Florentyna i Konstanty 1916-1924. Zakładnicy wolności - Nina Majewska-Brown - ebook + audiobook

Florentyna i Konstanty 1916-1924. Zakładnicy wolności ebook i audiobook

Nina Majewska-Brown

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wolność to najsłodsza melodia, która gra w naszej duszy!

Zakładnicy wolności to pełna wzruszeń, lęków i dramatów saga rodzinna osadzona w polskich realiach sięgających końca XIX wieku. Flora i Konstanty Zabierzyńscy urodzili się w zaborze pruskim i tu zastała ich I wojna światowa. Nigdy nie było im dane doświadczyć, czym jest wolność i niepodległość.

Podczas gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, na drugim krańcu globu Zabierzyńscy w szeregach powstańców wielkopolskich walczyli o ojczyznę, jednocześnie usiłując wpasować się w zmieniający się w zawrotnym tempie świat. W nową, wygodniejszą modę, która kobiety nareszcie wyzwoliła z gorsetów. Śmiało sięgali po prezerwatywy, które pozwoliły oddzielić prokreację od seksu. Bliskie im były prawo wyborcze dla kobiet, elektryfikacja wsi… A wszystko to wśród pierwszych bicykli, mody na archeologię i seansów spirytystycznych, fascynacji hipnozą i poradami lekarskimi z piekła rodem, pierwszych zdjęć, również „post mortem”, fabryk nowinek technicznych oraz dziesiątkujących społeczeństwo epidemii gruźlicy i grypy hiszpanki.

W ich pełnym miłości domu pojawiają się cztery córki, które w miarę dorastania sprawiają coraz więcej kłopotów. Czy uda im się przetrwać dziejową zawieruchę i poczują prawdziwy smak wolności?

Książka wzbogacona o autentyczny, po raz pierwszy opublikowany dziennik powstańca wielkopolskiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 38 min

Lektor: Małgorzata Lewińska

Oceny
3,8 (66 ocen)
21
18
19
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
recenzowe_lovee

Nie oderwiesz się od lektury

"Florentyna i Konstanty. Zakładnicy wolności" to powieść opowiadająca losy rodziny żyjącej pod koniec XIX wieku oraz we wczesnym okresie XX wieku. Jak wiemy z historii, jest to czas walki o niepodległość w Polsce oraz okres I wojny światowej. Akcja osadzona jest w folwarku na Wielkopolsce, gdzieś w okolicach Poznania. Książka opowiada o losach zwyczajnej familii, której nigdy nie było dane dowiedzieć się, czym jest wolność oraz niepodległość. Nie jest to tylko powieść obyczajowa, ale także historyczna z wątkiem niepodległościowym. W tych czasach, gdy w Stanach Zjednoczonych rodziła się epoka jazzu, w Polsce ludzie dopiero odkrywali elektryczność, wygodniejszą modę, pierwsze bicykle, hipnozę, czy zdjęcia "post mortem". Po przeczytaniu "Zakładników wolności" jestem pod wrażeniem stylu autorki, który był ogromnie przyjemny, jestem ogromną fanką tego, co uczyniła w książce. Ciekawa fabuła, lekki styl, a do tego historyczne fakty i ogrom przekazanej wiedzy. Podobało mi się, jak w lekturze z...
10
63zofia

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść wartka akcja nie dłuży się i ciekawe wątki.
00
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

B dobra
00
SP4-03952

Dobrze spędzony czas

ok
00
KamilaLabuda

Dobrze spędzony czas

Podobno do Niny Majewskiej-Brown historie przychodzą same. Fakt, o którym niejednokrotnie autorka wspominała w rozmowach poświęconych swojej twórczości. Nie da się jednak zaprzeczyć, że materiał to jedno, ale bez talentu lub jak kto woli rzemiosła osoby piszącej, powieść nie miałaby racji bytu. W powieści historycznej „Florentyna i Konstanty 1916-1924”, która jest pierwszym tomem cyklu „Zakładnicy wolności”, autorka skupia się na losach rodziny żyjącej pomiędzy ostatnimi tchnieniami zaborców, walką o wolność a dniem niepodległości. Przekazuje nam dużo faktów historycznych, które nie nudzą. Na kartach powieści pojawiają się np. plakaty ostrzegające przed szkodliwością prądu, świadectwa szkolne tamtych czasów, wyimki z gazet dotyczące reklam mydła, wody do zębów czy antykoncepcji. Ziemia ojczysta to nie tylko walka z zaborcą, ale też codzienność, nowinki i rodząca się emancypacja. O dziwo, nie mężczyźni po lekturze tej powieści zostali w mojej pamięci, a wyraziste, niepowtarzalne posta...
00

Popularność




Roz­dział 1

1

Stoję przy bia­łej kaflo­wej kuchni i nie­spiesz­nie mie­szam w wiel­kim żeliw­nym garnku dorodne węgierki, które już pięk­nie się roz­go­to­wały. Za chwilę dodam do nich: garść cukru, sok z cytryny, odro­binę czer­wo­nego wina i sekret rodzinny – kilka głó­wek goź­dzi­ków roz­tar­tych w wie­ko­wym kamien­nym moź­dzie­rzu. Słod­kawy aro­mat sma­żo­nych owo­ców unosi się w kuchni i przy­wo­łuje miłe wspo­mnie­nia.

– Pani da, ja się tym zajmę. – Nie­ustę­pliwa, gde­ra­jąca Klara ponow­nie poja­wia się za moimi ple­cami.

– Niech się Klara obia­dem zaj­mie, bo pan w każ­dej chwili z pola może zje­chać, i jak go znam, głodny będzie. – Patrzę na nią surowo.

– To się nie godzi, żeby pani przy garach stała.

Czego jak czego, ale wtrą­ca­nia się do jej kró­le­stwa kucharka nie znosi i broni pieca jak nie­pod­le­gło­ści.

– Nic mi nie będzie. Poza tym mam poczu­cie, że przy­naj­mniej też coś robię. – Prze­su­wam pogrze­ba­czem fajerkę, robiąc Kla­rze miej­sce. – Pro­szę, możesz sta­wiać gar­nek.

– A ja tam myślę, że pani nie ma do mnie zaufa­nia. – Spla­ta­jąc ręce na brzu­chu, obraża się coraz bar­dziej, a na jej ogo­rza­łej szyi poja­wiają się nie­ładne czer­wone plamy. – Nie musi mnie pani pil­no­wać.

– Co też Klara opo­wiada? – Uśmie­cham się przy­mil­nie, bo już nie­raz gro­ziła wypo­wie­dze­niem służby. – Oczy­wi­ście, że mam zaufa­nie, ina­czej bym Klary nie najęła, ale sma­że­nie śli­wek to w naszym domu tra­dy­cja.

– A na dia­bła takie cere­giele i ta cała tre­fy­cja! – sapie nie­za­do­wo­lona, jed­no­cze­śnie dorzu­ca­jąc drewna do pieca i stu­ka­jąc fajer­kami, a mnie się chce śmiać z tego, jak prze­kręca trudne dla niej słowa, a nie­które sto­suje nie tak i nie tam, gdzie trzeba, ale siłą woli powstrzy­muję się przed par­sk­nię­ciem. – Jesz­cze się pani popa­rzy i nie­szczę­ście gotowe. Ja tam się dzi­wię, że pan…

– To niech się Klara nie dziwi, tylko lepiej pój­dzie do Wiśniew­skiego, żeby pyrek uko­pał. Widzia­łam ostat­nie krzaczki na polu.

– Jak tam pani chce, ale ja na pani miej­scu…

– Ale nie jest Klara na moim miej­scu i pro­szę zro­bić, co powie­dzia­łam. Obie będziemy miały zaję­cie.

Czter­dzie­sto­kil­ku­let­nia kobie­cina, która mieszka w nie­wiel­kim pokoju przy­le­ga­ją­cym do kuchni, osten­ta­cyj­nie sięga po ciem­no­brą­zowy, wysłu­żony wikli­nowy kosz, po czym szu­ra­jąc nogami i mam­ro­cząc pod nosem, idzie do sieni. Po chwili gło­śne trza­śnię­cie drzwi obwiesz­cza, że wła­śnie wyszła.

Wzdy­cham głę­boko i mimo­wol­nie uśmie­cham się do sie­bie. Klarę pamię­tam od zawsze, i od zawsze wygląda tak samo. Okrą­gła twarz otu­lona blond lokami, po któ­rej nie spo­sób odgad­nąć wieku, za to nie­zwy­kle łatwo się zorien­to­wać co do humoru wła­ści­cielki; skle­jona z przy­sa­dzi­stym cia­łem wci­śnię­tym w szarą, przy­po­mi­na­jącą pokutny wór sukienkę z wielką czarną zapa­ską. Jedyne, co Klara zmie­nia, to kolo­rowe chustki na gło­wie, w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści pre­zenty ode mnie, które cia­sno wiąże pod brodą. Słu­żąca jest nie­wąt­pli­wie dobrą kobietą, a jej maru­dze­nie, prze­pla­tane z mru­cza­nymi pod nosem dzie­siąt­kami różańca, przy­daje jej tylko kolo­rytu. Myślę, że dzięki temu czuje się waż­niej­sza.

Wycie­ram dło­nie o biały, sztywny, płó­cienny far­tuch, który Klara dla mnie uszyła zeszłej jesieni, i chwy­tam kubek z wodą wła­śnie przy­nie­sioną ze studni przez Wiśniew­skiego. Jest chłodna, ma deli­katny żela­zi­sty posmak i, jak zwy­kle w takich chwi­lach, przy­po­mi­nam sobie, że mia­łam pro­sić Kon­stan­tego o kupno nowego wia­dra. Zasta­na­wiam się, czy nie powin­ni­śmy wró­cić do dębo­wego cebrzyka. Woda nie­spiesz­nie spływa po ścian­kach gar­dła i ema­nuje przy­jem­nym chło­dem.

Środa jest kolej­nym upal­nym dniem i mimo gru­bych ścian sta­rego domu i nie­wiel­kich kuchen­nych okien w pół­noc­nej ścia­nie jest bar­dzo gorąco. Nie ma gdzie się scho­wać i jak ochło­dzić. Jestem zmę­czona skwar­nym latem i mia­łam nadzieję, że jesień przy­nie­sie z sobą odro­binę wytchnie­nia, a sło­neczne pro­mie­nie nie będą już tak nachalne. Ale naj­wy­raź­niej nic z tego. Jedyną dobrą rze­czą jest to, że owoce i warzywa obro­dziły jak ni­gdy, i moje spi­żar­nie pękają w szwach. Czuję się jak zado­wo­lona z sie­bie wie­wiórka sie­dząca w dziu­pli na sto­sie żołę­dzi i orze­chów.

Moją ulu­bioną pod­ręczną spi­żar­nią jest ta w kuchni. W zasa­dzie to chłodna, cał­kiem spora piw­niczka pod kuchenną pod­łogą. Żeby się do niej dostać, trzeba odsu­nąć jutowy grubo tkany dywa­nik, chwy­cić za meta­lowy uchwyt i z mozo­łem unieść ciężką klapę, by uka­zało się dzie­sięć pro­wa­dzą­cych w czarną cze­luść schod­ków. Rachi­tyczny, migo­tliwy pło­mień lampy naf­to­wej z led­wo­ścią wydo­bywa kształty sto­ją­cych na pół­kach: weków, wor­ków z kaszą i mąką, zapa­sów świec i mydła. Poło­że­nie spi­żarni ma nie­wąt­pliwe zalety, bo raczej się nie zda­rza, by zakra­dały się do niej myszy, a ponadto jest w niej też skrytka wybu­do­wana przez mojego ojca, Wacława. Za jedną z uchyl­nych drew­nia­nych ścian, dla nie­po­znaki zdobną hakami, z któ­rych zwi­sają pęki suchych, aro­ma­tycz­nych ziół, skrywa się nie­wielka izba z pry­czą. Spryt­nie pomy­ślany scho­wek, który nie­raz oca­lił życie człon­kom naszej rodziny, gdy Pru­sacy nie­spo­dzie­wa­nie wpa­dali do domu z rewi­zją.

Tak jak wielu innych, my także jeste­śmy i zawsze byli­śmy zaan­ga­żo­wani w walkę z zaborcą, a moi dwaj świę­tej pamięci bra­cia z sobie tylko wła­ściwą zacie­kło­ścią prze­le­wali w kolej­nych bun­tach krew za ojczy­znę, by w końcu zgi­nąć ku naszej roz­pa­czy. Dzie­sią­tego listo­pada 1911 roku zostali powie­szeni dla przy­kładu w naj­bar­dziej publicz­nym miej­scu naszej mie­ściny: na moście pro­wa­dzą­cym w stronę Środy Wiel­ko­pol­skiej.

Pamię­tam roz­pacz matki, która jed­nego dnia stra­ciła dwoje z trojga swo­ich dzieci, w dodatku tę dwójkę, co do któ­rej snuła naj­bar­dziej ambitne plany. Dzie­więt­na­sto­letni, przy­stojni, pełni wigoru bliź­niacy, podobni do sie­bie jak dwie kro­ple wody, Jerzy i Antoni, mieli skoń­czyć szkołę, a może nawet stu­dia, lecz bio­rąc pod uwagę ich „zapał” do nauki, była to raczej mrzonka rodzi­cielki; o real­nych moż­li­wo­ściach stu­dio­wa­nia pod zabo­rem nie wspo­mi­na­jąc. Bar­dziej inte­re­so­wało ich kowal­stwo i moim zda­niem to byłby dla nich bar­dzo dobry fach. Mogliby kie­dyś prze­jąć po bez­dziet­nym stryju Flo­ria­nie kuź­nię na skraju mia­steczka i żyć w miarę dostat­nio i spo­koj­nie. I pew­nie mogliby też prze­bie­rać w pan­nach, które pocią­gały: ciem­no­brą­zowe włosy, śniada cera, nie­ba­nalne poczu­cie humoru i rysu­jące się pod skórą mię­śnie.

Co do trze­ciego dziecka, czyli do mnie, mam­cia chyba nie snuła żad­nych wiel­kich marzeń. Bo prze­cież wycho­wu­jąc dziew­czynkę, miała świa­do­mość, że jedyne, co może mi się w życiu przy­da­rzyć, to zamąż­pój­ście i rodze­nie dzieci. Celowo nie wspo­mi­nam o miło­ści, bo więk­szość aran­żo­wa­nych przez rodzi­ców mał­żeństw, które były w zasa­dzie umo­wami han­dlo­wymi łączą­cymi majątki, nie miała szansy nawet otrzeć się o uczu­cie. Nie­szczę­śni mał­żon­ko­wie, któ­rzy czę­sto­kroć zale­d­wie kil­ka­krot­nie widzieli się przed ślu­bem, obie­cani sobie już w dzie­ciń­stwie przez zaprzy­jaź­nio­nych rodzi­ców, trwali pod wspól­nym dachem z przy­zwo­ito­ści, przy­my­ka­jąc oczy na romanse i ucząc się życia w ducho­wej i emo­cjo­nal­nej samot­no­ści. Męż­czyźni czę­sto ucie­kali w ramiona mło­dych, rado­snych słu­żą­cych, a nie­ko­chane kobiety w humory i glo­busy. I wydaje mi się, że chyba mło­dzi tro­chę zazdro­ścili słu­żą­cym i parob­kom, któ­rzy nie bawili się w takie cere­giele, zwy­czaj­nie zako­chu­jąc się w sobie i nie­rzadko kon­su­mu­jąc zwią­zek jesz­cze przed ślu­bem.

Micha­lina wraz z mat­kami innych dyn­da­ją­cych na strycz­kach nie­szczę­śni­ków i ich bli­skimi godzi­nami klę­czała na bru­ko­wa­nej ulicy, na prze­mian modląc się i lamen­tu­jąc, pod poru­sza­nymi wia­trem cia­łami synów, któ­rych pil­no­wał pru­ski żan­darm, nie pozwa­la­jąc się nikomu zbli­żyć. Na nic się zda­wały: tłu­ma­cze­nia, bła­ga­nia, zakli­na­nie. Jej roz­pacz była tak wielka, że dopiero pod wie­czór nie­mal zemdloną przy­niósł do domu na rękach zdru­zgo­tany, pobla­dły ojciec. Nie jadła, nocami nie spała, głu­cha na wszel­kie argu­menty, obo­jętna na wizyty samego pro­bosz­cza, schu­dła i zapa­dła się w sobie, zapo­mniaw­szy, że ma jesz­cze jedno dziecko, i tym samym ska­zała mnie na nagłe prze­ję­cie obo­wiąz­ków domo­wych.

Był rok 1911, mia­łam szes­na­ście lat i nie­wiele wie­dzia­łam o życiu. Ot, tyle, ile poka­zano mi w domu i obej­ściu. Dobrze, że mogłam liczyć na pomoc Klary, słu­żą­cej i kucharki w jed­nej oso­bie, słu­żą­cych Ady i Andzi, naszego pomoc­nika Wiśniew­skiego, ludzi miesz­ka­ją­cych w czwo­ra­kach i dwie bar­dzo przy­ja­zne nie­miec­kie rodziny, które dzia­dek spro­wa­dził do fol­warku jako osad­ni­ków, dając im dom i kawa­łek pola.

„Po roz­bio­rach sys­te­ma­tycz­nie spro­wa­dzano nie­miec­kich kolo­ni­stów miesz­czań­skich i chłop­skich i osie­dlano ich w mająt­kach pań­stwo­wych […] dla pod­nie­sie­nia poziomu rol­nic­twa i zwięk­sze­nia popu­la­cji. […]

Kolo­ni­ści […] otrzy­my­wali zwrot kosz­tów podróży w wyso­ko­ści pół talara od mili, strawne, zwol­nie­nie na kilka lat z podat­ków oraz służby woj­sko­wej. Mieli znać się na roli i posia­dać mini­mum majątku potrzeb­nego do zasie­dle­nia. Pra­cow­nicy dniów­kowi otrzy­my­wali na zago­spo­da­ro­wa­nie 2–6 mórg ziemi, inwen­tarz żywy i narzę­dzia. […]

Nic dziw­nego, że na tle znie­wo­lo­nych i bied­nych chło­pów pol­skich pre­zen­to­wali się oka­zale i byli obiek­tem kon­tra­stu­ją­cych porów­nań podróż­ni­ków, urzęd­ni­ków i leka­rzy. […]

Jed­nak i przed roz­bio­rami dokład­nie to samo robiła na dużą skalę pol­ska szlachta, ścią­ga­jąc do swo­ich dóbr kolo­ni­stów nie­miec­kich z Prus jako lep­szą siłę robo­czą. Chłopi pol­scy byli bowiem tak ucie­mię­żeni, że nie­wiele dało się już z nich wyci­snąć”1.

Tatko jak zawsze anga­żo­wał się we wszystko poza pro­wa­dze­niem domu. Obo­jętne mu było, co poda­dzą na stół, byle obiad był o wyzna­czo­nej porze. Kurzu nie widział, nowych ubrań nie potrze­bo­wał, oddał się poli­tyce i pracy i w obu się zatra­cił. Ale dbał o to, by nasze zapasy nie top­niały, by mama miała wszystko, czego zapra­gnie, a mnie chyba w tym tyglu nie­szczęść za bar­dzo nie zauwa­żał. To syno­wie jeź­dzili z nim na pola, doglą­dali bydła i owiec, to oni kurzyli z nim fajeczkę i towa­rzy­szyli mu pod­czas wizyt u sąsia­dów. A gdy ich zabra­kło, Wacław stał się jesz­cze więk­szym odlud­kiem i samot­ni­kiem.

Roz­pacz matki nie trwała długo. Była tak ogromna, bez­gra­niczna i nie­za­bliź­nialna, że równo mie­siąc po śmierci synów w nocy, pod­czas pozor­nie spo­koj­nego snu, pękło jej serce i nasz rodzinny mar­mu­rowy gro­bo­wiec na przy­tu­lo­nym do para­fial­nego kościoła cmen­ta­rzu trzeba było otwo­rzyć ponow­nie.

Otrzą­sam się z ponu­rych myśli i usi­łuję sku­pić na teraź­niej­szo­ści.

Drew­nianą cho­chlą prze­su­wam po dnie garnka błysz­czące owoce, odkle­ja­jąc je od ścia­nek. Ile będzie z tego weków? Ze dwa­dzie­ścia więk­szych? A może nawet trzy­dzie­ści mniej­szych? Przez chwilę roz­wa­żam, do jakich sło­jów powinny tra­fić powi­dła, i przed moimi oczami poja­wia się wspo­mnie­nie uko­cha­nej babci.

Gdy byłam mała, mia­łam może sie­dem–osiem lat, podobny zapach draż­nił mój zadarty nosek, gdy bab­cia Helena ku ucie­sze dzie­ciarni pra­żyła śliwki w ogro­dzie na tyłach domu. Nie mam poję­cia, jakim cudem się nie przy­pa­lały w wiel­kim czar­nym garze zawie­szo­nym nad ogni­skiem, do któ­rego tylko jej wolno było dokła­dać drobne polana. Było to jak miste­rium, które z kuzy­no­stwem uwiel­bia­li­śmy. Bab­cia przy oka­zji sma­że­nia powi­deł, naj­pew­niej dla zabi­cia czasu, opo­wia­dała różne histo­rie o tym, jak to daw­niej bywało i co jej się dziw­nego w życiu przy­da­rzyło. A to, jak któ­regoś dnia lis zakradł się nie­po­strze­że­nie do kur­nika i wydu­sił wszyst­kie kury. Jak od pio­runa zapa­liło się drzewo w sadzie. Jak któ­regoś roku komin się zawa­lił pod cię­ża­rem bocia­niego gniazda. Jak dzia­dek z samym dzie­dzi­cem polo­wał na jele­nie. Wtedy nie mia­łam poję­cia ani o polo­wa­niu, ani o jele­niach, któ­rych wyobra­że­nie pod­su­wały mi jedy­nie wiszące w holu spre­pa­ro­wane głowy z mar­twymi szkla­nymi oczami i kró­lew­skimi poro­żami, gdzie buszo­wały pająki, pozo­sta­wia­jąc festony paję­czyn i przy­da­jąc Kla­rze pracy.

Ale przede wszyst­kim, ku ucie­sze małej gawie­dzi, stale trzeba było kosz­to­wać, czy powi­dła już doszły. Czy są dość słod­kie, gęste, odpo­wied­nio kwa­sko­wate i czy mają wła­ściwy kolor.

I to były magiczne chwile. Bab­cia brała bochen chleba, robiła na nim znak krzyża, przy­kła­dała go do far­tu­cha na piersi i dłu­gim nożem, cien­kim od wie­lo­krot­nego ostrze­nia o kamień, kro­iła skibkę po skibce. Łamała je na kawałki i każ­demu suk­ce­syw­nie nakła­dała odro­binę przy­smaku. Pew­nie gdyby dała nam po paj­dzie, naje­dli­by­śmy się w mig, i tyle. Ale przez to, że cere­mo­niał roz­ło­żony był w cza­sie i każdy musiał cze­kać na swoją małą por­cję, trwało to w nie­skoń­czo­ność i dopiero pod koniec dnia odkry­wa­li­śmy, jak bar­dzo jeste­śmy naje­dzeni, a raczej prze­je­dzeni.

Ponadto mie­li­śmy poczu­cie, że coś od nas zależy. Czu­li­śmy się ważni. Bab­cia nie­ustan­nie dopy­ty­wała, czy nam sma­kuje, czy powinna dodać jesz­cze wani­lii i czy nie za mało goź­dzi­ków, zupeł­nie jakby liczyła się z naszą opi­nią. To było strasz­nie miłe, bo w tam­tych cza­sach mało kto przej­mo­wał się tym, co myślą dzieci.

Bab­ciny prze­pis na powi­dła

• 10 kilo­gra­mów doj­rza­łych wypest­ko­wa­nych śli­wek węgie­rek

• pół kilo­grama cukru

• pół litra wytraw­nego czer­wo­nego wina

• sok z dwóch cytryn

• nasionka z 2–3 lasek wani­lii

• 30 utar­tych głó­wek goź­dzi­ków

• pół łyżeczki cyna­monu

Wszystko wrzu­cić do dużego garnka i sma­żyć na wol­nym ogniu kil­ka­na­ście godzin. W miarę potrzeby doda­wać cukru i przy­praw. Szczel­nie zamknąć w wekach.

– Pani jesz­cze tutaj?

Klara wcho­dzi nie­po­strze­że­nie i aż pod­ska­kuję wystra­szona, odru­chowo przy­kła­da­jąc dłoń do brzu­cha. Jestem w siód­mym mie­siącu ciąży, tak przy­naj­mniej wynika z moich obli­czeń, i coraz trud­niej mi cho­dzić, a nawet oddy­chać, co jed­nak nie zmie­nia faktu, że sma­że­nie powi­deł spra­wia mi przy­jem­ność. I już wiem, że ule­gnę Kla­rze, i to ona, gdy uznam, że powi­dła są gotowe, zamknie je w wekach. Nawet wolę, żeby to zro­biła, bo przez ten brzuch tracę wyczu­cie prze­strzeni i nie cał­kiem się orien­tuję, gdzie koń­czy się moje ciało. Wczo­raj na przy­kład bole­śnie zaha­czy­łam o rant stołu, bo byłam pewna, że prze­ci­snę się z konewką w ręku do okna, aby pod­lać gera­nium. A weko­wa­nie wbrew pozo­rom nie jest takie pro­ste. Naj­pierw na wieczko trzeba nalać odro­binę spi­ry­tusu, pod­pa­lić i szybko zało­żyć na słój, wcze­śniej zabez­pie­czony gumową uszczelką, i na koniec spraw­nie zaci­snąć na nim meta­lową klamrę, która zazwy­czaj nie chce się pod­dać naszej woli.

– Flora! – Rado­sny głos mojego mał­żonka nie­sie się po domu.

– Tutaj jestem! – wołam, jed­no­cze­śnie popra­wia­jąc nie­sforny kosmyk i deli­kat­nie szczy­piąc policzki, by poja­wiły się na nich uro­cze rumieńce.

– Prze­cie pani czer­wona jak burak od tego sta­nia przy bla­chach. – Klara bur­czy jak zwy­kle. – Niech się już nie szczy­pie, bo pan pomy­śli…

Nim dowiem się, co według niej pomy­śli Kon­stanty, ponow­nie roz­lega się woła­nie, już jakby bli­żej:

– A gdzie jest tutaj?

– W kuchni.

Po chwili wyraź­nie sły­szę jego zama­szy­ste kroki i odru­chowo się zasta­na­wiam, czy naniósł do domu pia­chu. Od czasu, gdy nie­spełna dwa lata temu, 2 marca 1916 roku, na świe­cie poja­wiła się nasza słodka córeczka Wik­to­ria, porząd­ko­wa­nie domu i pra­nie wszyst­kiego, co da się wyprać, stało się moją obse­sją.

– A co moje kocha­nie tu robi? – Niby spo­gląda na mnie groź­nie, ale oczy mu się śmieją.

– Zgad­nij – draż­nię się z nim, zalot­nie macha­jąc kopystką.

Mimo że jeste­śmy mał­żeń­stwem od czte­rech lat, i to w dodatku zaaran­żo­wa­nym przez naszych ojców, zako­cha­li­śmy się w sobie na zabój i żyć bez sie­bie nie potra­fimy. Zacho­wu­jemy się jak narze­czeni, któ­rzy pło­nią się na myśl o pochwy­ce­niu spoj­rze­nia wybranka.

– A nie powin­naś odpo­czy­wać?

– Ja też gada­łam, że to nie­zdrowe, ale jak pani Flo­ren­tyna się uprze, to nic do rozumu nie prze­mówi. Może pana posłu­cha. – Klara z zado­wo­le­niem bie­rze się pod boki i popa­truje na mnie z satys­fak­cją.

Cza­sem mam wra­że­nie, jakby naszego związku nie two­rzyły dwie osoby, tylko trzy. Tą trze­cią jest oczy­wi­ście Klara, na któ­rej naj­wy­raź­niej nie robią wra­że­nia ani róż­nice spo­łeczne, ani to, że jest o co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat star­sza od swo­jego obiektu wes­tchnień, czyli mojego męża. I gdy tylko może, staje po stro­nie Kostka, z satys­fak­cją wsłu­chu­jąc się w jego poła­janki mojej skrom­nej osoby. Bra­kuje jej wyczu­cia, aby pojąć iro­nię, i po każ­dym „skar­ce­niu” mnie przez męża zacie­trze­wia się, usi­łu­jąc doło­żyć swoje trzy gro­sze. Bawi nas to nie­zmier­nie, zwłasz­cza Kon­stan­tego, który spe­cjal­nie ją drażni i pro­wo­kuje, żeby potem śmiać się z nie­szczę­snej w zaci­szu salonu.

– Nie­grzeczna jesteś? – Mruga do mnie.

– Jak jaki czort! – syczy kucharka. – Ja żem mówiła, że to się nie godzi, że nie­zdrowo tak w tym sta­nie się zaba­wiać sma­że­niem powi­deł, ale wszystko jak groch o ścianę! Ska­ra­nie boskie!

– Co ja sły­szę? – Kon­stan­tego aż roz­piera weso­łość. – No nic, będę musiał ci wybić z głowy prace domowe.

– A nie powiem, pani cza­sem by się nale­żało porządne okrzy­cze­nie, ale żeby zaraz bić, i to przy takim brzu­chu, to ja nie wiem… – Jej oczy nagle robią się wiel­kie i prze­ra­żona Klara wpa­truje się w Kostka.

– Prze­cież nikt nikogo nie będzie bił. – Śmieję się. – Wybić z głowy zna­czy tyle, co wytłu­ma­czyć, że nie należy cze­goś robić.

– Ja tam się nie znam, co zna­czy co, ale z laniem to bym pocze­kała – sapie roze­źlona – aż pani Flora powije, bo jesz­cze małemu księ­żul­kowi naszemu co się sta­nie. A jak mały dzie­dzic…

– Dobrze, dobrze, niech mi tu Klara nie wymy­śla i cza­sem poha­muje język. A tak na mar­gi­ne­sie, jeśli już, to moja mał­żonka powije nie­ba­wem małego księ­cia, nie księ­dza. To, że Flora jest młod­sza, taka dobra i wyro­zu­miała dla Klary, nie ozna­cza, że można się z nią spo­ufa­lać. Lepiej niech Klara powie, co dziś na obiad, bo głodny jestem jak wilk. – Kon­stanty pospiesz­nie zmie­nia temat.

– A co ma być? Pyry bry­zgane, mleko kwa­śne z cho­ło­du­chą i do tego pani kazała jajka podać. Ja to uwa­żam, że…

– Żad­nego bry­zga­nia nie będzie, niech się Klara nie waży!

Myśla­łam, że sko­nam, kiedy zoba­czy­łam, na czym polega pro­ces przy­go­to­wy­wa­nia ziem­nia­ków bry­zga­nych kwa­śnym mle­kiem czy śmie­taną. Klara po pro­stu nabrała śmie­tany w usta i bry­zgnęła nią na talerz Wiśniew­skiego. Cze­goś rów­nie obrzy­dli­wego ni­gdy nie widzia­łam. I choć jakiś czas temu oświad­czy­li­śmy, że chcie­li­by­śmy jeść prost­sze dania, cze­goś takiego się nie spo­dzie­wa­li­śmy. Cho­ło­du­cha zaś oka­zała się żabą wło­żoną do zsia­dłego mleka, żeby utrzy­mać je w chło­dzie. Nie wiem, jakie jesz­cze ludowe recep­tury ma w zana­drzu nasza kucharka, ale pospiesz­nie wró­ci­li­śmy do poprzed­nich zwy­cza­jów, po pro­stu rezy­gnu­jąc w dużej mie­rze z mię­siwa. Nie wyni­kało to ze zmiany naszego nasta­wie­nia czy podą­ża­nia za modą zza oce­anu, po pro­stu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie musie­li­śmy ogra­ni­czyć wydatki.

Pru­sacy podat­kami, przy­naj­mniej tak tłu­ma­czył mi Kon­stanty, coraz bar­dziej przy­gi­nali nas do ziemi i widmo pustych garn­ków od czasu do czasu wyry­wało mnie ze snu w środku nocy.

Wresz­cie po chwili zasia­damy z mężem w sto­ło­wym.

Mamy ogromne szczę­ście. Od czte­rech lat trwa wojna, a front jakby prze­ta­cza się obok, nie powo­du­jąc u nas wiel­kich strat, ina­czej niż w nie tak znowu odle­głym Kali­szu, który nie­mal zrów­nano z zie­mią. Przez kilka mie­sięcy, gdy w naszym nie­wiel­kim dworku urzą­dził sobie sie­dzibę pru­ski sztab, byli­śmy zmu­szeni gnieź­dzić się z ojcem i Wik­to­rią w pokoju Wiśniew­skiego, który na ten czas prze­pro­wa­dził się do czwo­ra­ków.

Nie było tam żad­nych wygód. Tylko roz­kle­ko­tane łóżko, mały stół z pod­ło­żo­nym pod jedną z nóg dre­wien­kiem i krze­sło, na któ­rym strach było zasiąść, bo lepiło się od brudu.

Klara, która na­dal rezy­do­wała w swoim pokoju przy kuchni, musiała wyszo­ro­wać i pobie­lić wap­nem pomiesz­cze­nie, zanim weszli­śmy do niego z dziec­kiem. Prze­by­wa­nie w takich warun­kach z małą było kar­ko­łom­nym przed­się­wzię­ciem. Ale nie powin­nam narze­kać, bo ludzie wokół tra­cili domy i nikt nawet nie zapro­po­no­wał im noc­legu w nale­żą­cej do nie­dawna do nich sto­dole. Na przy­kład w mają­tek wujo­stwa Mar­ci­nia­ków, któ­rzy od kilku lat miesz­kają pod Kali­szem, tra­fił pocisk armatni i w miej­scu ich pięk­nego domu z roz­le­głymi drew­nia­nymi pod­cie­niami pozo­stały głę­boki lej i kupa gruzu.

Zresztą ta wojna jest okrop­niej­sza od wszyst­kich poprzed­nich. Tak mi się przy­naj­mniej wydaje i tak mówi tata. A wszystko za sprawą śmier­cio­no­śnych wyna­laz­ków, które poja­wiły się wraz ze szwa­dro­nami żoł­nie­rzy. Świat cze­goś takiego jesz­cze nie widział! I oby ni­gdy już oglą­dać nie musiał.

Kon­stanty mi tłu­ma­czył, że ta wojna odmie­niła spo­sób walki. Dzięki nowym tech­no­lo­giom z epoki rewo­lu­cji prze­my­sło­wej i wyna­le­zie­niu sil­nika spa­li­no­wego dzia­ła­nia wojenne stały się zme­cha­ni­zo­wane, a pro­du­cenci samo­cho­dów ode­grali klu­czową rolę w mobi­li­za­cji wojsk, wyko­rzy­stu­jąc swoje umie­jęt­no­ści, mię­dzy innymi do pro­duk­cji samo­lo­tów.

Pla­kat ostrze­ga­jący przed szko­dli­wo­ścią prądu

Konne szarże na otwar­tym tere­nie powoli odcho­dziły w prze­szłość. Zastą­piły je kara­biny maszy­nowe, czołgi i wiel­kie armaty, które zbie­rały masowe śmier­telne żniwo. Byli­śmy prze­ra­żeni, jesz­cze ni­gdy nie widzie­li­śmy tyle śmierci dookoła. A ten huk? Tego się nie da opi­sać!

Myślę, że oca­le­li­śmy głów­nie dla­tego, że nasz dwo­rek znaj­duje się w bli­skim sąsiedz­twie cukrowni i Pru­sacy nie byli tacy głupi, żeby ryzy­ko­wać jej uszko­dze­nie przy­pad­ko­wym ostrza­łem. Pozo­sta­ło­ścią po ich krót­kim poby­cie na prze­ło­mie roku 1914 i 1915 w naszym rodzin­nym domu jest oka­blo­wa­nie pomiesz­czeń i dopro­wa­dze­nie do czę­ści z nich prądu.

Ten cud tech­niki, powszechny już w wielu mia­stach, a na­dal defi­cy­towy na wsiach, nie­odmien­nie mnie fascy­nuje. Jak to moż­liwe, że po kablu pły­nie coś, co nazywa się prą­dem, i roz­ża­rza drut w szkla­nej bańce, która dzięki temu świeci? Kon­stanty, od zawsze zain­te­re­so­wany nowin­kami, wie­lo­krot­nie, lecz bez­sku­tecz­nie, usi­ło­wał obja­śniać mi zasady elek­tro­sta­tyki i dzia­ła­nie prądu.

Zupeł­nie nie prze­ma­wia do mnie to, że para wodna uzy­skana na przy­kład wsku­tek spa­la­nia węgla napę­dza jakąś tur­binę wodną ani tym bar­dziej że woda z rzeki prze­pły­wa­jąca przez tur­binę może zmie­nić się w prąd. Co to w ogóle jest tur­bina? Ow­szem, widzia­łam piękne wiel­kie drew­niane koło na naszej rzece przy mły­nie, ale żeby coś takiego mogło odpo­wia­dać za wyna­la­zek, któ­rego zazdrosz­czą nam wszy­scy dookoła?

Przez pierw­sze dni po odej­ściu Pru­sa­ków nie mogli­śmy się opę­dzić od cie­kaw­skich, któ­rzy koniecz­nie chcieli zoba­czyć żarówki i prze­ko­nać się, jak to jest nie uży­wać lamp naf­to­wych, gdy zapada zmrok. Sąsie­dzi zjeż­dżali pod byle pre­tek­stem, wybie­ra­jąc wie­czo­rową porę. A Klara puchła z dumy, mogąc poka­zy­wać piel­grzym­kom kolej­nych chło­pów z roz­dzia­wio­nymi ustami, za któ­rymi wędro­wały całe rodziny, jak świeci wisząca pod sufi­tem lampa. Kucharka nie­spo­dzie­wa­nie stała się boha­terką oko­licy i z namasz­cze­niem, wśród achów i ochów, prze­krę­cała czarną dźwi­gienkę kon­taktu, to gasząc, to zapa­la­jąc świa­tło. I naj­wy­raź­niej ta rola bar­dzo jej odpo­wia­dała.

– Kocha­nie, coś się tak zamy­śliła? – Kon­stanty zanie­po­ko­jony wyrywa mnie z zadumy.

– Ja?

– Tak, ty. Źle się czu­jesz?

– Nie, ale tak sobie pomy­śla­łam, że mamy sporo szczę­ścia, że wojna prze­ta­cza się nie przez nasz dom, tylko tro­chę obok.

– Oczy­wi­ście, ale wyobraź sobie, jak mogłoby wyglą­dać nasze życie, gdyby nie wojna. Byli­by­śmy tacy szczę­śliwi. Z dru­giej strony to jedyna nadzieja na odro­dze­nie Pol­ski.

– Ależ ja jestem szczę­śliwa. – Zdu­miewa mnie jego reflek­sja.

– Wiem, wiem, ale czy nie mogłoby być lepiej? Gdy­bym tylko nie był chory i mógł wal­czyć jak inni…

– Wiem, że to źle zabrzmi, ale na szczę­ście jesteś chory i twoje sła­bo­wite serce i oczy na nic by się nie zdały na polu walki.

– Mam oku­lary.

– Kocha­nie! Nie roz­trzą­saj tego wciąż – fukam obu­rzona, bo mąż co rusz wraca do przy­krego w jego oce­nie tematu, naj­pew­niej wyobra­ża­jąc sobie, że wsła­wiłby się w oko­pach niczym Woło­dy­jow­ski w Kamieńcu. Prze­cież wiesz, co ci powie­dzieli. Wystar­czy, że twoi bra­cia wal­czą. Swoją drogą, już od dawna nie mie­li­śmy od nich żad­nych wia­do­mo­ści. – Dopada mnie smutna reflek­sja. – Zaczy­nam coraz bar­dziej się nie­po­koić. W dodatku Kata­rzyna dono­siła w liście, że po Eusta­chym ślad zagi­nął.

Naj­star­szy z braci trzy­dzie­sto­pię­cio­letni Achil­les mieszka w Rzy­mie, lecz młod­szy od niego o trzy lata Eusta­chy, nie­zwłocz­nie, już na początku sierp­nia 1914 roku, wyru­szył na wojnę. Oczy­wi­ście nie wal­czył w woj­sku pol­skim, bo tako­wego nie było, ale został zmo­bi­li­zo­wany do jed­nego z pru­skich oddzia­łów i teraz z duszą na ramie­niu toczy boje z Rosja­nami, zapewne się zasta­na­wia­jąc, jak w ich sze­re­gach odróż­nić swo­ich, Pola­ków, od wro­gów. Współ­czuję mu ogrom­nie, a jesz­cze bar­dziej zamar­twia­ją­cej się szwa­gierce, która została w domu z gro­madką dzieci.

– Też się mar­twię, ale trzeba być dobrej myśli.

– Tak. – Wzdy­cham ciężko, w duchu dzię­ku­jąc Bogu, że to nie ja wycze­kuję listu z frontu od uko­cha­nego. – Nic innego nam nie pozo­stało.

Przez chwilę sie­dzimy w ciszy. Sły­chać tylko nie­zno­śnie gło­śne tyka­nie sto­ją­cego w kącie bec­kera – wyso­kiego zegara, któ­rego wiszące na cien­kich łań­cusz­kach obciąż­niki codzien­nie rano z namasz­cze­niem pod­ciąga ojciec. Poły­sku­jące waha­dło nato­miast nie­odmien­nie fascy­nuje Wik­to­rię, która z roz­dzia­wioną buzią wpa­truje się w ruchomą poły­skliwą tar­czę. Nie lubię tego mono­ton­nego tik-tak, tik-tak, które odbija się echem w gło­wie, uświa­da­mia­jąc, jak szybko ucie­kają kolejne minuty zamie­nia­jące się w dni i godziny. W dodatku zegar co godzinę wygrywa kuranty, budząc nie­któ­rych domow­ni­ków w nocy. Ja już się do niego przy­zwy­cza­iłam, ale Wik­to­rię pate­tyczna melo­dia potrafi wyrwać z naj­głęb­szego snu, mimo że jej łóżeczko stoi w pokoju odda­lo­nym od salonu. Gdy mała ma gor­sze dni i budzi się kil­ka­krot­nie w środku nocy, z pła­czem woła­jąc któ­reś z nas, bie­rzemy ją do naszej sypialni, by uni­kać noc­nych piel­grzy­mek. Nie poj­muję, dla­czego dzieci tak się wiercą pod­czas snu. Śpią w poprzek łóżka, zawsze roz­ko­pu­jąc pościel i w przy­padku naszej córki mam­ro­cząc nie­zro­zu­miale przez sen.

– Zawsze może być lepiej – wra­cam do roz­po­czę­tego wątku, chwy­tam Kostka za dłoń i mocno ści­skam – ale i tak jest dobrze. Mamy sie­bie.

– Mój ty kró­liczku. – Kon­stanty się pochyla i czule kła­dzie dłoń na nie­po­ko­jąco dużym cią­żo­wym brzu­chu.

Dziecko w moim łonie, jakby łak­nąc bli­sko­ści z ojcem, poru­sza się nie­spo­koj­nie i bole­śnie roz­py­cha.

– Czu­jesz?

– Nasz mały dzielny chłop­czyk. – Głos Kon­stan­tego drży ze wzru­sze­nia.

Zdaję sobie sprawę, jak bar­dzo mój mąż marzy o dzie­dzicu. O prze­dłu­że­niu rodu, nazwi­ska, zacho­wa­niu gene­alo­gicz­nej cią­gło­ści Zabie­rzyń­skich. Ale drażni mnie jego roz­ra­do­wa­nie, to nie­zno­śne prze­ko­na­nie, że tym razem się uda, i nie­uza­sad­niona pew­ność co do płci loka­tora mojego brzu­cha. Boję się roz­cza­ro­wa­nia, jakie go dopad­nie, gdy nie daj Boże, uro­dzę dziew­czynkę. Dla­tego za wszelką cenę usi­łuję ostu­dzić entu­zjazm.

– A co, jeśli pod naszym dachem kolejny raz pojawi się maleńka, roz­koszna dziew­czynka?

– Czuję, że to chło­pak! – Udaje, że się zacie­trze­wia, groź­nie marsz­cząc brwi.

– Nie mów tak, kocha­nie. Nie mamy pew­no­ści, że będziemy mieli syna. – Usi­łuję deli­kat­nie wyci­szyć jego zapał.

– A jakże mogłoby być ina­czej? Masz taki duży brzuch. – Spo­gląda na mnie łobu­zer­sko, jakby chciał się sprze­czać.

– To nie było miłe. Duży brzuch, dobre sobie! Kobie­cie przy nadziei nie powinno się wypo­mi­nać takich rze­czy. – Udaję, że się obra­żam, ale nie spo­sób nie przy­znać mu racji. Mam jesz­cze dobrych kilka tygo­dni do roz­wią­za­nia i oba­wiam się, że dziecko przez te dni nie będzie się ocią­gać w nabie­ra­niu wagi. To spra­wia, że na myśl o poro­dzie jestem bli­ska omdle­nia.

Pierw­szy poród był kosz­ma­rem. Nie wie­dzia­łam nic o rodze­niu dzieci. Mama od dawna nie żyła i zwy­czaj­nie nie mia­łam kogo zapy­tać, jak to jest. Prze­cież to nie­zwy­kle krę­pu­jący temat, na który nie spo­sób roz­ma­wiać przy stole, z ciot­kami czy dale­kimi krew­nymi, a Mag­da­lena, moja przy­ja­ciółka od serca, była w tej mate­rii rów­nie zie­lona jak ja. Jedyne, co wie­dzia­łam, to że trzeba nago­to­wać dużo wody i przy­nieść czy­ste szmatki, ale po co? Nie mia­łam poję­cia!

Gdy nie­śmiało, jakby mimo­cho­dem poru­sza­łam ten temat przy pra­cu­ją­cych na dwo­rze kobie­tach z czwo­ra­ków czy słu­żą­cych, zazwy­czaj sły­sza­łam tylko dra­ma­tyczne opo­wie­ści, jak to nie­mal przy­pła­ciły wła­snym życiem wyda­wa­nie na świat kolej­nych potom­ków. Jak mar­niały w połogu i jak wiel­kie jest to cier­pie­nie. Jakby za punkt honoru posta­wiły sobie licy­to­wa­nie się w tru­dach macie­rzyń­stwa.

To wszystko nie tylko napa­wało mnie nie­sma­kiem, ale też spra­wiło, że gdy nad­szedł wresz­cie dzień roz­wią­za­nia, byłam tak spa­ni­ko­wana i bez­radna, że nie wie­dzia­łam, co z sobą począć. Zde­cy­do­wa­łam się na poród w Pozna­niu, poko­nu­jąc wstyd i pro­te­sty teścio­wej. Zgo­dzi­łam się na obec­ność dok­tora i towa­rzy­szą­cej mu kobiety, na którą z kolei uparła się Sewe­ryna. Sku­pia­łam się na pole­ce­niach poważ­nego dok­tora, zupeł­nie nie słu­cha­jąc, co mówi do mnie oka­dza­jąca szał­wią pokój aku­szerka.

Wsze­bora, pomarsz­czona jak rodzy­nek, o sęka­tych sil­nych dło­niach i ze śmier­dzącą torbą wypchaną róż­nymi spe­cy­fi­kami, od lat odbiera porody w całej oko­licy i wyjazd do Pozna­nia nie był jej w smak. Nawet Niemki zwra­cają się do niej po radę. Ale ja uczci­wie muszę przy­znać, że już samo jej imię, Wsze­bora, spra­wia, że prze­bie­gają mnie ciarki i kur­czę się w sobie. Nie wiem, co skło­niło mało­rol­nych ubo­gich chło­pów do nada­nia córce tak dziw­nego imie­nia. Może wśród Marii, Agat i Kata­rzyn chcieli nim wycza­ro­wać dla dziecka prze­pustkę do innego, lep­szego świata?

Wresz­cie, po nie­koń­czą­cych się godzi­nach cier­pie­nia, zdzi­wie­nia i stra­chu, Wik­to­ria przy­szła na świat wie­czo­rem w pochmurny tłu­sty czwar­tek 2 marca 1916 roku, i sama wyglą­dała jak mały rumiany pączuś. Tego dnia przy­pa­dała osiem­dzie­siąta piąta rocz­nica zwy­cię­stwa powstań­ców listo­pa­do­wych pod Puła­wami i ojciec natych­miast dostrzegł w tym palec boży. Do dziś powta­rza, że to znak i jesz­cze wspo­mnimy jego słowa, że wnuczka będzie dora­stać w wol­nej, odro­dzo­nej Pol­sce.

Z jed­nej strony niczego nie pra­gniemy tak jak tego, by jego słowa oka­zały się pro­ro­cze. Z dru­giej jed­nak, po chwi­lach zry­wów i opty­mi­zmu, dopa­dają mnie marazm i nie­wiara. Nie­kiedy prze­staję wie­rzyć, że na mapie Europy na nowo pojawi się Biało-Czer­wona. Za to prze­ko­na­nie Kon­stan­tego, że wkrótce będziemy sobie panami, jest nie­złomne i wiem, choć nie­chęt­nie o tym wspo­mina, że co rusz anga­żuje się w różne akcje i snuje wyzwo­leń­cze plany. Całe to wojenne zamie­sza­nie też nie­sie pewną nadzieję. Liczymy, że nasi wro­go­wie, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie sta­nęli prze­ciwko sobie, osłabną na tyle, że naresz­cie nam się uda. Że inne narody na powrót zaczną nazy­wać nas Pola­kami, bo sami tylko tak o sobie myślimy.

Tym­cza­sem Klara wnosi pół­mi­sek z czte­rema jaj­kami sadzo­nymi, które są tak deli­katne, że po dotknię­ciu koń­cówką widelca żółtka cudow­nie roz­le­wają się po tale­rzu. Do tego podaje drobno pokro­jone ziem­niaki okra­szone sma­żoną na maśle cebulką i koper­kiem. Podej­rze­wam, że tym spryt­nym spo­so­bem, przy­go­to­wu­jąc banal­nie pro­ste danie, usi­łuje zama­sko­wać opóź­nie­nie w poda­wa­niu posiłku.

– Smacz­nego. – Uśmie­cha się pro­mien­nie i wpa­truje nachal­nie w oczy Kon­stan­tego, po czym sztywno się pro­stuje, jak żoł­nierz pod­czas musz­try cze­ka­jący na kolejny roz­kaz, z tą róż­nicą, że nasza poczciwa kucharka czeka na uzna­nie.

Klara zawsze się roz­po­ga­dza, gdy raczy nas przy­go­to­wa­nym przez sie­bie posił­kiem, jed­no­cze­śnie łak­nąc pochwał, któ­rych jej nie szczę­dzimy, bo mimo braku wykształ­ce­nia ma dosko­nałe wyczu­cie smaku i z niczego potrafi wycza­ro­wać prze­pyszny obiad.

– Dzię­ku­jemy, wszystko wygląda zna­ko­mi­cie i ape­tycz­nie. – Kon­stanty mruga okiem, a jej twarz jak zwy­kle oblewa rumie­niec. – Czę­stuj się, kocha­nie. – Pod­suwa mi ozdo­bioną wia­nusz­kiem biało-nie­bie­skich esów-flo­re­sów sala­terkę, która jest czę­ścią ser­wisu z mojej panień­skiej wyprawy.

Bar­dzo jestem z niego dumna i z pie­czo­ło­wi­to­ścią prze­cho­wuję go na widoku w dębo­wym kre­den­sie, by mógł stale cie­szyć oko. Nie dość, że pocho­dzi z manu­fak­tury por­ce­lany w Miśni, gdzie każdy tale­rzyk i fili­żanka są uni­ka­towe, bo ręcz­nie robione i malo­wane, to w dodatku jest nie­zwy­kle deli­katny i ele­gancki, ozdo­biony wzo­rem cebu­lo­wym nawią­zu­ją­cym do tra­dy­cji wschod­nio­azja­tyc­kiej. W rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele ma wspól­nego z cebu­lami. Pro­jekt malunku wyszedł spod ręki Johanna Davida Kretz­sch­mara i przed­sta­wia owoce gra­natu, które błęd­nie zostały uznane za cebule. Nie­odmien­nie bawił mnie, gdy sobie pomy­ślę, do jakich głu­pich, a jed­no­cze­śnie brze­mien­nych w skutki docho­dzi nie­kiedy pomy­łek. I jak nie spo­sób ich odkrę­cić. Ser­wis zastą­pił stare, wysłu­żone, byle jakie białe tale­rze, które pamię­tały jesz­cze bab­cię Janinę, a któ­rych bar­dzo nie lubiła matka.

Nie­spiesz­nie nakła­dam sobie trzy nie­zbyt duże ziem­niaki i się­gam po jajka.

– O czym to roz­ma­wia­li­śmy?

– O tym, jak bar­dzo pra­gniesz syna. – Dźgam jajko nożem i z zado­wo­le­niem przy­glą­dam się, jak żółtko roz­lewa się wśród ziem­nia­ków.

– Wła­śnie. Chyba sama przy­znasz, że dziecko jest duże, a na logikę chłopcy z reguły są więksi od dziew­czy­nek, więc to oczy­wi­ste, że nosisz pod ser­cem małego Hipo­lita Kon­stan­tego Zabie­rzyń­skiego herbu…

– Dla­czego aku­rat Hipo­lit? – Prze­ry­wam pospiesz­nie, ponow­nie uda­jąc wzbu­rze­nie. Ale tak naprawdę myślę zupeł­nie ina­czej. Nawet jeśli nie uro­dzi nam się syn, niech Kostek ma przy­naj­mniej przy­jem­ność w fan­ta­zjo­wa­niu na ten temat. I choć nie mam zamiaru mu psuć zabawy, to lubię się z nim dro­czyć i nie mogę odmó­wić sobie tej przy­jem­no­ści.

– Po moim ojcu, to chyba oczy­wi­ste! – Pospiesz­nie prze­łyka kęs, a jego grdyka unosi się, by po chwili opaść, i mój mąż poważ­nieje. Wkłada do ust kolejną por­cję ziem­nia­ków i przy­my­ka­jąc oczy, naj­wy­raź­niej roz­ko­szuje się ich sma­kiem, przy oka­zji naj­pew­niej zata­pia­jąc się w marze­niach o małym Zabie­rzyń­skim, któ­rego nauczy strze­lać, łowić ryby i jeź­dzić konno.

– A może lepiej po moim…

– Daj spo­kój, prze­cież imię Hipo­lit jest ład­niej­sze niż Wacław.

– A mnie się wydaje, że powin­ni­śmy się wstrzy­mać z pla­nami i zoba­czyć, co przy­nie­sie los. – Wzdy­cham teatral­nie. – Może trzeba będzie zde­cy­do­wać się na Roza­lię albo Różę? – pro­wo­kuję, bo Roza­lia i Róża były peł­nymi pre­ten­sji, znie­na­wi­dzo­nymi przez Kostka w dzie­ciń­stwie słu­żą­cymi, z któ­rych jedna wdała się w romans z panem domu, czyli „nie­ska­zi­tel­nym” Hipo­li­tem.

Zresztą sądząc po błę­kit­nych, głę­boko osa­dzo­nych oczach, ciem­nych lokach i dołeczku w bro­dzie u wielu oko­licz­nych dzie­cia­ków, nie była ona ani pierw­szą, ani ostat­nią, którą udało mu się zba­ła­mu­cić.

– Nawet nie wypo­wia­daj przy mnie tych imion! – Śmieje się, nic sobie nie robiąc z moich docin­ków.

– Ale jeśli będzie dziew­czynka, poko­chasz ją tak… – Posta­na­wiam po raz kolejny się upew­nić, że płeć dziecka nie będzie przy­czyną rodzin­nych nie­sna­sek.

– Co za nie­mą­dre pyta­nie! Oczy­wi­ście! Będę kochał nasze dziecko jak sza­lony i nie ma zna­cze­nia, czy będzie to syn, czy druga córka. Ufam, że się tym nie kło­po­czesz. Wiesz, że ja tylko tak sobie roz­pra­wiam. Ale coś mi się zdaje, że nasza Klara ma rację, i czy ty się aby, moja droga, nie prze­mę­czasz? – nagle zmie­nia temat, a jego głos tężeje.

Boże, jak ja nie lubię, kiedy mówi do mnie tak pro­tek­cjo­nal­nie. Ale prze­ły­kam tę gorzką gulę, uzna­jąc, że waż­niej­sze w tej sytu­acji jest odpar­cie zarzu­tów, bo a nuż mój nado­pie­kuń­czy mąż będzie skłonny poło­żyć mnie do łóżka i tym samym pozbawi jakiej­kol­wiek roz­rywki.

– A co mam robić?

– Nie wiem. Zaj­mo­wać się Wik­to­rią?

– No to aku­rat by mnie zmę­czyło. – Uśmie­cham się pro­mien­nie, sły­sząc tę nie­do­rzeczną pro­po­zy­cję. – Jakoś nie wyobra­żam sobie cho­dze­nia za nią zgięta wpół i czu­wa­nia, żeby nie zro­biła sobie krzywdy.

– Rze­czy­wi­ście, to dość nie­for­tunny pomysł, ale z pew­no­ścią znaj­dzie się… – Zamy­śla się na chwilę. – A czy­ta­nie?

– Czy­tam, kochany, całymi dniami. Czy­tam! Ale, ile można?

Zdję­cie z Albumu jubi­le­uszo­wego Hen­ryka Sien­kie­wi­cza, War­szawa 1897

– A co, jeśli to nie tajem­nica?

– Jak się zapewne domy­ślasz, głów­nie Sien­kie­wi­cza. Orzesz­kowa mnie znu­dziła, Prus jakoś do mnie mniej prze­ma­wia, a Przy­by­szew­skiego, z tym całym mani­fe­stem nowej sztuki, nie tra­wię. Zresztą cią­gle powta­rzam, że powi­nie­neś do niego ponow­nie zaj­rzeć. Gwa­ran­tuję, że byś odpo­czął przy Try­lo­gii.

– Jakoś teraz nie cią­gnie mnie do lek­tury, mam tyle spraw na gło­wie. A jak rano przej­rzę gazety, jestem zbyt zestre­so­wany.

– Wiem, kocha­nie, wiem, ale przy nim byś się roze­rwał. Te jego zapi­ski z podróży… – Roz­ma­rzam się. – Wartki wątek, cięty język, dow­cip…

Kostek się pro­stuje i przy­biera surową minę.

– Czy ty przy­pad­kiem się nie zadu­rzy­łaś w tym całym Sien­kie­wi­czu? – mówi żar­to­bli­wie.

– Nawet jeśli, to nie musisz się mar­twić, bo o ile się orien­tuję, to nie­stety zeszło mu się z tego świata dwa lata temu. Pięt­na­stego listo­pada, jeśli chcesz wie­dzieć dokład­nie.

Oczy­wi­ście nie tylko ja i mój mąż, ale cały naród szlo­chał po śmierci naszej naro­do­wej lite­rac­kiej sławy. Nikt tak pięk­nie nie pisał o tym, co ważne, ale też o zwy­kłej codzien­no­ści czy daw­nych wie­kach, nie wle­wał w serca Pola­ków dumy, otu­chy i nadziei, co w tych cza­sach wszyst­kim tak bar­dzo było i jest potrzebne.

Żywi­li­śmy się wspo­mnie­niem wiel­kiej, dum­nej ojczy­zny i wizjami sil­nych ramion, które uno­szą się w jej obro­nie. A choć byli i tacy, któ­rzy zarzu­cali mu mija­nie się z fak­tami i histo­ryczną mito­ma­nię, to nic tak nie pod­no­siło na duchu jak czy­ta­nie kolej­nych odcin­ków Quo vadis, Pana Woło­dy­jow­skiego czy Rodziny Poła­niec­kich w pra­sie, a potem usta­wia­nie kolej­nych ksią­żek na pół­kach.

Zresztą nie tylko my, rodacy, doce­ni­li­śmy kunszt pióra Litwosa, któ­rego powie­ści tłu­ma­czone są na dzie­siątki języ­ków, ale rów­nież Aka­de­mia Szwedzka, gdy na posie­dze­niu 9 listo­pada 1905 roku przy­znała mu Nagrodę Nobla. Huczało o tym w towa­rzy­stwie i w gaze­tach, a ojciec się­gnął po naj­star­szy likwor ukryty w kącie spi­żarni i wzniósł nim toast za tak wielki suk­ces. Oczy­wi­ście uzna­li­śmy go za suk­ces ogól­no­pol­ski, który sprawi, że świat o nas nie zapo­mni. Tym samym Sien­kie­wicz stał się szó­stym lau­re­atem Nagrody Nobla i pierw­szym Pola­kiem, który dostą­pił tego zaszczytu, a przy oka­zji został moją naj­więk­szą książ­kową miło­ścią.

„Kurier War­szaw­ski” z 17 listo­pada 1916 roku, s. 1

Już wcze­śniej wdzięczny naród w 1900 roku z oka­zji jubi­le­uszu dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cia pracy twór­czej poda­ro­wał pisa­rzowi mają­tek w Oblę­gorku, jak się póź­niej oka­zało, obcią­żony dłu­giem hipo­tecz­nym, gdzie obie­cał zabrać mnie Kon­stanty, gdy wresz­cie wojna się skoń­czy. Tak bar­dzo jestem pod­eks­cy­to­wana tym, że zoba­czę miej­sca i te wszyst­kie dro­bia­zgi, któ­rych doty­kał sławny pisarz i na które patrzył. Mam tylko nadzieję, że dwo­rek nie ucierpi pod­czas dzia­łań wojen­nych i pamiątki po wiel­kim pisa­rzu nie prze­padną na dobre.

Od uko­cha­nego męża, który dosko­nale zdaje sobie sprawę z mojej lite­rac­kiej fascy­na­cji, dosta­łam trzy lata temu na uro­dziny wielki Album jubi­le­uszowy Hen­ryka Sien­kie­wi­cza, Głow­niej­sze sceny i posta­cie z powie­ści i nowel Sien­kie­wi­cza w dwu­dzie­stu illu­stra­cy­ach ze wstę­pem kry­tycz­nym Sta­ni­sława hra­biego Tar­now­skiego. Książka jest prze­śliczna z nie­sa­mo­wi­tymi, ete­rycz­nymi por­tre­tami boha­te­rów powie­ści i sto­sow­nymi opra­co­wa­niami, nie mogłam się od niej ode­rwać przez dłu­gie tygo­dnie, a teraz zaj­muje pocze­sne miej­sce w mojej biblio­teczce.

W Sien­kie­wi­czu zaczy­tują się: ja, moja cio­teczna sio­stra, przy­ja­ciółka, a nawet Klara, która do tej pory gar­dziła sło­wem pisa­nym. Niby potrze­buje sta­rych gazet na pod­pałkę w piecu, ale przy­uwa­ży­łam, że nim pochłoną je pło­mie­nie, nasza kucharka, z wypie­kami wodząc pal­cem po tek­ście, z mozo­łem składa litery i… czyta.

– No, bar­dzo ci dzię­kuję, ina­czej nie mia­ła­byś nic prze­ciwko temu, żeby mnie porzu­cić?

– Kocha­nie – dźwi­gam się z tru­dem i pochy­lam, by poca­ło­wać go w usta – wiesz, że kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie.

– Mam nadzieję. – Oddaje słodki poca­łu­nek, głasz­cząc mnie po ple­cach. Przy­jemne cie­pło roz­cho­dzi się po moim ciele i czuję się roz­kosz­nie. – Też cię kocham, głup­ta­sie. Naj­bar­dziej i na zawsze! Ale usiądź jesz­cze na chwilę.

– Coś się stało?

Oblę­go­rek

– W zasa­dzie nie. Tylko się nie dener­wuj. – Ucieka wzro­kiem, a mnie dopada naj­gor­szy z lęków.

– Już zaczy­nam się dener­wo­wać. – Opa­dam ciężko na krze­sło i sze­roko otwar­tymi oczami wpa­truję się w napię­ciu w Kon­stan­tego. Robi mi się gorąco i zaczy­nam się pocić. W ustach zasy­cha, a serce zaczyna galo­po­wać.

– À propos podróży. – Chwyta mnie za dło­nie, zupeł­nie jakby miało mnie to uspo­koić. – Nie mówi­łem ci wcze­śniej, bo nie chcia­łem cię mar­twić i przed­się­wzię­cie nie było pewne, ale na kilka dni chciał­bym ponow­nie wyje­chać do Pozna­nia.

– Do Pozna­nia? – Aż pod­ska­kuję. – Ale po co? Odwie­dzić ojca?

Tata od mie­siąca prze­bywa w Pozna­niu u ciotki Leoka­dii Kacz­kie­wi­czo­wej, nie­zwy­kle pomarsz­czo­nej, nie­do­sły­szą­cej i moim zda­niem nud­nej dale­kiej krew­nej ze strony matki, która nie wyszła za mąż i, podob­nie jak mój owdo­wiały przed laty ojciec, poszu­kuje towa­rzy­stwa do gry w wista i snu­cia wspo­mnień.

– To też, ma się rozu­mieć, ale nie­ba­wem wyda­rzy się…

– Bła­gam, tylko nie mów, że znowu się w coś zaan­ga­żo­wa­łeś. – Czuję, jak krew spływa mi do pięt.

– Kocha­nie, ktoś musi. – Jego głos staje się szorstki i wiem, że decy­zja już zapa­dła i nie ma nawet o czym dys­ku­to­wać. – Tylko w masie jest siła. To dosko­nały moment, żeby zawal­czyć o sprawę. Jest szansa, że tym razem nam się uda.

– Ja to wszystko wiem, tylko panicz­nie się boję, że coś ci się sta­nie. Nie chcę, żebyś ryzy­ko­wał. – Łzy cisną mi się do oczu.

– Nawet w domu może się czło­wie­kowi przy­da­rzyć coś złego.

– Prze­stań, to nie to samo. I wiesz o tym dosko­nale.

– Wiem, ale tak trzeba.

Plan Pozna­nia i twier­dzy Poznań z 1841 roku, uzu­peł­niony w roku 1871 (kolo­rowa kopia ze zbio­rów Muzeum Naro­do­wego w Pozna­niu)

Atmos­fera przy stole gwał­tow­nie się zmie­nia. Jajka i ziem­niaki prze­stają mi sma­ko­wać. Mam wra­że­nie, jak­bym przed chwilą prze­żu­wała tek­turę. Świat nie jest już tak pogodny i nagle we znaki daje mi się zmę­cze­nie, choć do tej pory nie chcia­łam sama przed sobą tego przy­znać. Czuję się jak cięż­kie, nie­po­radne stwo­rze­nie, które nie ma siły wyko­nać choćby kroku. W dodatku dopiero teraz odkry­wam, że spu­chły mi nogi.

Jestem zała­mana.

– Kocha­nie. – Zanie­po­ko­jony mał­żo­nek kła­dzie mi dłoń na ramie­niu i lekko je ści­ska. – Dobrze się czu­jesz?

Nie jestem w sta­nie wykrztu­sić słowa. Zamiast tego moim cia­łem wstrzą­sają dresz­cze i zaczy­nam szlo­chać.

– Kocha­nie?!

Kon­stanty jak zwy­kle wobec mojej roz­pa­czy staje się bez­radny. Usi­łuje mnie przy­tu­lić, dodać otu­chy, ale ja jestem nie­czuła na te wszyst­kie drobne gesty. Wobec stra­chu, który się we mnie roz­go­ścił, nic do mnie nie prze­ma­wia. Zresztą mąż nie może, bo nikt nie może, zagwa­ran­to­wać, że i tym razem nic mu nie będzie, że wróci do domu cały i zdrowy. Bez względu na to, co ma się tam stać.

– Powie­dzia­łeś, że coś ma się wyda­rzyć. Możesz powie­dzieć, co? Przy­go­to­wu­je­cie kolejny zamach? Zbliża się…

– Sam dokład­nie nie wiem. – Milk­nie, jakby nad czymś się zasta­na­wiał. – Mówi się, że w Pozna­niu ma wybuch­nąć powsta­nie.

– Ale ja jestem w ciąży, a Wik­to­ria jest taka malutka! – Panika zaci­ska mi gar­dło. – Nie mogę zostać z tym wszyst­kim sama, nie mogę! Nie chcę!

– I nie zosta­niesz. Wrócę, naj­szyb­ciej jak się da.

– Ale co to zna­czy? Kiedy?

– Tego nie wiem, ale na pewno nie­ba­wem.

– Tak się tylko mówi.

Kon­stanty, gdy tylko usły­szał, że w naszej oko­licy two­rzy się oddział sokol­stwa, który teo­re­tycz­nie miał sku­piać miło­śni­ków broni pal­nej, a w rze­czy­wi­sto­ści był orga­ni­za­cją para­mi­li­tarną, natych­miast się do niego zapi­sał, mydląc mi oczy, że ćwi­czy przed polo­wa­niami. Nie pomo­gły per­swa­zje, że ma kiep­ski wzrok i na nie­wiele się przyda.

Sztan­dar

Naiw­nie liczy­łam na to, że mój drogi mąż na tym zakoń­czy swoją mili­tarną przy­godę z wyzwa­la­niem ojczy­zny. Wiem, że to bar­dzo ego­istyczne, ale mia­łam nadzieję, że zwy­czaj­nie zro­bią to za niego inni, a on zosta­nie odde­le­go­wany za biurko i do macha­nia pió­rem. Nie mam poję­cia, czym niby miałby się zaj­mo­wać, bo prze­cież nie jest żad­nym gene­ra­łem, który z bez­piecz­nego miej­sca wydaje pole­ce­nia i roz­kazy.

Gdy dowie­dzia­łam się nieco wię­cej, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, i że pano­wie przy­go­to­wują się na coś wiel­kiego, co, jak wszy­scy mie­li­śmy nadzieję, nie­ba­wem nadej­dzie, dosta­łam histe­rii i pew­nie to spo­wo­do­wało, że mój uko­chany chce mnie chro­nić i mówi mi tak nie­wiele. Lecz nie­pew­ność i nie­wie­dza oka­zują się zde­cy­do­wa­nie gor­sze od świa­do­mo­ści, w co się zaan­ga­żo­wał. Jak zwy­kle zło­śliwa wyobraź­nia pod­suwa najgor­sze wizje i spra­wia, że myślę o samych okrop­nych rze­czach. Każde wyj­ście Kostka z domu odbiera mi spo­kój i pobu­dza ima­gi­na­cję, a każdy jego powrót witam z odde­chem wiel­kiej ulgi, chy­bo­cząc się na huś­tawce skraj­nych emo­cji.

Roz­dział 2

2

Bóg wysłu­chał bła­gań swo­jej trzódki i teraz prze­ta­cza się nad nami wojna, o którą tak się modli­li­śmy, powta­rza­jąc słowa Mic­kie­wi­cza:

„Wszy­scy święci opie­ku­no­wie Rze­czy­po­spo­li­tej naszéj.

Módl­cie się za nami.

Od nie­woli Moskiewskiéj, Austryackiéj, i Pruskiéj.

Wybaw nas, Panie. […]

O wojnę powszechną za Wol­ność Ludów!

Pro­simy cię, Panie. […]

O nie­pod­le­głość całość i wol­ność Ojczy­zny naszéj.

Pro­simy cię, Panie”2.

Wie­rząc, że tylko spór mię­dzy zabor­cami może przy­nieść wol­ność, ufa­jąc, że tam, gdzie trzech się będzie biło, my sko­rzy­stamy, bła­ga­li­śmy o to, co teraz wydaje się nie do udźwi­gnię­cia. Wojna trwa w nie­skoń­czo­ność i przy­gniata nas swoim cię­ża­rem. Co rusz krążą plotki o oddzia­łach wojsk, które gra­sują po oko­licy, o spa­lo­nych domo­stwach, któ­rych wła­ści­ciele mieli jakoby zbyt­nio sprzy­jać spra­wie pol­skiej, i coraz więk­sze obawy zasnu­wają myśli o przy­szło­ści. W dodatku w sąsiedz­twie poja­wiają się obcy lub pra­wie obcy ludzie. Część z nich to dalecy krewni, któ­rzy szu­kają schro­nie­nia, pozo­stali to bie­dacy, któ­rzy stra­cili dach nad głową i dochód, choć w więk­szo­ści przy­pad­ków były to raczej marne gro­sze zara­biane na służ­bie czy w fabryce.

Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo sze­rzą się kra­dzieże. Naj­wy­raź­niej zde­spe­ro­wani ludzie nie cofną się przed niczym i w grun­cie rze­czy trudno im się dzi­wić. Kon­stanty kazał stale zamy­kać obie, dotych­czas ryglo­wane tylko na wie­czór bramy, które wiodą na pola. Kie­dyś Wiśniew­ski spusz­czał psy na noc, ale teraz przez cały dzień bie­gają po obej­ściu i pil­nują dobytku. Skur­czy­byki są nie­sa­mo­wi­cie czujne. Ogary, zazwy­czaj wyko­rzy­sty­wane do polo­wań, spraw­dzają się zna­ko­mi­cie. Szcze­kają na każ­dego włó­częgę, węszą w każ­dym kącie i ostrze­gają przed nie­spo­dzie­wa­nym gościem, co wię­cej, wszyst­kich wpusz­czają na pose­sję, mer­da­jąc ogo­nami, ale już nikogo, obszcze­ku­jąc i uja­da­jąc, nie wypusz­czają. Towa­rzy­szy im, pod­ska­ku­jąc na krót­kich krzy­wych łapach, brą­zowy jam­nik Drops, ulu­bie­niec Kon­stan­tego, który wydaje się naj­bar­dziej zaja­dły i naj­gło­śniej­szy z całej tej psiej watahy.

Tak jest i tym razem.

Stoję w sypialni, przy­glą­da­jąc się śpią­cej roz­kosz­nie w swoim łóżeczku Wikusi, gdy szcze­ka­nie przy­biera na sile i prze­ta­cza się burzo­wym grzmo­tem przez dzie­dzi­niec.

– Kogo znowu nie­sie? – Bur­cząca Klara wyra­sta za moimi ple­cami z nie­wielką tacą, na któ­rej stoją brzu­chaty imbry­czek z czarną, mocną her­batą i moja ulu­biona fili­żanka ozdo­biona pur­pu­rową różą.

– Niech Klara lepiej wyj­rzy przez okno. – Z tru­dem dźwi­gam się z podu­szek. Mam wra­że­nie, że brzuch z dnia na dzień potęż­nieje, prze­su­wa­jąc, nie wie­dzieć gdzie, śro­dek cięż­ko­ści mojego umę­czo­nego ciała, przez co coraz gorzej nad nim panuję. Nie widzę przez niego nawet wła­snych stóp. Coraz bar­dziej jestem zdana na łaskę gder­li­wej, choć dobro­tli­wej Klary i wiecz­nie zagu­bio­nej i nud­nej słu­żą­cej Ady. – Te psy dopro­wa­dzają mnie do szału. Szcze­kają cały boży dzień, a wie­czo­rami wyją jak opę­tane.

– Ja tam od razu mówi­łam, że trzy­ma­nie takiej wacha­chy, to głu­pota, ale czy to można prze­mó­wić panu Kon­stan­temu? A ile to żreć chce! Nic, tylko gotuję dla tych bydla­ków gary kaszy, a i tak…

– Watahy – popra­wiam ją odru­chowo. – Niech Klara spoj­rzy, czy ktoś przy­je­chał, czy tylko znowu kota gonią. – Nie­cier­pli­wię się. Nie jestem ani ubrana, ani ucze­sana i wizyta byłaby mi bar­dzo nie na rękę. Poza tym przez ciążę stale chce mi się spać i jestem, jakby to powie­dzieć, otu­ma­niona.

Nie poj­muję, dla­czego ten szcze­gólny czas w życiu kobiety nazywa się bło­go­sła­wio­nym. Nud­no­ści, zmę­cze­nie i wymioty w pierw­szych tygo­dniach nie są żad­nym bło­go­sła­wień­stwem ani czymś, do czego wra­ca­łoby się z sen­ty­men­tem. A potem dopu­stem stają się puch­nące nogi, sen­ność i płacz­li­wość, o częst­szym wsta­wa­niu w nocy na noc­nik nie wspo­mi­na­jąc.

Jestem wykoń­czona i posta­na­wiam, że nie dam się za żadne skarby świata namó­wić na trze­cie dziecko. Dwoje zde­cy­do­wa­nie wystar­czy, a skoro tym razem na świat pcha się chłop­czyk, taką przy­naj­mniej mamy nadzieję z Kon­stan­tym, to tym bar­dziej na tym poprze­sta­niemy.

Już przy samej Wik­to­rii jest sporo roboty, a co dopiero uga­nia­nie się za trójką malusz­ków. Córeczka, odkąd zaczęła cho­dzić, prze­miesz­cza się swo­bod­nie mię­dzy poko­jami, co rusz zaha­cza­jąc o wysta­jącą kra­wędź jakie­goś mebla, co obwiesz­cza światu roz­pacz­li­wym pła­czem. Mam też wra­że­nie, że moja pocie­cha ma cztery ruchliwe rączki, które chwy­tają wszystko w swoim zasięgu. Nie dalej jak wczo­raj nie­mal udało się jej ścią­gnąć na sie­bie obrus z dzban­kiem z gorącą her­batą. Stale trzeba jej pil­no­wać i nie można spusz­czać z oczu. Już teraz dostrze­gam obłęd we wzroku Ady, która nie odstę­puje małej na krok, a co to będzie, gdy pojawi się mały dzie­dzic? Wolę o tym nie myśleć.

Wkła­dam ramię w jedwabny rękaw podomki, którą przy­wio­złam sobie z podróży z rodzi­cami do War­szawy, i wal­czę z oporną tka­niną, która plą­cze się i nie daje nawlec na moje wiel­kie niczym u hipo­po­ta­micy ciało.

– I co? – dopy­tuję nie­cier­pli­wie.

Wsu­wam stopy w buty z mięk­kiej jele­niej skóry, które Kon­stanty kazał mi obsta­lo­wać u naszego szewca w Pozna­niu, i gdy wresz­cie robię krok w stronę okna, odzywa się, nie wie­dzieć czemu, roz­pro­mie­niona Klara.

– Toż to star­sza pani z panienką Elż­bietą! – woła rado­śnie, jakby zoba­czyła wła­sną matkę, a mnie robi się słabo.

Teściowa, Sewe­ryna z Trau­bu­rzyń­skich Zabie­rzyń­ska, co pod­kre­śla na każ­dym kroku, jakby Trau­bu­rzyń­scy byli jakąś wielką ary­sto­kra­cją, jest naj­bar­dziej marudną i wyma­ga­jącą osobą, jaką w życiu pozna­łam.

W dodatku wydaje się żyć prze­szło­ścią, a nie dniem dzi­siej­szym, wiecz­nie roz­pa­mię­tu­jąc, jak to kie­dyś było dobrze, a jak teraz jest źle. Gdy zosta­jemy same, kry­ty­kuje mnie za wszystko i przy naj­mniej­szej spo­sob­no­ści, w obec­no­ści syna zaś prawi mi kom­ple­menty i szcze­bio­cze, jak­by­śmy były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Gdy usi­łuję mężowi wyja­śnić, jak rze­czy­wi­ście wygląda nasza rela­cja i że mam tej kobiety ser­decz­nie dosyć, jest głu­chy na moje argu­menty, powta­rza­jąc zawsze to samo:

– Kocha­nie, prze­cież widzę, jak dobrze wam się z mamu­sią roz­ma­wia. Myślę, że tro­chę prze­sa­dzasz.

I klops. Bo nie potra­fię mu wytłu­ma­czyć, że Sewe­ryna pro­wa­dzi podwójną grę. Z jed­nej strony milutka i pełna empa­tii, z dru­giej wszyst­ko­wie­dząca, pełna pre­ten­sji i dąsów star­sza pani. A teraz, jeśli mnie wzrok nie myli, za nimi z auto­mo­bilu ocię­żale wysiada mój teść, Hipo­lit Zabie­rzyń­ski, dzie­dzic nie­ma­łej for­tuny, maniak moto­ry­za­cji i domo­ro­sły pasjo­nat histo­rii i arche­olo­gii, który z upodo­ba­niem każe roz­ko­py­wać kolejne pię­dzi swo­jej ziemi.

W minio­nym wieku ludzi opę­tała moda na kolek­cjo­no­wa­nie arte­fak­tów prze­szło­ści, poszu­ki­wa­nie śla­dów pra­przod­ków, o kościach i szkie­le­tach dziw­nych stwo­rzeń nie wspo­mi­na­jąc. Zazwy­czaj są to przy­pad­kowe odkry­cia doko­ny­wane pod­czas prac rol­nych czy kopa­nia fun­da­men­tów, ale nie umniej­sza to zapału podą­ża­ją­cych za nowo­ściami ary­sto­kra­tów i zie­mian, z Hipo­li­tem na czele.

Co wię­cej, kolek­cjo­ne­rzy pro­wa­dzą oży­wione dys­ku­sje na temat swo­ich zbio­rów, nie­rzadko wymie­nia­jąc się oka­zami i dzie­ląc doświad­cze­niami. Kore­spon­dują, uma­wiają się na wspólne poszu­ki­wa­nia i orga­ni­zują wystawy, które przy­cią­gają tłumy cie­kaw­skich. I ta wła­śnie moda zawład­nęła moim teściem. Jego kolek­cja naczyń cera­micz­nych, a w zasa­dzie sko­rup, ozdób z brązu i żelaza, broni i kości roz­ra­sta się z roku na rok, wyma­ga­jąc doro­bie­nia spe­cjal­nych rega­łów i dobu­do­wa­nia pomiesz­cze­nia, w któ­rym dumny pan domu może poka­zy­wać gościom swoje zna­le­zi­ska.

I choć to z pozoru nie­winne zaję­cie, to teścia nic nie powstrzyma przed roz­ko­pa­niem mojej rabaty z różami czy zagonu z ogór­kami, gdy wydaje mu się, że w jakimś kamie­niu dostrzega coś inte­re­su­ją­cego. Teściowa dostaje spa­zmów na widok kolej­nych kości, które znaj­dują pocze­sne miej­sce pod jej dachem i są, niczym reli­kwie, trak­to­wane z naboż­no­ścią równą jej zbio­rom car­skich fili­ża­nek przy­wie­zio­nych z Peters­burga.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

D. Łuka­sie­wicz, Sar­ma­tyzm i Prusy na prze­ło­mie XVIII i XIX wieku, War­szawa 2015, s. 141. [wróć]

Adam Mic­kie­wicz, Księgi narodu pol­skiego i piel­grzym­stwa pol­skiego, Lita­nia Piel­grzym­ska, Paryż 1832. [wróć]