Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności - Nina Majewska-Brown - ebook + audiobook

Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności ebook i audiobook

Nina Majewska-Brown

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na końcu będziesz pamiętał nie słowa wrogów, lecz milczenie przyjaciół.

Gdy wojna przetacza się nad głowami Zabierzyńskich, wydaje się, że limit nieszczęść został już wyczerpany. Tymczasem niespodziewanie okazuje się, że uciekając, można wpaść w jeszcze większe kłopoty, i że zamiast rodzinie trzeba zaufać obcym.

Jaką cenę zapłaci Marysia za ukrywanie Żydówki? Czy przetrwa Powstanie Warszawskie i odnajdzie drogę do domu? Czy Wiktoria, ocalona z pogromu wołyńskiego, zatopi się w nowej miłości do synka? Czy ciężarna Zosia ucieczką uratuje życie sobie i ukochanemu Luce, który jako esesman stacjonuje w dworze w Koszutach?

Jak po wojennej traumie ułożyć sobie życie na nowo? Jak sobie zaufać i nie zatracić tego co najważniejsze – rodzinnej bliskości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Lektor: Nina Majewska-Brown

Oceny
4,1 (23 oceny)
10
5
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
00
mrubizu

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00

Popularność




Wik­to­ria

Nie mogę oddy­chać. Nie potra­fię zapo­mnieć. I nie umiem żyć. Gdyby nie dziecko w moim łonie, pod­ję­ła­bym prost­szą i traf­niej­szą decy­zję. A tak jestem na nie zdana.

W nocy budzę się zlana potem i chyba krzy­czę, bo koło łóżka co rusz poja­wia się zatro­skana mama. Nie chcę jej ze szcze­gó­łami opo­wia­dać, co prze­ży­łam i przez co prze­szłam. To by zruj­no­wało resztki jej spo­koju, wykieł­ko­wa­łyby wyrzuty sumie­nia, że pozwo­liła mi wyje­chać na Wołyń, a i tak nie będzie w sta­nie mi pomóc. Przy­nieść ulgi. Nie potrafi cof­nąć czasu. Nikt nie jest władny tego uczy­nić.

Nie spo­sób opi­sać bólu, jaki czuję po stra­cie Janka. Tak bar­dzo go kocha­łam, kocham… Był mi tak bli­ski. Tro­skliwy, empa­tyczny, przy nim czu­łam, że speł­niają się moje marze­nia, że jestem szczę­śliwa i tym szczę­ściem potra­fię obda­rzać innych.

Prze­ko­nał mnie, że jestem piękna i wyjąt­kowa, a ja dałam się ponieść tej ułu­dzie, z zado­wo­le­niem prze­glą­da­jąc się w lustrze. Przy nim roz­kwi­tłam jako kobieta. Przy nim nabra­łam ochoty, by zostać matką.

A teraz mam w gło­wie tylko obraz jego mar­twych oczu. Myśla­łam, że takie rze­czy już się nie dzieją; wie­dzia­łam, że wojna jest straszna i okrutna, ale nie że aż tak. Sądzi­łam, że sie­kiery, widły i kosy prze­szły do śre­dnio­wiecz­nego lamusa, tym­cza­sem one na­dal są w uży­ciu w dło­niach tej ukra­iń­skiej bru­tal­nej, dzi­kiej bandy, która nie cof­nie się przed niczym.

Nie spo­sób w naj­gor­szych kosz­ma­rach wyśnić tego, przez co prze­szli­śmy. Miej­sce, które wyda­wało się bez­pieczne i spo­kojne, odle­głe od nie­miec­kiego frontu, nie­spo­dzie­wa­nie obna­żyło wła­sne krwawe obli­cze. Pełne nie­na­wi­ści. Prze­po­jone chę­cią zemsty i nie­po­jętą bru­tal­no­ścią.

Nie mogę pojąć, dla­czego sąsiad rzu­cił się na sąsiada. Hubert zapew­niał, że ze wszyst­kimi żyją w zgo­dzie, że są sobie życz­liwi i nie ma zna­cze­nia, jaka krew pły­nie w naszych żyłach: pol­ska, żydow­ska czy ukra­iń­ska.

Tym­cza­sem przy­jaź­nie, soju­sze i sąsiedzka pomoc nie zdały się na nic wobec rewolty, która prze­to­czyła się przez Wołyń. Kie­dyś byłam w nim zako­chana, teraz boję się nawet o nim wspo­mnieć. Nie­na­wi­dzę go. Nie­na­wi­dzę już samego słowa.

Umarła Elżu­nia. Bru­tal­nie zgwał­cona na moich oczach przez trzech osza­la­łych z wście­kło­ści, brud­nych, zapusz­czo­nych i odra­ża­ją­cych Ukra­iń­ców, a potem bez­ce­re­mo­nial­nie zatłu­czona pałką. Nie mogłam jej pomóc.

Ukryta w skrytce na doku­menty w ścia­nie za biur­kiem, wci­ska­jąc pięść do ust, by nie krzy­czeć, mogłam się tylko bier­nie, bez­rad­nie przy­glą­dać przez szcze­linę i modlić, żeby mnie nie dopa­dli, by nie zabili mojego nie­na­ro­dzo­nego dziecka.

Przej­mu­jący wrzask, krzyki, panika, plą­dro­wa­nie domu, nisz­cze­nie wszyst­kiego, co się dało, a potem try­ska­jący w niebo ogień. To upiorne, meto­dyczne i bez­duszne pozba­wia­nie życia moich naj­bliż­szych zlało się w jeden pora­ża­jący okru­cień­stwem obraz, który niczym brudny całun oble­pia mnie w każ­dej minu­cie dnia i bez­sen­nej nocy, nie pozwa­la­jąc otrzą­snąć się z potwor­nego kosz­maru.

Jasiek nie żyje. Mój cudowny, kochany mąż nie żyje. Moja sło­dycz i moje szczę­ście. Moje wszystko. Sens życia i naj­więk­sza, pierw­sza i ostat­nia miłość. Ode­szły też żona Huberta i wszyst­kie jego dzieci.

Nie­spo­dzie­wany atak, poprze­dzony jedy­nie nie­ludz­kim wyciem i wrza­skiem, zastał nas w rado­sny, sło­neczny pora­nek zapo­wia­da­jący piękny, cie­pły dzień. Leże­li­śmy jesz­cze w łóżku, gdy Natka, nasza kucharka, która wstała wcze­śniej, żeby roz­pa­lić w piecu, wpa­dła z krzy­kiem do pokoju:

– Idą! Ucie­kaj­cie! Idą!

Ale nim zro­zu­mie­li­śmy, co się dzieje, było już za późno. Zaspani, w koszu­lach noc­nych, byli­śmy zupeł­nie bez­radni. Dzieci pła­kały i zawo­dziły, a my, kobiety, sta­ły­śmy spa­ra­li­żo­wane stra­chem, nie­zdolne do jakie­go­kol­wiek ruchu.

Z wybi­tych okien posy­pało się szkło. Pochod­nie spra­wiały wra­że­nie, że zalewa nas pie­kielny ogień. Pamię­tam tylko krzyk, nie­sa­mo­wity hałas i bicie serca walą­cego o żebra, które odbi­jało się echem w gło­wie.

Nie było czasu na zasta­no­wie­nie się ani szans na ucieczkę.

– Cho­waj­cie się! Szybko! Cho­lera jasna, gdzie moja broń?!

Pierw­szy otrzeź­wiał Janek i tak jak stał, sko­czył boso po sto­jącą pod ścianą dubel­tówkę. Zanim zdą­żył ją zała­do­wać, roz­legł się łomot, wale­nie do drzwi, które nie­mal natych­miast ustą­piły pod napo­rem i wyle­ciały z zawia­sów, po czym ze zwie­rzę­cym wyciem wpa­dli pierwsi ban­dyci.

W popło­chu, nie myśląc wiele, wci­snę­łam się w skrytkę na doku­menty. Sina ze stra­chu teściowa usi­ło­wała ukryć dzieci w sza­fie, gdy je dopa­dli. Bez opa­mię­ta­nia walili na oślep sie­kie­rami, kłuli widłami. I choć tylko dwóch z całej hordy miało broń palną, wpadł­szy do pomiesz­cze­nia, natych­miast wyce­lo­wali ją w Janka i pocią­gnęli za spu­sty.

Ogłu­sza­jący huk, w pokoju roz­szedł się smród pro­chu. W uszach poczu­łam nie­przy­jemne mro­wie­nie i nie byłam w sta­nie nawet mru­gnąć.

Pamię­tam wiel­kie zdzi­wie­nie, nie­do­wie­rza­nie, które zawład­nęło mną na chwilę, gdy oszo­ło­miona w mor­der­cach roz­po­zna­łam naszych naj­bliż­szych sąsia­dów, braci Gar­ni­ło­wów: Olega i Saszę.

Tych samych, któ­rym zeszłej zimy poma­ga­li­śmy, gdy zabra­kło im mąki na chleb i ziem­nia­ków.

Mój uko­chany nie miał szans. Zgi­nął na miej­scu, kule prze­szyły go na wylot, a strużka krwi pły­ną­cej z ust i spa­zma­tyczne, kon­wul­syjne drgawki stały się prze­ra­ża­ją­cym dowo­dem tego, co się stało.

Oca­le­li­śmy tylko Hubert i ja. Wła­ści­wie nie wiem, czy w takiej sytu­acji można mówić o oca­le­niu, o szczę­ściu prze­ży­cia, bo prze­cież wszystko w nas umarło z chwilą śmierci naj­bliż­szych. Bez tych, któ­rych tak kocha­li­śmy, życie stra­ciło sens. Każdy dzień jest pusty i bez­war­to­ściowy. Jeste­śmy jak wydmuszki: puste, wypa­lone, nie­przy­datne do niczego, a jed­nak na tyle twarde, że kostu­cha omija nas sze­ro­kim łukiem, nie pozwa­la­jąc nam dołą­czyć do uko­cha­nych.

Tak nie można żyć. Tak żyć się nie da.

Nie ma o czym marzyć i nie ma na co cze­kać. Nawet zwy­kła wege­ta­cja wydaje się nad­mier­nym, nie­po­trzeb­nym wysił­kiem.

Hubert nie może sobie wyba­czyć, że aku­rat tego dnia wyru­szył na polo­wa­nie, nim wstał świt. Polo­wał dość regu­lar­nie w oko­licz­nych lasach i jego poranne znik­nię­cie nie było niczym nie­zwy­kłym.

– Gdy­bym tylko był w domu – powta­rzał co rusz, gdy prze­my­ka­li­śmy bocz­nymi dro­gami na zachód, nie­ustan­nie robiąc sobie wyrzuty.

– Niczego byś nie zmie­nił. Było ich ze dwu­dzie­stu, a może i trzy­dzie­stu.

– Zmie­nił­bym! Mia­łem…

– Nic byś nie zro­bił! – tłu­ma­czę z upo­rem, choć mnie samej nie jest łatwo i wie­lo­krot­nie roz­pa­mię­ty­wa­łam, dla­czego nie zda­łam sobie sprawy wcze­śniej, nie prze­wi­dzia­łam. Jak to się stało, że tej nocy tak mocno spa­łam? Dla­czego nad ranem nie poszłam do toa­lety, jak mia­łam to w zwy­czaju?

– Moja kochana…

– Huber­cie, tak nie wolno. Nie obar­czaj się winą.

– Ona by żyła, dzieci by żyły.

W ciągu kilku dni posza­rzały Hubert schudł i zapadł się w sobie. W jego wło­sach poja­wiły się sze­ro­kie siwe pasma, usta spierz­chły, a oczy stały się szkli­ste. Posta­rzał się o dobre kilka lat.

– Mój Janek też. Ale nie mogłeś tego prze­wi­dzieć.

– Nie­po­trzeb­nie ufa­łem ludziom, nie­po­trzeb­nie.

– To byli nasi sąsie­dzi, zna­jomi. Nie spo­sób wszyst­kich podej­rze­wać i uni­kać. Nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć cze­goś takiego.

– Kazi­mierz mówił, że u nich koło Anto­nówki takie rze­czy już się działy, a ja głupi nie chcia­łem dać wiary.

– Nikt się tego nie spo­dzie­wał, prze­cież żyli­ście obok sie­bie tyle lat!

– Gdy­bym tylko…

– Nie możemy cof­nąć czasu.

– Stra­ci­łem wszyst­kich, któ­rych kocha­łem. Wszyst­kich! – Scho­wał twarz w dło­niach, a jego ramio­nami wstrzą­snął szloch. – Zosta­łaś tylko ty. Gdyby nie poczciwa Nata­sza…

Wzię­łam głę­boki oddech i zdo­by­łam się na odwagę.

– Nie chcia­łam mówić wcze­śniej, bo nie byłam jesz­cze pewna, no i chcie­li­śmy was powia­do­mić wspól­nie…

– Co jesz­cze na nas spa­dło? Boże, mój Boże! Nie zniosę kolej­nego nie­szczę­ścia! – Przyj­rzał mi się uważ­nie. – Nie trzy­maj mnie w nie­pewno…

– Będę miała dziecko – powie­dzia­łam cicho, czer­wie­niąc się.

To bar­dzo dziwne uczu­cie mówić komuś, zwłasz­cza męż­czyź­nie, że jakiś czas temu speł­niło się obo­wią­zek mał­żeń­ski, że zaznało się miło­ści cie­le­snej, a teraz poja­wia się tego kon­se­kwen­cja.

– Naprawdę?

Spra­wiał wra­że­nie, jakby się zasta­na­wiał, czy przy­pad­kiem nie żar­tuję.

– Tak, jestem już pewna. Będę miała dziecko.

– Z Jan­kiem? – zdzi­wił się głu­pio i odru­chowo spoj­rzał na mój jesz­cze nie­spe­cjal­nie wypu­kły brzuch.

– A niby z kim? – Uda­łam, że się obu­rzam i ze śmie­chem szturch­nę­łam teścia w bok. – Oczy­wi­ście, że z Jan­kiem. Będziesz dziad­kiem.

– Prze­pra­szam, że tak głu­pio zapy­ta­łem, ale mnie zasko­czy­łaś! – Jego twarz się roz­pro­mie­niła. – Jestem w szoku! Tego się nie spo­dzie­wa­łem! Mój dzielny, kochany synek byłby ojcem. Dzię­kuję!

Hubert wzru­szył się tak, że łzy popły­nęły mu po policz­kach, a ja zaczę­łam sobie robić wyrzuty, że tak bez­ce­re­mo­nial­nie podzie­li­łam się naj­więk­szą tajem­nicą. Może mogłam pocze­kać na jakiś szcze­gólny moment?

Tylko ile ich jesz­cze przed nami? Zresztą czego mogła­bym się spo­dzie­wać? Wszystko, co ważne, co kocha­łam i czemu ufa­łam, minęło bez­pow­rot­nie.

To była chwila, w któ­rej Hubert zde­cy­do­wał, że musimy się roz­dzie­lić. I mimo moich pro­te­stów i stra­chu przed samotną podróżą, uparł się, że powin­nam wró­cić do rodzi­ców, pod­czas gdy on schroni się u rodziny miesz­ka­ją­cej u pod­nóża Tatr.

Mimo bła­gań, próśb i zakli­nań nie dał się prze­ko­nać, żeby­śmy wspól­nie kon­ty­nu­owali wędrówkę. Moje łzy też nie zro­biły na nim wra­że­nia i tak oto zmu­sił mnie do samo­dziel­nej podróży. A ja po kil­ku­na­stu dniach zna­la­złam się w rodzin­nym domu.

Z tą zasad­ni­czą róż­nicą, że mój dom tym­cza­sem stał się rodzinną posia­dło­ścią innej, w dodatku nie­miec­kiej rodziny.

Wła­sno­ścią Niem­ców, przed któ­rymi ucie­ka­łam we wrze­śniu 1939 roku, przez co nie­świa­do­mie wpa­dłam w ręce Ukra­iń­ców, któ­rzy wyda­wali się dobrymi sąsia­dami.

Pamię­tam, w jakim byłam w szoku, gdy bie­głam przez podwó­rze do domu, a drzwi otwo­rzyła mi nie­znana, pulchna kobieta w bia­łej lnia­nej zapa­sce na bio­drach.

– Tak, słu­cham? – Spoj­rzała na mnie zdzi­wiona, a ja nie byłam w sta­nie wydu­kać ani słowa. – Pani do kogo?

– Ja, ja… wró­ci­łam do domu.

– Tego domu?

– Do rodzi­ców.

– Ale to mój dom – powie­działa twardo, trak­tu­jąc mnie jak intruza.

– Ale tu miesz­kają Zabie­rzyń­scy? Flo­ren­tyna i Kon­stanty?

– Tak, ale teraz to mój dom.

– Wik­to­ria?!

Zwa­biona pod­nie­sio­nymi gło­sami mama sta­nęła w drzwiach, wytrzesz­czyła oczy, po czym zachwiała się na nogach i musiała oprzeć o ścianę, by nie upaść.

– Mamuś! – Padłam w jej ramiona i łka­łam jak mała dziew­czynka. Tak bar­dzo bym chciała, aby wzięła mnie jak daw­niej na kolana i utu­liła, cału­jąc w czu­bek głowy.

Oka­zało się, że w naszym dworku mieszka rodzina Müllerów i że żyjemy na ich łasce. Uspo­ko­iłam się dopiero wtedy, gdy idąc z mamą pod rękę, na podwó­rzu spo­tka­łam naszego poczci­wego Wiśniew­skiego i gdy po chwili zdu­miony ojciec wziął mnie w ramiona. Tak bar­dzo mi ich bra­ko­wało, tak za nimi tęsk­ni­łam.

I nie ma zna­cze­nia, że ktoś inny mieni się wła­ści­cie­lem fol­warku; widok zna­jo­mych twa­rzy i miejsc mnie koi i spra­wia, że po raz pierw­szy od dłu­gich tygo­dni prze­staję się bać.

Wtu­li­łam się w tatkę i pła­ka­łam, łka­łam jak dziew­czynka, która się prze­wró­ciła i zdarła kolano. A potem…

Jak zwy­kle budzę się spo­cona, ską­pana we łzach, z krzy­kiem na ustach, i dłuż­szą chwilę zaj­muje mi zro­zu­mie­nie, gdzie jestem.

Roz­glą­dam się po moim nowym pokoju, a raczej naszym sta­rym pokoju gościn­nym na pię­trze, i nie potra­fię się w tym wszyst­kim odna­leźć.

Z jed­nej strony nie mogę pojąć, jakim cudem żyję, a z dru­giej zro­zu­mieć, jak to moż­liwe, że w jed­nej chwili stra­ci­łam męża, Elżu­nię, nie­za­wodną przy­ja­ciółkę i pod­porę, pełną dobroci teściową i resztę rodziny. Nie­ustan­nie robię sobie wyrzuty i roz­trzą­sam, co mogli­śmy zro­bić, aby unik­nąć tego pie­kła. Nie­po­ję­tej rzezi nie­win­nych ludzi. Star­ców, dzieci i kobiet. Nie­za­an­ga­żo­wa­nych poli­tycz­nie męż­czyzn, chło­pa­ków?

Dla­czego nie dostrze­gli w nas ludzi? Takich samych jak oni. Ludzi, któ­rzy mają uczu­cia, odczu­wają ból i strach? W jaki spo­sób im zagra­ża­li­śmy? Czego się oba­wiali? Albo co chcieli zyskać, pozba­wia­jąc nas życia?

Ni­gdy nie poznam odpo­wie­dzi na żadne z tych pytań. Choć roz­war­stwiam każdą myśl, każde podej­rze­nie, reflek­sję jak włos na czworo, nie zbli­żam się na krok do roz­wią­za­nia zagadki. Do prawdy.

Boże! Dla­czego ja? Dla­czego mnie to spo­tkało?

A wła­ści­wie dla­czego mnie mia­łoby to zło omi­nąć? Albo spaść na innych? Na sąsia­dów czy inne rodziny miesz­ka­jące nie­opo­dal? Nie mogę nawet myśleć o tym, by przy­da­rzyło się to komuś innemu, bo nie spo­sób nikomu życzyć choć ułamka nie­szczę­ścia, które stało się naszym udzia­łem.

Wczo­raj pierw­szy raz poczu­łam ruchy dziecka w łonie. W pierw­szej chwili wzię­łam je za nie­po­ko­jący skręt kiszek, a potem ze zdu­mie­niem poję­łam, że jedyna pamiątka po Janie, jedyny ślad tego, że mi się nie przy­śnił, że był, że kochał… poru­sza się we mnie.

Czy będę miała siłę, odwagę ją albo jego poko­chać? Czy będę dobrą matką? Czy potra­fię zatrosz­czyć się o dziecko? Czy mam prawo takie maleń­stwo uniesz­czę­śli­wiać swoim bólem? Kosz­mar­nym wspo­mnie­niem? Czy ner­wo­wość, zgry­zotę i lęk się dzie­dzi­czy? Czy uda mi się powstrzy­mać rzekę smutku, która nie­ustan­nie prze­pływa przez umysł i wstrząsa cia­łem?

Tyle pytań i żad­nych odpo­wie­dzi.

Zofia

9 wrze­śnia 1943 roku, pochmurna sobota

Zako­cha­łam się. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że trze­po­tliwe, ulotne uczu­cie prze­szy­wa­jące ciało dresz­czem jest tym, o czym czyta się z wypie­kami w powie­ściach zaka­za­nych dla panien z dobrego domu. O czym szep­czą sobie przy­ja­ciółki i wresz­cie o czym śni się i marzy.

Ale dopiero gdy sama tego doświad­czam, gdy motyle w moim brzu­chu sza­leją i odbi­jają się od ścian żołądka, nie­śmiało poj­muję, o czym mówiły. To tak cudowny stan, że nie chcia­ła­bym uro­nić z niego ani chwilki.

Każdy dzień jest napięty jak struna.

Żyję w cią­głym ocze­ki­wa­niu, nadziei, nie­pew­no­ści, zasta­na­wia­jąc się, czy on czuje to samo. Czy nie zmie­nił zda­nia? Wresz­cie, czy mi się to wszystko aby tylko nie przy­wi­działo? Drę­czona wąt­pli­wo­ściami, czy mój uko­chany się pojawi, czy odwie­dzi mnie choć na krótko, nie­ustan­nie spo­glą­dam w kie­runku bramy.

Potem poja­wia się lęk. Czy jest bez­pieczny i nic mu nie zagraża? Czy nie dostał nowego roz­kazu i nie wyje­chał? Czy nie został ranny?

Tak bar­dzo go kocham.

Jego cie­płe, czułe, nieco chro­po­wate dło­nie. Otu­la­jący go zapach papie­ro­sów i skro­pio­nego wodą koloń­ską mun­duru. Ciem­no­nie­bie­skie oczy w opra­wie jasnych rzęs, które spo­glą­dają na mnie z czu­ło­ścią, zacie­ka­wie­niem, podzi­wem. A gdy zapew­nia, że jestem speł­nie­niem jego marzeń, czuję się naj­szczę­śliw­sza na świe­cie.

Ze zdu­mie­niem odkry­wam, że przy naszej rodzą­cej się miło­ści cały świat pięk­nieje, trawa jest jakby bar­dziej zie­lona, kwiaty won­niej­sze i bar­dziej kolo­rowe, że jest jakoś milej, łatwiej uśmie­chać się do ludzi. Nawet iry­tu­jąca Wanda jawi się mniej zło­śliwa niż zazwy­czaj. Może Amor zało­żył mi wła­śnie na nos różowe oku­lary i nie powin­nam pod­da­wać się aż takiej eks­cy­ta­cji, ale cie­szę się i napa­wam każdą chwilą.

Nie wszystko jed­nak układa się po mojej myśli i nie wszy­scy są zado­wo­leni z mojego miło­snego odu­rze­nia, w któ­rym snuję się po obej­ściu.

Dziś rano zaraz po śnia­da­niu odby­łam z mamą kolejną nie­przy­jemną roz­mowę.

Jest pełna nie­po­koju i jak ni­gdy odwo­łuje się do swo­jego doświad­cze­nia i złych prze­czuć. Chce mnie ochro­nić. Tylko nie wiem przed czym albo przed kim.

Nie mam siły jej tłu­ma­czyć, że nasza miłość jest praw­dziwa, trwała, że nie ma takiej siły, która by nas roz­dzie­liła. Mama upiera się przy swoim, powta­rza­jąc co rusz to samo:

– Bądź ostrożna.

– Mamo, jestem – bur­czę nadą­sana.

– Tak ci się tylko wydaje. Ludzka cie­ka­wość może cię zgu­bić. – Zagniata cia­sto na chleb, pozor­nie sku­piona na stol­nicy, ale wiem dosko­nale, że po pro­stu nie chce spoj­rzeć mi w oczy.

Zupeł­nie nie poj­muję, dla­czego ma do mnie tak nie­wiel­kie zaufa­nie.

Jestem bar­dzo cie­kawa, czy gdyby dziad­ko­wie nie akcep­to­wali ojca, tak łatwo by odpu­ściła. Poza tym w żad­nym mał­żeń­stwie nie ma gwa­ran­cji, że będzie szczę­śliwe do gro­bo­wej deski. Więc po co zadrę­czać się na zapas?

– Mamuś, wiem, uwa­żamy.

– Rozu­miem, że pod pre­tek­stem odwie­dza­nia naszej Erny, która jest sio­strą jego zna­jo­mego, daje sobie prawo bywa­nia w majątku. Robi to zbyt czę­sto, a tym samym, nie daj Boże, kogoś może to zain­te­re­so­wać.

– Wiemy, co robimy – mówię sta­now­czo.

– A ja jestem prze­ko­nana, że popeł­niasz wielki błąd. Zauro­cze­nie to jesz­cze nie zako­cha­nie, a zako­cha­nie to nie miłość. Zoba­czysz: zabawi się tobą, znu­dzi i porzuci przy pierw­szej oka­zji.

– On taki nie jest! – wołam obu­rzona, się­ga­jąc do kosza po jabłko.

– Skąd ta pew­ność?

– Mamo, czy ty musisz widzieć wszystko w czar­nych bar­wach i zakła­dać naj­gor­sze?

– Przy­naj­mniej życie mnie nie roz­cza­ro­wuje, a im mniej od niego ocze­kuję, tym bar­dziej zaska­kuje mnie dobrymi rze­czami.

– Choć raz uwierz i mi zaufaj. Czuję całą sobą, że to męż­czy­zna mojego życia.

– Cie­kawe, czy on czuje to samo.

– Tak.

– Dro­gie dziecko, jesteś naiwna.

Nie­na­wi­dzę, jak mówi do mnie „dro­gie dziecko”, i odru­chowo naje­żam się.

– Może tak, a może nie. Jesz­cze się prze­ko­nasz, że to ja mam rację.

– A nie prze­szka­dza ci to, że jest Niem­cem?

– Nikt nie wybiera, gdzie się uro­dzi. I nie, nie prze­szka­dza mi, że jest Niem­cem.

– I wła­śnie tego oba­wiam się naj­bar­dziej.

– A czy to jego wina, że wybu­chła wojna? Że powo­łali go do woj­ska? Chyba wiesz, że nie miał wyj­ścia? Ale nikogo nie zabił i gdyby mógł, wró­ciłby do sie­bie! My też nie zakła­da­li­śmy, że zamiesz­kamy kątem we wła­snym domu! Zro­zum wresz­cie, mamo, że to nie był jego wybór.

– Tak się mówi, ale Niemcy jakoś ule­gli cza­rowi Hitlera i szybko uwie­rzyli, że są lepsi od innych.

– Nie wszy­scy!

Złosz­czę się coraz bar­dziej i uświa­da­miam sobie, że nie­stety nie prze­ko­nam jej do swo­ich racji. Że ona nie zro­zu­mie, ba, nawet nie podej­mie próby zro­zu­mienia sytu­acji, w któ­rej się zna­la­złam. Że miłość nie dość, że nie wybiera, to w dodatku może mieć różne smaki i odcie­nie.

A jeśli sądzi, że nie wola­ła­bym, aby Luca był Pola­kiem, to się myli. Tak nie jest, trzeba to zaak­cep­to­wać i nauczyć się z tym żyć.

Jak zwy­kle w sobotę po połu­dniu pie­czemy keks według prze­pisu Erny, który ponoć odzie­dzi­czyła po matce. Pełen cyna­monu i baka­lii.

Prze­pis na keks

250 g płyn­nego miodu

1 łyżeczka cyna­monu

1 łyżeczka proszku imbi­ro­wego (nie­ko­niecz­nie)

szczypta gałki musz­ka­to­ło­wej

2 łyżeczki sody

200 g masła

125 brą­zo­wego cukru

3 całe jaja

200 ml rumu

3 kro­ple aro­matu z gorz­kich mig­da­łów

szczypta soli

starta skórka z 1 poma­rań­czy i 1 cytryny

10 g kakao

500 g mąki

75 g rodzy­nek

75 g suszo­nych porze­czek lub żura­winy

75 kan­dy­zo­wa­nych skó­rek poma­rań­czy

100 g orze­chów wło­skich

75 g kan­dy­zo­wa­nych skó­rek z cytryny

POLEWA

6 czer­wo­nych wiśni – naj­le­piej z kon­fi­tury, albo pulpy, która pozo­stała po nalewce,

250 g cukru pudru,

4 łyżki soku z cytryny

20 g porze­czek

50 g kan­dy­zo­wa­nych skó­rek z cytryny

1. Do garnka wle­wamy miód, doda­jemy imbir, cyna­mon, sodę i gałkę musz­ka­to­łową. Całość, cią­gle mie­sza­jąc, zago­to­wu­jemy na małym ogniu i odsta­wiamy do osty­gnię­cia.

2. W dru­giej misie ubi­jamy na gładką masę masło, cukier i jajka. Następ­nie doda­jemy rum, aro­mat mig­da­łowy, sól, skórkę poma­rań­czy, cytryny i kakao. Całość deli­kat­nie mie­szamy

3. Schło­dzoną masę mig­da­łową stop­niowo doda­jemy do cia­sta i mie­szamy na gładką masę.

4. Doda­jemy mąkę i zagnia­tamy cia­sto.

5. Porzeczki (lub żura­winę), drobno kro­imy, podob­nie jak kan­dy­zo­wane skórki poma­rań­czy.

6. Doda­jemy do owo­ców i roz­dro­bio­nych orze­chów, rodzynki, 2 łyżki mąki i deli­kat­nie wszystko mie­szamy Dzięki opró­sze­niu owo­ców mąką, nie opadną one na dno cia­sta. Całość doda­jemy do zagnie­cio­nego cia­sta.

7. Formę do cia­sta (śred­nica około 25 cm, lub dwie wyso­kie formy o śred­nicy około 15 cm), sma­ru­jemy masłem i opró­szamy mąką, pie­kar­nik nagrze­wamy do 180 stopni w try­bie ter­mo­obiegu.

8. Zaro­bione cia­sto wle­wamy do formy, wygła­dzamy i pie­czemy (w zależ­no­ści od mocy pie­kar­nika) od 50 do 60 minut.

9. Upie­czone cia­sto wyj­mu­jemy z pie­kar­nika i odsta­wiamy na 10 minut, by odpo­częło.

10. W tym cza­sie przy­go­to­wu­jemy polewę.

Cukier puder mie­szamy z sokiem z cytryny, pokro­jo­nymi kan­dy­zo­wa­nymi skór­kami owo­ców, kawał­kami porze­czek i wiśniami. Lukier musi być śred­nio sztywny, nie mocno lejący! Pole­wamy cia­sto. Keks poda­jemy z kon­fi­turą z czar­nej porzeczki.

Jestem wdzięczna, że Erna pozwala upiec blaszkę słod­kiego przy­smaku rów­nież dla nas.

W sumie jak na Niemkę nie jest naj­gor­sza, choć oczy­wi­ście miewa też muchy w nosie. Wtedy staje się opry­skliwa i trak­tuje nas z góry, ale na szczę­ście zda­rza jej się to bar­dzo rzadko. Poza tym jest zło­wrogo pedan­tyczna.

Mogłaby całymi dniami puco­wać dom i podwó­rze. Układa wszystko sta­ran­nie w kosteczkę albo pod rząd w szu­fla­dach i na pół­kach, co rusz spraw­dza­jąc, czy ktoś jej ładu nie zbu­rzył. I to jedna z nie­wielu rze­czy, która tak wypro­wa­dza ją z rów­no­wagi, że jest w sta­nie ścierką zdzie­lić intruza. Lepiej wtedy scho­dzić jej z drogi. Jej zami­ło­wa­nie do porządku prze­kłada się na to, że wiecz­nie cho­dzi za mną i spraw­dza, czy doczy­ści­łam wszyst­kie zaka­marki i dopeł­ni­łam swo­ich obo­wiąz­ków z peł­nym zaan­ga­żo­wa­niem i sta­ran­no­ścią, co dopro­wa­dza mnie do szału, bo nie­na­wi­dzę być kon­tro­lo­wana.

„Chłop pol­ski przy­stą­pił znów do swej pracy poko­jo­wej, pod­czas gdy czołgi nie­miec­kie posu­wają się naprzód”, „Ilu­stro­wany Kurier Pol­ski”, 13 paź­dzier­nika 1939

Z dru­giej strony nie poj­muję, jak to moż­liwe, że tak dba­jąc o dom, zupeł­nie nie dba o sie­bie. Z tego, co zaob­ser­wo­wa­łam, rodzina, mimo że ma do dys­po­zy­cji wygodną łazienkę, kąpie się tylko raz w tygo­dniu, a obłok spe­cy­ficz­nego smrodku z wio­dącą nutą potu unosi się nad nimi. Swoje spo­ra­dycz­nie myte i tym samym tłu­ste włosy Erna co rano upina w sztywny pre­cel na karku, a pra­nie robi od wiel­kiego dzwonu, wycho­dząc z zało­że­nia, że jeśli czło­wiek uważa, to nie bru­dzi się zbyt­nio. A prane zbyt czę­sto rze­czy nisz­czą się za szybko, więc wro­dzona oszczęd­ność i gospo­dar­ność nie pozwa­lają jej nie­po­trzeb­nie trzeć odzieży na tarze w balii peł­nej mydlin.

– On taki nie jest! – powta­rzam z upo­rem.

– Oni wszy­scy są tacy sami! Dziecko, co ty w ogóle o nim wiesz?

– Powie­dział…

– Powie­dział! – pry­cha lek­ce­wa­żąco – Wiesz tylko tyle, ile ci powie­dział! A mógł naopo­wia­dać nie­stwo­rzo­nych rze­czy. Jaką masz gwa­ran­cję, że gdzieś tam, w tej całej Rze­szy, nie cze­kają na niego żona z dziec­kiem na ręku? No, jaką?

– Luca nie jest taki. – Jej słowa budzą nie­po­kój, ale idę w zaparte, odno­to­wu­jąc z tyłu głowy, że na wszelki wypa­dek powin­nam go o to zapy­tać.

– Dziew­czyno, obyś się nie spa­rzyła, nie roz­cza­ro­wała!

– Mamo, prze­cież on nawet o was się trosz­czy. – Zmie­niam tok roz­mowy. – Nie pamię­tasz, jak ostat­nio przy­niósł wore­czek praw­dzi­wej kawy, a wcze­śniej kieł­ba­ski? Zresztą powie­dział, że gdy­by­śmy cze­goś potrze­bo­wali, to mamy mu dać znać. To cię nie prze­ko­nuje? Sama powiedz!

– Nie ma zna­cze­nia, kto z darami przy­cho­dzi…

– Bła­gam cię, jak zwy­kle try­wia­li­zu­jesz!

Schy­lam się po kilka kan­dy­zo­wa­nych skó­rek poma­rań­czy, które nie wie­dzieć kiedy wylą­do­wały na kuchen­nej wypu­co­wa­nej do gra­nic moż­li­wo­ści pod­ło­dze, i przy oka­zji ukrad­kiem wkła­dam jedną do ust.

– Bo w prze­ci­wień­stwie do cie­bie znam życie!

– Mamo, to pozwól i mnie je poznać! – Wywle­kam naj­cięż­sze działa.

– Zrobi wszystko, żeby cię zba­ła­mu­cić!

– Jak możesz tak mówić? Nie jestem pierw­sza lep­sza i potra­fię o sie­bie zadbać! Nie musisz się mar­twić.

– Oby, moje dziecko, oby. Ufam ci, ale z męż­czy­znami róż­nie bywa. Pro­szę, bądź ostrożna. Im tylko jedno w gło­wie. – To mówiąc, cienką war­stwą masła sma­ruje dokład­nie bla­chę i opró­sza ją mąką, by za chwilę prze­ło­żyć do niej cia­sto.

– Dobrze. – Prze­wra­cam oczami, marząc, aby wresz­cie skoń­czyła tę poga­dankę.

– Z ojcem jeste­śmy zda­nia, że przez wzgląd na bez­pie­czeń­stwo swoje i rodziny rzecz jasna powin­naś jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę zna­jo­mość. – Zama­szy­ście dorzuca do cia­sta rodzynki. – Masz poję­cie, że jeśli was przy­ła­pią, grozi mu stry­czek, a tobie śmierć pew­nie przez publiczne roz­strze­la­nie? Nie prze­ży­ła­bym cze­goś takiego! Wystar­czy, że Wik­to­ria prze­szła przez nie­wy­obra­żalne pie­kło, nie mogę cię stra­cić!3

– Widzisz, mamo, tak na mar­gi­ne­sie: z tat­kiem pozwo­li­li­ście Wiki zwią­zać się z dopiero co pozna­nym męż­czy­zną, wyje­chać na drugi koniec Pol­ski, zaufa­li­ście jej i nie sta­wa­li­ście na dro­dze ich miło­ści. A mnie robisz uwagi.

– To była zupeł­nie inna sytu­acja! I Janek nie był Niem­cem!

– Miłość nie wybiera!

– Może i nie wybiera, ale nie­kiedy też naj­wy­raź­niej zaśle­pia. – Spo­gląda na mnie z poli­to­wa­niem. – Poza tym Kon­stanty zna ojca Janka. Hubert jest jego przy­ja­cie­lem i Kostek wie, że to porządna rodzina. Janowi i Wik­to­rii za ich zwią­zek nie gro­ziła śmierć! Choć nie ukry­wam, że wszystko wyda­rzyło się zbyt szybko, pew­nie w innych oko­licz­no­ściach zażą­da­li­by­śmy dłuż­szego okresu narze­czeń­stwa i wypra­wili wesele z praw­dzi­wego zda­rze­nia…

– Mamo, czy ty się sły­szysz? Miało być tak dobrze, bez­piecz­nie, i się skoń­czyło? Wiel­kim dra­ma­tem.

– Tego nikt nie mógł prze­wi­dzieć!

– Oczy­wi­ście. Tak samo nie jesteś w sta­nie prze­wi­dzieć, co mnie spo­tka – wołam try­um­fu­jąco. – Może będę miała wię­cej szczę­ścia? Kto wie?

– O czym wy w ogóle roz­ma­wia­cie? Słu­cham od jakie­goś czasu i niczego nie rozu­miem! O miło­ści? – Wanda jak zwy­kle poja­wia się zni­kąd.

Smar­kula naj­wy­raź­niej musiała pod­słu­chi­wać pod drzwiami, bo teraz patrzy na nas wyzy­wa­jąco, doma­ga­jąc się wta­jem­ni­cze­nia w temat dys­ku­sji.

– O niczym! Nie twoja sprawa! – war­czę wście­kła, bo jak zwy­kle nie dokoń­czę poga­wędki z mamą i nie prze­ko­nam jej do swo­ich racji.

– Zosiu, bądź mil­sza dla sio­stry! – Mama spo­gląda na mnie z przy­ganą, otrze­pu­jąc ręce z mąki.

– Nie zamie­rzam!

– Zofia, przy­wo­łuję cię do porządku.

– Zako­cha­łaś się? – dopy­tuje bez­czel­nie Wanda.

W ostat­nich tygo­dniach, wyko­rzy­stu­jąc sła­bość mamy i to, że zamar­twia się o Wik­to­rię, zro­biła się jesz­cze bar­dziej docie­kliwa i wredna. Przy­ła­pa­łam ją też, jak o czymś szep­tała z Erną. Mam nie­od­parte prze­czu­cie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że gdyby tylko mogła, podzie­li­łaby się z Niemką naszymi naj­więk­szymi tajem­ni­cami, chcąc zaskar­bić sobie jej sym­pa­tię.

Tylko dla­czego? Co w Ernie tak pociąga sio­strę? Ta obca kobieta, ku zasko­cze­niu wszyst­kich, stała się jej men­torką i powier­niczką. Czym jej tak impo­nuje? Prze­cież to się kupy nie trzyma!

– Nie twój inte­res, a jeśli już jesteś tak bar­dzo cie­kawa, to powiedz mi, w kim niby mogła­bym się zako­chać? No w kim?

– W Han­sie Müllerze? Musisz przy­znać, że mąż Erny jest…

– Zupeł­nie ci odbiło? – Nie poj­muję, jak taki absurd mógł wpaść jej do głowy.

– Bo ja wiem? – Wanda wygląda, jakby pospiesz­nie ana­li­zo­wała wszel­kie za i prze­ciw takiemu roman­sowi.

Uświa­da­miam sobie, że gdyby tylko wie­działa o wybranku mojego serca, byłaby pierw­sza do ogło­sze­nia nowiny całemu światu.

– Mówi­ły­śmy o tym, jak bar­dzo nasza Wik­to­ria prze­żywa stratę – mama przy­cho­dzi mi z odsie­czą – i jak nam przy­kro, że jej mał­żeń­stwo z Janem zakoń­czyło się taką tra­ge­dią. Wła­śnie zasta­na­wia…

– Na pewno? – Wanda wbija wzrok w matkę, a ta pod cię­ża­rem jej spoj­rze­nia mimo­wol­nie odwraca się ku stol­nicy i z zacie­kło­ścią, jakiej dotych­czas u niej nie widzia­łam, wyżywa się na Bogu ducha win­nym cie­ście.

– Dziecko, prze­stań maru­dzić! Nie masz cze­goś poży­tecz­nego do zro­bie­nia? Jeśli nie, możesz nam pomóc i masłem wysma­ro­wać małą blaszkę.

– E, nie, to ja już sobie pójdę. Potem ma się takie tłu­ste ręce i nie daje się ich domyć. – Osten­ta­cyj­nie odwraca się na pię­cie.

– Dobrze, idź, ale zasta­nów się, jak możemy spra­wić, żeby Wiki choć tro­chę zapo­mniała o bole­snych prze­ży­ciach. Wła­śnie zasta­na­wia­ły­śmy się z Zosią, co możemy dla niej zro­bić, aby otrzą­snęła się z ponu­rych myśli.

– Ja tam nie wiem. – Wanda wzru­sza lek­ce­wa­żąco ramio­nami, zupeł­nie jakby jej nie zale­żało na dobro­sta­nie naj­star­szej sio­stry. – Ja się na takich rze­czach nie znam. Zresztą umó­wi­łam się z Erną, że pose­gre­gu­jemy ręcz­niki. – I bez­ce­re­mo­nial­nie wyma­sze­ro­wuje z kuchni, przy oka­zji pod­pro­wa­dza­jąc kilka orze­chów.

– Wanda, odda­waj! – wołam za nią wście­kła!

Zamiast odpo­wie­dzieć, Wanda odwraca się tak, żeby matka nie mogła niczego dostrzec, i poka­zaw­szy mi długi, czer­wony język, znika w sieni, a potem gło­śno trza­ska­jąc drzwiami, wycho­dzi na dwór.

Nucąc i pod­ska­ku­jąc na jed­nej nodze, prze­cina podwórko i znika w kur­niku, do któ­rego przed chwilą weszła Niemka.

Jej zacho­wa­nie, a w zasa­dzie jej zmienny cha­rak­ter mnie zatrwa­żają. Wie­lo­krot­nie zasta­na­wia­ły­śmy się z Marią, moją uko­chaną bliź­niaczką, czy ona jest wredna i zło­śliwa, czy może po pro­stu głu­pia i pozba­wiona hamul­ców.

Tak czy ina­czej, sta­nowi naj­więk­sze zagro­że­nie dla mnie i Lucasa i musimy się jej wystrze­gać jak ognia.

Flo­ren­tyna

Jestem wykoń­czona.

Mam wra­że­nie, że Zosia i Wanda zamie­niły się ze szczot­kami na rozum. Star­sza jest oszo­ło­miona pierw­szą miło­ścią i może powin­nam ją zro­zu­mieć, choć jej oblu­bie­niec jest Niem­cem, a drugą zaśle­piło przy­po­do­by­wa­nie się obcej kobie­cie. Za cel życia naj­wy­raź­niej obrała wyśle­dze­nie każ­dej tajem­nicy domu i oko­licy. Jest jak tyka­jąca bomba, która nie wie­dzieć kiedy eks­plo­duje, kiedy tak miele języ­kiem gdzie i komu popad­nie.

W duchu żal mi Zosi.

Ten cały Luca nie jest taki zły. Ba, w innych oko­licz­no­ściach może byłby naszym wyma­rzo­nym zię­ciem, ale nie mogę prze­go­nić myśli, że jako eses­man praw­do­po­dob­nie zabija ludzi. Że nas też może wydać, ma nad nami wła­dzę. Że jego uczu­cie do Zosi okaże się prze­lotne, a gdy się nią znu­dzi, zapra­gnie się jej pozbyć. To takie zatrwa­ża­jące. Nie­bez­pieczne.

Pozor­nie chło­pak wydaje się Zosią szcze­rze zauro­czony, ale co będzie, gdy któ­reś z nich się roz­cza­ruje, nie spełni ocze­ki­wań dru­giego, gdy się roz­staną? Czy nie będzie się na nas mścił? Nie wyła­duje swo­jej fru­stra­cji? Nie będzie chciał wyko­rzy­stać posia­da­nej wła­dzy?

Boże prze­naj­słod­szy, do czego to doszło?

W dodatku dziś stało się coś złego. Bez uprze­dze­nia, nawet Erna była tym zdzi­wiona, na teren fol­warku wpa­dło gestapo. O świ­cie, nim do pracy sta­wili się ludzie z czwo­ra­ków, przy­je­chały dwie budy, z któ­rych wysko­czyło jede­na­stu uzbro­jo­nych Niem­ców. Prze­szu­kali dom, obej­ście, staj­nie i sto­doły. Mia­łam wra­że­nie, że są wszę­dzie i prze­trze­pali każdy kąt.

Zro­biło mi się gorąco i oblał mnie zimy zimny pot, gdy weszli do jed­nego z budyn­ków gospo­dar­czych, gdzie za ścianą ukry­li­śmy swoje skarby: radio­od­bior­nik, broń i tro­chę pie­nię­dzy. Na szczę­ście, choć opu­ki­wali wszyst­kie ściany, niczego nie zna­leźli.

Zacie­ka­wiona, ale też wystra­szona Erna i prze­jęty Hans cho­dzili za nimi krok w krok, dopy­tu­jąc się, co jest powo­dem rewi­zji.

– Żydzi ucie­kli4.

– Ale skąd? – zdzi­wił się Hans.

– To nie wasza sprawa.

– Oczy­wi­ście, tak tylko z cie­ka­wo­ści zapy­ta­łem.

– Wie­cie, co grozi za ukry­wa­nie zbiega?

– Pew­nie, gdyby tylko ktoś obcy poja­wił się w obej­ściu, zaraz byśmy was zawia­do­mili.

– Mam nadzieję.

W tej chwili dwóch uzbro­jo­nych po zęby gesta­pow­ców, z łosko­tem otwarł­szy drzwi, wdarło się do daw­nego miesz­ka­nia Wiśniew­skiego.

Prze­ra­żeni teścio­wie i tatko, któ­rzy odby­wali codzienną popo­łu­dniową sje­stę, pode­rwali się na równe nogi z unie­sio­nymi rękami. Gdyby nie groza sytu­acji, śmia­ła­bym się w głos.

– A to kto? – Ryży, prysz­czaty młody chło­pak bez­ce­re­mo­nial­nie zro­bił krok naprzód i sta­nął z teściem oko w oko, nie­mal doty­ka­jąc go nosem. Zupeł­nie jakby zmniej­sze­nie dystansu było jed­no­znaczne z dowie­dze­niem się cze­goś wię­cej.

– Poma­gają nam w gospo­dar­stwie, to dawni wła­ści­ciele. – Hans jako pierw­szy odzy­skuje ani­musz.

– To co tu robią? Dla­czego nie są w polu?

– Pra­co­wali od rana – włą­czyła się do roz­mowy Erna, lek­ce­wa­żąco macha­jąc dło­nią. – I kaza­li­śmy im na chwilę iść do cha­łupy, a zaraz będzie trzeba krowy doić.

Gdy wybrzmiało ostat­nie słowo, przez strych prze­to­czyło się gło­śne stado kun, a może jedna kuna, która robi tyle hałasu. Müllerowie zro­bili się kre­do­wo­biali, a gesta­powcy spoj­rzeli na nas z zado­wo­le­niem.

– No i mamy ucie­ki­nie­rów.

– Tam nikogo nie ma – zapro­te­sto­wa­łam, nie zwa­ża­jąc na zagro­że­nie. – To tylko kuny.

Nim się obej­rza­łam, ryży dosko­czył i ude­rzył mnie kolbą kara­binu, a potem bru­tal­nie spo­licz­ko­wał, tak że mia­łam wra­że­nie, że głowa mi odpad­nie, po czym zmu­sił do zapro­wa­dze­nia ich na strych.

Na mięk­kich, drżą­cych nogach wspi­na­łam się po dawno zapo­mnia­nych scho­dach, które nie­przy­jem­nie ugi­nały się pod moim cię­ża­rem, w dodatku co rusz twarz muskały mi paję­czyny.

Nie mia­łam odwagi ich zetrzeć z twa­rzy, bo Nie­miec nie­mal dep­tał mi po pię­tach, ale jego gło­śne prze­kleń­stwa świad­czyły o tym, że rów­nież zaplą­tał się w zaku­rzone paję­cze sieci. Na szczę­ście drzwi nie były zamknięte na kłódkę i pod napo­rem ustą­piły ze zgrzy­tem, a ja pra­wie wpa­da­łam do pomiesz­cze­nia.

Pano­wał w nim nie­przy­jemny pół­mrok, bo przez zaku­rzone, chyba ni­gdy nie­myte okienko wpa­dała led­wie odro­bina świa­tła.

Za gesta­pow­cami wspi­nali się zdzi­wieni i prze­jęci Müllerowie, któ­rzy chyba nawet nie wie­dzieli o ist­nie­niu tego pomiesz­cze­nia. Strych był nie­mal pusty. W kącie stały tylko wypeł­nione pustymi butel­kami skrzy­nie, a na środku leżał podarty worek z reszt­kami zia­ren owsa. Duchota i smród nie­mal rzu­ciły nas na ściany, a ilość odcho­dów i gma­twa­nina dobrze widocz­nych na brud­nej pod­ło­dze śla­dów łapek świad­czyły o tym, że kuny czują się tu zna­ko­mi­cie. Na domiar złego jedno ze spło­szo­nych zwie­rzą­tek wybie­gło zza skrzynki i w pod­sko­kach prze­mknęło nam pod nogami, zni­ka­jąc w dziu­rze mię­dzy nie­szczel­nymi dachów­kami.

– Scheiße! – zawo­łali jed­no­cze­śnie gesta­powcy i odru­chowo zatkali nosy pal­cami, przy oka­zji uważ­nie się roz­glą­da­jąc, jakby się spo­dzie­wali, że z któ­rejś z bute­lek wysko­czy dżinn z nożem w dłoni.

– Mówi­łam, że tu miesz­kają tylko kuny. To jedno pomiesz­cze­nie i nie ma tu niczego cie­ka­wego. Otwo­rzę okno.

Gdy ja wpusz­cza­łam na strych powiew wia­tru, oni popa­trzyli na mnie zło­wrogo, jed­no­cze­śnie obcho­dząc i dokład­nie ostu­ku­jąc wszyst­kie ściany. Naj­wy­raź­niej doszli do tego samego wnio­sku i pełni nie­chęci i zawodu zbie­gli po scho­dach. Po wymia­nie uwag i krót­kiej roz­mo­wie z naszymi gospo­da­rzami, jak iro­nicz­nie to brzmi, prze­szu­kali jesz­cze ogród i zie­miankę, po czym odje­chali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nie da się zro­zu­mieć zapo­cząt­ko­wa­nych w 1943 r. wyda­rzeń, jeśli nie się­gnie się do źró­deł pol­sko-ukra­iń­skich i naro­do­wych uprze­dzeń. Nie­wąt­pli­wie krwawe wyda­rze­nia były na rękę zarówno Niem­com, jak i Rosja­nom, acz­kol­wiek każda zbrod­nia, szcze­gól­nie tak bez­względna jak ludo­bój­stwo wołyń­skie, ma swoją wie­lo­let­nią genezę, nie­jed­no­krot­nie skom­pli­ko­waną i trudną do jed­no­znacz­nego okre­śle­nia. Patrz Aneks, s. 281. [wróć]

Od samego początku hitle­rowcy kła­dli olbrzymi nacisk na gra­bież mie­nia. Polacy nie mieli prawa posia­dać żad­nej wła­sno­ści. Wywłasz­cze­nia roz­po­częto już w paź­dzier­niku 1939 r., tuż po wyda­niu sto­sow­nych aktów praw­nych. Patrz Aneks, s. 284. [wróć]

Nie­miecka ustawa o ochro­nie nie­miec­kiej krwi i czci z 15 wrze­śnia 1935 r. począt­kowo obej­mo­wała intymne rela­cje pomię­dzy Niem­cami a Żydami i Cyga­nami. Po wkro­cze­niu hitle­row­ców do Pol­ski Ras­sen­schande swym dzia­ła­niem objęła też Pola­ków. Patrz Aneks, s. 286. [wróć]

Pośród średz­kiej spo­łecz­no­ści Żydzi funk­cjo­no­wali od zawsze, acz­kol­wiek języ­kowo i men­tal­nie bli­żej im było do mniej­szo­ści nie­miec­kiej. W ramach Rze­czy­po­spo­li­tej Szla­chec­kiej miesz­kali wyłącz­nie za murami mia­sta. Patrz Aneks, s. 287. [wróć]