Różaniec - Rafał Kosik - ebook + audiobook + książka

Różaniec ebook i audiobook

Rafał Kosik

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warszawa przyszłości, przyszłości, która miejmy nadzieję, nigdy nie nadejdzie. Zwykły człowiek w niezwykłym świecie, wmanipulowany w wielką politykę, która i tak okazuje się nieznacząca wobec mechanizmów rządzących światem Różańca.

Rafał Kosik już w Verticalu i Kameleonie pokazał siłę swojej wyobraźni. Różaniec łączy niezwykłą wizję science fiction i zajdlowską fantastykę socjologiczną z sensacyjną akcją rodem z thrillera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 574

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 28 min

Lektor: Andrzej Ferenc

Oceny
4,2 (149 ocen)
72
45
26
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Polax2

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne!!! Odczucia jak po Neon Genesis Evangelion 🤔😎 Pozostawia po sobie "Zew"😉 ułożenia sobie tych wszystkich puzzli w głowie żeby zrozumieć całość...👏👍
30
Cyfranekblog

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę mi się podczas lektury "Różańca" przypomniały książki J. A. Zajdla. Nie wiem, czy słusznie, ale na pewno to na plus dla całkiem ciekawej koncepcji przedstawionej w książce R. Kosika.
10
Dylemat

Nie oderwiesz się od lektury

Intrygujący świat i ciekawy koncept a wszystko napisane w taki sposób, że ani człowiek nie dostaje non stop ekspozycją w twarz ani nie czuje się zagubiony w treści fabuły. Jeżeli czytasz sci fi to Ci się spodoba a jak nie czytasz to trudno powiedzieć ale jak zaczynać przygode z scifi to od dobrego, a to jest akurat dobre.
10
Akaitashi

Dobrze spędzony czas

dobra ale bez szału
00
sekare

Nie oderwiesz się od lektury

Niepokojąca, zmuszająca do myślenia. Cały Kosik. Polecam
00

Popularność



Kolekcje



Rafał Kosik Różaniec ISBN: 978-83-64384-69-1 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2017 by Rafał Kosik Copyright © 2017 by Powergraph Copyright © 2017 for the cover illustration by Rafał Kosik Copyright © 2017 for the cover photo by iStock Copyright © 2017 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: Rafał Kosik Zdjęcie Warszawy: iStock Projekt graficzny i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: „FK Olesiejuk” Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

CZĘŚĆ I

I

Prze­czu­cie powinno mu pod­po­wie­dzieć, że jest już po tam­tej stro­nie. Ale on nie miał prze­czuć, jego przod­ko­wie tłu­mili je od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Zorien­to­wał się, że coś jest nie tak, gdy dwóch osił­ków w zło­tych lustrza­nych maskach ano­ni­mi­zu­ją­cych zagro­dziło mu trasę cowie­czor­nego jog­gingu. Drzewa w parku prze­sła­niały świa­tła latarni, pra­wie na nich wpadł. Pomy­ślał, że to napad, i chyba tylko dla­tego zare­ago­wał. Rzu­cił się w bok i potknął o kra­węż­nik. Usły­szał elek­tryczny trzask, a błę­kitne iskry prze­le­ciały mu nad głową. Pod­parł się o trawę i pognał przed sie­bie. Nie krzy­czał, nie oglą­dał się, by nie tra­cić ener­gii. Po pro­stu biegł, naj­szyb­ciej jak mógł. Błę­kitne iskry prze­cięły powie­trze jesz­cze dwu­krot­nie. Tamci nie mogli strze­lać i biec jed­no­cze­śnie. Odle­głość rosła. Miał nad nimi prze­wagę, bie­gał prze­cież codzien­nie. Prze­sko­czył niskie ogro­dze­nie klombu, zdep­tał róże i skrę­cił w stronę bramy od Ujaz­dow­skich. Zary­zy­ko­wał i obej­rzał się. Nie nadą­żali, byli dobre pięt­na­ście metrów za nim. Jeśli dobie­gnie do bramy… tam będą jacyś ludzie, kamery, dużo kamer. Wypadł na bru­ko­waną alejkę i w kilka sekund poko­nał dystans dzie­lący go od wyba­wie­nia.

Na wprost bramy zatrzy­mała się poma­rań­czowa Nysa. Z sykiem sprę­żo­nego powie­trza drzwi z napi­sem „EL” w kółku prze­su­nęły się, a z wnę­trza wysko­czyło czte­rech męż­czyzn w czarno-poma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach i heł­mach ze zło­tymi lustrza­nymi przy­łbi­cami. Z prze­ra­że­niem zawa­hał się, pra­wie się zatrzy­mał. Skrę­cił w lewo i wystar­to­wał sprin­tem, ale tej chwili zawa­ha­nia już mu zabra­kło. Błę­kitny błysk zbiegł się z ostrym bólem lewego ramie­nia. Reszta ładunku roz­bie­gła się z sykiem po kutym ogro­dze­niu. Płatki róż posy­pały się jak pie­rze z roz­dar­tej poduszki. Krzyk­nął i zachwiał się. Bez­władna ręka spo­wol­niła go, ale biegł dalej.

Ktoś szedł z prze­ciwka, dwie osoby. Patrol poli­cji! Otwo­rzył usta, ale nie zdą­żył krzyk­nąć. Iskry zatań­czyły po chod­niku, wzdłuż szcze­lin w gra­ni­to­wych pły­tach. Świetlne szpilki dosię­gły jego stóp, łydki momen­tal­nie zwiot­czały. Zwa­lił się na zie­mię, amor­ty­zu­jąc upa­dek sprawną ręką. Poli­cjanci zwol­nili i z kil­ku­na­stu metrów, zacie­ka­wieni, obser­wo­wali sytu­ację. Uniósł na nich zdzi­wiony wzrok i wtedy zro­zu­miał – to nie napad.

Tupot cięż­kich butów zało­mo­tał obok jego ucha. Ktoś przy­gniótł go kola­nem do ziemi, ktoś inny wykrę­cił mu ręce i zapiął na nad­garst­kach kaj­danki. Pod­cią­gnęli go w górę we trzech. Sam nie mógł ustać.

— Oby­wa­tel Marek Reweda? — zadud­nił zza maski jeden z czar­nych i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, kon­ty­nu­ował — eli­mi­na­tor numer osiem jeden. W imie­niu Pre­zy­denta War­szawy zatrzy­mu­jemy pana pre­wen­cyj­nie. Przy­słu­gu­jące panu prawa zostaną odczy­tane po potwier­dze­niu legal­no­ści pro­ce­dury pochwy­ce­nia.

Bez­rad­nie wodził wzro­kiem od jed­nej lustrza­nej maski do dru­giej. Już wie­dział, ale potrze­bo­wał jesz­cze chwili, by uwie­rzyć. Prze­cież za godzinę był umó­wiony na kola­cję, prze­cież jutro ma to spo­tka­nie, prze­cież pro­jekt roz­grze­bany.

— Jak…? — zdo­łał wykrztu­sić. — Prze­cież ja nie… Ja nic…

Nie zdo­łał powie­dzieć nic wię­cej, na jego gło­wie zna­lazł się płó­cienny worek. Poczuł, że go cią­gną, a bez­władne nogi trą czub­kami butów o chod­nik. Ale jak to? Prze­cież chciał kupić kota, żeby coś żywego plą­tało się po domu. Już pra­wie się zde­cy­do­wał na czar­nego, żeby na dywa­nie nie było widać sier­ści. Samo­chód miał umyć, pre­zent dla Anki kupić. Tyle rze­czy do zro­bie­nia… Więc jak to…?

Zasu­nęły się za nim drzwi, a Nysa z sze­le­stem sil­ni­ków elek­trycz­nych, bez pośpie­chu ruszyła w kie­runku placu Trzech Krzyży. Lakier płyn­nie zmie­nił kolor z poma­rań­czo­wego na nie­bie­ski, a na bur­cie poja­wiła się reklama usług hydrau­licz­nych.

* * *

Świsz­czący i war­czący wście­kle komu­ni­ka­tor wydo­był go ze studni ner­wo­wego snu pro­sto w obję­cia kaca. Po omacku pac­nął dło­nią w nocny sto­lik. Tra­fił za trze­cim razem i dźwięk ucichł. Roz­kleił powieki i spoj­rzał w sufit. Pożół­kła farba i kabel po żyran­dolu, na któ­rym dyn­dała goła żarówka. I tak nie uży­wał gór­nego oświe­tle­nia. Usiadł i wbił wzrok w odda­loną o dwa metry rów­nie pożół­kłą ścianę i zaśmie­cony regał.

Zwlókł się z łóżka, oparł o ścianę i wyj­rzał przez brudne okno wycho­dzące na beto­nową ter­mi­tierę, iden­tyczną z tą, w któ­rej miesz­kał. W dole ludzie, mali jak mrówki. To nie był dobry widok na taki pora­nek. Zachwiał się i przy­trzy­mał para­petu. Dalej zie­mia uno­siła się łukiem tak, że na Mura­no­wie widział już pra­wie same dachy nik­nące w per­spek­ty­wie. War­szawa owi­jała mu się wokół głowy. Ściany pokoju też ukła­dały się w płasz­czy­zny nie­zu­peł­nie pro­sto­pa­dłe, falo­wały. Ledwo utrzy­mał rów­no­wagę.

Mam pie­nią­dze, pomy­ślał, mógł­bym kupić apar­ta­ment na Żoli­bo­rzu z tara­sem dwa na dwa metry i palmą w donicy. Taras by się przy­dał na takie poranki. Obra­cał tę myśl w gło­wie i jak zawsze doszedł do tego samego wnio­sku: wtedy byłby spłu­kany, miałby za to na gło­wie Urząd Skar­bowy. A nie powi­nien się prze­cież rzu­cać w oczy.

Prze­niósł wzrok na krótki blat kuchenny wci­śnięty mię­dzy zlew a drzwi wej­ściowe. Jezu, kanapki z pasz­te­tem. Więc to stąd ten smród. Na kuchen­nym stołku leżał mokry ręcz­nik. Kogo tu przy­pro­wa­dził? Ją? Nie pamię­tał ani wie­czoru, ani nocy.

Prze­łknął ślinę, ale nie z ape­tytu. Z tru­dem utrzy­my­wał w ryzach swój prze­wód pokar­mowy.

Powlókł się do pach­ną­cej lawen­do­wym mydłem i parą łazienki, gdzie od razu zwy­mio­to­wał do sedesu. Potem wło­żył głowę pod stru­mień zim­nej wody, wresz­cie cały wszedł pod prysz­nic. Dopiero po tym zdo­łał odtwo­rzyć pro­ce­durę pio­no­wa­nia swo­jej osoby kok­taj­lem wita­mi­nowo-ace­ty­lo­sa­li­cy­lo­wym. Z tru­dem prze­łknął musu­jący płyn. Scho­wał jesz­cze do lodówki kanapki z pasz­te­tem i spró­bo­wał sku­pić myśli.

Dziś popo­łu­dnie z Mary­sią. Widy­wał ją raz na dwa tygo­dnie i miał dla niej led­wie kilka godzin. Nie powi­nien wczo­raj tyle pić. Ale przed­tem – zer­k­nął na ekran komu­ni­ka­tora – spo­tka­nie z klien­tem, któ­rego WT pięć minut temu prze­rwała błogi sen. Tylko dzięki tej kasie w ogóle widy­wał córkę.

Zje­chał na par­ter i odru­chowo skrę­cił do kio­sku w hallu miesz­ka­niowca. Kiosk był zamknięty od tygo­dnia, a nie dostar­czyli jesz­cze auto­matu z papie­ro­sami. Trudno, kupi po dro­dze.

* * *

Przyj­dzie, nie przyj­dzie, przyj­dzie… Obra­cał w dło­niach papie­ro­śnicę. Chrza­nić, nie ten, to będzie inny. Dopi­jał drugą kawę i wyglą­dał przez okno na sło­neczny, ruchliwy chod­nik. Może gdzieś tam jest, trzeci raz mija kawiar­nię i bije się z myślami. Przyj­dzie, nie przyj­dzie… Klient, odważny ano­ni­mo­wo­ścią sieci, uma­wia się, ale czę­sto pęka przed oso­bi­stym spo­tka­niem. To oczy­wi­ście naiw­ność, bo dys­kre­cja w inter­ne­cie jest ułudą ama­to­rów. Będą chcieli wyśle­dzić – wyśle­dzą każ­dego. Tajem­nica tkwi w nija­ko­ści codzien­nej sza­rej egzy­sten­cji. Tak przy­naj­mniej powinno to wyglą­dać z zewnątrz. Powy­cie­rana i wymięta kurtka woj­skowa, bez­fa­so­nowe spodnie i czapka z dasz­kiem. To ostat­nie, by unik­nąć wzroku kamer, umiesz­cza­nych zwy­kle pod sufi­tem. Wybrał miej­sce, któ­rego nie widziała żadna.

Na bla­cie leżał komu­ni­ka­tor – pła­ski czarny pro­sto­kąt wiel­ko­ści dłoni. Co kilka sekund wyświe­tlał godzinę. Dwu­na­sta czter­dzie­ści sie­dem, ponad kwa­drans po cza­sie. To też się czę­sto zda­rzało. W zawo­dzie nuz­zlera cier­pli­wość cza­sem się przy­da­wała, choć w przy­padku Har­pada była to umie­jęt­ność nabyta i nie roz­cią­gała się na inne sfery życia. Inne sfery życia w ogóle źle u niego wyglą­dały. Dobi­jał czter­dziestki i jedyne, czego mu nie bra­ko­wało, to pie­nią­dze. Reszta była cha­osem. Potrze­bo­wał kamu­flażu, sza­ro­ści, by Nad­zór nie sku­pił na nim swo­jej uwagi. Nie­stety, każda próba pod­ję­cia sta­łej pracy na pół etatu koń­czyła się po mie­siącu–dwóch awan­turą z sze­fem. Nikt nie chce pra­cow­nika, który zawsze wie lepiej. Brak ofi­cjal­nej pracy sta­no­wił pewien pro­blem, ale lepiej kamu­flo­wać już się nie da bez zatra­ce­nia wła­snego ja. Sprawy rodzinne wyglą­dały…

— Pan Har­pad? — Nad sto­li­kiem pochy­lał się drobny męż­czy­zna o wyglą­dzie szczurka. Łysa czaszka, okrą­głe oku­lary, odsta­jące i lekko szpi­cza­ste uszy jed­no­znacz­nie koja­rzyły się Har­padowi z gry­zo­niem. Przy­bysz nawet ska­jową teczkę trzy­mał przed sobą w chu­dych, ugię­tych ramion­kach, jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, czy chce jej bro­nić, czy się za nią scho­wać.

Har­pad posta­wił na bla­cie otwarty dys­kre­ter i do wyło­żo­nego plu­szem wnę­trza wrzu­cił komu­ni­ka­tor. Gestem wska­zał krze­sło po dru­giej stro­nie sto­lika. Przy­bysz posłusz­nie usiadł, a raczej przy­cup­nął na kra­wę­dzi sie­dzi­ska, wło­żył komu­ni­ka­tor do pudełka i wbił wzrok w blat.

— Mam złe prze­czu­cia. Żona ostat­nio źle się do mnie odnosi — zaczął cichym fal­se­tem. — Coraz gorzej, szcze­rze mówiąc. W pracy też bez­na­dziej­nie. Myślę, że to, jak mnie trak­tuje szef, też ma duży wpływ… Wie­czo­rami, leżąc w łóżku, zasta­na­wiam się, jak go zabić. To tylko takie myśli oczy­wi­ście. Nie zro­bię tego. Jak miał­bym…? Wczo­raj wyda­rzyła się taka przy­kra sytu­acja z sąsia­dem –

— Nie musi się pan tłu­ma­czyć. — Har­pad zamknął dys­kre­ter. Teraz komu­ni­ka­tory były izo­lo­wane aku­stycz­nie i elek­tro­ma­gne­tycz­nie. — Nie inte­re­sują mnie pana motywy. Pan płaci, ja podaję war­tość PZ.

— Tak po pro­stu? — Szczu­rek zer­k­nął na roz­mówcę i uciekł wzro­kiem.

Zaczy­nał dzia­łać Har­pa­dowi na nerwy.

— Chyba o to panu cho­dzi?

— Tak, tak… — gor­li­wie przy­tak­nął przy­bysz i ponow­nie zapa­trzył się w blat.

Har­pad cze­kał na kolejne pyta­nie. Nie docze­kał się, wyja­śnił więc:

— Płaci pan teraz. Odpo­wiedź dostar­czę za pięt­na­ście minut.

— A jeśli pan uciek­nie z pie­niędzmi? — Szczu­rek spoj­rzał na niego z dra­ma­tycz­nym wyra­zem twa­rzy.

— Wów­czas będzie to zna­czyło, że został pan okra­dziony — odparł spo­koj­nie Har­pad — ale odkąd sie­dzę w tym inte­re­sie, czyli od jakichś dwu­na­stu lat, ni­gdy tego nie zro­bi­łem.

Czaszka Szczurka lśniła kro­pel­kami potu, choć w kawiarni nie było gorąco. Trzę­sące się ręce wyjęły z torby szare pudełko po mię­tów­kach. Har­pad nie cze­kał dłu­żej. Wziął je, wło­żył do kie­szeni, zabrał swój komu­ni­ka­tor z dys­kre­tera i wyszedł. Spraw­dze­nie PZ zaj­mie mu minutę, może dwie. Tego kwa­dransa potrze­bo­wał głów­nie do wery­fi­ka­cji wia­ry­god­no­ści klienta. Jeśli tam­ten byłby z poli­cji, jego obstawa nie mogła spu­ścić wzroku z paczki z pie­niędzmi. Bank­noty, nie­uży­wane od lat w cywi­li­zo­wa­nym han­dlu, były domi­nu­ją­cym środ­kiem płat­ni­czym w miej­scach, w któ­rych Har­pad bywał regu­lar­nie. Wyko­nano je z tak trwa­łego mate­riału, że wciąż nada­wały się do użytku. Każda trans­ak­cja nimi powinna zostać zare­je­stro­wana i opo­dat­ko­wana. No ale nie po to używa się bank­no­tów, by cokol­wiek reje­stro­wać.

Ryzyko wpadki zawsze ist­niało, choć wąt­pliwe, by poli­cja wybrała do akcji takiego nie­udacz­nika. Har­pad nie zno­sił takich typ­ków.

Minął dwie bramy, skrę­cił w trze­cią, wcze­śniej upa­trzoną, prze­szedł trzy podwórka stud­nie, jasne dzięki słońcu sto­ją­cemu ide­al­nie w zeni­cie, i zna­lazł się na następ­nej prze­cznicy. Zapar­ko­wany kilka kro­ków dalej Triumph mignął diodą zamka. Drzwi odsko­czyły od karo­se­rii i wsu­nęły się na dach. Har­pad usiadł na fotelu kie­rowcy, przy­ci­skiem zamknął drzwi i przy­ciem­nił szyby. Ode­tchnął. Chłodne wnę­trze dawało poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, izo­lo­wało nie­mal dosko­nale od roz­grza­nego cha­osu mia­sta. Wjazd do sta­rych dziel­nic kosz­to­wał, prawo do par­ko­wa­nia rów­nież, ale ten kawa­łek pry­wat­nej prze­strzeni był mu potrzebny. Włą­czył zagłu­szacz, poło­żył pudełko na fotelu obok. Ze schowka wyjął pod­ręczny ska­ner i prze­je­chał nim nad pudeł­kiem. Czy­sto, ani zapal­ni­ków, ani plu­skiew. Pie­nię­dzy nawet nie prze­li­czył, wrzu­cił je do schowka. Dotknął wypu­kło­ści za pra­wym uchem. Naci­snął, pyk­nęło. Zamknął oczy i zapadł głę­biej w fotel.

Twa­rze, nazwi­ska i liczby wypeł­niły zie­loną prze­strzeń. Pły­nął, leciał mię­dzy nimi, prze­czu­wa­jąc już kie­ru­nek. Wła­ściwy rekord przy­cią­gał go w zna­jomy spo­sób. Roz­gar­niał nie­istotne dane, aż dotarł do celu. Wizu­ali­za­cja była pro­sta: tabliczka ze zdję­ciem, imie­niem i nazwi­skiem oraz war­to­ścią PZ, uka­zu­jącą cię­żar młota wiszą­cego nad spo­coną, zestra­chaną głową Szczurka.

Otwo­rzył oczy. Nie­wiele się zmie­niło. Dźwięki z zewnątrz nie­mal tu nie docie­rały, a za ciem­nymi, zde­fo­ku­so­wa­nymi szy­bami prze­su­wały się mgli­ste cie­nie. Wyjął z kie­szeni kurtki papie­ro­śnicę ze stali nie­rdzew­nej z wygra­we­ro­wa­nym: „Dla Pawła, miło­ści mojego życia”. Gumka przy­trzy­my­wała osiem papie­ro­sów. Strze­liła zapal­niczka. Pach­nący fioł­kami dym uniósł się pod sufit. Siwe smugi prze­pły­wały sen­nie we wnę­trzu. Koziel­ski, bo tak nazy­wał się Szczu­rek, miał prze­srane. Jego PZ zbli­żało się do setki, zostały nie­całe trzy punkty. Intu­icja go nie myliła. Tak mały mar­gi­nes bez­pie­czeń­stwa to już nie­mal rów­nia pochyła. Samo ujaw­nie­nie mu grozy sytu­acji ozna­czało wyrok.

Z tyl­nego fotela patrzył na niego facet o fizjo­no­mii bul­doga. Har­pad zamarł z dło­nią w pół drogi do popiel­niczki. Intu­icja jest prze­re­kla­mo­wana. Skur­czy­byk prze­cież sie­dział tu od początku. Har­pad nie był głupi, więc nie pró­bo­wał tanich sztu­czek. Zanim otwo­rzyłby drzwi, tam­ten wpa­ko­wałby mu w plecy cały maga­zy­nek. Ode­tchnął, by uspo­koić serce, i zapy­tał:

— Czego chcesz?

— Dowiesz się. — Głos intruza brzmiał tak, jak wyglą­dał jego wła­ści­ciel. — Teraz jedziesz.

— Dokąd?

— Jedziesz.

Miał broń? Bez róż­nicy. Jeśli ktoś potrafi otwo­rzyć mody­fi­ko­wany zamek ze zmien­nym kodem, to o rewol­wer nie wypada go już pytać. Dotknął panelu kon­tro­l­nego. Szyby przy­wró­ciły pełną przej­rzy­stość, blask słońca wypeł­nił wnę­trze. Po chwili nieco się przy­ciem­niły, dosto­so­wu­jąc się do jasno­ści na zewnątrz. Kom­pu­ter pokła­dowy wyświe­tlił na przed­niej szy­bie sub­pro­gram nawi­ga­cyjny Syrenka – zapro­gra­mo­waną trasę do Kabat. To rów­nież robota Bul­doga. Har­pad naci­snął przy­cisk „Start”, zezwa­la­jąc auto­pi­lo­towi na prze­ję­cie kon­troli nad pojaz­dem. Triumph zacze­kał na lukę mię­dzy samo­cho­dami i łagod­nie włą­czył się do ruchu.

Czy ktoś mógł chcieć go zabić? Klienci, któ­rzy otrzy­mali od niego zani­żone PZ, raczej już nie mieli oka­zji do zgło­sze­nia rekla­ma­cji. Kto więc? Pły­nął uli­cami Cen­trum, obje­chał dziel­nicę rzą­dową i pomknął Puław­ską. Wal­czył ze sobą, by nie zadać kolej­nych pytań. Sku­pił się na tym, co za oknem. W nowo powsta­ją­cej dziel­nicy finan­so­wej na połu­dnio­wym Moko­to­wie szkie­lety biu­row­ców Twin Sty­lus dobi­jały do osiem­dzie­sią­tej kon­dy­gna­cji. Spora masa. Jeśli tu budo­wano takie kon­struk­cje, coś o podob­nej wadze musiało już rosnąć gdzieś w Łomian­kach.

Nie, tak się nie da. Prze­jął stery. Zwy­kle tak robił, kiedy chciał zacho­wać pozory kon­troli nad sytu­acją. Pil­no­wał, by nie prze­kra­czać dozwo­lo­nej pręd­ko­ści. Porwa­nie porwa­niem, spo­tka­nie z poli­cją rów­nież jed­nak nie leżało w jego inte­re­sie. Sta­rał się nie zmie­niać zbyt czę­sto pasa ani zbyt dyna­micz­nie przy­spie­szać. Wszystko wpływa na war­tość PZ.

— Za sto metrów skrę­casz w prawo.

Har­pad posłusz­nie skrę­cił. Tu nawierzch­nia nie była samo­wy­gła­dzalna, pojaz­dem lekko trzę­sło. Do głowy przy­cho­dziły Har­padowi różne pomy­sły, ale nie zamie­rzał wpro­wa­dzać ich w życie. Już na początku odrzu­cił myśl o jakich­kol­wiek pró­bach fizycz­nego oporu. Nie był w tym dobry.

Domy, wille wła­ści­wie, stały w oto­cze­niu lasu, a ledwo minęli Kabaty. Miesz­ka­nie tu musiało kosz­to­wać mają­tek. Posłuszny pole­ce­niom Bul­doga, skrę­cił kilka razy, aż droga dopro­wa­dziła ich do opusz­czo­nej hali. Może to stara fabryka, może zamknięte warsz­taty samo­cho­dowe. Wewnątrz, w głę­bo­kim cie­niu, stał wielki czarny Old­smo­bile. Har­pad zatrzy­mał we wska­za­nym miej­scu.

— Wysia­dasz.

Ocią­gał się, prze­czu­wa­jąc, że zaraz zrobi się jesz­cze mniej przy­jem­nie. Z braku alter­na­tywy naci­snął klamkę. Pod pode­szwami zachrzę­ścił gruz i okru­chy szkła. W tej czę­ści War­szawy pano­wał upał, co praw­do­po­dob­nie ozna­czało ulewę na Bie­la­nach.

Teraz widział dwóch męż­czyzn, goryli. Podej­rze­wał, że dwóch kolej­nych nie widzi. Prze­sadna ele­gan­cja gar­ni­tu­rów kon­tra­sto­wała z brzy­dotą sce­ne­rii. Bul­dog wysiadł z Trium­pha i uka­zał mu się w całej oka­za­ło­ści, czy może w całym jej braku. Gruby kur­du­pel w sza­rym płasz­czu. Krót­kie, krę­cone włosy wyglą­dały jak nasma­ro­wane przed­po­to­pową bry­lan­tyną, ale mogły być zwy­czaj­nie tłu­ste. Oparł się o burtę Trium­pha, zapa­lił papie­rosa i nie­dba­łym ruchem głowy wska­zał Har­pa­dowi czarną limu­zynę. Jeden z goryli powie­dział coś do swo­jego nad­garstka. Drzwi samo­chodu otwo­rzyły się, a cień za nimi był jesz­cze czar­niej­szy. Nuz­zler prze­łknął ślinę i ruszył w kie­runku czar­nego otworu. Bar­dzo się sta­rał, aby nie wyglą­dać na prze­stra­szo­nego. Nie za dobrze mu to szło, pra­wie poty­kał się o wła­sne nogi. Pomy­ślał prze­lot­nie, że tamci myślą o nim zapewne to samo, co on o Szczurku. Nie spraw­dzili go, wie­dzieli, że nie będzie spra­wiał kło­po­tów.

Chłodne wnę­trze limu­zyny pach­niało dobrze wypra­wioną skórą, dro­gim tyto­niem i jesz­cze czymś, czego Har­pad nie roz­po­zna­wał. Zapadł się w głę­boki fotel, a drzwi trza­snęły i pozo­sta­wiły go w nie­mal zupeł­nej ciem­no­ści. Po chwili roz­po­znał zamon­to­wany w pod­ło­kiet­niku dys­kre­ter. Wło­żył do niego komu­ni­ka­tor i zamknął pokrywę, co unie­moż­li­wiało uży­cie go jako pod­słu­chu.

Cze­kał, czu­jąc, jak przy­spie­sza mu puls. Drgnął, gdy ciszę prze­rwał głos:

— Robisz nam kon­ku­ren­cję.

Głos, któ­rego nie trzeba pod­no­sić, by osią­gnąć cel. Har­pad wytarł spo­cone dło­nie o spodnie. Kon­ku­ren­cja? Z tego, co wie­dział, w War­sza­wie nie miał kon­ku­ren­cji. Dzia­łało kil­ku­na­stu zwy­czaj­nych oszu­stów, nie spraw­dzali PZ, bo nie umieli. Żeby się wła­mać do bazy g.A.I.a., potrzebny był wsz­cze­piony chip, tylko tak dawało się oszu­kać zabez­pie­cze­nia. Loka­li­za­cję ser­we­rów g.A.I.a. okry­wała tajem­nica. Nie można się tam dostać, wpiąć fizyczny kabel i sko­pio­wać dane.

— Skoro mnie tu ścią­gnę­li­ście, to zna­czy, że wie­cie, czym się zaj­muję — zdo­był się na odpo­wiedź. — Wie­cie więc rów­nież, że w tym mie­ście nie mam kon­ku­ren­cji.

— W War­sza­wie pra­cuje dla nas ponad stu nuz­zle­rów.

— Nie mają wglądu w bazę danych g.A.I.a. Nawet poli­cja, nawet Nad­zór i Pro­wo­ka­cja nie mają. Sys­tem jest auto­no­miczny. Ci nuz­zle­rzy nie mogą –

— Jakość świad­czo­nych przez nich usług nie należy do zakresu naszych zain­te­re­so­wań. — Głos nie­wi­dzial­nego roz­mówcy nie zno­sił sprze­ciwu. Wil­czy głos, nale­żący do dra­pież­nika. — Zależy nam na ich lojal­no­ści. Dbamy o naszych przy­ja­ciół. Czego ci bra­kuje w życiu? Dupy do rżnię­cia? Dosta­niesz.

— Nie potrze­buję w tych spra­wach pośred­nic­twa. Chce­cie, abym wam odda­wał część zysków? — zapy­tał o to, czego oba­wiał się od dawna.

— Twoje gów­niane zyski nas nie inte­re­sują. Źle wygląda, kiedy ten jeden jedyny praw­dziwy nuz­zler pozo­staje wol­nym strzel­cem. Ocze­ku­jemy od cie­bie cze­goś innego.

Har­pad wstrzy­mu­jąc oddech, wpa­try­wał się w ciem­ność.

— Czego? — zapy­tał cicho.

— Czas na cie­bie — usły­szał. — Dziś odbie­rasz Mary­się.

* * *

Szczu­rek, Bul­dog, Wilk. Ludzie to zwie­rzęta. Har­pad stał przed sza­rym gma­chem na Powi­ślu, oparty o maskę Trium­pha. Bar­dzo chciało mu się palić. Nie­słońce prze­bi­jało przez Chmurę, cień­szą z tej strony. Strużka potu pocie­kła mu po ple­cach, nie tylko z powodu gorąca. Nie zdjął jed­nak kurtki. Co chwila zer­kał na zega­rek. Wpi­sał do komu­ni­ka­tora prośbę o usta­le­nie ter­minu wizyty w ser­wi­sie, żeby wymie­nić zamek w Trium­phie. Wybrał pierw­szy lep­szy z listy i zatwier­dził. „Kli­mek – kom­plek­sowe naprawy samo­cho­dów”. Nie miał siły spraw­dzać opi­nii innych klien­tów. Wie­dział, że robi to tylko dla poprawy samo­po­czu­cia. Wysłał też dwie wia­do­mo­ści do Szczurka. Obie się odbiły.

Jest! Czar­no­włosa dziew­czynka wybie­gła wraz z innymi dziećmi przez szkolny por­tal. Wyjść mogły tylko te, któ­rych opie­ku­no­wie, a raczej ich chipy ID znaj­do­wały się w zasięgu ska­nera por­talu. Samo­cho­dów cze­kało zale­d­wie kilka. Więk­szość opie­ku­nów przy­szła tu pie­szo od naj­bliż­szej sta­cji metra.

Mary­sia rzu­ciła mu się na szyję. Uniósł ją w powie­trze. Poczuł, że jest coraz cięż­sza, a on coraz słab­szy. Tydzień Har­pada miał czter­na­ście dni, a dziś była nie­dziela.

— Poje­dziemy do zoo? — zapy­tała.

— Tro­chę póź­niej. Muszę zała­twić jedną sprawę.

— Tato… — Temu spoj­rze­niu nie spo­sób się oprzeć.

Wes­tchnął i umknął spoj­rze­niem gdzieś w bok. Minęła godzina, odkąd wyszedł z kawiarni. Praw­do­po­do­bień­stwo, że Szczu­rek wciąż tam czeka, było nikłe. Uciekł zapewne do nory zwi­nąć się w wystra­szony kłę­bek. Tym lepiej, nie wolno mie­szać małej w takie sprawy. Szczurka trzeba będzie poszu­kać i prze­ka­zać przy­kre wie­ści. Wolał nie wysy­łać kon­kre­tów w wia­do­mo­ści tek­sto­wej. Ale to może zacze­kać. Mary­się ma raz na dwa tygo­dnie.

— Poje­dziemy. — Uśmiech­nął się i wło­żył tor­ni­ster do samo­chodu. — Chcesz sie­dzieć z przodu?

Małej zaświe­ciły się oczy. Bez słowa, jakby się bojąc, że tata zmieni zda­nie, wsko­czyła na przed­nie sie­dze­nie. To oczy­wi­ście było nie­le­galne. Uro­dziła się w roku tur­ku­so­wym, miała więc dzie­więć lat. Dzieci w tym wieku powinny jeź­dzić z tyłu w spe­cjal­nym samo­utwar­dza­ją­cym się pod wpły­wem prze­cią­że­nia koko­nie. Jed­nak przez przy­ciem­niane szyby, jeżeli maszyną kie­ro­wał auto­pi­lot, nie było niczego widać, a o kamery uliczne przy wysia­da­niu nie musiał się mar­twić. Pod­świa­do­mie wie­dział, skąd i pod jakim kątem patrzą. To jego zawód.

Led­wie samo­chód ruszył zapro­gra­mo­waną trasą, zapi­kał komu­ni­ka­tor. Har­pad zer­k­nął na wyświe­tlacz. Oczy­wi­ście ona. Już mu przy­po­mi­nała, że ma czas do pią­tej, i ani minuty dłu­żej. Otrzyma jesz­cze kilka takich wia­do­mo­ści, żeby nie zapo­mniał, jak bar­dzo ma prze­srane życie. Matka Marysi już prze­stała go śle­dzić, ale groźba oskar­że­nia o mole­sto­wa­nie małej wciąż wisiała w powie­trzu. Rok temu napi­sała mu wprost, że ma znik­nąć z jej życia i z życia córki, albo zrobi z niego pedo­fila, potwora, mon­strum wyko­rzy­stu­jące dziecko. Jedyną rze­czą, która powstrzy­my­wała tę sucz, była per­spek­tywa utraty nie­złych docho­dów. Pła­cił na Mary­się trzy razy wię­cej, niż zasą­dziłby sąd.

Na szczę­ście, z powodu zbyt małej pojem­no­ści kana­łów łącz­no­ści bez­prze­wo­do­wej, komu­ni­ka­tory nie pozwa­lały na połą­cze­nia gło­sowe. I tylko to powstrzy­mało go od wygar­nię­cia jej wszyst­kiego, co o niej myśli. Na wspólne wycho­wy­wa­nie małej musiały wystar­czyć im pro­ste WT – wia­do­mo­ści tek­stowe.

„Dupa do rżnię­cia”. Nie­źle go wyczuł ten wil­czy skur­czy­byk. Bo od pew­nego czasu spo­ty­kał się z kimś. Może coś z tego będzie, może nie. Czuł gęsią skórkę na myśl o wpły­wie Renaty na jego życie. Kie­dyś miała być tą jedyną, wielką miło­ścią, a oka­zała się naj­więk­szym błę­dem. Nie­sta­bilna psy­chicz­nie, wyra­cho­wana, pozba­wiona empa­tii sucz! Wpa­dał w panikę, kiedy zada­wał sobie pyta­nie, czy Mary­sia też taka będzie. Nie!

Opa­no­wał się i prze­stał zaci­skać dło­nie na wolan­cie – i tak był odłą­czony przez auto­pi­lota.

— O czym myślisz, tato?

Uśmiech­nął się z tru­dem. Tłu­ma­cze­nie małej zawi­ło­ści układu, jaki zawarł z jej matką, nie wcho­dziło w grę. Niech ma dzie­ciń­stwo, a raczej jego resztki. Na zde­rze­nie z praw­dzi­wym życiem przyj­dzie jesz­cze czas.

— Jedziemy do zoo pooglą­dać zwie­rzątka — powie­dział. — Na przy­kład świ­nie.

Mary­sia par­sk­nęła śmie­chem. Wyjęła swój komu­ni­ka­tor w obo­wiąz­ko­wym różo­wym kolo­rze, uro­dzi­nowy pre­zent od Har­pada.

— Napi­sa­łam Julce o świ­niach w zoo — oznaj­miła rado­śnie. — Nie­zły żar­cik.

— Będziesz mogła wysłać jej zdję­cia. Kupię ci spe­cjalny bilet.

— I watę cukrową? — upew­niła się.

— Jasne! Podwójną.

Jechali już gór­nym pozio­mem Wisło­strady w kie­runku mostu Gdań­skiego.

Komu­ni­ka­tor pik­nął ponow­nie. Kolejna wia­do­mość: „Bluza Marii ma być zapięta. Jeśli się prze­ziębi, wię­cej jej nie zoba­czysz”. Wywal­czył jedno popo­łu­dnie z wła­snym dziec­kiem raz na dwa tygo­dnie. Powi­nien zapo­wie­dzieć, że w tym cza­sie nie chce pamię­tać o tym, że Mary­sia ma matkę. Że za każdą cho­lerną wia­do­mość od niej będzie zmniej­szał ali­menty. Nie miał teraz siły na nego­cja­cje, jedyne, do czego był zdolny, to nie dać się spro­wo­ko­wać do dys­ku­sji w try­bie tek­sto­wym o sen­sie zapi­na­nia bluzy w taki upał. Nie odpi­sał, co poskut­ko­wało serią wia­do­mo­ści. Wyci­szył komu­ni­ka­tor i scho­wał go do kie­szeni. Spra­wiło mu to satys­fak­cję. Teraz ona pie­kli się tam i wymy­śla coraz to gor­sze groźby, któ­rych oczy­wi­ście nie zre­ali­zuje, bo przy­zwy­cza­iła się już do jego kasy.

Prze­cięli Wisłę i zatrzy­mali się na pię­tro­wym par­kingu.

— Gotowa? — uśmiech­nął się do córki.

Przy­tak­nęła ener­gicz­nie. Wysie­dli. Nie­słońce zna­la­zło szcze­linę w Chmu­rze i przy­grze­wało w tym rejo­nie znacz­nie moc­niej.

— Zdej­mij bluzę, bo się zgrze­jesz.

— Mama mówiła, żebym nie zdej­mo­wała.

Bo to nie ona będzie w niej cho­dzić w upale, chciał powie­dzieć.

— Weź­miemy ją ze sobą, na wypa­dek gdyby nagle spadł śnieg.

Dziew­czynka zaśmiała się, posłusz­nie zdjęła bluzę i podała ojcu. Śnieg padał raz do roku, przez trzy dni świąt Bożego Naro­dze­nia.

Har­pad spoj­rzał w niebo. Nie zano­siło się na deszcz. Sko­szo­wał wia­do­mo­ści od byłej, z mściwą satys­fak­cją nawet ich nie czy­ta­jąc. I wtedy przy­szła kolejna. Zatrzy­mał się z pal­cem nad ikoną kosza. To nie była wia­do­mość od Renaty, ale od kogoś, kto pod­pi­sy­wał się Wolf. Dzi­siej­sze spo­tka­nie w opusz­czo­nej hali teraz wyda­wało mu się złym snem. Nie­stety, ten sen przy­śni się jesz­cze nie raz. Prze­czy­tał wia­do­mość i zatrzy­mał się kilka kro­ków przed por­ta­lem ogrodu. Mary­sia sta­nęła obok i skie­ro­wała na ojca pyta­jące spoj­rze­nie.

Dostał wła­śnie pierw­sze zle­ce­nie. Har­pad wie­dział, że tak naprawdę powi­nien się cie­szyć, bo to ozna­czało, że mafia, pod­zie­mie, kim­kol­wiek byli ci faceci, nie zamie­rza go sprząt­nąć, lecz zatrud­nić. Wol­ność i tak trwała długo. Pro­blem pole­gał na tym, że umó­wili mu klienta za nie­całą godzinę w Ursu­sie. To drugi koniec mia­sta, gra­ni­czący z Łomian­kami i Kaba­tami.

Har­pad spoj­rzał na prze­czu­wa­jącą kło­poty córeczkę. To jedna z pod­sta­wo­wych zasad – nie łączyć życia rodzin­nego z pracą. Odmó­wić jed­nak nie mógł. Powi­nien teraz odwieźć małą do matki i pognać do Ursusa. Tyle że dla niego i Marysi to jak odwo­ła­nie Bożego Naro­dze­nia. Intu­icja już raz go dziś zawio­dła, ale mimo to był prze­ko­nany, że oto pod­da­wany jest testowi. Jeśli Wolf wie­dział, że Har­pad odbiera dziś córkę, wie­dział rów­nież, że ma dla niej zare­zer­wo­wane popo­łu­dnie. Czyli to test, jak bar­dzo można pomia­tać małym nuz­zle­rem.

— Zła wia­do­mość, tatu­siu? — zapy­tała.

— Nie… — Zmu­sił się do uśmie­chu. — Tylko zaska­ku­jąca. Chodźmy, zanim niedź­wie­dzie zapadną w sen zimowy.

Mary­sia zaśmiała się. Dzie­ciom nie­wiele trzeba do szczę­ścia. Minęli por­tal, który auto­ma­tycz­nie ścią­gnął należ­ność z jego konta. Doku­pił jesz­cze upraw­nie­nia do robie­nia zdjęć.

— Kupi­łeś mi bilet na zdję­cia? — upew­niła się mała.

— Oczy­wi­ście. — Pogła­skał ją po gło­wie. — Możesz zapeł­nić całe swoje konto zdję­ciami świń.

Spoj­rzał na ekran swo­jego komu­ni­ka­tora.

— Też będziesz robił zdję­cia? — zapy­tała.

— Nie. Odpi­suję na wia­do­mość.

— Tę zaska­ku­jącą?

— Yhy. Spró­buję bar­dziej zasko­czyć tego, kto ją napi­sał. To taka zabawa.

Sta­nęli przed base­nem hipo­po­ta­mów. Har­pad napi­sał: „Jestem na Pra­dze. Mogę dotrzeć do Ursusa za trzy godziny”.

— Pra­wie jak świ­nie, prawda? — powie­dział, cho­wa­jąc komu­ni­ka­tor do kie­szeni.

— Tato, co ty?! To hipo­po­tamy. — Mała śmiała się i pstry­kała fotkę za fotką.

Znu­dziła się szybko. Prze­szli do kopuły juraj­skiej, gdzie po skrzy­po­wym lesie prze­cha­dzały się mecha­niczne dino­zaury. Har­pad nie zwra­cał uwagi na sztuczne zwie­rzęta, przy­glą­dał się córce. W tym wieku szybko rosła. Co dwa tygo­dnie widział zmiany. Kolejna wia­do­mość: „Możesz mnie igno­ro­wać, ale pamię­taj o kon­se­kwen­cjach. Wiesz, co mam na myśli”. Dopiero po chwili zauwa­żył, że to nie od Wolfa. Jakie kon­se­kwen­cje, głu­pia babo? Zde­chła­byś bez moich pie­nię­dzy. Scho­wał komu­ni­ka­tor.

— Pan­cerne świ­nie giganty — powie­dział.

Mała znów par­sk­nęła śmie­chem, ale zaraz skrzy­wiła się.

— Śmier­dzi tutaj.

— To sztuczny zapach — wyja­śnił. — Tak chyba śmier­dział wtedy cały świat. Kiedy żyły dino­zaury.

Nie dodał, że nie tylko zapach, ale i zwie­rzęta były sztuczne, i to nie tylko w kopule juraj­skiej, ale w całym zoo.

— Kupisz mi watę cukrową?

Wyszli na powie­trze. Ogród zoo­lo­giczny zwie­dzało nie­wiele osób. Środa. Har­pad rozej­rzał się i dostrzegł znu­dzo­nego sprze­dawcę waty. Zosta­wił Mary­się przy wybiegu noso­roż­ców (świ­nie szpi­cza­sto­ryje, jak je nazwał), ale nim dotarł do sprze­dawcy, komu­ni­ka­tor znów pik­nął: „Klient doje­dzie. 14:50 przy połu­dnio­wej bra­mie. O pie­nią­dzach nie roz­ma­wiaj”.

Zamknął oczy i poczuł, jak odpły­wają z niego siły. Miał nie nara­żać rodziny. Marysi.

— Słu­cham pana. — Sprze­dawca waty spoj­rzał na niego z ruty­no­wym znu­dze­niem.

— Popro­szę naj­więk­szą watę, jaką potrafi pan zro­bić.

Sprze­dawca spoj­rzał zasko­czony, ale suma prze­lewu, którą wyświe­tliła kasa na wózku, zamknęła mu usta. Har­pad wró­cił do Marysi i trium­fal­nie wrę­czył jej gigan­tyczny cukrowy obłok na dwóch patycz­kach.

— Obu­ręczna duża por­cja dla dużej dziew­czynki — oznaj­mił z uśmie­chem.

Mała wbi­jała ząbki w watę i odry­wała kawa­łeczki, lepiąc sobie przy tym twarz i włosy. Jed­nak podejrz­li­wie zer­kała na ojca. Wie­działa, że nie wszystko jest OK.

— Chcesz zoba­czyć rekiny? — zapy­tał. — To przy połu­dnio­wej bra­mie.

Przy­tak­nęła. Ruszyli, ale już po chwili zatrzy­mali się przy wybiegu tygry­sów. Har­pad nie miał pomy­słu, jak przy­spie­szyć marsz.

— Zobacz, świ­nie z dłu­gimi ryjami — wska­zał wybieg słoni.

Dziew­czynka pra­wie upu­ściła watę.

— To są sło­nie, tato. — Sta­nęła przy barierce. Obser­wo­wała małego sło­nika bawią­cego się wielką gumową miską. Powłoka na boku sztucz­nego zwie­rzę­cia zużyła się i teraz przy każ­dym ruchu otwie­rała się tam długa na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów szcze­lina.

Har­pad dys­kret­nie zer­k­nął na ekran komu­ni­ka­tora. Trzy­na­ście minut. Doj­ście do połu­dnio­wej bramy zaj­mie dzie­sięć. Czas na zatrzy­my­wa­nie się przy kolej­nych wybie­gach był nie­prze­wi­dy­walny.

— Wiesz co, mam taki pomysł — zaczął. — Pój­dziemy pro­sto do oce­ana­rium, a potem wró­cimy tu i obej­rzymy inne zwie­rzęta. OK?

Mary­sia ski­nęła głową, choć bez entu­zja­zmu. Wziął ją za rękę i popro­wa­dził środ­kiem bru­ko­wa­nej alejki. Mała szła teraz w mil­cze­niu, wpa­trzona w bramę pół kilo­me­tra dalej. O czym myślała? Co myśli dziecko, uwi­kłane w nie­roz­wią­zy­walne, nie­zro­zu­miałe pro­blemy doro­słych? Dla­czego tatuś i mamu­sia nie miesz­kają razem? To ponad poj­mo­wa­nie dziecka – prze­cież mogło być tak pięk­nie, tak nor­mal­nie. Obser­wo­wał ją, jak idzie z cichą wytrwa­ło­ścią. Roz­bita rodzina to też parę punk­tów PZ wię­cej. Nie miał w sobie dość siły, by spraw­dzić jej PZ. Jed­no­cze­śnie wie­dział, że skoro raz o tym pomy­ślał, to myśl ta będzie go męczyła tak długo, aż kie­dyś wresz­cie to zrobi.

Zda­wał sobie sprawę, że przez to traci zapewne punkty w jej wewnętrz­nym ran­kingu, ale nie potra­fił się do niej ode­zwać pod­czas tego dłu­giego mar­szu. Coś ści­skało go za gar­dło.

Czte­ro­pię­trowy pawi­lon oce­ana­rium przy­po­mi­nał bun­kier. Akwa­rium głę­bo­kie na dwa­na­ście metrów potrze­bo­wało prze­cież solid­nej obu­dowy. W środku oto­czyła ich ciem­ność, roz­świe­tlana tylko błę­kit­nymi odbla­skami mniej­szych akwa­riów.

— Zacze­kasz tu na mnie? — zapy­tał. — Muszę zała­twić jedną sprawę.

— Tę zaska­ku­jącą?

Har­pad spoj­rzał na nią, zbity z tropu. Dzie­wię­cio­latka rozu­miała wię­cej, niż sądził. Atmos­fera ich wspól­nego popo­łu­dnia psuła się coraz bar­dziej, ale jesz­cze mógł to napra­wić.

— Tak, ale to zaj­mie tylko chwilę. Nie wychodź stąd, dobrze?

Przy­tak­nęła i odwró­ciła się do wiel­kiej tafli szkła, za którą krą­żyły rekiny. Nie­bie­ski poblask oświe­tlił jej deli­katne rysy.

* * *

Roz­po­znał go od razu. Ele­gancki czter­dzie­sto­la­tek wyróż­niał się spo­śród reszty klien­tów kawiarni, jak orzeł wśród kur. Har­pad pod­szedł do sto­lika.

— Nie mogłem dotrzeć do Ursusa — powie­dział zamiast przy­wi­ta­nia.

— Nawet lepiej, tam teraz pada — odparł bez pre­ten­sji klient. — Przy oka­zji pooglą­dam zwie­rzęta, które nie udają, że są ludźmi.

Nie było uści­sków dłoni. Zamó­wili po kawie. Har­pad zauwa­żył, że są w samym środku kadru kamery ochrony. Nie mógł już tego zmie­nić. Nie da się pra­co­wać w cudzej fir­mie zgod­nie ze swo­imi zasa­dami.

— Spo­tka­nie zawsze jest konieczne? — zapy­tał klient.

— Muszę pana zoba­czyć i poznać. Zwy­kle wystar­cza parę słów.

Facet popa­trzył na różową bluzę w dłoni Har­pada. Nie sko­men­to­wał tego.

— Potrze­buję kwa­dransa — powie­dział Har­pad.

Klient w odpo­wie­dzi tylko ski­nął głową i zajął się komu­ni­ka­to­rem.

Kie­dyś Har­pad pró­bo­wał pra­co­wać na odle­głość, ale nic z tego nie wycho­dziło. Bez fizycz­nego kon­taktu nie potra­fił odna­leźć czło­wieka w bazie. Wie­dział, dla­czego ci hochsz­ta­ple­rzy od Wolfa rów­nież spo­ty­kali się z klien­tem – oce­niali kon­dy­cję psy­chiczną i mówili mu to, czego się spo­dzie­wał. Pseu­do­nuz­zle­rzy byli po pro­stu spraw­nymi psy­cho­lo­gami.

Wyszedł z kawiarni. Gdzie usiąść? Samo­chód zapar­ko­wał pra­wie kilo­metr stąd. Rozej­rzał się po ogro­dzie. Nie­liczne ławki w zasięgu wzroku były zajęte. Ruszył przed sie­bie wąską alejką, z tru­dem panu­jąc nad emo­cjami. Za dużo się działo, a potrze­bo­wał teraz spo­koju i sku­pie­nia. Zna­lazł wolną ławkę przy małej fon­tan­nie. Usiadł, kilka razy moc­niej ode­tchnął i zamknął oczy. Się­gnął za ucho. Wtedy zapi­kał komu­ni­ka­tor i całe sku­pie­nie pry­sło. Kolejna wia­do­mość od Renaty. Ska­so­wał bez czy­ta­nia, ale znów musiał zbie­rać myśli. Wyszedł z kawiarni pięć minut temu, czyli Mary­sia jest sama od dzie­się­ciu minut. Szyb­ciej!

Do fon­tanny pod­biegł kil­ku­letni chłop­czyk. Zaczął chla­pać i krzy­czeć coś po swo­jemu. Zza jaśminu wyło­niła się mama z dziec­kiem. Dość! Wstał i odszedł szyb­kim kro­kiem. A co, jeśli nie zdoła spraw­dzić tego PZ? Ni­gdy wcze­śniej się to nie zda­rzyło, ale… zawsze kie­dyś jest ten pierw­szy raz. Zmy­śle­nie wyniku nie wcho­dziło w grę. Dopiero co zła­mał dwie ważne zasady bez­pie­czeń­stwa, już czuł kaca. Nie, nie może tego zawa­lić. Nie testowe zle­ce­nie.

Lodziar­nia z rachi­tycz­nymi sto­li­kami. Nic z tego. Przy­siadł na murku przy wybiegu małp. W pobliżu nie było nikogo. Usta­wił się w jak naj­bar­dziej sta­bil­nej pozy­cji i zamknął oczy. Potem postawi ulti­ma­tum: jeśli ma pra­co­wać dla Wolfa, tam­ten musi przy­naj­mniej zaak­cep­to­wać jego metody pracy. Spo­kój… spo­kój… Dotknął pal­cem zgru­bie­nia za uchem. Klik­nęło.

— Nic panu nie jest?

Otwo­rzył oczy, wyrwany rap­tow­nie z transu. Ktoś potrzą­sał go za ramię.

— Nic ci nie jest, czło­wieku? — Ochro­niarz przy­glą­dał mu się badaw­czo.

— Chyba zasną­łem — odparł.

Odwró­cił się i odszedł, nim padły kolejne pyta­nia.

„Zimno mi”, wia­do­mość od Marysi. Spoj­rzał na różową bluzę. Wciąż ją trzy­mał. Mała była sama od kwa­dransa.

Wró­cił do oce­ana­rium. Bie­gał mię­dzy reki­nami, mure­nami i pira­niami, aż zna­lazł ją w kącie, opartą o szybę. Tuż za nią płasz­czyła się na szkle bru­natna ośmior­nica.

— Załóż to. Prze­pra­szam, zapo­mnia­łem, że tu jest zimno.

— Chcę do domu — powie­działa smutno.

— Jesz­cze pięć minut — popro­sił. — Potem poszu­kamy świń.

Wzru­szyła ramio­nami. Ośmior­nica za szybą poru­szyła macką.

— W zoo nie ma świń.

— Są, zoba­czysz.

— Zmy­ślasz…

— O co zakład?

— O pięć zło­teuro.

— Nie o pie­nią­dze. Może o to, kto wybiera film za dwa tygo­dnie.

Przy­tak­nęła gor­li­wie.

— Wytrzy­maj jesz­cze chwilę. Szyb­ciutko skoń­czę tę zaska­ku­jącą sprawę i wra­cam. OK?

Przy­tak­nęła ponow­nie.

— Nie lubię zaska­ku­ją­cych spraw — dodała i ode­szła ku akwa­rium z rybami tro­pi­kal­nymi.

Zakład już prze­grał, w zoo nie ma oczy­wi­ście świń, ale to bez zna­cze­nia. Jako pesy­mi­sta lubił prze­gry­wać zakłady. Ruszył szybko do miej­sca, które powinno zagwa­ran­to­wać chwilę spo­koju.

Toa­lety były rów­nie mroczne jak reszta budynku. Pano­wała tu cisza, więc przy­jął, że kabiny są puste. Zamknął się w pierw­szej z brzegu, usiadł na opusz­czo­nej desce i oparł się o ścianę. Wyłą­czył komu­ni­ka­tor. Trudno, ina­czej się nie da. Teraz spo­kój. Roz­luź­nił się. Spo­kój… Cóż za par­ty­zantka. W sąsied­niej kabi­nie ktoś jed­nak był i wal­czył teraz ze swoim orga­ni­zmem. Para­dok­sal­nie pomo­gło to Har­pa­dowi w zebra­niu myśli. Przy­mknął oczy, ode­tchnął, naci­snął zgru­bie­nie za uchem, a bio­niczny włącz­nik pyk­nął.

Zanu­rzył się w zie­lo­nej wnętrz­no­ści bazy danych Poten­cjal­nych Zagro­żeń. Żad­nego ekranu powi­tal­nego, żad­nej strony logo­wa­nia, żad­nych użyt­kow­ni­ków. Sam był swoim użyt­kow­ni­kiem, wedle wła­snego życze­nia infor­mu­ją­cym resztę świata o zawar­to­ści bazy danych PZ. Dostać się tu można było, jedy­nie ska­cząc przez płot. Zna­jome dozna­nia: nie­ważki lot przez zie­loną prze­strzeń wypeł­nioną twa­rzami, licz­bami, nazwi­skami. Nie­roz­po­znany paso­żyt w ciele g.A.I.a.

Zła­pał trop, w nie­znany spo­sób szu­kany obiekt zawsze przy­cią­gał go. Nie było mowy o pomyłce. Pły­nął, leciał coraz szyb­ciej w świe­cie nie­okre­ślo­no­ści, bez góry i dołu. Teraz zbli­ża­jąc się do wła­ści­wego rekordu, czuł, że coś jest nie tak. Prze­strzeń wokół wypeł­niła się czer­wie­nią. Zerwał połą­cze­nie i otwo­rzył oczy. Ciężko dyszał, spo­cony, z ser­cem walą­cym jak młot. Sto dwa­na­ście! Facet był już po tam­tej stro­nie! To zna­czy, że go teraz śle­dzili, testo­wali. Pro­wo­ka­to­rzy. Aku­rat, kiedy on jest tu z małą!

Spo­koj­nie. Pro­wo­ka­cja to nie poli­cja, ich nie obcho­dzą powią­za­nia podej­rza­nego, lecz jego pro­fil. Można się jed­nak spo­dzie­wać, że g.A.I.a. ma jakiś sys­tem zabez­pie­czeń na wypa­dek takich sytu­acji. Co robić? Podać fał­szywe dane! Wtedy sys­tem uzna, że ma do czy­nie­nia z kolej­nym oszu­stem. Brak zagro­że­nia ozna­cza brak reak­cji. Zaraz… Myśl! Jakie zagro­że­nie? Sys­tem nie może podej­rze­wać ist­nie­nia praw­dzi­wego nuz­zlera. Nie ma po co two­rzyć zabez­pie­czeń przed tak nie­re­al­nym zagro­że­niem. Punkty PZ są prze­cho­wy­wane w kon­tek­sto­wej pamięci AI, która po wyli­sto­wa­niu wyglą­da­łaby prze­cież jak spo­wiedź sza­leńca. To nie jest zwy­kła baza danych, skąd można ścią­gnąć tabelkę. To błoto infor­ma­cyjne, któ­rego nie trzeba spe­cjal­nie pil­no­wać, tak jak restau­ra­cja nie zabez­pie­cza się przed kra­dzieżą soli roz­pusz­czo­nej w zupie.

Jeśli wróci do faceta i powie mu o swoim odkry­ciu, smuga ryzyka pocią­gnie się za nim, jak ślad krwi za ran­nym jele­niem. Trop. Powi­nien natych­miast zaszyć się na kilka dni w przy­pad­ko­wym miej­scu i zająć czymś cał­ko­wi­cie neu­tral­nym, co odwróci od niego uwagę Nad­zoru. Nie mógł jed­nak tego zro­bić i to nawet nie z powodu cze­ka­ją­cej gdzieś za ścianą córeczki.

Opusz­cze­nie War­szawy było prze­cież nie­moż­liwe.

Nie może nie wró­cić do klienta, nie pod­pa­da­jąc jed­no­cze­śnie Wol­fowi. I nie może do niego wró­cić, nie nara­ża­jąc Marysi. A pod­pa­da­jąc Wol­fowi, rów­nież naraża Mary­się. Nie ma dobrych roz­wią­zań. Ode­tchnął, spu­ścił wodę i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wyszedł z toa­lety.

Ruszył pra­wie bie­giem i zwol­nił dopiero przed kawiar­nią. Klient wciąż tam sie­dział, spo­koj­nie prze­glą­da­jąc coś na ekra­nie komu­ni­ka­tora. Zaraz ten spo­kój znik­nie.

— Zgu­bił pan bluzę — powie­dział, gdy Har­pad usiadł. — Tę różową — dodał.

Har­pad pokrę­cił głową, sta­ra­jąc się nie wni­kać w głęb­szy sens tej uwagi. Zasta­na­wiał się, jak prze­ka­zać wia­do­mość wyrok.

— Spraw­dzi­łem pana PZ.

— Jest pan spo­cony. To aż takie trudne?

— Cza­sem. — Spoj­rzał mu w oczy. — Pana wynik to sto dwa­na­ście.

Nad­zór miał wszę­dzie oczy i uszy, i nie było to kom­for­towe. Nie bolało, jeżeli ktoś miał poni­żej stu punk­tów. Jed­nak po prze­kro­cze­niu tej war­to­ści czło­wie­kiem zaj­mo­wali się Pro­wo­ka­to­rzy, a życie zaczy­nało przy­po­mi­nać spa­cer po polu mino­wym. Dalej była tylko Eli­mi­na­cja. Har­pad nie wie­dział, przy jakiej war­to­ści punk­to­wej czło­wiek znika. Może po prze­kro­cze­niu stu pięć­dzie­się­ciu, może stu dwu­dzie­stu. A może po setce punkty nie mają już zna­cze­nia.

Nuz­zler cze­kał, aż do klienta dotrze waga tej infor­ma­cji. Nic z tego. Męż­czy­zna poki­wał głową, jakby wła­śnie usły­szał, że wie­czo­rem mogą się poja­wić prze­lotne opady. Ski­nął głową w podzię­ko­wa­niu, scho­wał komu­ni­ka­tor i wyszedł. Tak po pro­stu. Har­pad został sam ze swoim zdu­mie­niem. Cze­goś tu nie rozu­miał, ale teraz nie miał czasu tego roz­trzą­sać.

Do oce­ana­rium dotarł bie­giem. Mary­sia sie­działa na krze­sełku pod ścianą i patrzyła na niego zre­zy­gno­wana. Mil­czała. Kuc­nął przed nią. Sta­rał się ukryć przy­spie­szony oddech.

— Zała­twi­łem już nie­spo­dzie­waną sprawę. Teraz mam czas tylko dla cie­bie.

Popra­wiła się na krze­sełku.

— Poka­żesz mi świ­nie?

Świ­nie!

— Jasne, chodź. — Wziął ją za rękę. — Chcesz się cze­goś napić?

Pokrę­ciła głową.

— Mama przy­słała trzy wia­do­mo­ści — powie­działa. — Jak cze­ka­łam przy akwa­riach. Dla­czego jest na cie­bie zła?

Dla­tego, że żyję.

— Mar­twi się, gdy nie ma cię obok.

— Może weź­miemy ją do kina za dwa tygo­dnie?

— To chyba nie jest dobry pomysł.

— Od razu byście się pokłó­cili.

Raczej pobili.

W mil­cze­niu mijali kolejne wybiegi. Sto dwa­na­ście punk­tów… Ni­gdy nie spo­tkał czło­wieka z taką war­to­ścią. W dodatku zwy­czaj­nie prze­miesz­cza­ją­cego się po mie­ście. A już na pewno nie kogoś, kto spo­koj­nie przyj­muje infor­ma­cje o swoim tak wyso­kim PZ.

— W zoo nie ma świń, prawda? — zapy­tała cicho.

— Są. — Uśmiech­nął się. — Miesz­kają tu, zaraz za rogiem.

Pokrę­ciła głową z nie­do­wie­rza­niem, ale chwilę póź­niej, zadzi­wiona, z uchy­lo­nymi ustami, oparła brodę o barierkę.

— To guźce — wyja­śnił Har­pad. — Naj­bar­dziej świń­skie zwie­rzęta w tym zoo. Cały dzień cho­dzą uświ­nione. Wie­czo­rem biorą prysz­nic, a rano, przed wyj­ściem na wybieg, opie­ku­no­wie zaświ­niają je ponow­nie.

Mary­sia par­sk­nęła śmie­chem i przy­tu­liła się do niego.

— Tato, wygra­łeś. Wybie­rasz film za dwa tygo­dnie.

II

Komu­ni­ka­tor ode­grał melo­dię, któ­rej nie­na­wi­dziła. Ozna­czała coś, czego nie­na­wi­dziła jesz­cze bar­dziej. Tym razem wia­do­mość brzmiała: „Mar­szał­kow­ska 72. Broszka. 30 minut”. Wie­działa, że nie może odmó­wić. Odsu­nęła talerz z napo­czę­tym spa­ghetti, wytarła usta ser­wetką i wstała. Trzy­dzie­ści minut to nie­wiele, a spóź­nie­nie drogo kosz­tuje. Wło­żyła buty, nie czer­wone szpilki, które tak lubiła, tylko zwy­kłe, pła­skie. Żeby łatwo pod­biec, jeśli okaże się, że pół godziny to za mało. Do torebki wrzu­ciła para­solkę i bluzę. Teraz jest gorąco, ale za godzinę może lać. Pro­gnoza obej­mo­wała naj­wy­żej kil­ka­na­ście minut, nawet nie godzinę.

Upew­niła się, że w torebce jest broszka – dobrze skom­pi­lo­wana, wyglą­dała na starą i cenną. Zbie­gła po scho­dach i wyszła w gorące i hała­śliwe miej­skie popo­łu­dnie. Trzy­sta metrów do przy­stanku poko­nała w minutę. Teraz już się nie spie­szyła, już wczu­wała się w rolę, choć znacz­nie lepiej się nie wczu­wać i zacho­wy­wać natu­ral­nie. Nie potra­fiła tak.

To tylko trzy przy­stanki auto­bu­sem, potem jeden metrem. Wydaje się bli­sko, ale gdy przy­je­chał auto­bus, z trzy­dzie­stu minut zostało dwa­dzie­ścia. Nie potra­fiła opa­no­wać ner­wów. Nie wie­działa, co grozi za nie­wy­ko­na­nie zada­nia. Może nic. Nie miała jak tego spraw­dzić. Nie patrzyła na ludzi w auto­busie, sku­piła się na zada­niu. W gło­wie wiro­wały jej myśli, a naj­waż­niej­sza była obawa, że zawsze coś może pójść nie tak.

Nie­wiele bra­ko­wało, a prze­je­cha­łaby przy­sta­nek. Wysko­czyła na chod­nik w ostat­niej chwili i pra­wie bie­giem ruszyła w stronę sta­cji. Po kilku kro­kach zmu­siła się, by zwol­nić. Walą­cego serca spo­wol­nić nie potra­fiła. Zeszła pod zie­mię i dotknęła panelu przy bramce. Wsz­cze­piony w ciało chip ID poro­zu­miał się z por­ta­lem sta­cji metra. Jej konto zmniej­szyło się o pół zło­teuro.

Linie metra były trzy: dwie po lewej stro­nie Wisły i jedna po pra­wej. Wszyst­kie na osi pół­noc–połu­dnie. Pociągi jeź­dziły w obie strony po pętlach. Te środ­ko­wej linii, do któ­rej teraz wcho­dziła, nie musiały zawra­cać na Kaba­tach, znacz­nie tań­sze w dłuż­szej per­spek­ty­wie oka­zało się prze­ko­pa­nie dwu­ki­lo­me­tro­wego tunelu do Ursusa, skąd przez Łomianki pociąg jechał do Mło­cin. Nowe osie­dla mię­dzy Kaba­tami a Ursu­sem wymu­siły doda­nie dwóch nowych sta­cji. Linii wschód–zachód nie było po co odtwa­rzać. War­szawa miała sześć kilo­me­trów sze­ro­ko­ści. Wystar­czały auto­busy i tram­waje. Metro sta­no­wiło krę­go­słup sys­temu, a linie komu­ni­ka­cji naziem­nej odcho­dziły od sta­cji jak żebra węża.

Gdy ponow­nie wyszła na powierzch­nię, upał nale­żał już do prze­szło­ści. Wiatr pchał masy ochła­dza­ją­cego się powie­trza wąwo­zem Mar­szał­kow­skiej. Zostało pięć minut, w sam raz, by się uspo­koić. Albo zde­ner­wo­wać jesz­cze bar­dziej. Wybrała kawiar­nię naj­bliż­szą miej­sca akcji, sto­lik bli­sko wyj­ścia. Zamó­wiła kawę i pączka z róża­nym nadzie­niem. Zapła­ciła od razu, tego wyma­gała pro­ce­dura. Upiła łyk kawy, gdy komu­ni­ka­tor ode­grał znie­na­wi­dzoną melo­dię przy­pi­saną do tego kon­taktu.

„30 sekund”.

Mecha­nicz­nie wstała od sto­lika, wyszła na ulicę i mecha­nicz­nie poko­nała trzy­dzie­ści metrów dzie­lą­cych ją od budynku o nume­rze 72. Się­gnęła do kie­szeni torebki po broszkę. Obra­cała metal z perłą w dłoni. Ładny przed­miot, podo­bał jej się. Sama chcia­łaby mieć coś takiego. Nie stać jej. Sta­rała się zacho­wy­wać natu­ral­nie. Nie rzu­cać się w oczy, to naj­waż­niej­sze. Pro­ce­dura. Im bar­dziej się jed­nak sta­rała, tym sil­niej­sze ogar­niało ją poczu­cie, że wszy­scy się na nią gapią, że wszy­scy wie­dzą.

Brama. Jesz­cze pięć metrów, trzy… już. Natu­ral­nym ruchem upu­ściła broszkę wzdłuż uda. Upa­dła tam, gdzie powinna, bez tocze­nia się, perłą do wierz­chu. Tak, miała to wyćwi­czone. Tre­no­wała wiele razy w domu. Akcja z broszką była jedną z prost­szych.

Usły­szała otwie­ra­jące się drzwi w głębi bramy. Znów się udało. Ulga, to prze­cież banal­nie pro­ste. Teraz wystar­czy, że obiekt pod­nie­sie broszkę.

Renata nie oglą­da­jąc się, ode­szła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki