Rozprawa o metodzie - Kartezjusz - ebook

Rozprawa o metodzie ebook

Kartezjusz

0,0

Opis

Myślę, więc jestem

Rozprawa o metodzie Kartezjusza, jego pierwsza opublikowana praca, jest jednym z najważniejszych traktatów filozoficznych czasów nowożytnych. Autor zawarł w niej rozważania dotyczące nauk, zasad moralnych, dowodów na istnienie Boga i duszy ludzkiej, porządku zagadnień fizycznych i medycznych oraz badań przyrodniczych i własnych pobudek filozoficznych. Punktem wyjścia francuskiego uczonego był sceptycyzm: odrzucenie wszystkich błędnych przekonań i twierdzeń, na których ludzkość od wieków opierała swoją wiedzę. Zamiast tego przyjmował jedynie to, w co zwątpić się nie da. Te uniwersalne zasady myślenia nie straciły nic ze swej aktualności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O życiu i pismach Kartezjusza

W histo­rii filo­zo­fii nie bra­kuje postaci cie­ka­wych, pięk­nych, wspa­nia­łych nie­raz, do naj­cie­kaw­szych zaś i naj­pięk­niej­szych Kar­te­zjusz zawsze będzie się zali­czał. Co wyobra­że­nie pospo­lite zazwy­czaj jako cechy filo­zofa oce­nia, to wszystko mie­ściło się w jego cha­rak­te­rze: był obo­jętny na roz­ko­sze i god­no­ści świata, był powścią­gliwy w jedze­niu i piciu, lubił samot­ność, roz­my­śla­nie, w zda­niu swoim był skru­pu­lat­nie dokładny i nie­za­leżny. Małego wzro­stu i twa­rzy wcale nie pięk­nej, ubrany w suk­nie ciem­nego, czar­nego koloru, prze­su­wał się przez tłumy ludzi nie­spo­strze­żony i uwagi niczy­jej nie pra­gnący. Był więc i pod wzglę­dem powierz­chow­no­ści co się zowie filo­zo­fem. Lecz nazwa ta innych jesz­cze wymaga zna­mion. Mało takich ludz­kość wydała umy­słów, któ­rzy by mieli ten daleki wzrok umy­słu, obej­mu­jący jed­nym rzu­tem wszyst­kie zja­wi­ska fizycz­nego i moral­nego świata, to zaś jest naj­istot­niej­szą wiel­kich myśli­cieli cechą. Kar­te­zjusz zaj­mo­wał się wszyst­kim, od drob­nych mine­ra­łów, mgły i szronu, do gra­nic świata, od codzien­nych czyn­no­ści pospo­li­tych ludzi, do nie­zmie­rzo­nych Boga przy­mio­tów. Prawda, że wzrok jego nie, we wszyst­kim dostrzegł ten zachwy­ca­jący porzą­dek, jaki panuje we wszyst­kich zja­wi­skach świata, prawda, że nie jedno oczom jego przed­sta­wiało się ina­czej, niż jest w isto­cie, ale i to prawda, że zro­bił odkry­cia wiel­kie i liczne, że następ­nym na tym samem polu pra­cow­ni­kom uto­ro­wał drogę, zaś nawet jego błędy napro­wa­dzały takich ludzi jak New­ton lub Laplace na drogę prawdy. Jeżeli błą­dził, była to wina czasu jego, przed­wcze­snego do odkry­cia prawdy, jeżeli błą­dził, to była wina zbyt potęż­nego umy­słu jego, który sobie roz­liczne sta­wiał zada­nia. Do ich roz­wią­za­nia bra­ko­wało jesz­cze wów­czas narzę­dzi potrzeb­nych oraz nie­zbęd­nego zasobu doświad­czeń. Mimo wszyst­kie błędy jego, Fran­cuzi i dzi­siaj jesz­cze gotowi przy­siąc, że Kar­te­zjusz naj­więk­szym był filo­zo­fem, a należną mu cześć nie­daw­nymi jesz­cze czasy Cousin1 odno­wił i roz­sze­rzył. Co Fran­cu­zom względna dla rodaka sła­bość podyk­to­wać mogła, potwier­dza cudzo­zie­miec Buc­kle2, nazy­wa­jąc Kar­te­zju­sza naj­więk­szym ze wszyst­kich myśli­cieli, jakich bogata w geniu­sze Fran­cja wydała.

