Ścieżki wyrzutków - Krystian Machaj - ebook + książka

Ścieżki wyrzutków ebook

Krystian Machaj

0,0

Opis

Nie dotrzesz do prawdy, jeśli nie odważysz się choć raz zboczyć z utartej ścieżki

Miłosz, młody doktorant rozpoczynający pracę na Uniwersytecie w Cambridge, nie potrafi znaleźć swojego miejsca w świecie. Gdy trafia na Teneryfę, poznaje ludzi, którzy świadomie wyrwali się ze sztywnych ram społeczeństwa – offgridowców żyjących w przyoceanicznych jaskiniach. Ich codzienność, wolna od schematów i konwenansów, zmusza go do konfrontacji z własnymi przekonaniami.

Coraz głębsze zanurzanie się w ten hipnotyzujący świat powoduje, że Miłosz zaczyna w inny sposób patrzeć na rzeczywistość. Dostrzega wyraźniej niż kiedykolwiek bezkompromisowe piękno natury i odkrywa w sobie siłę do przezwyciężenia strachu oraz uporania się z sercowymi rozterkami.

„Ścieżki wyrzutków” to nie tylko opowieść o podróży pełnej egzotycznych krajobrazów, lecz także intymna analiza ludzkich pragnień i próba odnalezienia sensu w życiu, które nieubłaganie pędzi przed siebie. Czy podejmiesz to ryzyko?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krystian Machaj

Ścieżki wyrzutków

Od Autora

Hej!

Mam na imię Krystian i napisałem książkę, którą – mam nadzieję – przeczytasz! To dla mnie wiele znaczy, zwłaszcza że to mój debiut, któremu towarzyszyło wiele emocji: pewność, niepewność, radość, stres, strach, irytacja, napięcie, duma. Sam proces jej tworzenia trwał ponad pięć lat. W tym czasie realizowałem doktorat (choć w zupełnie innej dziedzinie) i mam poczucie, że ta książka to mój egzamin z filozofii. Choć znam parę osób, które są innego zdania odnośnie do tych bzdur [śmiech]. Przede wszystkim jednak była to niesamowita przygoda – dobra zabawa, głęboki proces psychologiczny, dialog z samym sobą oraz forma upamiętnienia ludzi, których spotkałem.

Ponieważ jestem bardzo podekscytowany tym, że czytasz to, co napisałem, to chciałbym, żebyś poczuł/poczuła, że z Tobą porozmawiałem, i choć jest to monolog, to starałem się napisać go tak, żebyś miał/miała wrażenie, że się spotkaliśmy.

Historie, które tu znajdziesz, bazują na moich doświadczeniach. Ale czy są wierną kopią tego, co przeżyłem? Nie, nie wszystko wyglądało tak, jak to opisałem. Jest tu trochę fikcji. Zresztą pewnie sam/sama wiesz, że to, jak widzimy świat, nie zawsze pokrywa się z perspektywą innych ludzi. Książka ta jest mieszanką faktów i mitów – obrazów widzianych oczami Miłosza i tych, które podpowiada jego wyobraźnia oraz serce.

Co w niej znajdziesz? Wszystko, co najlepsze! A tak serio – opowieść o różnych sposobach życia i relacji ze światem, który nas otacza. Z naturą (która uwzględnia przecież również ludzi). Tak, doświadczenie mieszkania w jaskini czy na plaży, z takimi, a nie innymi ludźmi, uczy. I to właśnie chciałem Ci przybliżyć. Najbardziej, jak się da. Mówiąc o emocjach, myślach, decyzjach, ocenach – od tych powierzchownych po bardzo intymne – praktycznie o wszystkim, co potrafiłem ubrać w słowa. Będąc tu i teraz. Mam nadzieję, że znajdziesz tu coś więcej niż tylko słowa – atmosferę, którą da się poczuć.

Dla kogo pisałem? Każdemu życzę, aby choć przez tydzień pomieszkał w jaskini. Zwłaszcza tym wszystkim, którzy nigdy nawet nie pomyśleli, że można się znaleźć w takiej sytuacji, która zmusza do zupełnie innego sposobu myślenia i funkcjonowania niż ten, do którego przywykli na co dzień. Co najważniejsze, wydaje mi się, że uczy bliskości, współpracy i otwartości. Uczy też pewnie paru niepotrzebnych rzeczy, ale patrząc na to, czym się otaczamy, wydaje się, że te rzeczy lubimy najbardziej. Poza tym potrafimy w końcu wybierać to, co jest dla nas najlepsze!

Jeśli to tylko możliwe, chciałbym, żebyś czytając tę książkę, starał/starała się być niepoważny/niepoważna. Tak jak ja, gdy wpadłem na pomysł, żeby ją napisać! Dlaczego? Dzięki temu będziesz mógł/mogła pewne zachowania, przemyślenia czy akapity, które uznasz za nieracjonalne, przyjąć jako sensowne, a trudne momenty – jako ulotne, przemijające. Nie po to, żeby tak myśleć już na zawsze, ale żeby się nad nimi zastanowić i spróbować zrozumieć. Może nawet wtedy pomyślisz, że można tak żyć. I to będzie ciekawe.

To, co zostanie z Tobą po przeczytaniu książki, to inna sprawa! Najbardziej chciałbym, żeby była to świadomość, że choć wiele jest racji/zdań, to można w nich szukać wspólnego języka. Mam też nadzieję, że będziesz się dobrze bawił/bawiła, odnajdując ciekawe nawiązania do różnych elementów popkultury, miejsc, w których byłeś/byłaś, czy myśli, z jakimi się borykałeś/borykałaś. A może odkryjesz, że pewne Twoje zachowania, które wydają Ci się nienormalne, dla wielu są naturalne. Wierzę, że na kartach tej książki odnajdziesz zrozumienie, spokój albo chęć odkrywania nowych rzeczy.

Fajnie jest tworzyć. Żyć. Mieć przyjaciół. Dobrze się bawić. Wychodzić na prostą. Być samotnym. Mieć się do kogo przytulić. Smucić się. Cieszyć się. Podejmować trudne decyzje. I tak dalej. Po prostu – fajnie jest być. Choć czasami trudno, w c*@#. Bywaj więc zdrów/zdrowa i miewaj się dobrze!

Wszystkim tym, którzy choć przez chwilę mieszkali w jaskiniach koło Los Abrigos, a zwłaszcza tym, którzy zostali zmuszeni je opuścić przed ich zniszczeniem

Jaskinie Teneryfy

I

Zostałem ugoszczony w niewielkiej jaskini Luisy, przeznaczonej do medytacji. Skromny był to lokal. Niewiele większy od domu, który noszę na plecach. Zupełnie inny – prosty, naturalny, nieplastikowy i nieszeleszczący. Z jednej strony skały wulkaniczne nieregularnie przecinały powietrze półkolem, tworząc sklepienie wiszące pół metra nad ziemią. Bazaltowe i granitowe odłamki cętkowały sufit różnymi odcieniami szarości. Mieszały się z czernią diabazów, przechodząc subtelnie w żółć piaskowca łączącego niepewnie naturalny budulec. Jak cement trzymający w ryzach cegły starych opuszczonych wiejskich domów lub powojenne zamknięte fabryki, których mury ostatkami sił opierają się przed grawitacją.

Z drugiej strony, może metr od skały (nie byłem w stanie wyprostować rąk), przeciwną ścianę tworzyły liście palmowe. Wpuszczały one do środka zuchwały wiatr, niekrępujący się ogłaszać swych odwiedzin cichym gwizdem. Skromny blask nocnego nieba, również przedzierający się przez liście, zdobił podłogę mozaiką cieni poruszających się w rytm wiatru. Szybko znalazłem nazwę mojego jednonocnego zakwaterowania – Skrzacia Nora. Genezy tego określenia można upatrywać w czymś więcej niż w rozmiarach mojego leża. Mimo swego niezachęcającego wyglądu jaskinia ta miała niesamowite poczucie humoru. Niedaleko odbiegające od mojego. To poczucie humoru przejawiało się sukcesywnym nabijaniem guzów na mojej głowie, gdy przygotowywałem sobie posłanie czy gdy zmieniałem pozycję. Jaskinia miała jedno wejście, zasłonięte chustą z delikatnego materiału, w której czerwono-pomarańczowe wzory rozsiane były na fioletowo-niebieskim tle. Była to chusta Luisy.

Pisząc te słowa, leżałem na wysłanym trzciną podłożu, przykrytym kolorową płachtą, a lekki wiatr wraz z mokrą podkoszulką schładzał moje ciało po pierwszej przeprawie. Te dwa nienaturalne elementy – drzwi oraz podłoga – z których składa się praktycznie każde mieszkanie na ziemi, tworzące namiastkę domu – budziły we mnie uczucia radości i bezpieczeństwa. A lokum to było nie lada. Miało może ze dwa i pół metra długości, tak że ledwo mieściłem się wewnątrz ze wszystkimi rzeczami.

Jak się tu znalazłem? Otóż przyleciałem na Teneryfę około dwudziestej, a pierwsze słowa, które usłyszałem na wyspie, brzmiały:

– Gocha! Dawaj tutaj, Miro już nam zajął czwórę w autobusie!

Wykrzykiwała je pulchna Polka pchająca wózek załadowany kolorową górą prostopadłościanów leżących jeden na drugim, zaczynających się od pastelowego różu, a kończących na ciemnoniebieskim macie. Gdy z ogromnym wysiłkiem, nadającym jej błyszczącej od potu twarzy kolor czerwieni, przemieszczała wózek, wieża zataczała łuk nad jej głową i tylko jeden Newton wie, jak opierała się ona drugiej zasadzie dynamiki. Może to dzięki wypełnionym białym jednorazówkom powpychanym w szczeliny między kolorowymi pudłami.

Z uśmiechem politowania oraz poczuciem osaczenia wyszedłem z lotniska. Na południu wyspy niewiele miast zakłócało ciemność. Noc była więc głęboka. Jednocześnie niebo rozjaśniał księżyc zmierzający z wolna ku pełni.

Przyleciałem tu sam, ale Zoja, choć zdecydowała się nie przyjąć mojej oferty, towarzyszyła mi ciągle. Bardziej w głowie niż w sercu. A ciepła, które mnie wypełniało, nie studziło powietrze – tylko o kilkanaście stopni niższe od temperatury mego ciała. Nie chciałem jechać autobusem, od początku miałem zamiar ograniczyć podróżowanie środkami transportu i korzystać jak najwięcej z prymitywnego, ale jakże ludzkiego sposobu przemierzania świata. Chciałem zrozumieć, jak człowiek może działać, nie wpływając negatywnie na przyrodę, a jednocześnie nie wyrzekając się zaspokajania podstawowych potrzeb wygody czy bezpieczeństwa – przez każdego definiowanych trochę inaczej. Cienka potrafi być granica między zdrowym rozsądkiem a ascezą. Wydaje się jednak, że dużo większym problemem jest fakt, że społeczeństwo tonie w wygodzie, nie dostrzegając jednocześnie, jak komfortowa może być egzystencja, kiedy decydujemy się na proste wyrzeczenia. Gdzie jest równowaga między zrozumieniem, że życie ludzkie zawsze jest obciążeniem dla środowiska, a chęcią zmniejszania tego wpływu do możliwie rozsądnych rozmiarów?

Ścieżka, którą podążałem, okrążała lotnisko. Była to droga nieprzystosowana do nocnych spacerów. Nie za bardzo była też odpowiednia do spacerowania w dzień. Stanowiła pozostałość po czasach, kiedy lotnisko było w budowie, a cały obszar wypełniały maszyny wraz z ich wiernymi operatorami. Wtedy raczej nikt nie planował, że kiedykolwiek będzie używana przez piechurów niosących na plecach toboły pełne różnorodności z całego świata.

W powietrzu panowała gęsta cisza. Stwarzała we mnie napięcie. Przemierzałem więc noc w skupieniu, rozglądając się nerwowo i zagęszczając atmosferę jeszcze bardziej. Ciszę rozrzedzał tylko mój jedyny towarzysz – wiatr, świszcząc cicho i przeciągle, przypominając dźwiękiem oddech zatopionego we śnie człowieka. Bywało, że i żwir trzaskał pod moimi stopami, niosąc się echem, które ginęło w moich splątanych włosach i plątało się tam, wtórując rytmicznie memu oddechowi, gdy powoli pokonywałem kolejne metry wzdłuż ogrodzenia. Trasa była nieprzyjemna. Kluczyłem, gubiąc trakt, a podłoże często osuwało się spod nóg, nawet na ścieżkach, które były jego ubitą przez koła ciężkich maszyn formą. Powietrze wydawało się gęste nie tylko od ciszy, ale i od pyłu pokrywającego każdą wolną przestrzeń. Wzbijał się on w górę z każdym podmuchem wiatru i przez moje nozdrza trafiał do pęcherzyków płucnych. Przez myśl przeszedł mi oczyszczacz powietrza, który Sebastian kupił do naszego mieszkania w celu wyłapania małych miejskich zabójców, niewidocznych gołym okiem. Wystarczą mi dwa tygodnie tutaj, aby nawdychać się więcej drobinek niż przez większość mego życia. Może tylko mniej było w nich substancji rakotwórczych – a może więcej, przecież koniec końców ten pył to pozostałości wulkaniczne.

Mimo iż z daleka widziałem miasto, nie mogłem powstrzymać się od spoglądania na telefon w celu potwierdzania, że idę we właściwym kierunku. Zawsze to robię, ilekroć przemierzam samotnie szlaki. Potrzebuję się upewnić, że idę właściwą drogą, nawet gdy wiem, że nie zbaczam z traktu… Rzadko daję się ponieść pokusie zbadania nieznanego szlaku, potrzebuję kontroli. Potrzebuję czuć się pewnie. A tego wieczoru byłem samotny pośród ciemności, na ogromnej przestrzeni, pełnej wielkich erozyjnych dołów przypominających lejki, których krawędziami można by zjechać wprost w głębię mroku. Nie sprzyjało to odczuwaniu pewności. Ale dzięki temu nieodpartemu poczuciu kontroli udało mi się nie zjechać żadnym z lejków w ciemność.

Kontrastem do krajobrazu zewnętrznego i poczucia samotności było ciepło wieczornego powietrza. Otulało ono niepokój wewnętrzny, który odczuwałem, łagodząc jego eskalację. Ten zalążek strachu związany był z niepewnością drogi, samotnością oraz eksplorowaną przeze mnie obcą ciemnością. Strach i odwaga walczyły ze sobą wewnątrz mnie. Raz jedno, raz drugie przeważało szalę na swoją korzyść, co odczuwałem w ciele jako napięcia czy drgania. Czasami przyspieszałem kroku, czasami się obracałem. Później znów brałem głębszy oddech i spowalniałem ruchy. Tak, emocje idą w parze z ciałem.

Podłoże oraz najbliższa okolica przypominała mi tereny Izraela, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że również reszta podróży będzie miała z nim dużo wspólnego. Tylko kolory wydawały się trochę bardziej szare, ale mogło być to efektem braku promieni słonecznych. Budulcem podłoża były skały, pył i popiół wulkaniczny, wydarte ogromną siłą z wnętrza ziemi. Liczne dziury i bruzdy potwierdzały charakter wyspy, a rozpadliny bywały tak ogromne, iż pomieściłyby nawet żyrafy, których głowy nie wystawałyby ponad ich krawędzie.

Szlak nieustannie przecinały płoty, często kończące się na skrajach dołów. Utrudniały przejście i powodowały, że krajobraz przypominał labirynt. Przemierzając te tereny, niejednokrotnie czułem, że pod nogami, pod grubą warstwą żwiru znajdują się puste przestrzenie. W odpowiednim momencie te skorupy załamią się, znów zmieniając kształt ścieżek. W takich to miejscach każdemu mojemu krokowi towarzyszył głuchy dudniący dźwięk rozchodzący się w zamkniętych podziemnych jaskiniach. A może tego wieczoru któraś ze skorup pęknie? Niepokój, pustka i samotność. Towarzyszyło mi dokładnie takie samo napięcie, jakie pojawia się podczas nocnych spacerów po niebezpiecznych dzielnicach miast, gdzie kręte uliczki prowadzą między wielopiętrowymi niezamieszkanymi budynkami.

Po czterdziestu pięciu minutach pełnego napięcia kluczenia, gubienia i odnajdywania ścieżek, mając za przewodnika jedynie ogromny księżyc w zenicie, dotarłem, nie rzucając cienia, do Los Abrigos. Zapewne jeden na tysiąc pasażerów postanawia, jak ja, przebyć tę trasę na piechotę. W moim przypadku to nie sama wygoda była głównym powodem, a brak wyboru. Tak naprawdę droga, którą przeszedłem, nie istniała, była trudna i skomplikowana. Nieoświetlona, wymagała ogromnego wysiłku, nawet w „chłodną” noc w środku zimy na Teneryfie, czyli przy około dwudziestu trzech stopniach Celsjusza. W letni dzień spacer ten wydałby mi się głupi, tak jak wszystkim przybywającym na wyspę o każdej porze dnia i roku. Pewnie i tak bym się na niego zdecydował i dotarł do celu wycieńczony, ale z dumą, że dokonałem tak wielkiego czynu. Trzeba przecież udawać, że to dobry pomysł…

Dla wielu spacery nocą na pustkowiach wydają się przerażające i niebezpieczne – a jeśli coś się stanie…? Nie byłem lepszy od nich, prawda jest taka, że czułem wypełniający mnie niepokój. Czasami lubię przełamywać strach i wychodzić poza granice komfortu, bo to pozwala mi zrozumieć, że życie wcale nie jest straszne. Przerażające sytuacje są nieraz wewnętrznie wyolbrzymiane i gdy zaczynam w nie wierzyć, dopiero się urzeczywistniają. Przeżywam, staję się silniejszy, jestem lepiej przygotowany na nieplanowane wydarzenia, a trudy życia zamieniają się w proste sytuacje, z którymi czasami po prostu muszę się zmierzyć. Gdy staję przed fikcyjną ścianą, przypominam sobie takie samotne chwile na pustkowiach i nie podupadam na duchu. A te miejsca wydają się straszne, ale wcale takie nie są, bo kogo miałbym niby spotkać na takim odludziu? Przecież nikt tam nie chodzi, większość się boi. Przecież każdy to wie… Pewnie nie tylko ja, tak myślę!

Wspomniałem o braku wyboru nie przez przypadek. Znam takie osoby, którym wierci on ogromną dziurę w brzuchu. Cóż, myślę, że może być on nawet przyczyną pewnej paranoi w XXI wieku. Mimo ogromnych możliwości czasami jesteśmy zamknięci w schematach, których nie dostrzegamy, a ci, którzy je widzą, są nimi ogromnie przytłoczeni. Czasami też bronią się nimi (schematami) przed otaczającym światem. I to wcale nie jest głupie. Lepiej być zamkniętym i zdrowym niż przyjmować wszystko i wylądować w psychiatryku. A może bredzę, bo przecież tam też leczą ludzi i bycie tam nie jest niczym złym. To nie wszystkie myśli, które pojawiały się w mojej głowie, było ich dużo – ale; jednak; a co, jeśli; a może; w sumie; nie, nie, nie; no chyba że. O dziwo, nie było seksu i pieniędzy jak zazwyczaj.

Przemierzałem miasto powoli w poszukiwaniu ławki. Byłem już spokojny i może dlatego los uśmiechnął się do mnie podwójnie. Na pierwszej napotkanej ławce zobaczyłem kobietę w kolorowym stroju. Po mojemu – hipiska. Choć nie każdy by się ze mną zgodził – myślę, że i ona też nie.

Nieznajoma miała około czterdziestu lat. Jej ciemne, kręcone włosy opadały lokami na ramiona. Skóra w kolorze cynamonu wskazywała, że mieszka tu nie od dziś lub jest Hiszpanką. Była raczej niska, co komponowało się idealnie ze szczupłą, jednak nie wychudzoną posturą. Twarz z dużymi oczami, zdobionymi przez okulary, zwężała się ku dołowi, kończąc się spiczastą brodą. Przypominała Sybillę Trelawney. Szerokie kolorowe ciuchy wisiały lekko na jej szczupłym ciele, kiedy zanurzona w myślach i skupiona na telefonie, siedziała tego ciepłego wieczoru na ławce w Los Abrigos. Mnie również zrobiło się ciepło, bo kiedy ją ujrzałem, byłem praktycznie pewny, że znalazłem już zakwaterowanie na noc.

– Hej, czy mogę ci jakoś pomóc? Dokąd się wybierasz? – spytała, spoglądając na mnie zaciekawiona z lekko przechyloną w prawą stronę głową. Dokładnie w taki sam sposób, jak to robią psy lub koty, kiedy wyglądają, jakby się nad czymś zastanawiały. Jak się później okazało, był to jej charakterystyczny gest. Jeden z tych, których uczymy się umyślnie lub machinalnie, później bezwiednie o nich zapominamy, a zapisane gdzieś w korze mózgowej, uruchamiają się schematycznie, gdy informacje przepływają w naszym ciele z szybkością bliską połowy prędkości rozchodzenia się dźwięku w powietrzu. W końcu są to impulsy elektryczne wysyłane z mózgu na przykład do mięśni, więc przemieszczają się całkiem szybko. Przekazują wytyczne co do tego na przykład, jak poruszyć daną częścią ciała. Czy przeszło ci przez myśl, ile czasu mija od pomysłu o wykonaniu ruchu do jego realizacji?

– Hej! Spodziewałem się, że to nastąpi – odparłem ze śmiechem. – Właśnie przybyłem na Teneryfę, zmierzam w stronę El Medano. – Poczułem ulgę, że jednak zapytała pierwsza. Nie przepadam za inicjowaniem rozmów.

– Skąd jesteś? – zapytała, wcale się nie śmiejąc. Gdy mówiła, jednorazówka zawieszona na jej ręce szeleściła, wtórując ożywionej gestykulacji swojej właścicielki. A ten szelest szeleścił wraz z jej wyglądem, szeleścił, ewidentnie nie zgadzając się z jej aparycją. Szeleścił tym mocniej, im więcej uwagi na niej skupiałem.

– Z Polski – odpowiedziałem zdawkowo, przyglądając się jej badawczo. Jednocześnie skupiłem się na uczuciu w plecach, które wreszcie odczuły ulgę po zrzuceniu na ławkę przeładowanego plecaka. To mnie na chwilę odciągnęło od nieznajomej. Strzeliłem kilka razy karkiem, wyprostowałem ręce i przeciągnąłem się, ledwo unikając poparzenia przez lampę znajdującą się kilka metrów nad moją głową.

– Nigdy tam nie byłam – stwierdziła. – Czy jest tam teraz zimno? – Wyraźnie starała się podtrzymać rozmowę.

– Tak, cholernie zimno, ale od wielu lat już prawie nie ma śniegu – odpowiedziałem powoli z nostalgią w głosie. Oczami wyobraźni widziałem moją ostatnią podróż w góry, która o mały włos nie zakończyła się utratą życia lub trwałym uszczerbkiem na zdrowiu.

– Masz gdzie spać? – Kiwnąłem głową. – Idziesz do hostelu czy masz namiot? – zapytała.

W tym momencie po drugiej stronie ulicy jednemu z trzech mężczyzn prawdopodobnie udało się wygrać los na loterii, gdyż zaczął wykrzykiwać: „Cinco euro, cinco euro!” i zniknął wewnątrz sklepu.

– Mam ze sobą namiot, jednak pierwszą noc prawdopodobnie spędzę w hostelu, bo nie mam pomysłu, gdzie rozbić biwak, a jest już całkiem ciemno. Pełno tu skał i podłoże nie jest przyjazne. Po ciemku trudno znaleźć coś dobrego.

Ledwo zdążyłem dokończyć, a nieznajoma zaczęła mówić głosem pełnym energii, jakby samym tym wybuchem emocji chciała mi pokazać, że jest to zła decyzja. Niewątpliwie była przyjaźnie nastawiona.

– O nie, nie, nie! – powiedziała szybko, prawie krzycząc oraz energicznie machając głową. – Nie pójdziesz do hostelu! Chodź ze mną, mieszkam na wybrzeżu, w jaskini przy oceanie. Spróbujemy coś znaleźć dla ciebie. Oprócz mnie mieszka tam sporo braci i sióstr. Do jednej jaskini właśnie się wprowadziło kilka osób, ale bardzo możliwe, że już odeszli. Tutaj ciągle ludzie przychodzą i odchodzą. Jestem Luisa. Czy chcesz może coś do jedzenia? Przyszłam tu po owoce i warzywa. Mam ich całą siatkę – rzekła i podniosła siatkę prawą ręką.

Cóż. Nie tylko nieznajomy facet wygrał los na loterii. Pierwsza osoba, którą spotkałem po drodze z lotniska, znalazła dla mnie nocleg. Strzał w dziesiątkę.

– Ekstra, mogę iść, a na imię mam Miłosz – zgodziłem się szybko i byłem szczęśliwy, że tak prędko odnalazłem to, co było jednym z założonych celów w chmurze możliwości, jakie dawały mi Kanary. Życie offgridowców jest pasjonujące, nie pierwszy raz już miałem z tym styczność. Do tego darmowe jedzenie, zapewniające mi kilka dodatkowych godzin bez głodu. Szczęście wypełniało mnie po brzegi, jednak zewnętrznie przejawiało się tylko szerokim uśmiechem i spokojnymi słowami: – Chętnie wezmę parę owoców, skąd je masz?

W siatce były jabłka, banany, pomarańcza, awokado, pomidory oraz masa pieczarek. Wziąłem wszystkiego po trochu oprócz grzybów, bo nie przywykłem do jedzenia pieczarek na surowo, a nie miałem możliwości ich przygotowania. Dzięki temu spotkaniu już miałem jedzenie na kolejny dzień i nie musiałem martwić się o głód, a przy okazji znów doświadczyłem ze strony ludzi żyjących poza społeczeństwem ogromnej chęci dzielenia się wszystkim, co posiadają. Za każdym razem, gdy trafiam do miejsc, gdzie mieszkają offgridowcy, outsiderzy, hipisi lub jakkolwiek ich nie nazwać, rzeczy są mi po prostu wkładane w ręce. Jest to bardzo przyjemne doświadczenie w świecie, w którym większość osób stara się gromadzić dobra, żyć w przepychu i pławić się w dumie posiadania. A tego, co jest ich własnością, czyli poniekąd wyznacznika ich pozycji społecznej, strzegą najuważniej. Oczywiście jest to pewna hiperbolizacja świata, wyolbrzymiam to, co wszyscy znamy z naszej codzienności. Jednak jest w tym sporo prawdy. A takie zderzenie rzeczywistości, choćby na poziomie posiadania, zawsze daje mi dużo do myślenia. Uczą. Sam wpadam w tę pułapkę. Z kim przestajesz, takim się stajesz. Luisa trochę odświeży mi umysł. Zaczęła mnie stwarzać, a ja dawałem się stwarzać, bo tego właśnie potrzebowałem. Po to przybyłem. Byłem.

Nie bałem się. A bywa, że czuję strach, jak chwilę wcześniej, w ciemnościach. W sumie to częściej się lękam lub boję. Rzadko spotykają mnie sytuacje, w których czuję głęboki, obezwładniający strach. Gdy o nim myślę, pojawia się w mej głowie tunel w Norwegii i trekking z Anetką. Gdzieś w połowie pięćdziesięciokilometrowej drogi, tak akurat w połowie, a nie na początku. Doszliśmy wtedy do tunelu na zamkniętej drodze, który miał ponad jeden kilometr długości i kształt litery L. Była tam ciemność, która przenikała wszystko. Czy pamiętasz ciało doskonale czarne z fizyki? Obiekt pochłaniający całkowicie promieniowanie elektromagnetyczne (na przykład światło), jak pudełko z bardzo małym otworem, wypełnione czarnym materiałem. Zupełna ciemność. To tym właśnie był ten tunel. W mojej wyobraźni jesteśmy w tym tunelu. Wewnątrz głucho dudnią nasze kroki, nie widzę Anetki, która jest o krok ode mnie i napięta mocno, ściska moją rękę. Ciemność doskonale przenika się z ciszą, w której dźwięk naszych kroków odbija się echem, zderzając się z ciałami nietoperzy, smoków oraz potworów piekielnych. Żyjąc w tym miejscu, nie potrzebują one szukać schronienia przed wzrokiem człowieka. A jednak żaden z nich nas nie zaatakował. Wtedy czułem, że nie mogę się poddać uczuciu strachu, które przenikało każdą komórkę mego ciała. Panika zniszczyłaby nas. Więc z silnie bijącym sercem i głową podniesioną do góry kroczyłem wraz z Anetą, patrząc co chwila na czyhające potwory, które tylko nas obserwowały i pozwoliły przejść poważną lekcję życia. Czy nas zlekceważyły? A może uznały, że jesteśmy godni wyjścia?

Od tamtej historii autostop czy rozmowa z nieznajomymi (oprócz rozpoczynania konwersacji z przypadkowymi osobami) i podążanie za nimi nie budzi we mnie niepokoju. Wystarczy spróbować, otworzyć się na świat i ludzi, a wtedy, wbrew pozorom, możemy wyczuć intencje i odczucia drugiej osoby. Odkrywamy, że świat nie jest taki zły i bezlitosny, jak często nam się wydaje. Myślę, że wraca do nas to, co zasiewamy. Może ta pewność rodzi się z karmicznego poczucia i wewnętrznej opinii, że w gruncie rzeczy wpływam dobrze na świat. Przez to uważam, że jestem w stanie chłodno ocenić sytuację, a czasami po prostu dać się ponieść falom oceanu życia. Nie, nie bałem się. Wręcz przeciwnie, byłem podekscytowany. Bardziej bym się bał, rozstawiając namiot na pustkowiu, wśród skał, samotnie i po nocy.

– Uratowałam przed wyrzuceniem. Czasami w sklepach dają mi jedzenie przeznaczone do wyrzucenia, choć dziwnie przy tym na mnie patrzą. Weź więcej! Moja znajoma jakoś się tam dogadała i teraz mamy dużo darmowego jedzenia – wyjaśniła zadowolona z siebie. Wyglądało na to, że ratowanie żywności to coś, co sprawia jej ogromną przyjemność. Mówiąc to, uśmiechała się i podnosiła znacząco siatkę.

Już na samym początku nowy świat przyjął mnie czymś, co leży mi na sercu. Nie czułem, żeby to był moment, aby rozmawiać o marnowaniu żywności i możliwości jej ratowania. Poczułem jeszcze większą ekscytację. Wiedziałem, że już niedługo nastąpi powrót do tej rozmowy i może uda mi się zdobyć jakieś ciekawe informacje, które pozwolą mi otworzyć się na nowe sposoby ratowania jedzenia. Siedziałem w zamyśleniu przez chwilę, dopóki kolejne pytanie nie wyrwało mnie z zadumy.

– Masz latarkę? Ja swojej zapomniałam. Czasami chwilę mi zajmuje odnalezienie drogi, nie przywiązuję do tego większej wagi. Nie liczę czasu, więc nie ma znaczenia dla mnie, jak długo trwa podróż – powiedziała, kierując mnie w nieznane, w co ja tak łatwo dałem się wciągnąć. Nie z powodu ekscytacji, nie z powodu zakłopotania czy strachu przed spaniem w szczerym polu. Z powodu ciekawości świata, zaufania do ludzi i chęci poznawania obcych aspektów życia. Z powodu małej pochodni, która rozpala się w moim wnętrzu, gdy świat otwiera przede mną tajemnicze drzwi, ukryte wcześniej w ciemnościach. Ciekawe, kiedy dotrzemy? Może za kilka godzin, ale wtedy już nie czułem ciężaru plecaka. Emocje zmieniły go w lekki jak piórko bagaż. Wskazałem na czoło z uśmiechem.

– Mam. Jak długo tu jesteś? – spytałem.

– Mieszkam w tym miejscu ponad rok, wcześniej przemieszczałam się bez jakiegoś planu. Tułałam się po wyspie. Jednak już nie pamiętam, gdzie byłam, a gdzie nie – odpowiedziała Luisa, długo wypowiadając słowa. Biło od niej coś, co wielu określiłby jako „coś nienormalnego”. Czuć było, że ma inne spojrzenie na świat, że żyje w swojej własnej rzeczywistości. Niektórym mogłaby wydawać się szalona. Gdy mówiła, była szczera, wierzyła w każde swoje słowo. Nie wstydziła się o tym mówić, a wręcz chciała się dzielić. A ja chłonąłem wszystko, co mówiła. Staram się być jak gąbka nasiąkająca otaczającą ją wodą.

– Większości wyspy jeszcze nie widziałam, a przecież można ją objechać w jeden dzień. Jednak nie zależy mi. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Mam swoją jaskinię i w niej mieszkam. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. To jest mój raj. A ty? Masz swój raj? Na jak długo przyjechałeś, co zamierzasz? Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Dużo tu turystów.

Byłem zaciekawiony jej historią, jednak moja nieumiejętność zadawania pytań brała górę. Czekałem na jej inicjatywę i szczere słowa płynące z jej wnętrza. A raj? – pomyślałem. Jest nim życie. W każdej chwili. Złej i dobrej. Czasami miewam takie błyskotliwe, naiwne i banalne myśli… Choć szczerze w to wierzę.

– Chcę się wybrać na La Palmę, mam zamiar przejść większość wyspy. Dwa tygodnie bez jednego dnia. Jednak to nie jest plan, który musi się zrealizować. Może będzie inaczej.

– Dwa tygodnie? To tyle co nic. Czemu przybyłeś na tak krótko? – wykrzyknęła zdziwiona Luisa, po czym jakby zgasła i dodała: – Pewnie jesteś kolejnym turystą. Choć wcale tak nie wyglądasz. Nie czuć tego od ciebie.

– Jestem studentem, co roku w przerwie semestralnej wyjeżdżam tam, gdzie wieje ciepły wiatr. Tam, gdzie ciepły wiatr nie zwiastuje lata, lecz tam, gdzie ciepły wiatr jest wiecznym latem.

– Och, czyli wracasz do tamtego świata? Szkoda, choć czuję, że dobrze sobie tam radzisz. Wiesz, moim zdaniem to więzienie. Trzymają tam ludzi, ogłupiają, wpajają straszne przekonania. Nie wydaje ci się, że ludzie są tam robotami? Kontrolowani na każdym kroku, a rzeczywistość jest tak stworzona, że nie wiadomo, jak się z niej wydostać, żeby zobaczyć również inny obraz świata. Jest tylko jedna wizja, ta, którą nam wmawiają. Wszystkich można wrzucić do jednego worka. Tych, co się zgadzają, i tych, co się nie zgadzają. Dopiero jak się stamtąd wyrwiesz, jesteś naprawdę wolny. Kiedy przyleciałam tutaj, nie potrafiłam wydostać się z lotniska. Było niczym ogromny labirynt wciąż zmieniających się ścieżek, korytarzy i pomieszczeń. Spędziłam tam wiele godzin i myślałam, że już nigdy stamtąd nie wyjdę. Prawie się poddałam.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy można uciec od tego świata? Chciałem słuchać i zrozumieć jej punkt widzenia. Nie było mi jej żal ani jej nie podziwiałem. Za to czułem się dobrze, słuchając tego, co miała do powiedzenia. To chyba była radość, że tacy ludzie istnieją i można ich usłyszeć. Spotkałem się już z takim myśleniem. To również owoc naszej cywilizacji i niesamowicie ją urozmaica.

Szliśmy wzdłuż głównej ulicy, kierując się poza miasto. Przeszliśmy przez mały mostek wzniesiony nad rzeką, której wody nie szumiały już od wielu lat. Puste, wyschnięte koryto było z jednej strony tylko wspomnieniem symbolu, którym jest wartko spływająca woda, w ciągłym ruchu, w każdej chwili trochę inna, nieprzejmująca się zmianami wprowadzanymi do niej przez człowieka, bo zmiana jest jej naturą. Z drugiej strony to samo suche koryto było subtelnym, przez wielu zapewne niedostrzeganym symbolem zmian w środowisku, które w ostatnich latach obserwujemy na całym świecie. Czy to wina naszej cywilizacji? Kto wie, jaka jest prawda. Za to wiadomo, co mówią raporty IPCC oraz ONZ, których pokłosiem było porozumienie paryskie – jeśli nie ograniczymy emisji dwutlenku węgla, będzie z nami źle. Lecz są też inne szkodliwe substancje, mające nawet większe negatywne konsekwencje dla środowiska, na przykład metan, więc ograniczcie pierdzenie.

Zmiany te są prawdopodobnie w dużym stopniu spowodowane naszym trybem życia w XX oraz XXI wieku. Jednak jest to temat zażartych dyskusji toczonych przez ekologów, polityków, naukowców i społeczeństwo, w których każdy ma własny, jakże często skrajny, pogląd. W tych sporach najbardziej brakuje otwartości i próby zrozumienia drugiego człowieka, gdyż stanie po jednej ze stron barykady i pewność co do swych poglądów, racji, interesów nadaje sens oraz poczucie przynależności jednostce. Buduje tożsamość. Za to niepewność, próba akceptacji, zrozumienia, zmiany poglądów i niewiedza, co jest białe, a co jest czarne, kreuje w ludziach strach. Dlaczego? Bo wtedy nie wiemy, jak postępować, więc nie potrafimy przewidzieć jutra. Dziś polityka wypacza każdy temat i w tym przypadku nie wiadomo nawet, czy suche koryto jest suche, bo jest pora sucha, czy jest suche, bo ludzie niszczą środowisko, czy może jest suche dlatego, że środowisko samoistnie się zmienia.

Jeśli nie przynależymy również do konkretnej grupy o jasno określonych postawach, to jesteśmy samotni i nie wiemy, co jest celem naszej walki. Trudno stworzyć grupę z tych, co nie mają określonych poglądów. Czy wystarczy tylko chęć podjęcia próby zmiany, akceptacja, otwartość? Czy ważne są spory i kłótnie? Czy nie ważniejsze jest to, żeby choćby drobnymi czynami próbować zmieniać świat, kiedy nie jesteśmy w stanie dokonać gwałtownych przewrotów? Czy wystarczy próbować rozumieć, jak funkcjonuje świat, i choć minimalnie się do niego dostosowywać? Może wtedy małymi krokami, każdego dnia, nasze życie będzie stawać się przyjemniejsze, zyskamy świadomość podstaw i będziemy rozwijać siebie oraz nasze najbliższe otoczenie. Każdy ma umiejętności sprawcze, świadczy o tym chociażby możliwość kreowania nowego życia, to już jest ogromny wpływ na świat. Wystarczy posłuchać planety. Ziemia mówi bardzo wiele, a co ciekawe, w każdym miejscu na świecie tym samym językiem. Jednak ten strach to hamulec, trzyma w miejscu. Dlatego też nie wychodzimy w nocy w szczere pola za lotniskiem. Jak twierdził Carlos Castañeda, „pierwszym wrogiem, którego człowiek musi pokonać na swej drodze do wiedzy, jest strach”. Takie banały przepływały mi przez głowę tego wieczoru.

– Czym się zajmujesz na studiach? – Luisa wyrwała mnie z zadumy, w którą wpadłem w trakcie kilkuminutowego spaceru. Ona opowiadała wtedy o miejscu znajdującym się na końcu drogi, naszym celu, a ja wcale nie słuchałem. Zawieszony byłem w przestrzeni.

– Wcześniej studiowałem odnawialne źródła energii, teraz kriogenikę przy nadprzewodnikach. Zasadniczo – fizyka – odpowiedziałem. Zawsze mówię tak, żeby brzmiało trochę bardziej naukowo, niż jest w rzeczywistości. Z zamiłowania chciałbym, aby moja praca była fuzją tych dwóch podejść. Więc staram się to urzeczywistniać nie tylko przez czyny, ale i słowa. Utrwalam się w tym. Bardzo lubię to podejście, stosowałem je od dziecka, nie rozumiejąc go dokładnie, ale chcąc i upierając się wewnętrznie. Przyniosło mi ono wiele korzyści, a może również wiele przeciwności, jednak odczuwam je jako coś mojego i bardzo mi ono pasuje. Wiele razy byłem wyśmiewany za to, że uważam, iż nastawienie ma największy wpływ na nasze życie. Jednak jakie argumenty wysunąć podczas dyskusji? Sprawdź i bądź konsekwentny nie przez tydzień, nie przez miesiąc, ale przez dziesięć lat, wtedy pogadamy.

Gdy opisuję to, czym się zajmuję, osobom z alternatywnych środowisk, nie tylko tym uciekającym od naszego szalonego społeczeństwa, ale i tym artystycznym czy subkulturowym, czuję lekki wstyd i skrępowanie, tak jakbym się delikatnie kurczył, a jednocześnie głos mi cichnie. Wtedy muszę się otwierać, wypychać klatkę piersiową do przodu i głośniej wypowiadać słowa. Walczę z tym i jest coraz lepiej, jednak poczucie, że ktoś miał tyle odwagi, aby wyrwać się z naszego uporządkowanego chaosu, potrafi być przeszywające dla kogoś, kto się tym interesuje, a przy okazji jest trybikiem napędzającym to koło. Bywam rozdarty między dwoma światami. A właśnie wchodziłem w nocny świat magii.

– Wow! Brzmi niesamowicie. Ja nie jestem już w stanie zrozumieć takich rzeczy tak dogłębnie, ale tak czuciowo myślę, że mogę. Opowiesz mi o tym jutro. – W jej wypowiedzi było coś więcej niż miłe zainteresowanie tym, co robię.

Ucieszyło mnie to. Bliscy memu sercu są ludzie ciekawi świata, którzy mimo braków zadają pytania i chcą znać odpowiedzi. Gdy ich spotykam, budzi się we mnie chęć spędzania z nimi czasu, chęć wymiany myśli, gdyż ci, co zadają pytania, mają też dużo odpowiedzi. Dlatego też coraz łatwiej mi o tym mówić, bo często spotykam się ze zrozumieniem. Czy ta droga aby na pewno prowadzi do piekła?

Skręciliśmy w prawo za śmietnikami. Pozytywnie zaskoczyło mnie to, że poza miastem, przy zejściu na obszar klifowy bez typowej plaży, ustawiono kosze na odpady. Dalej szliśmy wzdłuż ogrodzenia, za którym znajdowała się jakaś plantacja. Przestrzeń ta była szczelnie owinięta materiałową siatką, która po wielu latach przybrała kolor pyłu unoszącego się w powietrzu. Tego samego, od którego chroniła rośliny. Wyglądała jak wielka pułapka na owady i pewnie tak też działała, zatrzymując wewnątrz wszystkie żyjątka żywiące się jedynymi roślinami w okolicy, nie licząc opuncji. Zapewne jest tam dużo więcej życia na kilkusetmetrowym obszarze niż na całej mojej dotychczasowej drodze z lotniska. Rozrodnik.

Ścieżka biegnąca przy ogrodzeniu poprowadziła nas obok betonowych bloków bez okien. Budynki tworzyły masyw w kształcie litery L o wysokości około dwóch ustawionych na sobie osób i nie wyglądały przyjaźnie. A więc te osoby musiały być wrogami… Nie spodziewałem się, że ktoś mógł w nich mieszkać. Zbudowane były z betonowych bloczków, a prostokątne ciemne wnęki widoczne co trzy–cztery metry wskazywały miejsca, w których znajdowały się drzwi. Powierzchnia takiego domu mogła mieć z grubsza szesnaście metrów kwadratowych. Niezła kawalerka. Przemknęło mi przez myśl, że ludzie pracujący na plantacji nie mogli pozwolić sobie na inne miejsce do mieszkania. Bardzo smutna wizja.

– Te budynki należą do plantacji. Kiedyś chcieliśmy tam zamieszkać, ale nas wygonili i powiedzieli, że są prywatne. Teraz mieszkają tu pracownicy, ale wydaje mi się, że tylko w jednym są ludzie. Reszta stoi pusta.

– Nie wydają się ciekawym miejscem do zamieszkania. Chyba wolałbym już mieszkać pod chmurką, więc wcale się nie dziwię, że stoją puste – odpowiedziałem zdziwiony, że Luisa chciałaby w nich żyć.

– Nigdy nie myślałam, że są straszne. Jednak teraz odczuwam to, co mówisz. Doszliśmy. Tutaj zaczynają się jaskinie.

Byliśmy przy krawędzi skalnej, z której rozpościerał się widok na ocean o granatowym, skradzionym niebu kolorze, w środku przecięty srebrzystą łuną księżyca w zenicie, od czasu do czasu udekorowanego odbiciem mocniej świecącej gwiazdy. Ocean falował spokojnie z lekko pomarszczoną taflą. Chłodny wiatr wiał z tej ciemnej otchłani w naszą stronę.

Skręciliśmy w lewo, schodząc krętą ścieżką parę metrów w stronę morza. Po lewej stronie wciąż znajdował się płot odgradzający ziemię publiczną będącą własnością społeczeństwa od prywatnej plantacji należącej do roślin oraz robaków. Dróżka pokryta była kamieniami i kawałkami skał osuwającymi się pod naciskiem stóp. Nie była to wymagająca przeprawa, jednak trzeba było uważać, gdyż przy braku choć odrobiny uwagi można było z bliska doświadczyć chropowatości podłoża. Nie jest to może najprzyjemniejszy sposób na naukę fizyki, ale bardzo skuteczny. Przekonałem się o tym niejednokrotnie na własnej oraz cudzej skórze.

Doszliśmy do półki skalnej, z której Luisa wychyliła się, aby spojrzeć w ciemność. Bez pośpiechu dołączyłem do niej, aby rzucić okiem na pierwszą z jaskiń, które miałem oglądać na tym wybrzeżu, pełnym zakamarków i ciemnych kątów. Znajdowaliśmy się około pięciu metrów ponad naturalnym schronieniem okupowanym przez podróżników kochających porankami napawać się pięknem Ziemi. Pięknem natury, która w każdym miejscu na świecie potrafi czymś zaskoczyć, czymś zachwycić.

Jaskinia była obszerna, z ogromnym tarasem, na którym stał fotel i znajdowało się miejsce na ognisko. Wewnątrz mogła mieć dwa lub trzy pomieszczenia. Dostrzegłem materac i śpiwory, jednak reszta umknęła mi w ciemności. Nikogo nie było słychać, ale wokoło leżały rozrzucone rzeczy świadczące o tym, że ktoś w tym miejscu się zatrzymał. Jaskinia zrobiła na mnie wrażenie. Nie wyobrażałem sobie, że mogą być tak duże. Myślałem, że są to raczej nory.

– Nie wiem. Nikogo nie ma. Jednak wydaje mi się, że ciągle ją zajmują. Przybyli dwa lub trzy dni temu. No nic, mam jeszcze jaskinię medytacyjną. Możesz tam dzisiaj spać. Widzisz? – Wskazała na dalszą część ścieżki schodzącej w kierunku morza i skręcającej w prawo. – Tu jest dróżka prowadząca w stronę oceanu, po prawej mieszka moja siostra, Suki.

Zastanawiałem się, ilu ludzi tutaj poznam i kim oni są, i co ich sprowadziło w te strony. Ile inspiracji wyniknie z tego wyjazdu? Czy zmienię swoje poglądy? Czy świat wciąż będzie taki sam? Oraz jak, do cholery, wchodzi się w posiadanie jaskini medytacyjnej? Czy to nie przywłaszczenie dobra wspólnego?

Wspięliśmy się z powrotem na ścieżkę i szliśmy dalej wzdłuż ogrodzenia, które zaczynało przypominać mur obronny, jakby za zżółkniętymi płachtami istniała kraina obfitości, stanowiąca przeciwieństwo pustyni otaczającej nas ze wszystkich stron. W końcu to prywata. Przed siatką rosły ogromne skupiska opuncji, tworzące naturalną barierę, zdolną zatrzymać najbardziej zajadłych napastników. Ich długie jak palce kolce zabezpieczały rośliny przed obcymi z każdej niemal strony. Dostrzegłem, że wszystkie kaktusy zaopatrzone są w różowe owalne owoce i postanowiłem, że o poranku poznam ich smak.

Na rozwidleniu ponownie skręciliśmy w prawo, kierując się wąską ścieżką o lekkim pochyleniu w stronę morza. Po kilku metrach odbiliśmy w lewo. Tu było trochę bardziej niebezpiecznie niż na wcześniejszym zejściu. Ścieżka zakręcała tuż na samym skraju skały nad urwiskiem. Szansa na upadek i kilkumetrowy lot była znikoma, jednak poślizgnąć się było bardzo łatwo. Zeszliśmy w dół po naturalnych schodach, które tworzyły skalne bloki wytarte podeszwami butów i nagich stóp. Ścieżka zataczała łagodny łuk, naśladując kontur półki skalnej znajdującej się po naszej lewej stronie kilka metrów nad ziemią. Pod półką bardzo duża wnęka podzielona na sekcje pochłaniała znikome światło, przywodząc na myśl świeżo odkopane wspomnienie norweskiego tunelu pełnego ciemności. Każda z tych sekcji była osobną jaskinią. Niektóre miały odkryte wejścia, inne były zasłonięte materiałami, a ściana ostatniej pokryta była liśćmi palmy. Małe wejście przysłonięte zostało narzutą z lekkiego materiału. Na środku przestrzeni, między ścieżką a jaskiniami, rosło drzewo – małe, liściaste, o cienkim pniu – stanowiąc nieoczekiwany widok. Zachowało się w mej pamięci jako pierwsze drzewo na Teneryfie, które zobaczyłem. Uśmiechnąłem się na widok tej formy życia, tak bliskiej ludziom.

Skierowaliśmy się w stronę małej jaskini i Luisa zaproponowała mi ponownie, żebym się w niej przespał, bo w środku nocy nie ma co szukać nowego miejsca. Zgodziłem się bez namysłu, była i tak większa niż mój namiot. Skrzacia Nora od razu przypadła mi do gustu. Mój nowy dom z widokiem na morze! Dom na skalnej półce, której strome zbocze ginęło w falach oceanu. Mały, prymitywny, cichy.

Rozejrzałem się po okolicy, a to, co widziałem, zachęciło mnie do wieczornej medytacji. Skały rozsiane na brzegu pod wpływem światła tworzyły różnorodne, często przerażające formy, które nie rzucały cieni, gdyż księżyc górował pionowo nad nimi. Siedziałem długo na skale, słuchając oraz obserwując morze. Nazywałem twory skalne i porównywałem je do obrazów zachowanych w pamięci. Niekiedy próbowałem wymyślać nowe formy, wyrażając misterne kształty powstałe setki lat temu. Bawiłem się. Byłem spokojny, szczęśliwy i pogrążony w myślach, które nieustannie próbowały przypominać mi o dręczącej mnie rozterce.

Nieopodal na ścieżce ponad moją skałą tuż przy kaktusowych murach zabrzmiała melodia zagrana na flecie, walcząc z oceanem o moją uwagę. Przechodził jakiś grajek. Muzyka ucichła równie szybko, jak się pojawiła. Bitwa o moją uwagę była prowadzona nie tylko w powietrzu. Również w głowie myśli ścierały się ze sobą oraz z wolą, która próbowała umożliwić im swobodny przepływ – bez niepotrzebnego chwytania się konkretnych wytworów umysłu. Ta podróż miała być ciągłą walką, bardzo spokojną zewnętrznie, jednak rozszalałą w głębi.

Miłość, którą nosiłem w sobie, zadawała mi pytania, niepokoiła, żądała pokarmu. Kusiła mnie do ciągłego zaglądania w telefon i oczekiwania, jakby to miało przyśpieszyć wiadomość, jakby to, czy moje wiadomości zostały przeczytane, miało wpływ na moje życie. Ciało emocjonalne przejmowało kontrolę, pokazywało mi obrazy z przeszłości, wmawiało mi, że tracę najpiękniejszą relację, jaką kiedykolwiek nawiązałem. Straszyło, że nigdy w życiu już nie odnajdę tak bliskiej mi osoby. Nie potrafię znaleźć źródła tych myśli. Niesamowicie ciekawe jest to, gdzie dokładnie kłębią się w nas podobne odczucia. Dlaczego, nawet jeśli są tak bliskie naszym emocjom, potrafią być dla nas tak obce, tak nie nasze? Wciągają nas do środka, jakbyśmy mogli się w nich utopić. Przecież mam nad sobą władzę. Skąd więc bierze się ta niemoc? Czyżbym ja nie był tylko sobą?

Rozsądek i zrozumienie mechanizmów funkcjonowania mego ciała, myśli i świata w sposób, w jaki go znałem, kazał mi się otworzyć na miłość w pełni. Nie chciałem jej dłużej blokować, chować głęboko w sercu w oczekiwaniu na spełnienie, na dzień, w którym usłyszę to, czego pragnę. Chciałem pokonać emocje, mimowolnie przejmujące nade mną kontrolę. Próbowałem zdobyć serce Zoi lub przejść przez uczucie miłości romantycznej w miłość przyjacielską. Miałem zamiar zamienić bezwładność na kontrolowany ruch i czułem głęboko, że jest to bardzo trudne zadanie. Zadanie, w którym próbując przejąć kontrolę, ograniczałem swobodę. A bezwładność to potężna siła. Ale przecież te myśli też nie były takie. Nauczyłem się tak myśleć i tak czuć. Książki, filmy, szkoła, dom, rodzina, sytuacje społeczne, z którymi się borykałem. To wszystko ukształtowało moją wrażliwość, ambicje, sposób myślenia i życia.

Wewnątrz coś mi podpowiadało, że dzień ten nigdy nie nastąpi, że to nie tylko moja wola może zrealizować tę miłość. Jednak przeczuwałem również, że podjąłem dobrą decyzję. Wydawało mi się, że w ten sposób zmieniam moją postawę. Naprawiam błędy, które popełniałem poprzednio, i co najważniejsze – dbam o siebie. Poprzez skierowanie uwagi na to, co jest dla mnie dobre, staram się ukochać własne wady i zaprzyjaźnić się z nimi. Przeczuwałem, że ten sposób postępowania prowadzi mnie na drogę, dzięki której będę silniejszy, bardziej pewny siebie i pokonam część wstydu, który potrafię odczuwać. Było to sztampowe myślenie osoby, która powąchała świat i filozofię azjatycką. I mimo tej wiedzy wciąż czuję się z nim dobrze. Taka moja podróż na wschód.

Był to bardzo trudny temat. Skupiłem się na sobie i podjąłem decyzje krzywdzące osobę, z której strony nigdy nie spotkało mnie nic złego. Ta myśl była jak kolec opuncji wbity w palec podczas obierania owocu. Mała igiełka, ledwo dostrzegalna, a mimo to zaczepiona drobnym haczykiem i przypominająca o sobie nieustannie, nawet wiele tygodni po skaleczeniu. Byłem jej świadom, jeszcze bardziej byłem świadom tego, że taka jest ludzka natura. Bardzo trudno być dobrym dla całego świata i jednocześnie dla siebie. Tak naprawdę, żyjąc zawsze w jakiś sposób, krzywdzimy coś na planecie. Jednak świadome skrzywdzenie drugiej osoby, rozumiejąc jej ból, powodowało, że w mojej głowie pojawiały się pytania o etykę czynów człowieka. Etykę moich czynów, a nie tylko tego jednego. Dlaczego jesteśmy zmuszeni do podejmowania takich decyzji, w których wyniku ktoś cierpi? Chciałem zrozumieć wpływ postaw na życie i zrozumieć, dlaczego dane wybory są podejmowane. Moje karmiczne usposobienie zadawało mi pytania o skutki takich czynów. Jednocześnie, choć nie dopuszczałem do siebie tej myśli, poszukiwałem czegoś znów typowo ludzkiego. Usprawiedliwienia.

Ponadto budziły się we mnie rozważania na temat egzystencji ludzi, ich życia w społeczeństwie, którego wynikiem był strach kłębiący się we wnętrzach. Strach, który przejawiać się mógł na różne sposoby, ale jego istnieniu nie dało się zaprzeczyć. Na myśli mam nienaturalny lęk związany z niebezpieczeństwami, które ludzie sami na siebie nakładają. Strach budzący się w życiu społecznym, ostrzegający nas przed naszymi rówieśnikami, przed utratą dóbr, przed brakiem akceptacji.

Wszystko to przepływało w moich myślach, tak jak wiatr przepływał dookoła mego ciała, tak jak melodia tajemniczego grajka kołysząca mnie do snu, którą usłyszałem w ciemnościach i która ucichła równie szybko, jak się pojawiła.

II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Od Autora
Jaskinie Teneryfy
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Wspomnienia znad Morza Martwego
Rainbow Family Gatherin w Finlandii
Rozdział I
Rozdział II

Ścieżki wyrzutków

ISBN: 978-83-8373-932-8

© Krystian Machaj i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Agnieszka Konkel

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek