Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka spodoba się dzieciom, młodzieży i dorosłym, i każdy zachwyci się czym innym. I to jest potęga prozy Wojtyszki! [Mister, lubimyczytac.pl]
Nietuzinkowa lektura, pełna ciekawych postaci rodem z Bestiariusza. Życie Utopców dzięki wyobraźni autora jest wyjątkowo niebanalne. Uwaga, zdarza się wybuchnąć śmiechem! [Wredna, lubimyczytac.pl]
Maciej Wojtyszko opowie nam z powagą o rzeczach śmiesznych i śmiesznie o rzeczach poważnych. Jasnym, przystępnym stylem rozsnują się opowieści o tym, co mycie uszu przed snem ma wspólnego z wolnością, opowieści o małżeństwie i o małżeńskich trudnościach, których nie da się chyba uniknąć w żadnym świecie, opowieści o różnych rodzajach niemożliwości, o problemach dorastania, o fruwaniu i o punktualnych lustrach. Autor zabawnie, błyskotliwie, a chwilami absurdalnie opisuje ku naszej uciesze świat utopców, który dziwnie przypomina świat ludzki z jego zagadkami, filozofiami, literaturami i ta zbieżność chyba nie jest przypadkowa. [Czajka, biblionetka.pl]
Jeśli jesteś żabą, która nie chce zostać człowiekiem, zawsze możesz zostać utopcem – przynajmniej taką właśnie decyzję podejmuję Marcin Klaptun, pierwszy utopiec i członek rodu Klaptunów, kiedy pewnego dnia napotyka na swej drodze nieco znudzonego czarodzieja. Jako że do założenia rodziny potrzebuje jeszcze towarzyszki życia, utopcem zostaje również jego żabia koleżanka – Rzęsisława. I tak oto rozpoczyna się historia rodu Klaptunów, pełna niezwykłych zdarzeń (kto powiedział, że utopce nie mogą latać?), niecodziennych trudności (jak nie ulec „żabiej” naturze) i pouczających nauk (nie należy zmieniać ważnych postanowień z powodu pogryzionego ogona). Oprócz utopców, narrator przybliży nam też życie ich sąsiadów: dziwożon, chochlików, rusałek, znajdzie się nawet jeden wampir! Świat stworzony przez Macieja Wojtyszko urzeka czytelnika swoją malowniczością i oryginalnością, a przygody bohaterów bawią do łez. Mimo swojej pozornej lekkości, książka skłania również do refleksji, a dzięki zaskakującemu zakończeniu zostaje w pamięci na długo. [M.H.]
Na długo zapamiętam przygody żaby, która nie chciała zostać człowiekiem, więc stała się utopcem, oraz losy jego potomków i sąsiadów. Rady zawarte pod każdym rozdziałem poprawiały mi humor na długo. Cudownie jest czasem zanurzyć się w świecie, w którym wampiry układają rebusy, autopce piszą wiersze. Polecam ku rozrywce. [Książniczka, lubimyczytac.pl]
Nota: przytoczone powyżej opinie są cytowane we fragmentach i zostały poddane redakcji.
Projekt okładki: Monika Kruszewska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 82
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maciej Wojtyszko
SAGA RODU KLAPTUNÓW
Wydawnictwo Estymator
www.estymator.net.pl
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68384-56-7
Projekt okładki: Monika Kruszewska
E-book zgodny z Europejskim Aktem Dostępności EAA
Spis treści
Wstęp
Marcin – początek rodu
Zenobi – syn zbuntowany
Zyta i Gabriela – podobne córki
Rupert – organizator
Maciek – słowo i czyn
Leopold – podróżnik
Zofia – powrót do źródeł
Mała antologia literatury obszaru rzeki Chlipawki
Kalendarium życia i twórczości Macieja Toplicy
Wstęp
Nazywam się Eryk Klaptun. Jestem utopcem rzeki Chlipawki, a niniejsza praca jest poświęcona historii mego rodu.
Pracę swoją podjąłem, by ocalić od zapomnienia wzniosłe czyny naszych przodków – Klaptunów.
Pragnę podziękować mojej Babce Zofii i mojemu Dziadkowi Patrykowi czwartemu za to, że służyli mi radą i pomocą.
Pragnę podziękować wszystkim moim Przodkom za to, że dzięki nim mogłem napisać tę sagę.
Oni by mi też mogli podziękować za to, że ją napisałem, lecz jako przodkowie – raczej nie mają tej możliwości.
Zatem dziękuję w ich imieniu sobie i po tym ogólnym podziękowaniu zaczynam.
Marcin – początek rodu
Istnieje stary przesąd zabraniający wymieniania nazwiska lub portretowania kogoś, kto jest prawdziwym czarownikiem lub wróżką, ponieważ osoby należące do tej grupy zawodowej podobno bardzo tego nie lubią.
Osobiście uważam ów zabobon za przeżytek dawnych, dobrych czasów, gdy nienazwanie oznaczało do pewnego stopnia nieistnienie lub przynajmniej niezauważenie. Obecnie, gdy nauka zrobiła wiele kroków do przodu, można być doskonale znanym i zauważonym, mimo że określeni jesteśmy jako na przykład X lub Y, obiekt niezidentyfikowany, zbiór pusty, próżnia absolutna i inne podobne terminy, które równocześnie jakby jakoś są i jakoś ich nie ma.
Ale z szacunku dla tego starożytnego przesądu nie podam tu nazwisk ani tytułów owego Wielkiego Czarownika, który wieleset lat temu bladym świtem przechadzał się nad brzegami naszej niewielkiej rzeczki rozmyślając nad sobie tylko wiadomym zagadnieniem. Dla wtajemniczonych mogę podać jedynie kilka szczegółów z jego życiorysu, aby naprowadziły do tej postaci drogą okrężną. W swoich fundamentalnych badaniach nad rozwojem komunikacji wysunął on koncepcję konkurencyjną do latającego dywanu, a mianowicie koguta. Ta odkrywcza i pełna fantazji metoda posiadała jednak pewną niedogodność związaną z obuwiem pasażera. Z przyczyn zasadniczo magicznych należało podróżować w jednym kapciu i w jednym bucie.
Obojętne zresztą czy kapeć na lewej nodze, a but na prawej, czy odwrotnie. Dodam też, że według innego wybitnego autorytetu magicznego bardzo lubił, gdy wokół niego w trakcie zabawy towarzyskiej rozbrzmiewały okrzyki: Cha, cha, chi, chi, hejże hola!
Mam nadzieję, że te dwie wskazówki powinny wystarczyć do odszyfrowania pierwszego bohatera mojej opowieści – wystarczą oczywiście jedynie tym, którym nieobce są elementarne podstawy wiedzy tajemnej.
Drugim bohaterem jest nasz wspólny przodek – Marcin Klaptun. Kiedy wysmukła sylwetka Czarodzieja pojawiła się na ścieżce wiodącej równolegle do Chlipawki, zielonkawy bohater tej opowieści nie posiadał jeszcze żadnego imienia ani nazwiska.
Był sobie zwykłą żabą. No, może niezupełnie zwykłą. Był żabą ciekawszą niż inne żaby, bo pojawienie się czarnego cienia nad szumiącym tatarakiem nie wywołało w nim, jak w innych, panicznego lęku.
Tak więc u źródeł całego zdarzenia, które miało nastąpić, legła także odwaga przyszłego Marcina Klaptuna, co podkreślam nie bez dumy i radości.
Trzeba jednak przyznać, że był on żabą dość dużą. W dawnych czasach zdarzały się żaby wielkości krowy, a żaba tak duża jak pies wcale nie należała do rzadkości. Stąd też zapewne rodziły się legendy o topieniu samotnych podróżnych i tym podobne androny.
Żaba rozmiarów barana, spłoszona przez jakiegoś nieudolnego pływaka, mogła w przerażeniu wpaść na innego i niechcący pociągnąć go na dno. Ale musimy pamiętać, że była to po prostu żaba, a nie żaden tam utopiec – żaba pozbawiona rozumu i kierująca się wyłącznie swoją instynktowną obawą.
Cóż jednak te godne ubolewania wypadki mogą mieć wspólnego z naszymi przodkami? Czy mamy ponosić odpowiedzialność także za zbrodnicze wiry tworzące się na dnie rzeki, nie zabezpieczone kładki, dziury w mostach, sieci zdradliwie zagubione wśród sitowia i skurcze łapiące nieudolnych amatorów kąpieli w zimnej wodzie?
Nie, z całą stanowczością, nie! Odrzucamy takie oskarżenie, potępiamy oszczerców!
I powracamy do naszych bohaterów nad brzeg Chlipawki.
Ranek był letni i radosny, więc obaj byli w dobrych humorach. Wielki miał wprawdzie przed sobą trudne dni, lecz starał się nie myśleć o kłopotach związanych z daleką podróżą do Rzymu, a zielonkawy pragnął zapewne poocierać swoją młodzieńczą skórę o rosnące w przybrzeżnym rowie niezapominajki i kaczeńce.
– Klap, klap, klap – rozległo się za Czarodziejem. To Marcin ociekając wodą ruszył naprzeciw swemu losowi.
– Ej, któż to tak klapie!? – krzyknął Czarodziej. – Ach, to ten Klaptun – oświadczył dostrzegając w trawie naszego protoplastę. – Ciekawy świata, co? A może by tak ob… – i nie dokończywszy myśli strzelił palcami, z których poleciały fioletowe iskry.
– Zdumiewające! – krzyknął Klaptun. – Jestem obdarzony rozumem i zupełnie nową postacią!
– A tak, mój drogi, nie miałem z kim porozmawiać, więc zamieniłem cię z żaby w człowieka – odparł Czarodziej. – Jesteś zadowolony?
– Co do rozumu, to i owszem – odparł nasz bohater – od dawna czegoś mi brakowało i teraz widzę, że to właśnie był rozum. Ale co do bycia człowiekiem, to dziękuję pięknie, wolałbym nie. Jest wśród nas jedna żabka, która kiedyś była królewną. Czego ona nie wyprawia, żeby tylko nie natrafić na jakiegoś pomylonego królewicza, który by ją pocałował. Tak się boi z powrotem zostać królewną, stracić swobodę, że chowa się w najciemniejsze zakątki bagna.
– Co ty powiesz – zdziwił się jego rozmówca – nigdy by mi to nie przyszło do głowy. – Więc nie chcesz być człowiekiem?
– Uprzejmie dziękuję, nie – odpowiedział Klaptun – wolę dalej mieszkać w wodzie.
– Znowu zamieniać cię w żabę – to jakoś nieporęcznie – zakłopotał się Czarodziej – może w coś pośredniego? – I pstryknął palcami, aż poleciały złociste iskierki.
– No i jak? – zapytał.
– Jak na prototyp, nieźle – odparł Marcin – ale przydałaby się błona między palcami!
– Ależ bardzo proszę!
I w ten sposób po kilku (a może kilkunastu, kto to wie?) korektach powstał pierwszy utopiec naszej rzeczki. Zdania co do powstania utopców innych rzek są podzielone – zainteresowanych odsyłam do pracy docenta Bryzga pt. „Zarys upłynniony”.
Rozmowa pomiędzy Marcinem a Wielkim Czarodziejem potoczyła się dalej.
Świeżo nabyty rozum wymagał rozruszania, więc zaczęli się głęboko zastanawiać nad spodziewanymi konsekwencjami owej dziwnej przemiany.
– Żaby już mnie nie zechcą – powiedział Klaptun.
– A od ludzi to się sam odrzekałeś – zauważył jego rozmówca.
– Zakładam więc nowy ród. Nazwę się Marcinem Klaptunem Pierwszym Założycielem.
– No tak, ale do założenia rodu musisz mieć towarzyszkę życia!
– Nie chciałbym być natarczywy, ale mam w tej sprawie propozycję. Otóż gdy byłem jeszcze, za przeproszeniem, żabą, wpadła mi w oko pewna rzekotka…
– Rozumiem. Obawiałem się tego.
– Czy coś nie w porządku?
– Nie, nie, zamienimy tę twoją znajomą także. Będzie to słuszna kara za moją lekkomyślność. Zapomniałem o pewnej złotej regule zwanej „regułą darowanego rozumu”. Brzmi ona: „Czar z podarowaniem rozumu nie ulega wygaszeniu”.
– Wygaszeniu? – nie zrozumiał Marcin.
– Mówiąc prościej – wyjaśniał Czarodziej – wszystkie inne sztuczki typu zmienienie krowy w zająca czy rzeki w górę nie pociągają za sobą tak wielkich konsekwencji. Kiedy wrzucimy kamień do rzeki, to wokół miejsca tworzą się fale, ale stopniowo woda się uspokaja. Podobnie jest z czarami prostymi. Po pewnym czasie zając, który był krową, czuje się zającem i już. Ale czary z podarowaniem rozumu miewają budowę lawinową.
– Tak jak ze śniegiem spadającym z gór? – spytał Marcin.
– Właśnie. Pierwsza zrzucona kulka może zmienić się w potężną lawinę. Efekty dania rozumu są zawsze nieobliczalne. Przyprowadź tutaj tę swoją znajomą rzekotkę…
Mało myśląc, Marcin rzucił się w odmęty Chlipawki i wyłowił swą przyszłą małżonkę Rzęsisławę Klaptunową – naszą dumną i wspaniałą prababkę.
Reszty dokonał Wielki Czarodziej, choć z przekazów historycznych wiemy, że nie poszło mu równie łatwo jak z Marcinem. Młoda i piękna Rzęsisława miała dużo precyzyjniej wyrobione pojęcie o tym, jak pragnie wyglądać, i jeśli dziś młode utopcówny są tak ślicznymi istotami o subtelnej, nadprzyrodzonej wręcz urodzie, to w dużym stopniu zawdzięczają ten fakt uporowi i żelaznej konsekwencji, z jaką nasza prababka przeprowadziła korektę swojego wyglądu. Złośliwi i nieżyczliwi twierdzą, że było tych korekt kilkaset, ale włóżmy tę złośliwość między bajki – przecież Czarodziej już po dwóch godzinach opuścił szczęśliwą parę, a nie sposób przypuszczać, że cały ten czas poświęcony był na spełnianie kaprysów Rzęsisławy.
I tak się zaczęło.
Komuś, kto nie rozumie, czemu tak dziwne wydarzenia rozgrywały się w przeszłości, a obecnie raczej się nie zdarzają, trzeba wyjaśnić, że świat był wtedy jeszcze bardzo młody i nie ukształtowany.
Pracował nad sobą i nad swoim powstaniem, podobnie jak Rzęsisława Klaptunowa dokonywał poprawek, orientował się, że zrobił błąd, zawracał i zaczynał od nowa.
(Jeśli ktoś nie wierzy – niech zapyta tatusia lub mamusi, w jaki sposób wyginęły dinozaury).
Marcin i Rzęsisława byli na początku bardzo szczęśliwą parą. Pływali trzymając się za błony w łapkach, rozmawiali całymi godzinami, układali przepisy i regulaminy dla swoich trojga dzieci, pracowali nad budową coraz piękniejszej podwodnej siedziby.
Ale po pewnym czasie w rodzinie zaczęły wybuchać awantury.
– Co ty sobie wyobrażasz! – krzyczała zdenerwowana Rzęsisława. – Że ja zniosę te twoje nocne włóczęgi?
– A co ty sobie wyobrażasz! – odpowiadał Marcin. – Że ja zniosę te twoje wieczne pretensje?
– Dość mam tego! O, jak mi było dobrze, kiedy byłam małą, szczęśliwą, samotną rzekotką!
– A jaki ja byłem szczęśliwy jako przystojny, młody żabi kawaler! – wołał Marcin i wybiegał z plaskiem i chlupotem z domu.
Zwykle Marcin uciekał do swoich starych znajomych, pozbawionych rozumu normalnych żab, i w ich towarzystwie oddawał się wulgarnym rechotom i kumkaniom. Wracał nad ranem wściekły i naburmuszony, a Rzęsisława jak gdyby nigdy nic głaskała po głowach małe utopczątka i mówiła ze smutkiem:
– Śpijcie, kochane, to tylko wasz tatuś wrócił z nocnych rechotów. – Ale w jej słowach było mnóstwo goryczy i żalu.
Wtedy Marcin rzucał się przed małżonką na kolana, przepraszał ją i po jakimś czasie zapanowywała między nimi zgoda.
Lecz kiedy ponownie nadchodziła wiosna i łąki i stawy zaczynały rozbrzmiewać tysiącami odgłosów, wprawdzie niezbyt rozumnych, ale za to bardzo dźwięcznych i sympatycznych, w Marcinie znów odzywała się jakaś tajemnicza tęsknota, jakiś wewnętrzny zew, i pędził biedak do bagienek i torfowisk, by pluskać się w towarzystwie swoich dawnych kompanów.
Mógłby ktoś zarzucić, że niepotrzebnie wspominamy o tych zamierzchłych i wstydliwych sprawach, które stawiają nasz ród w nie najlepszym świetle – ale pozwolę sobie powtórzyć za pewnym słynnym myślicielem: „Drogi jest mi Klaptun, ale jeszcze droższa Prawda”.
Istotnie, wstydliwość byłaby nie na miejscu, jeśli weźmiemy pod uwagę rozmowę, jaką odbyli państwo Klaptunostwo któregoś dnia między sobą, a która wyjaśniła całą sprawę jeśli nie ostatecznie, to przynajmniej częściowo.
– Jak to właściwie jest, moja droga Rzęsisławo? – zapytał Marcin. – Czy ciebie nie ciągnie do rechotów na bagnach?
– Czasem ciągnie – odpowiedziała małżonka – ale przecież nie po to Czarodziej dał nam rozum, żebyśmy nadal byli żabami…
– Tak myślisz?
– Właśnie tak!
– Ale jeśli zostaliśmy stworzeni z żab, to chyba nie możemy tak zupełnie się od nich odcinać?
– Ja myślę, że nawet musimy. Jesteśmy złożeni z dwóch podstawowych składników: z żaby i z czaru. Im bardziej ulegamy żabie, tym mniej w nas jest czaru!