René Descar­tes (Kar­te­zjusz), uro­dził się w pięk­nej ziemi turań­skiej, nad brze­gami Loary, trzy­dzie­stego marca 1596 roku. Ojciec jego nale­żał do tak zwa­nej noblesse de robe, urzęd­ni­czej ary­sto­kra­cji, był bowiem radcą par­la­mentu w Ren­nes, a intratne takie miej­sca zwy­kle z ojca prze­cho­dziły na syna, albo też sprze­dane być mogły. Ponie­waż matkę stra­cił tuż po uro­dze­niu, więc wycho­wany był przez pia­stunkę, o któ­rej póź­niej z wdzięcz­no­ścią pamię­tał i doży­wotną jej wyzna­czył pen­sję. Wstrzy­my­wany dla wątłego zdro­wia od nauki, tyle już bystro­ści w usta­wicz­nych pyta­niach obja­wiał ośmio­letni chłop­czyna, że go ojciec nazy­wał swoim małym filo­zo­fem. Oddany do kole­gium jezu­ic­kiego w La Fle­che, odzna­czał się wielką pil­no­ścią, czy­tał dniem i nocą i co rzecz cie­kawa, wier­sze pisy­wać lubił, a grzech ten po wszyst­kie czasy dość pospo­lity, popeł­niał jesz­cze w póź­nym wieku, krótko jesz­cze przed śmier­cią nawet. Z rokiem szes­na­stym skoń­czył nauki, a poba­wiw­szy się koniem i fuzyjką na wsi, udał się do Paryża, gdzie po prze­by­tej ośmio­letniej klau­zu­rze zbyt gor­li­wie zaczął uży­wać swo­body i roz­ry­wek. Dwa lata trwało takie nie­roz­ważne życie, aż nagle porzu­cił przy­ja­ciół i zna­jo­mo­ści, wyna­jął sobie odludny domek na przed­mie­ściu St. Ger­main i nikogo o poby­cie swoim nie zawia­da­mia­jąc, prze­by­wał tam rok 1615 i 1616, zajęty jedy­nie nauką. Dopiero w dru­gim roku zoba­czył go przy­ja­ciel na ulicy, szedł nie­spo­strze­żony za nim aż do jego miesz­ka­nia i wbrew woli do daw­niej­szych zapro­wa­dził zna­jo­mo­ści.

Przez dwa lata samot­nego, pracy odda­nego życia, nauczyć się można bar­dzo wiele, ale książ­kowa nauka nie wystar­czała kry­tycz­nemu umy­słowi jego, zapra­gnął czy­tać wła­snymi oczyma w wiel­kiej księ­dze świata i zro­bił to, co robił Solon, Pita­go­ras, Pla­ton i tylu innych sta­ro­żyt­nych filo­zo­fów, czyli to, co ludzie samo­dziel­nego sądu pra­gnący zawsze czy­nić będą: ruszył w świat, na wędrówkę. Udał się roku 1617 do Holan­dii, gdzie prze­by­wał lat dwa, przy­pa­tru­jąc się nie­stru­dzo­nej pra­co­wi­to­ści miesz­kań­ców, ich walce z żywio­łem. Sądząc może, że jako żoł­nierz z łatwo­ścią różne zwie­dzi kraje i ludzi dobrze pozna, wstą­pił do armii Mau­ry­cego Orań­skiego. Świad­czy to korzyst­nie o ani­mu­szu mło­dego filo­zofa. W roku 1619 udał się do Nie­miec, był obec­nym pod­czas koro­na­cji Fer­dy­nanda II w Frank­fur­cie i w samym początku trzy­dzie­sto­let­niej wojny wstą­pił do armii księ­cia bawar­skiego, pod któ­rego dowódz­twem bił się w pamięt­nej nie­szczę­śli­wej dla Cze­chów bitwie pod Białą Górą. Jako żoł­nierz prze­by­wał w Bawa­rii, Szwa­bii, Austrii, w Cze­chach, a następ­nie prze­szedł­szy do woj­ska cesar­skiego, bił się na Węgrzech pod hra­bią Buequoi. Okrutna śmierć hra­biego, ugo­dzo­nego trzema lan­cami i trzy­dzie­stu kulami, takie wstrzą­sa­jące na Kar­te­zju­szu spra­wiła wra­że­nie, że porzu­cił służbę woj­skową, syt widoku ambi­cji wodzów, fana­ty­zmu ludu, zacie­kło­ści prze­ciw­nych par­tii, dzi­ko­ści zwy­cięz­ców i spu­sto­sze­nia kra­jów. Przez Morawy, Śląsk i Wiel­ko­pol­skę udał się nad Bał­tyk, potem wzdłuż jego brze­gów do Szcze­cina,stam­tąd przez Mar­chią Bran­den­bur­ską i Holsz­tyn doszedł do ujścia Elby, następ­nie popły­nął do zatoki Dol­lart, i w mie­ście Emden wyna­jął sobie osobny mały sta­tek, który miał go zawieźć do Holan­dii. Lecz w tej prze­pra­wie o mało nie postra­dał życia. Lek­ce­wa­żąc sobie jego nie­po­zorny wygląd i łagod­ność w obej­ściu, zaczęli żegla­rze fry­zyj­scy uma­wiać się pomię­dzy sobą, aby go obe­drzeć i życia pozba­wić, ale Kar­te­zjusz zna­jący język holen­der­ski, bar­dzo podobny do języka Fry­zów, zro­zu­miał o co cho­dzi, dobył szpady i zagro­ził, że zgi­nie ten, kto pierw­szy ku niemu się zbliży. Sta­now­czo­ścią tą ura­to­wał sobie życie.

Pod koniec roku 1621 przy­byw­szy do Hagi, pozo­stał tam przez kilka mie­sięcy i poznał się z byłym kró­lem cze­skim Fry­de­ry­kiem, który z namowy żony swo­jej Elż­biety, księż­niczki angiel­skiej, dum­nej Stu­ar­tów córki, pra­gnąc mitrę elek­tor­ską na kró­lew­ską zamie­nić koronę, w bitwie pod Białą górą stra­cił jedno i dru­gie, resztę życia na tułac­twie i żebra­niu pomocy spę­dzić zmu­szony. Pierw­szy też raz pew­nie zoba­czył tutaj Kar­te­zjusz przy­szłą sławną uczen­nicę swoją, córkę Fry­de­ryka, także Elż­bietę, która wów­czas liczyła lat cztery. Następ­nie udał się do Bruk­seli, gdzie się przy­pa­trzył infantce Iza­belli, która w zakon­nym habi­cie rzą­dziła dzie­się­ciu naj­bo­gat­szymi w Euro­pie pro­win­cjami, podob­nie jak Xime­nes w habi­cie fran­cisz­ka­nina rzą­dził Hisz­pa­nią, Indiami i Ame­ryką. W roku 1623 poje­chał do Włoch, był w Loretto, aby wyko­nać ślub daw­niej zło­żony, we Wene­cji patrzył na zaślu­biny doży z Adria­ty­kiem, w Rzy­mie roku 1625 był świad­kiem jubi­le­uszu, który tłumy piel­grzy­mów ścią­gnął róż­nych stron świata. Wra­ca­jąc przez górę św. Gotharda do domu, tutaj na szczy­cie Alp, skąd potoki do trzech mórz na cztery strony świata spły­wają, uło­żył część swej teo­rii o gra­dzie, śniegu, grzmo­cie i wia­trach, two­rząc w ten spo­sób pierw­sze początki mete­oro­lo­gii. Póź­niej odbył jesz­cze podróż do Anglii i Danii, tak więc oprócz Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii wszyst­kie euro­pej­skie zwie­dził kraje, jak mówi fran­cu­ski jego bio­graf.

Głów­nym dotąd przed­mio­tem pracy jego była mate­ma­tyka. Powia­dają, że jesz­cze w szko­łach pierw­szą myśl swej ana­li­tycz­nej geo­me­trii powziął, co by dowo­dziło nie­sły­cha­nej zdol­no­ści i bie­gło­ści w wieku tak mło­dym. Że nie­po­spo­lita musiała być już wów­czas bie­głość jego w tym przed­mio­cie, dowo­dzi tego zda­rze­nie nastę­pu­jące. Pod­czas pierw­szego w Nider­lan­dach pobytu, cho­dząc po uli­cach Bredy, spo­strzegł ludzi czy­ta­ją­cych afisz przy­le­piony na rogu ulicy. Nie umie­jąc jesz­cze wtedy po holen­der­sku, pro­sił nie­zna­jo­mego, który z uwagą czy­tał owo pismo, aby mu treść jego prze­tłu­ma­czył. Tym nie­zna­jo­mym był rek­tor aka­de­mii, gło­śny wów­czas mate­ma­tyk Beck­mann. Z lek­ce­wa­że­niem spoj­rzał na dzie­więt­na­sto­let­niego, szczu­płego cudzo­ziemca i powie­dział mu żar­tem, że pod tym warun­kiem prze­tłu­ma­czy mu treść owego pisma, jeżeli przy­rze­cze roz­wią­zać to wła­śnie zada­nie mate­ma­tyczne, które tam było ogło­szone. Zgo­dził się na to Kar­te­zjusz, i ku naj­więk­szemu zdu­mie­niu uczo­nego Holen­dra przy­niósł mu naza­jutrz roz­wią­za­nie zada­nia. Z dal­szej pomię­dzy nimi roz­mowy poka­zało się, że młody Fran­cuz lepiej znał ten przed­miot, ani­żeli osi­wiały w nauce pro­fe­sor. W trzy lata póź­niej podobne miał zda­rze­nie w mie­ście Ulm z nie­miec­kim mate­ma­tykiem Faul­ha­be­rem, który go także z początku lek­ce­wa­żył, póź­niej jed­nak gor­li­wie gło­sił jego sławę. Kar­te­zjusz wnet był znany wszyst­kim waż­niej­szym w Euro­pie mate­ma­tykom, otrzy­my­wał według ówcze­snego uczo­nych zwy­czaju mnó­stwo naj­trud­niej­szych zagad­nień do roz­wią­za­nia, które dla niego trudne nie były. Nie­po­dobna jed­nak tutaj pomi­nąć tej wzmianki, że pomimo tak wiel­kiej swej w tym przed­mio­cie bie­gło­ści, nie cenił go zbyt bar­dzo, nie miał do niego tego nie­zwy­cię­żo­nego przy­wią­za­nia, jakiego uczeni do swych ulu­bio­nych zajęć nabie­rają. Pięć albo sześć razy porzu­cał mate­ma­tykę – aby zawsze znowu do niej wró­cić.

Były to w ogóle dla Kar­te­zju­sza czasy wewnętrz­nej walki. Uni­wer­salny umysł jego chwy­tał się wszyst­kiego, każdy przed­miot go nęcił, odry­wał od innych, przed­sta­wia­jąc nowe powaby. Fizyka wyda­wała mu się tre­ściw­szą, więc porzu­cił mate­ma­tykę, jako zbyt ogól­ni­kową. Potem znowu zna­lazł we fizyce mało pew­no­ści, więc wró­cił do mate­ma­tyki; lecz jej ogól­ni­ko­wość odstrę­czała go nie­stety, a z dru­giej strony wabić go zaczęły nauki moralne, nauka o czło­wieku, nimi się zajął więc. Lecz widząc, jak mało się ludzie tym przed­miotem zaj­mują, porzu­cił go znowu, aby wró­cić do pierw­szych. Trzy lata trwała ta walka i czym się skoń­czyła? Oto tym, że posta­no­wił wszyst­kimi zaj­mo­wać się naukami, posta­no­wił powią­zać wszyst­kie w nową filo­zo­fię. W ten spo­sób tylko geniusz z takich trud­no­ści wybrnąć umie.

W podobną nie­pew­ność wpra­wiało go zewnętrzne jego poło­że­nie. Urzędu żad­nego nie miał, mają­tek odzie­dzi­czony po matce wyno­sił osiem tysięcy liw­rów, był więc bar­dzo szczu­pły – trzeba było myśleć o przy­szło­ści. Obe­znany z woj­sko­wo­ścią, miał zamiar objąć inten­den­turę armii, lecz chłodne prośby jego o to miej­sce nie odnio­sły skutku; potem ukła­dał się o kupno posady kró­lew­skiego guber­na­tora w Cha­tel­he­rault, a jako sumienny czło­wiek, posta­no­wił pójść przede wszyst­kim na prak­tykę do pro­ku­ra­tora w Cha­te­let, aby się przy­spo­so­bić do urzędu, lecz i ten pro­jekt spełzł na niczym. Jakiż był koniec tych zabie­gów? Oto posta­no­wił żyć jak naj­skrom­niej i oddać się cał­kiem pracy nauko­wej. Przy­kła­dów takiego wyrze­cze­nia się dosto­jeństw i wła­dzy, które dla ludzi naj­po­nęt­niej­szą są rze­czą, przy­kła­dów takiego dobro­wol­nego ska­za­nia się na nie­do­sta­tek, takiego nie­po­wstrzy­ma­nego zami­ło­wa­nia nauki nie­wiele zna­leź­li­by­śmy mię­dzy ludźmi. A może go pra­gnie­nie sławy nęciło? Mało było obo­jęt­niej­szych jak Kar­te­zjusz ludzi wobec tej syreny, która Hero­stra­tów3 two­rzy. Byłaby to zresztą pobudka zbyt mło­do­ciana, nie­doj­rzała, aby ją przy­pi­sać takiemu jak nasz filo­zof czło­wie­kowi, o czym się zresztą czy­tel­nik z dzieła samego prze­kona. Był wyznawcą mak­symy Bene qui latuit, bene vixit, (ten żyje szczę­śli­wie, kto żyje w ukry­ciu). My zaś dodamy, że nie pra­gnie­nie sławy, ale miłość idei two­rzy wiel­kich ludzi.

Bez wąt­pie­nia wtedy już doj­rze­wała zasad­ni­cza myśl filo­zo­fii Kar­te­zju­sza: zasada nauko­wego scep­ty­cy­zmu. Nauko­wego mówię scep­ty­cy­zmu, jak naj­uro­czy­ściej żądał bowiem Kar­te­zjusz, aby rze­czy wiary nie łączyć z rze­czami nauki. Wiarę sta­wiał wyżej, przez całe życie był w niej stały, prze­pisy jej wier­nie wyko­ny­wał, żyjąc w pro­te­stanc­kiej Holan­dii szu­kał i tam kato­lic­kiego nabo­żeń­stwa, na łonie kato­lic­kiego kościoła umarł. Scep­ty­cyzm jego doty­czył rze­czy rozumu, nauki.

Cie­kawa jest pierw­sza myśl, która go do tego scep­ty­cy­zmu zawio­dła. Przy­pa­tru­jąc się zawi­kła­nej, krę­tej budo­wie śre­dnio­wiecz­nych miast Holan­dii i Nie­miec, rosną­cych powoli, a bez­ład­nie przez dłu­gie wieki, pomy­ślał sobie, że dzieła two­rzone przez rąk wiele i przez dłu­gie czasy, są o wiele mniej dosko­nałe, ani­żeli dzieła myśli i ręki jed­nego czło­wieka, czy to będą dzieła archi­tek­tury, sztuki, czy pra­wo­daw­stwa, czy też urzą­dze­nia admi­ni­stra­cyjne. Myśl tę prze­no­sząc na pole nauki, dostrzegł, że filo­zo­fia ówcze­sna była skła­dem roz­licz­nych, nie­zwią­za­nych ze sobą zdań, pozbie­ra­nych z róż­nych filo­zo­fów, nie­zgod­nych ani co do zasad, ani co do cha­rak­teru. Dostrzegł dalej, że wie­dza każ­dego z ludzi składa się ze sprzecz­nych czę­sto nauk rodzi­ców, róż­nych nauczy­cieli, krew­nych, nawet pia­stu­nek. Taka wie­dza nie może mieć tej jed­no­ści i sta­ło­ści, jaką by miała, gdyby czło­wiek doszedł­szy do lat doj­rza­łych, sam ją z gruntu ukła­dać zaczął. Otóż nie pra­gnąc, aby to było ogól­nym obo­wiąz­kiem, przy­zna­jąc nawet, żeby taka ogólna reforma była żąda­niem nie­moż­li­wym do wyko­na­nia, tak jakby nie­do­rzecz­no­ścią było, aby ludzie posta­no­wili naraz roz­wa­lić całe mia­sto swoje w celu jed­no­li­tego tegoż odbu­do­wa­nia, sądził jed­nak, że jed­nost­kom posta­no­wie­nie takie korzyść przy­nieść, myślom pew­ność, porzą­dek i spo­kój zapew­nić by mogło. Nie łudził się też, aby to łatwą do wyko­na­nia było rze­czą: czło­wiek prę­dzej dom swój spali, niż się wyrzek­nie swo­ich uprze­dzeń i błę­dów zako­rze­nio­nych, to wie­dział z doświad­cze­nia, lecz po kilku latach pracy doszedł drogą w dziełku obec­nym przed­sta­wioną do tej samo­dziel­no­ści i pew­no­ści, jakiej pra­gnął, do jakiej dążył.

