cie trzy teczki.

– Co mia­łeś robić dziś wie­czo­rem?

Billy był zasko­czony jej pyta­niem. Spo­dzie­wał się, że powie coś o mor­der­stwie. Zapyta, czy zna­lazł powią­za­nia mię­dzy trzema zamor­do­wa­nymi kobie­tami. Czy do cze­goś doszli. To nie zna­czyło, że Vanji nie obcho­dzili kole­dzy z pracy, ale była naj­bar­dziej skon­cen­tro­wa­nym śled­czym, jakiego Billy znał, rzadko uci­nała sobie poga­wędki lub oma­wiała pry­watne sprawy pod­czas pracy.

– Byłem w Park­te­atern – odparł Billy, sia­da­jąc. – Musia­łem wyjść zaraz po prze­rwie.

Vanja spoj­rzała na niego z mie­szanką zdu­mie­nia i nie­uf­no­ści w oczach.

– Nie mów, że cho­dzisz do teatru.

To prawda. Billy wie­lo­krot­nie, gdy w roz­mo­wach wykra­czali poza sprawy zawo­dowe, mówił o teatrze jako o „mar­twej sztuce” i twier­dził, że tak samo jak ludzie porzu­cili konne wozy, kiedy poja­wiły się samo­chody, tak teraz teatr powi­nien po cichu i z god­no­ścią odejść w zapo­mnie­nie po wyna­le­zie­niu kina.

– Pozna­łem dziew­czynę, to ona chciała iść.

Vanja uśmiech­nęła się, jasne, że to musiała być dziew­czyna.

– A co powie­działa, kiedy musia­łeś się zwi­jać?

– Nie wiem, czy mi uwie­rzyła. Już pod­czas pierw­szego aktu raz mnie obu­dziła… A ty, co ty robi­łaś?

– Nic, byłam w domu, czy­ta­łam książkę o Hin­dem.

Co z powro­tem dopro­wa­dziło ich do przy­czyny, dla któ­rej sie­dzieli w tym opu­sto­sza­łym budynku na Kung­shol­men, kiedy nowy dzień miał zale­d­wie kilka minut.

Trzy kwa­dranse póź­niej byli zmu­szeni przy­znać, że wcale nie posu­nęli się dalej. Te trzy ofiary nie miały żad­nego wspól­nego mia­now­nika. Różny wiek, dwie mężatki, jedna roz­wie­dziona, jedna miała dziecko, nie dora­stały w tej samej miej­sco­wo­ści, nie cho­dziły do tych samych szkół, nie pra­co­wały w tej samej branży, nie były też człon­ki­niami tych samych sto­wa­rzy­szeń czy orga­ni­za­cji, żad­nych wspól­nych zain­te­re­so­wań, ich mężo­wie też nie byli w żaden widoczny spo­sób powią­zani, nie były zaprzy­jaź­nione na Face­bo­oku ani innych por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych.

Nie znały się.

Nie miały nic wspól­nego.

Przy­naj­mniej Billy i Vanja nie mogli niczego zna­leźć. Billy roz­cza­ro­wany zamknął kom­pu­ter i zmę­czony odchy­lił się na krze­śle. Vanja wstała i pode­szła do tablicy. Przy­glą­dała się zdję­ciom trzech kobiet. Każda miała jedno zdję­cie zro­bione za życia, na pozo­sta­łych były mar­twe. W pra­wym rogu też były przy­pięte zdję­cia w pio­no­wych rzę­dach. Z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Prze­ra­ża­jąco podobne do tych nowych zdjęć.

– On kopiuje wszystko dokład­nie.

– Tak, też o tym myśla­łem, jak to jest moż­liwe? – Billy pod­szedł do niej. – Czy sądzisz, że oni się znają?

– Nie­ko­niecz­nie, te stare zdję­cia były prze­cież publi­ko­wane.

– Gdzie? – zapy­tał Billy zasko­czony.

Trudno było sobie wyobra­zić jaką­kol­wiek gazetę, która mogłaby wydru­ko­wać tak dra­styczne zdję­cia, a w roku 1996 inter­net nie był takim nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem infor­ma­cji, jakim jest dzi­siaj.

– Mię­dzy innymi w książ­kach Seba­stiana – wyja­śniła Vanja i odwró­ciła się do niego. – Czy­ta­łeś je?

– Nie.

– Powi­nie­neś. Są naprawdę świetne.

Billy nie odpo­wie­dział, ski­nął tylko głową. Bio­rąc pod uwagę zda­nie Vanji na temat Seba­stiana, to była przy­pusz­czal­nie jedyna pozy­tywna rzecz, jaką mogła o nim powie­dzieć. Billy nie był pewien, czy ma to poru­szyć, było późno i Vanja już wcze­śniej wie­czo­rem oka­zy­wała oznaki iry­ta­cji, ale w końcu zapy­tał:

– Myślisz, że go wcią­gniemy do współ­pracy?

– Seba­stiana?

– Tak.

– Mam głę­boką nadzieję, że jed­nak nie.

Vanja wró­ciła na swoje miej­sce, pozbie­rała teczki, które przy­nio­sła ze sobą, i skie­ro­wała się do drzwi.

– Ale za to musimy odwie­dzić Hin­dego w Lövhadze. Pomy­śla­łam, że mogli­by­śmy tam poje­chać razem, ty i ja. – Otwo­rzyła drzwi i zatrzy­mała się. – To do jutra. Zadzwo­nisz też do Tor­kela i opo­wiesz mu, jak mało zna­leź­li­śmy?

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wyszła i zosta­wiła Billy’ego samego. A więc to było jego zada­nie – zadzwo­nić i prze­ka­zać złe wia­do­mo­ści. Jak zwy­kle. Rzu­cił okiem na zegar. Krótko przed pierw­szą. Z wes­tchnie­niem się­gnął do kie­szeni po komórkę.

Seba­stian obu­dził się, kiedy ktoś dotknął jego twa­rzy. Otwo­rzył oczy, szybko zorien­to­wał się, że jest w obcej sypialni, i prze­krę­cił się na lewy bok, pró­bu­jąc rów­no­cze­śnie odtwo­rzyć w pamięci wie­czór, który zapro­wa­dził go wła­śnie tutaj. Szedł za Vanją do domu. Zoba­czył, że weszła do bramy. Aku­rat zamie­rzał się wyco­fać na swój stały punkt obser­wa­cyjny, kiedy znie­nacka wybie­gła z domu. Po kilku sekun­dach poja­wił się radio­wóz, do któ­rego wsia­dła. Coś się musiało stać.

Vanja była tam potrzebna.

On nie był potrzebny ni­gdzie.

Zmę­czo­nym kro­kiem ruszył do domu, do swo­jego o wiele za dużego miesz­ka­nia, ale dość szybko poczuł wewnętrzny nie­po­kój. Miał tylko jeden spo­sób, żeby pozbyć się tego nie­po­koju i znie­chę­ce­nia. Przej­rzał pro­gram w gaze­cie i zde­cy­do­wał się na pre­lek­cję w ABF-huset: Wie­czór z Jus­sim Björlingiem. Zupeł­nie nie był zain­te­re­so­wany tema­tem, ale na wszyst­kich impre­zach kul­tu­ral­nych więk­szość widowni sta­no­wiły kobiety, więc po krót­kim namy­śle Seba­stian zasiadł w trze­cim rzę­dzie obok czter­dzie­sto­let­niej, na oko samot­nej kobiety bez obrączki na palcu. W prze­rwie nawią­zał poga­wędkę. Potem wypili po bez­al­ko­ho­lo­wym drinku. Kon­ty­nu­owali roz­mowę. Posta­no­wili zjeść wspól­nie kola­cję. Odbyli krótki spa­cer do jej miesz­ka­nia na Vasa­sta­den. Poszli do łóżka. A teraz ona go budziła. Elli­nor Berg­kvist. Eks­pe­dientka w domu towa­ro­wym Åhléns. Gospo­dar­stwo domowe. Która była wła­ści­wie godzina? Za oknem jasno, ale to nic nie zna­czyło. Prze­cież była peł­nia lata. Elli­nor leżała na boku zwró­cona ku niemu, z łok­ciem na poduszce i głową pod­partą ręką, pal­cem wska­zu­ją­cym dru­giej ręki wodziła po jego twa­rzy. Była to poza, którą mogła pod­pa­trzyć w kome­diach roman­tycz­nych. W fil­mie uro­cze, w rze­czy­wi­sto­ści wyjąt­kowo iry­tu­jące. Zmierz­wiony kosmyk jasno­ru­dych wło­sów opa­dał jej na jedno oko. Uśmiech­nęła się w spo­sób, który, jak Seba­stian przy­pusz­czał, miał być „łobu­zer­ski”, rów­no­cze­śnie zatrzy­mała palec na czubku jego nosa i tro­chę moc­niej naci­snęła.

– Dzień dobry, śpio­chu.

Seba­stian wes­tchnął. Nie mógł się zde­cy­do­wać, co było naj­gor­sze. To, że zwraca się do niego jak do nie­mow­lę­cia, które wła­śnie prze­bu­dziło się z drzemki, czy ema­nu­jące z niej świeże roman­tyczne poczu­cie bli­sko­ści. Chyba raczej to dru­gie. Już pod­czas prze­chadzki do jej miesz­ka­nia podej­rze­wał, że może do tego dojść.

Wzięła go za rękę.

Nie wypusz­czała jego dłoni.

Przez całą drogę. Jak kiczo­wata kli­sza zako­cha­nej pary wędru­ją­cej nocą przez letni Sztok­holm. Pięć godzin po tym, jak spo­tkali się po raz pierw­szy. To było straszne. Seba­stian zasta­na­wiał się, czy nie powi­nien tego prze­rwać i się wyco­fać, ale w końcu zde­cy­do­wał, że poświę­cił za dużo czasu i ener­gii, żeby zakoń­czyć sprawę, zanim dostał to, czego chciał. Czego potrze­bo­wał.

Seks był nudny i bez zaan­ga­żo­wa­nia z jego strony, ale przy­naj­mniej spra­wił, że zasnął na kilka godzin. Zawsze to coś. Seba­stian odwró­cił głowę tak, żeby nie mieć jej palca na nosie, i odchrząk­nął.

– Która godzina?

– Wpół do siód­mej. Docho­dzi. Co zamie­rzasz dzi­siaj robić?

Seba­stian wes­tchnął znowu.

– Muszę nie­stety pra­co­wać.

Kłam­stwo. Nie pra­co­wał. Nie robił tego od lat, nie licząc tego krót­kiego zaan­ga­żo­wa­nia w pracę zespołu do spraw zabójstw Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej w Västerås sprzed kilku mie­sięcy. Teraz znów nie robił nic. I zamie­rzał się tego trzy­mać. Nie było niczego, co chciałby robić, a już na pewno nie w towa­rzy­stwie Elli­nor Berg­kvist.

– Gdy­bym cię nie obu­dziła, jak długo jesz­cze mógł­byś spać?

Co to za idio­tyczne pyta­nie? Skąd miałby to wie­dzieć? Tam­ten sen przy­pusz­czal­nie i tak by go obu­dził, bar­dzo rzadko zda­rzały się noce, kiedy nie przy­cho­dził, nie można było tego prze­wi­dzieć. Zresztą nie zamie­rzał jej o tym opo­wia­dać. Zamie­rzał sobie pójść. Opu­ścić to miesz­ka­nie i Vasa­sta­den tak szybko, jak to tylko moż­liwe.

– Nie wiem, może do dzie­wią­tej. A co?

– Dwie i pół godziny. – Palec wska­zu­jący znów pod­jął wędrówkę po jego twa­rzy, prze­su­wał się po czole, w dół po nasa­dzie nosa, do ust. Ten ruch był o wiele bar­dziej intymny niż rze­czy, które robili kilka godzin temu. Seba­stian powstrzy­mał odruch, by wstać z łóżka. – Więc jeśli nie chcesz spać dalej – cią­gnęła Elli­nor – mamy dwie godziny, żeby zająć się czymś innym, zanim poświę­cisz się swo­jej bar­dzo waż­nej pracy. – Jej palec wędro­wał dalej przez jego pod­bró­dek, szyję, mostek i wszedł pod poszwę bez koł­dry. Seba­stian spoj­rzał jej w oczy. Jej zie­lone oczy. Zauwa­żył, że lewe miało brą­zową plamkę na tęczówce, jakby źre­nica się roz­lała. Dłoń posu­wała się coraz dalej w dół.

Oka­zało się, że jed­nak było coś, co Seba­stian mógł robić z Elli­nor Berg­kvist.

Śnia­da­nie.

Jak ona go do tego skło­niła?

Nie­opatrz­nie rzu­cona obiet­nica po sto­sunku?

Otwarte okno w kuchni wycho­dziło na podwórko, ale mimo to w miesz­ka­niu było gorąco. Z zewnątrz dał się sły­szeć ryk prze­jeż­dża­ją­cego moto­cy­kla, ale poza tym pano­wała cisza. Cisza let­niego poranka. Prze­bie­ga­jąc wzro­kiem nakryty do śnia­da­nia stół, Seba­stian zasta­na­wiał się, co to był za dzień. Jogurt, dwa rodzaje płat­ków, muesli, świeżo wyci­śnięty sok, ser, szynka, metka, pla­sterki ogórka, pomi­do­rów i papryki, kawałki arbuza. Środa, czy to moż­liwe? Wto­rek? Zapach upie­czo­nych bułek wypeł­nił kuch­nię, kiedy Elli­nor wyjęła bla­chę z pie­kar­nika i wło­żyła gotowe nie­wiel­kie bagietki do ście­reczki. Potem umie­ściła zawi­niątko w wikli­no­wym koszyku i z uśmie­chem posta­wiła na stole, by zaraz wró­cić do wyspy na środku obszer­nej kuchni. Seba­stian nie był głodny. Pstryk­nął elek­tryczny czaj­nik i Elli­nor nalała wrzątku do sto­ją­cego przed nim kubka. Seba­stian zaj­rzał do naczy­nia, w któ­rym woda w zetknię­ciu z prosz­kiem na dnie natych­miast zabar­wiła się na ciem­no­brą­zowy kolor. Naj­wi­docz­niej Elli­nor potrak­to­wała to spoj­rze­nie jako kry­tykę.

– Przy­kro mi, ale mam tylko kawę roz­pusz­czalną, nor­mal­nie piję her­batę.

– Nie szko­dzi…

Nalała wody do swo­jego kubka i poszła odsta­wić czaj­nik. W pół drogi z powro­tem do stołu zatrzy­mała się na chwilę.

– Może chcesz mleka?

– Nie.

– Jeśli chcesz, mogę zagrzać. Będzie jak latte.

– Nie, tak jest dobrze.

– Na pewno?

– Na pewno.

– Tak.

– Okej.

Elli­nor uśmiech­nęła się, usia­dła naprze­ciwko, wzięła torebkę her­baty – cytryna z imbi­rem – wło­żyła do gorą­cej wody, potem kilka razy wycią­gała ją i zanu­rzała. Znów poszu­kała spoj­rze­nia Seba­stiana i uśmiech­nęła się do niego. Jemu udało się wydu­sić z sie­bie coś, co przy odro­bi­nie dobrej woli można było wziąć za odwza­jem­nie­nie uśmie­chu, po czym odwró­cił wzrok. Nie chciał tu być. Sta­rał się uni­kać takich sytu­acji. Teraz przy­po­mniał sobie dla­czego. Nie potra­fił znieść tego fał­szy­wego poczu­cia wspól­noty, wra­że­nia, że coś ich łączy, mimo iż – przy­naj­mniej gdyby to od niego zale­żało – ni­gdy wię­cej się nie spo­tkają. Pogrą­żony w myślach prze­su­wał spoj­rze­niem po kuchen­nych szaf­kach, pod­czas gdy Elli­nor w mil­cze­niu dodała do her­baty łyżeczkę miodu. Wyjęła z koszyka bułkę, prze­kro­iła ją, posma­ro­wała masłem, poło­żyła ser, szynkę i dwa kółka żół­tej papryki. Ugry­zła kanapkę i prze­żu­wa­jąc, przy­glą­dała się Seba­stia­nowi, który na­dal sie­dział ze wzro­kiem utkwio­nym gdzie indziej, gdzieś poza nią.

– Seba­stia­nie?

Drgnął i spoj­rzał na nią pyta­jąco.

– O czym myślisz?

Rze­czy­wi­ście odpły­nął. Znowu. Tam, dokąd zawsze powra­cał. Do myśli, która ostat­nio zda­wała się go pochła­niać nie­mal przez cały czas. To było uczu­cie, jakiego dotych­czas nie znał. Opę­ta­nie. Nawet gdy był naj­moc­niej wcią­gnięty w pracę i odno­sił naj­więk­sze suk­cesy, nie miał pro­blemu, żeby odsu­nąć na bok nie­po­żą­dane myśli. Jeśli poja­wiała się jakaś sprawa, która mogła zawład­nąć jego życiem w spo­sób, jakiego sobie nie życzył, po pro­stu na kilka dni prze­sta­wał o niej myśleć.

Zaj­mo­wał się czymś innym.

Przej­mo­wał ini­cja­tywę.

Seba­stian Berg­man był czło­wie­kiem, który nie traci kon­troli. Dla niczego, dla nikogo. Przy­naj­mniej tak było dotych­czas.

Teraz był kimś innym.

Życie go prze­czoł­gało. Pora­niło go.

Nie tylko raz.

Ale dwa razy.

Jesz­cze nie otrzą­snął się na dobre po kata­stro­fie w Taj­lan­dii w drugi dzień świąt 2004 roku, kiedy trzy mie­siące temu poje­chał do Västerås. Powo­dem tego wyjazdu była sprze­daż domu po rodzi­cach, a pod­czas sprzą­ta­nia ich rze­czy zna­lazł kilka listów. Adre­so­wane do jego matki listy zostały wysłane w 1979 roku. Pisała je kobieta, która twier­dziła, że spo­dziewa się dziecka Seba­stiana. Wtedy te listy do niego nie dotarły, ale teraz uczy­nił wszystko, żeby ziden­ty­fi­ko­wać nadawcę. Dawni kole­dzy Seba­stiana z poli­cji kry­mi­nal­nej wła­śnie znaj­do­wali się w Västerås z powodu bru­tal­nego zabój­stwa nasto­latka, więc wpro­sił się do śledz­twa, żeby dzięki poli­cyj­nym upraw­nie­niom i dostę­powi do reje­strów dopa­so­wać twarz do osoby.

Uzy­skać adres.

Mieć pew­ność.

I to wszystko mu się udało. Kobieta miesz­ka­jąca na Storskärsgatan 12 otwo­rzyła mu drzwi. Twarz. Anna Eriks­son. Uzy­skał pew­ność. Tak, miał córkę, ale ona nie mogła się ni­gdy dowie­dzieć, że jej ojcem jest Seba­stian. Miała już ojca. Był nim Val­de­mar Lith­ner. Val­de­mar, który wie­dział, że Vanja nie jest jego.

A więc nie mieli się ni­gdy spo­tkać. Seba­stian i jego córka. To by znisz­czyło tak wiele. Dla wszyst­kich. Więc Seba­stian musiał obie­cać, że nie będzie pró­bo­wał z nią roz­ma­wiać.

Ale pro­blem pole­gał na tym, że oni już się spo­tkali.

Nawet wię­cej.

Pra­co­wali razem.

W Västerås. On i Vanja Lith­ner. Ofi­cer śled­czy w zespole do spraw zabójstw Kra­jo­wej Poli­cji Kry­mi­nal­nej. Bystra, sprawna, sku­teczna i silna.

Jego córka.

Miał córkę.

Znowu.

Od tego czasu pra­wie ją śle­dził. Wła­ści­wie nie potra­fiłby wytłu­ma­czyć, dla­czego to robi, nawet sobie. Widział ją, ale to już było wszystko. Ni­gdy się nie ujaw­nił. Co powi­nien powie­dzieć? Co mógł powie­dzieć?

Teraz pod­niósł wzrok na Elli­nor, która przy­jaź­nie zapy­tała, o czym myśli, i udzie­lił odpo­wie­dzi, która nie potrze­bo­wała żad­nego roz­wi­nię­cia:

– O niczym.

Elli­nor poki­wała głową, z pozoru zado­wo­lona z odpo­wie­dzi albo choćby z tego, że znów zwró­cił na nią uwagę. Seba­stian się­gnął po kawa­łek arbuza. Tyle przy­naj­mniej mógł w sie­bie wci­snąć.

– Gdzie pra­cu­jesz?

– Bo co?

Nie­przy­jemna odpo­wiedź, wręcz nie­grzeczna, ale lepiej było przy­ha­mo­wać to od początku. Seba­stian naprawdę nie chciał, żeby to krę­pu­jące wspólne śnia­da­nie stało się oka­zją do wza­jem­nego pozna­nia. Wie­dzieli o sobie dosyć. On o niej wię­cej niż ona o nim. Elli­nor wie­działa, że on nazywa się Seba­stian Berg­man i jest psy­cho­lo­giem. Przed pozo­sta­łymi pyta­niami sku­tecz­nie umiał się uchy­lać i bez pro­blemu zastę­po­wał je zain­te­re­so­wa­niem wobec jej osoby.

– Mówi­łeś, że musisz pra­co­wać – cią­gnęła Elli­nor. – Jest śro­dek lipca, więk­szość ludzi jest na urlo­pach, więc jestem cie­kawa, czym się zaj­mu­jesz.

– Pra­cuję nad pew­nym… rapor­tem.

– O czym?

– To jest… ana­liza. Dla szkoły poli­cyj­nej.

– Mówi­łeś chyba, że jesteś psy­cho­lo­giem?

– Jestem, ale cza­sem współ­pra­cuję z poli­cją.

Ski­nęła. Wypiła łyk her­baty i się­gnęła po kromkę chleba.

– Kiedy ma być gotowy?

Co to za pie­przone prze­słu­cha­nie.

– Mniej wię­cej za dwa tygo­dnie.

Te jej zie­lone oczy. Wie­działa, że on kła­mie. Wła­ści­wie go to nie obcho­dziło. Ani tro­chę nie przej­mo­wał się tym, co ona o nim myśli, ale bar­dzo źle się czuł w tej niby nor­mal­nej sytu­acji wspól­nego śnia­da­nia, kiedy oboje wie­dzieli, że to tylko na niby. Złuda. Dość tego. Seba­stian odsu­nął krze­sło.

– Pójdę już.

– Zadzwo­nię do cie­bie.

– Jasne…

Drzwi zatrza­snęły się za nim. Elli­nor sie­działa jesz­cze przy stole, nasłu­chu­jąc jego kro­ków. Zszedł po scho­dach. Uśmiech­nęła się do sie­bie. Wie­działa, że tak zrobi. Sie­działa, aż prze­stała go sły­szeć, wtedy wstała od stołu i poszła do sypialni. Sta­nęła przy oknie. Jeśli przej­dzie przez ulicę i skręci w lewo, jesz­cze go zoba­czy. Ale poszedł inną drogą.

Elli­nor usia­dła na nie­po­ście­lo­nym mał­żeń­skim łóżku. Poło­żyła się na jego poło­wie. Nakryła się jego prze­ście­ra­dłem, wtu­liła nos w jego poduszkę i głę­boko wcią­gnęła powie­trze. Wstrzy­mała oddech, żeby zacho­wać w sobie jego zapach.

Żeby go zatrzy­mać.

Vanja miesz­kała na wznie­sie­niu ponad Fri­ham­nen. Seba­stian był pra­wie pewny, że jej miesz­ka­nie ma trzy pokoje. Tak pewny, jak tylko można być, oglą­da­jąc miesz­ka­nie z nie­wiel­kiego wzgórka odda­lo­nego o sto metrów. To był jasno­żółty moder­ni­styczny budy­nek. Sie­dem pię­ter. Vanja miesz­kała na czwar­tym. Z tego, co widział, w miesz­ka­niu nic się nie poru­szało. Może jesz­cze spała. Albo była w pracy. Nie prze­szka­dzało mu, że aku­rat teraz jej nie widział. Przy­szedł tutaj wła­ści­wie dla­tego, że nie wie­dział, co ma ze sobą zro­bić.

Kilka tygo­dni temu sytu­acja wyglą­dała ina­czej.

Wtedy poczuł, że koniecz­nie musi ją zoba­czyć. Pra­gnie ją widzieć. Zoba­czyć, co robi. Chciał mieć lep­szy widok niż ten, jaki dawało mu wzgó­rze, więc posta­no­wił wspiąć się na jedno z wiel­kich drzew liścia­stych rosną­cych poni­żej wznie­sie­nia. Pierw­sze metry poszły mu nad­spo­dzie­wa­nie dobrze. Udało mu się się­gnąć kilku gałęzi powy­żej i wszedł jesz­cze dalej. Potem zauwa­żył, że może dostać się jesz­cze wyżej, po chwili szu­ka­nia po omacku natra­fił dłońmi na dobre miej­sce, chwy­cił kolejną gałąź i pod­cią­gnął się jesz­cze o kilka metrów. Słońce prze­świe­tlało liście, które pięk­nie pach­niały świe­żo­ścią. Nagle poczuł się jak mały chło­piec szu­ka­jący przy­gód. Kiedy ostat­nio wspi­nał się na drzewo? Wiele, wiele lat temu. Ale był w tym dobry.

Zręczny.

Szybki.

Jego ojciec nie lubił tego, uwa­żał, że Seba­stian powi­nien wię­cej zaj­mo­wać się wyzwa­niami inte­lek­tu­al­nymi, roz­wi­jać swoją muzy­kal­ność i talenty arty­styczne. Jego matka głów­nie bała się o ubra­nia. Żadne z nich nie lubiło, kiedy cho­dził po drze­wach, więc robił to tym czę­ściej. Tak czę­sto, jak tylko mógł. Teraz napa­wał się uczu­ciem, że znów robi coś zaka­za­nego i awan­tur­ni­czego.

Wtedy spoj­rzał w dół i uświa­do­mił sobie, że już na tej wyso­ko­ści będzie miał poważne pro­blemy z zej­ściem na dół. Przy­naj­mniej bez szwanku. Zręcz­ność i szyb­kość już dawno prze­stały być cechami, które można mu było przy­pi­sać. Rów­no­cze­śnie z tą prze­ra­ża­jącą i budzącą zawroty głowy świa­do­mo­ścią poja­wiło się wra­że­nie, że jego mary­narka zacze­piła o ostrą gałąź wysta­jącą gdzieś z tyłu. Stra­cił rów­no­wagę. Nagle chło­piec poszu­ku­jący przy­gód stał się nie­spraw­nym męż­czy­zną w śred­nim wieku, który ze wzbie­ra­ją­cym pozio­mem kwasu mle­ko­wego w mię­śniach wisiał na drze­wie wysoko nad zie­mią. Seba­stian musiał poświę­cić zarówno ilu­zję chło­pię­cej przy­gody, jak i mary­narkę, kiedy z tru­dem prze­do­stał się do pnia, po któ­rym opu­ścił się, czy raczej zje­chał w spo­sób nie­kon­tro­lo­wany niżej, na dolne gałę­zie, które bole­śnie zatrzy­mały jego roz­pę­dzone ciało. Na drżą­cych nogach zszedł na zie­mię, w roze­rwa­nej mary­narce i z pie­ką­cymi otar­ciami po wewnętrz­nej stro­nie ud.

Po tej przy­go­dzie zado­wa­lał się sta­niem na tym obec­nie tak dobrze mu zna­nym wzgó­rzu i oglą­da­niem miesz­ka­nia Vanji.

To wystar­czyło.

Było wystar­cza­jąco sza­lone.

Nawet bał się myśleć, co by było, gdyby Vanja wyj­rzała przez okno i nagle zoba­czyła go, jak zwisa z drzewa obok jej miesz­ka­nia.

Jej miesz­ka­nie wyglą­dało przy­tul­nie. Nowo­cze­sne zasłony. Czer­wone i białe kwiaty w oknach. Małe lampki o regu­lo­wa­nej jasno­ści na para­pe­cie. Nie­wielki bal­kon wycho­dzący na pół­nocny wschód, na któ­rym przy ład­nej pogo­dzie mię­dzy 7.20 a 7.45 Vanja piła swoją poranną kawę. Wtedy Seba­stian zawsze musiał się kryć za krza­kami jałowca, z któ­rymi ni­gdy nie zamie­rzał zawie­rać tak bli­skiej zna­jo­mo­ści. Zde­cy­do­wa­nie była osobą o wypra­co­wa­nej ruty­nie, jego córka. Wsta­wała codzien­nie o 7.00, w week­endy około 9.00. We wtorki i czwartki przed pój­ściem do pracy szła pobie­gać. Sześć kilo­me­trów. W nie­dziele podwa­jała dystans. Czę­sto pra­co­wała do późna i rzadko wra­cała do domu przed 20.00. Nie wycho­dziła zbyt czę­sto wie­czo­rami. Do knajpy. Może raz czy dwa w mie­siącu. Z grupką kole­ża­nek. Nie zauwa­żył, żeby miała chło­paka. W czwartki jadła kola­cję z rodzi­cami na Storskärsgatan. Prze­waż­nie szła do nich sama, ale do domu odpro­wa­dzał ją Val­de­mar Lith­ner.

Tata.

Byli bar­dzo zżyci, to się rzu­cało w oczy z daleka, kiedy się widziało, jak idą razem. Bli­sko sie­bie. Dużo się śmiali, a prze­chadzka koń­czyła się ser­decz­nym uści­skiem, Val­de­mar cało­wał ją w czoło przed odej­ściem. Zawsze. Sym­bol ich bli­skiej rela­cji. To byłby bar­dzo piękny obra­zek, gdyby nie pewien drobny szcze­gół. Otóż jej praw­dziwy ojciec stał kawa­łek dalej i bacz­nie się temu przy­glą­dał. Te chwile spra­wiały Seba­stia­nowi naj­więk­szy ból. Prze­dziwny ból.

Gor­szy niż zazdrość.

Więk­szy niż zazdrość.

Cięż­szy niż wszystko inne.

To był ból z powodu życia, które nie było jego udzia­łem.

Kiedy przed dwoma tygo­dniami Seba­stian zoba­czył Vanję z Val­de­ma­rem na lun­chu we wło­skiej restau­ra­cji w pobliżu komendy poli­cji, przy­szedł mu do głowy pewien pomysł. Nie było to nic przy­jem­nego, wręcz prze­ciw­nie. Ale poczuł się lepiej. Przy­naj­mniej wtedy i w tam­tym miej­scu.

Stop­niowo zazdrość, którą odczu­wał w sto­sunku do Val­de­mara, prze­szła w złość, by zmie­nić się w końcu w coś, co można było nazwać tylko nie­na­wi­ścią. Była to nie­na­wiść wobec tego wyso­kiego, szczu­płego i przy­stoj­nego męż­czy­zny, który mógł iść tak bli­sko jego córki. Jego córki! To prze­cież jemu nale­żały się te uści­ski i czu­łość. On powi­nien dostać całą tę miłość.

On!

Nikt inny.

Seba­stian wiele razy wyobra­żał sobie, że wycho­dzi z cie­nia i opo­wiada wszystko, ale zawsze w ostat­niej chwili się z tego wyco­fy­wał. Snuł wizje, że w jakiś spo­sób zbliży się do Vanji, żeby póź­niej, kiedy uda im się zbu­do­wać jakąś rela­cję, mógł wyznać prawdę. Wtedy przy­naj­mniej byłby jakiś czas bli­sko niej. Mógłby ją poznać. Może uzna­łaby, że ją zdra­dził, ale to nie powstrzy­my­wało Seba­stiana. Naj­więk­szym pro­ble­mem był fakt, że gdyby powie­dział prawdę, obo­jęt­nie kiedy i w jaki spo­sób, nie­odwo­łal­nie znisz­czy­łoby to jej rela­cję z Val­de­ma­rem. I za to Vanja by go znie­na­wi­dziła. Już teraz szcze­rze go nie zno­siła.

Nic nie było pro­ste, kiedy cho­dziło o Vanję.

O ile ona sama nie zacznie wąt­pić w fał­szy­wego ojca, rzecz jasna. To mogłaby być droga do suk­cesu, gdyby Seba­stia­nowi udało się spra­wić, żeby sama strą­ciła Val­de­mara z tego pie­de­stału, na któ­rym on tak bez­czel­nie się roz­siadł. To nie powinno być nie­wy­ko­nalne. Gdyby tak dowie­działa się kilku rze­czy o Val­de­ma­rze, o jego brud­nych spraw­kach, tajem­ni­cach, które go dema­sko­wały, to aure­ola nad jego głową mocno by się prze­krzy­wiła. Nic nie mogło sku­tecz­niej zmie­nić usta­lo­nych poglą­dów danej osoby niż jej wła­sne odkry­cia i doświad­cze­nia. Seba­stian dobrze o tym wie­dział. Czę­sto dopiero poprzez odczu­cie pew­nych rze­czy na wła­snej skó­rze czło­wiek rozu­miał, jak rze­czywistość wygląda naprawdę. Dla­tego dzia­ła­nie zawsze oka­zy­wało się tu bar­dziej sku­teczne niż słowa, a wła­sne dzia­ła­nie było naj­cen­niej­sze.

I takie wła­sne odkry­cie mogłoby natu­ral­nie zapo­cząt­ko­wać kwe­stio­no­wa­nie pozy­cji Val­de­mara.

Że nie był takim dosko­na­łym ojcem.

Że był kimś innym.

Kimś o wiele gor­szym.

Gdyby Seba­stia­nowi udało się dopro­wa­dzić Vanję do tego odkry­cia, wywo­ła­łoby to u niej roz­pacz i zagu­bie­nie. W takiej sytu­acji czu­łaby się samotna, roz­cza­ro­wana i otwo­rzy­łaby się na inne rze­czy, na prawdę, może nawet w głębi duszy cze­ka­łaby na nią. Cie­szy­łoby ją poja­wie­nie się ojcow­skiej postaci, która od tak dawna na nią cze­kała, która zawsze była bli­sko. Wtedy i w tej sytu­acji może nawet obję­łaby go, oka­za­łaby, że go potrze­buje. Kiedy będzie zra­niona i utraci grunt pod nogami. Będzie po pro­stu gotowa.

Miał wra­że­nie, że to jest naprawdę dobry plan. Wystu­dio­wany, trudny do prze­pro­wa­dze­nia, ale o prze­ło­mo­wym zna­cze­niu, jeśli się uda.

Ważny był tu rese­arch. Nie ma ludzi dosko­na­łych. Każdy ma coś do ukry­cia. Trzeba tylko dotrzeć do tych sekre­tów. A potem wyeks­po­no­wać je jak naj­le­piej.

Plan był tak nie­go­dziwy, że nawet Seba­stian zawa­hał się przez sekundę.

Jeśli kie­dy­kol­wiek wyszłoby na jaw, że w jaki­kol­wiek spo­sób był zamie­szany w pogrą­ża­nie Val­de­mara, na zawsze utra­ciłby moż­li­wość nawią­za­nia rela­cji z Vanją. Ale gdyby mu się udało, byłby to prze­łom, na który tak długo cze­kał. W bra­mie naprze­ciwko tam­tej wło­skiej restau­ra­cji posta­no­wił, że to zrobi, że ona jest tego warta. Warta, by o nią wal­czyć.

I tak nie miał żad­nego innego życia.

Odsu­nął na bok wszel­kie wąt­pli­wo­ści i poszedł pro­sto do domu, żeby odszu­kać pewien numer tele­fonu. Numer, z któ­rego od wielu lat nie korzy­stał. Do daw­nego komi­sa­rza poli­cji, który pod każ­dym wzglę­dem był prze­ci­wień­stwem Tor­kela.

Impul­sywny, pozba­wiony skru­pu­łów, gotów iść po tru­pach.

Został wyrzu­cony z poli­cji kry­mi­nal­nej, kiedy oka­zało się, że pro­wa­dził pry­watne śledz­two prze­ciw swo­jej żonie, pod­rzu­cał dowody, żeby w efek­cie aresz­to­wać jej nowego męża za prze­stęp­stwa nar­ko­ty­kowe, a wszystko po to, żeby ode­brać żonie prawo do opieki nad dziećmi. Wła­śnie kogoś takiego Seba­stian teraz potrze­bo­wał.

Kogoś takiego jak Trolle Her­mans­son.

Trolle ode­brał po dzie­wią­tym sygnale. Naj­pierw chciał powspo­mi­nać stare czasy, ale Seba­stian wyraź­nie nie był zain­te­re­so­wany i zamiast tego powie­dział krótko, czego potrze­buje. Zakoń­czył swoją pre­zen­ta­cję obiet­nicą tysiąca koron zapłaty, ale Trolle odrzu­cił tę pro­po­zy­cję. Był najwyraź­niej ucie­szony, że ma coś do roboty. Potrze­bo­wał tylko kilku dni.

To było przed dwoma tygo­dniami.

Od tam­tego czasu Trolle szu­kał go kilka razy, ale Seba­stian igno­ro­wał jego tele­fony. Sie­dział w cichym miesz­ka­niu i sły­szał tele­fon dzwo­niący bez końca. Tylko Trolle mógł cze­kać aż tyle sygna­łów, to było dla Seba­stiana jasne. Ale nie był już pewien, czy na­dal chce to wszystko wie­dzieć. Jeśli posu­nąłby się dalej w tej spra­wie, czy zosta­łyby mu jesz­cze jakieś gra­nice do prze­kro­cze­nia?

Ale teraz poczuł, jak ogar­nia go przy­gnę­bie­nie. Godziny na wzgó­rzu przed domem Vanji. Seks. Dzi­siej­szej nocy był z Elli­nor, wczo­raj i jutro z jakąś inną. Puste miesz­ka­nie. Puste życie. Musiał coś zro­bić. Cokol­wiek. Zmiany. Wyjął komórkę i wybrał numer.

Trolle ode­brał po trzech sygna­łach.

– Wła­śnie się zasta­na­wia­łem, kiedy się ode­zwiesz – powie­dział schryp­nię­tym po prze­bu­dze­niu gło­sem.

– Byłem tro­chę zajęty – wyja­śnił Seba­stian, odda­la­jąc się od domu Vanji z tele­fo­nem przy uchu. – Wyjeż­dża­łem.

– Nie okła­muj mnie. Śle­dzi­łeś ją. Córkę.

Seba­stian zesztyw­niał na moment, zanim dotarło do niego, że Trolle mówił o córce Val­de­mara. Jasne.

– A skąd to wiesz?

– Bo jestem lep­szy do cie­bie.

Seba­stian miał wra­że­nie, że sły­szy, jak po dru­giej stro­nie kolega uśmie­cha się z zado­wo­le­niem.

– Nie pro­si­łem cię, żebyś ją spraw­dzał – powie­dział poiry­to­wany.

– Nie, ale ja wyko­nuję swoją robotę sumien­nie. Dawny poli­cjant, sam wiesz.

– Dowie­dzia­łeś się cze­goś?

– Tro­chę. Ale żad­nych bru­dów. Facet spra­wia wra­że­nie sakra­mencko porząd­nego. – Trolle prze­rwał na chwilę i Seba­stian usły­szał, jak sze­le­ści papie­rami, które praw­do­po­dob­nie leżały roz­rzu­cone przed nim. – Nazywa się Ernst Val­de­mar Lith­ner. Uro­dzony w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym trze­cim roku w Göteborgu – powie­dział Trolle. – Stu­dio­wał naj­pierw w Chal­mers, potem prze­niósł się na eko­no­mię. W tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku oże­nił się z Anną Eriks­son. Która, by the way