Życie jego w Paryżu mogło być dla czło­wieka lubią­cego towa­rzy­stwo bar­dzo przy­jemne. Przy­ja­ciół miał dużo, zna­jo­mo­ści jesz­cze wię­cej, bez prze­rwy zgła­szali się do niego ludzie, pra­gnący poznać mate­ma­tyka, któ­rego sława coraz gło­śniej­szą się sta­wała. W naj­świet­niej­szych towa­rzy­stwach był mile widzia­nym gościem. Było to u nun­cju­sza Bagni, gdzie się spo­tkał z kar­dy­na­łem Berulle i filo­zo­fem Chau­doux. Filo­zof popi­sy­wał się przed nimi swoją bie­gło­ścią w dia­lek­tyce. Była to kwit­nąca wów­czas sztuka, która pole­gała na tym, aby mówić z bie­gło­ścią o wszyst­kim, dowo­dzić i prze­ko­ny­wać o wszyst­kim, zarówno o tym co się zna, jak i o tym czego się nie zna, zarówno o rze­czach praw­dzi­wych, jak i fał­szy­wych, byle dowody były według reguł logicz­nych. Wszakże byli tacy dia­lek­tycy, któ­rzy dowo­dzili, że czło­wiek ma troje oczu. Kar­te­zjusz obo­jęt­nie się zacho­wał wobec popi­sów szer­mie­rza filo­zo­ficz­nego, a zapy­tany przez kar­dy­nała o zda­nie, odrzekł, że w tym wszyst­kim jest za wiele przy­pusz­czeń, on zaś mate­ma­tycz­nej pew­no­ści żąda dla zdań filo­zo­ficz­nych. Na gorącą prośbę kar­dy­nała przy­obie­cał filo­zo­fię taką opra­co­wać.

Kar­te­zjusz prze­ko­nał się, że dopóki zosta­nie w Paryżu, dopóty nie zdoła się oddać nauce tak, jak pra­gnął. Liczne zna­jo­mo­ści, czę­ste a nie­spo­dziane wizyty obcych, nie­kiedy obo­jętne, a nawet uprzy­krzone, odry­wały go od pracy i nie­mi­łym mu czy­niły pobyt w tym mie­ście. O czym już od dawna w cicho­ści myślał, to wyko­nał nie­spo­dzie­wa­nie pod koniec marca roku 1629. Nikomu ani słowa nie mówiąc, ani przy­ja­cio­łom, ani krew­nym, ani rodzi­com nawet, prze­niósł się do Holan­dii na stałe miesz­ka­nie, poroz­sy­łał tylko w chwili odjazdu listy poże­gnalne. Dla­czego wybrał Holan­dię? Miał w tym Kar­te­zjusz przy­czyny swoje, a przede wszyst­kim kli­mat. Od dawna, już od dwu­dzie­stego roku życia mie­wał sny nie­spo­kojne, dziwne. Zda­wało mu się, że się mu poka­zują widzia­dła, że sły­szy głos, który go powo­łuje do szu­ka­nia prawdy. Jest to nie­rzadki sku­tek nad­mier­nie natę­żo­nej pracy umy­sło­wej i samot­no­ści. Jesz­cze teraz, w trzy­dzie­stym roku życia, oba­wiał się, aby gorący kli­mat Fran­cji zbyt mu wyobraźni nie roz­grze­wał, pozba­wia­jąc potrzeb­nego do roz­my­ślań filo­zo­ficz­nych chłodu. Dru­gim powo­dem, który go skło­nił do wybra­nia Holan­dii na miesz­ka­nie, była wysoka kul­tura tego kraju. Potrze­bu­jąc nie­jed­nego do prac swo­ich dzieła, nie­jed­nego sztucz­nego narzę­dzia, mógł je zna­leźć tutaj prę­dzej, niż gdzie­kol­wiek indziej. Upodo­bał sobie zresztą ten kraj, jak się o tym czy­tel­nik prze­kona z z żywo­ścią pisa­nego listu do przy­ja­ciela Bal­zaca we Fran­cji, w któ­rym prze­nosi Holan­dię nad naj­pięk­niej­sze oko­lice Włoch lub Fran­cji. ,,Moje tutaj miesz­ka­nie – pisze do niego – wolę raczej, ani­żeli to roz­koszne ustro­nie, w któ­rym prze­by­wa­łeś ostat­niego lata. Cho­ciaż przy­jemne jest miesz­ka­nie na wsi, to jed­nak brak­nie tam tysiąca róż­nych rze­czy, które tylko w mie­ście mieć można; nawet tej samot­no­ści tam mieć nie możemy, jakiej byśmy pra­gnęli. Tutaj cały świat, mnie wyjąw­szy, zajęty jest han­dlem, mogę więc pozo­stać nie­znany. Przez nie­zli­czone tłumy ludzi prze­cho­dzę co dzień tak spo­koj­nie, jak się ty prze­cha­dzasz po two­ich ale­jach. Ludzie, któ­rych spo­ty­kam, robią na mnie takie same wra­że­nie, jak­bym patrzył na drzewa waszych lasów, albo trzody na polach waszych. Gwar kup­ców nie spra­wia mi więk­szego kło­potu, niż sze­lest stru­myka. Przy­pa­tru­jąc się nie­kiedy ich zaję­ciom, czuję tę samą przy­jem­ność, co tobie widok rol­ni­ków two­ich, widzę bowiem, że celem ich zapo­bie­gli­wo­ści jest ozdoba miej­sca, które zamiesz­kuję i zaopa­trze­nie wszyst­kich potrzeb moich, Jeżeli się cie­szysz, patrząc na owoce two­jego ogrodu, które cię obfi­to­ścią darzą, czy mniej­szą będzie moja przy­jem­ność na widok stat­ków napeł­nio­nych pło­dami Europy i Indii. W któ­rym miej­scu świata zna­leźć łatwiej wszystko to, co próż­no­ści albo gustowi doga­dza, niż tutaj. Gdzież kraj na świe­cie, gdzie by można żyć swo­bod­niej, spać spo­koj­niej, bez obawy nie­bez­pie­czeństw; gdzie by prawo było czuj­niej­sze, niż zbrod­nia, gdzie by otru­cia, zdrady, oszczer­stwa mniej były znane, gdzie by wię­cej pozo­stało śla­dów uczci­wo­ści przod­ków naszych? Nie rozu­miem, dla cze­goś tak jest zako­chany w ital­skim nie­bie. Zaraza mie­sza się tam z powie­trzem, któ­rym się oddy­cha, upał dnia jest nie­zno­śny, chłód wie­czorny spro­wa­dza cho­robę, cień nocy pokrywa kra­dzieże i zabój­stwa. Jeżeli się lękasz pół­noc­nej zimy, czy zdo­łasz się w Rzy­mie, nawet wśród gajów, fon­tann i jaskiń tak sku­tecz­nie zabez­pie­czyć od skwaru, jak tutaj od zimna przy pomocy dobrego pieca albo komina. Jeżeli tutaj chcesz przy­być, ocze­kuję cię z małym zaso­bem filo­zo­ficz­nych idei, lecz czy przy­bę­dziesz, czy nie, zawsze pozo­stanę twym czu­łym i wier­nym przy­ja­cie­lem”. Oto list mate­ma­tyka, filo­zofa, z nie­spo­dzie­waną napi­sany malow­ni­czo­ścią. Kar­te­zjusz umiał nie tylko dobrze racho­wać, ale i pisać ład­nie.

Musiał to być naj­szczer­szy jego przy­ja­ciel, ów Bal­zac, jeżeli go aż zapra­szał do sie­bie. Przed innymi zna­jo­mymi ukry­wał się bowiem, zmie­niał czę­sto miesz­ka­nie, w ciągu lat dwu­dzie­stu pię­ciu swego pobytu w Holan­dii miesz­kał w kilku więk­szych mia­stach, czę­ściej jed­nak w mniej­szych mia­stecz­kach, po wsiach, naj­chęt­niej zaś w odosob­nio­nych dom­kach, zwłasz­cza nad brze­giem morza. Długo jesz­cze po jego śmierci poka­zy­wano budynki, w któ­rych nie­gdyś prze­by­wał. Listy swoje pisy­wane do Fran­cji prze­sy­łał zwy­kle na ręce zna­ko­mi­tego mate­ma­tyka, księ­dza Mer­senne, ale nie poda­wał w nich ni­gdy rze­czy­wi­stego miej­sca swego pobytu, tylko zwy­czaj­nie wysy­łał je z któ­re­go­kol­wiek więk­szego mia­sta.

Po ośmiu latach pobytu w Holan­dii, a więc wtedy, kiedy sam liczył lat czter­dzie­ści i jeden, wydał spory tom pod tytu­łem: Essays de phi­lo­so­phie (Próbki filo­zo­ficzne). Tom ten musiał spra­wić na znaw­ców nie­sły­chane wra­że­nie, zawie­rał bowiem na czele: Roz­prawę o meto­dzie, oprócz tego Geo­me­trię, Roz­prawę o mete­orach i Diop­trykę.

Roz­prawa o meto­dzie należy do naj­waż­niej­szych dzieł, jakie histo­ria filo­zo­fii przed­sta­wia. Donio­słość jej polega na tym, że jest ona naj­uro­czyst­szym pro­te­stem prze­ciw błę­dom nauko­wym, odzia­nym powagą dłu­giego sze­regu pysz­nych, lecz nie­świa­do­mych rze­czy uczo­nych, jest krzy­kiem samo­dziel­no­ści umy­słu, pra­gną­cego ratunku z powo­dzi narzu­co­nych nauk, jest odwo­ła­niem się rozumu do boskiej żywej księgi świata od zaple­śnia­łych per­ga­mi­nów i wymy­słów cho­ro­bli­wej ambi­cji ludz­kiej. Filo­zo­fia Ary­sto­te­lesa, potęż­nego zaiste myśli­ciela, w wielu punk­tach nie zga­dza się z naturą, z istotą rze­czy. Otóż ta fał­szywa już z góry filo­zo­fia została w śred­nich wie­kach przez błędne tłu­ma­cze­nia i błęd­niej­sze jesz­cze obja­śnia­nia wypa­czoną, sko­śla­wioną, do tego stop­nia, że się z tego utwo­rzyło mon­strum naukowe, podobne zupeł­nie do owych smo­ków stu­gło­wych, o któ­rych tak chęt­nie i z taką dokład­no­ścią mówi śre­dnio­wieczna histo­ria natu­ralna. Jak do smoka tego nikt się zbli­żyć nie mógł, aby nie być pożar­tym, aby nie spło­nąć od ognia zie­ją­cego z pasz­czy jego, tak do, filo­zo­fii śre­dnio­wiecz­nej zdrowy rozum ludzki zbli­żyć się nie mógł, aby nie zgi­nąć. Byli w śred­nich wie­kach ryce­rze, któ­rzy zwy­cię­skie ze smo­kami sta­czali walki, a do naj­świet­niej­szych ryce­rzy, któ­rzy się odwa­żyli pod­jąć walkę ze smo­kiem śre­dnio­wiecz­nej nauki, należy Kar­te­zjusz.

W scho­la­stycz­nej filo­zo­fii pra­co­wały umy­sły nie­po­spo­lite, praca ich była wielka, ska­ta­lo­go­wali bowiem całą naukę chrze­ści­jań­ską i ujęli ją w porzą­dek nauko­wego sys­temu. Trud ich musiał być nie­mały, aby z prze­ślicz­nych, peł­nych wschod­niego słońca i cie­pła przy­po­wie­ści Ewan­ge­lii i Sta­rego Testa­mentu utwo­rzyć tę potężną, mistrzow­ską zaiste, ale zimną, posępną, gotycką budowę teo­lo­gii. Co po za tym w naukach zro­bili, to było nie­po­ży­teczne. Meta­fi­zyka pochła­niała ich cał­kiem, o fizykę nie dbali. Wszy­scy gonili za wymy­słami, za dzi­wac­twami, stra­cili zupeł­nie miarę prawdy, prze­sta­jąc myśli porów­ny­wać ze wzgar­dzoną przez sie­bie przy­rodą. Gar­dzili przy­rodą, to była zasad­ni­cza przy­czyna ich błęd­nej drogi. Stąd poszło, że nie umieli myśleć samo­dziel­nie, pole­ga­jąc z poko­le­nia w poko­le­nie na powa­dze poprzed­ni­ków i snu­jąc dalej wątek ich bez­pod­staw­nych wymy­słów. Prze­stali patrzeć na świat, prze­stali słu­chać gło­sów natury, a jeżeli ich słu­chali, od razu im mistyczną pod­su­wali inter­pre­ta­cję.

Jak przy­kro być musiało krzep­kim umy­słom w takiej ponu­rej i głu­chej atmos­fe­rze! Mieć uszy, a nie słu­chać, oczy, a nie patrzeć! To też już nasz Koper­nik w pięk­nym wyra­że­niu wzywa, aby­śmy rzecz na oba brali oczy, (rem ipsam ambo­bus ocu­lis inspi­cia­mus), lecz dopiero Kar­te­zjusz pootwie­rał nam zmy­sły, spro­wa­dził ludz­kość z manow­ców, przy­ro­dzie wró­cił należne jej zna­cze­nie, przywró­cił zwią­zek pomię­dzy nią a zmy­słami i myślami naszymi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Vic­tor Cousin (1792–1867) – fran­cu­ski filo­zof i histo­ryk filo­zofii. [wróć]

2. Henry Tho­mas Buc­kle (1821–1862) – bry­tyj­ski filo­zof i histo­ryk kul­tury. [wróć]

3. Hero­stra­tos, gr. Ἡρόστρατος (IV w. p.n.e.) – szewc z Efezu ogar­nięty obse­sją zyska­nia wiecz­nej sławy. W tym celu pod­pa­lił słynną miej­scową świą­ty­nię Arte­midy. [wróć]