Ostatnia więźniarka Auschwitz - Nina Majewska-Brown - ebook + audiobook

Ostatnia więźniarka Auschwitz ebook i audiobook

Nina Majewska-Brown

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ponad 75 lat po wyzwoleniu obozu w Auschwitz okazuje się, że za jego drutami, w jednym z esesmańskich bloków, mieszka kobieta, która do dziś jest „więźniarką” tego miejsca i jego historii.

To niezwykła opowieść o rodzinnych dramatach i przewrotności losu, który połączył miłością więźniarkę obozów na Majdanku, w Ravensbrück i Buchenwaldzie z więźniem Auschwitz, zsyłając ich po wojnie do Birkenau.

Tych dwoje naznaczonych śmiercią ludzi współtworzyło Muzeum Auschwitz-Birkenau, tu urodziły się ich dzieci, tutaj przemieszkali i przepracowali całe życie i tu do dziś mieszka ich córka. Anna stała się ostatnią „więźniarką” Auschwitz. W wieku czterech lat, towarzysząc mamie, oprowadzała pierwszych zwiedzających. Zaraz po szkole podjęła pracę w muzealnym archiwum i pracuje w nim do dziś. Zna historię Auschwitz najlepiej i wie o nim niemal wszystko, uwięziona w szponach historii obozu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 7 min

Lektor: Małgorzata Lipińska

Oceny
4,6 (493 oceny)
342
112
28
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agiwra

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa lektura.Pokazuje jak brak tolerancji i rządza władzy sieje zniszczenia wokół nas.Bądźmy czujni i akceptujemy inne poglądy czy obyczaje.To że jesteśmy różni jest wspaniałe i tylko nas wzbogaca.
21
poljag

Nie oderwiesz się od lektury

Warto. Aby móc docenić
10
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Książka może mniej dosadna niż profesjonalne publikacje dot. nazistowskich obozów, ale też poruszająca. Stawia na emocje, nie na epatowanie okrucieństwem dlatego właściwa także dla wrażliwszego czytelnika.
10
BEANOW

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
tomaszp84

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca historia dziewczyny która TYLKO przyjechała na wakacje do rodziny do Polski. Polecam
10

Popularność




Słowo wstępne

Czy żeby się prze­ko­nać, trzeba zoba­czyć? Zoba­czyć ślady i dowody – jak zwy­kło się mówić – na wła­sne oczy? Czy też wystar­czy wie­dzieć, ufa­jąc rela­cjom tych, co prze­żyli, tych, któ­rzy byli świad­kami i uczest­ni­kami? W cza­sach lice­al­nej mło­do­ści byłem – dziś już wiem, że naiw­nie – prze­ko­nany, że prawda o Auschwitz, potwier­dzona nie­zli­czo­nymi świa­dec­twami, rela­cjami, utwo­rami lite­rac­kimi (Nał­kow­ska, Borow­ski), jest odkryta raz na zawsze. Nie chcia­łem z bli­ska „na wła­sne oczy” oglą­dać tych tysięcy oku­la­rów, pro­tez i innych przed­mio­tów nale­żą­cych do ofiar fabryki śmierci. Bro­ni­łem się przed poje­cha­niem do Oświę­ci­mia. Wystar­czył mi widok wyta­tu­owa­nego numeru – cza­sem skry­wany – na przed­ra­mie­niu zna­jo­mych rodzi­ców, by wyobra­zić sobie tam­ten czas. Nie jeste­śmy jed­nak w sta­nie prze­wi­dzieć wszyst­kiego, obro­nić się przed nie­chcia­nym. Gdy w cza­sach stu­denc­kich zaczą­łem pra­co­wać jako tłu­macz języka fran­cu­skiego w ciągu jed­nego tylko roku wra­ca­łem do daw­nego obozu czte­ro­krot­nie. Jeśli dobrze pamię­tam, było to wio­sną 1975 roku. Towa­rzy­szy­łem gru­pie dzien­ni­ka­rzy fran­cu­skich odwie­dza­ją­cych Pol­skę przed wizytą pre­zy­denta Valéry'ego Giscarda d’Esta­ing zapla­no­waną na czer­wiec. Po daw­nym obo­zie opro­wa­dzała nas prze­wod­niczka, pani w śred­nim wieku, wła­da­jąca dosko­nale języ­kiem fran­cu­skim. Ten nie­na­ganny fran­cu­ski, nie wyuczony na kur­sach, ale – jak sądzi­łem – wynie­siony z domu lub ze szkoły, zwró­cił nie tylko moją uwagę. W trak­cie kur­tu­azyj­nej roz­mowy po skoń­czo­nym zwie­dza­niu dowie­dzia­łem się, że nasza prze­wod­niczka jest byłą więź­niarką obo­zów. Na moje widoczne zasko­cze­nie połą­czone z nieskry­wanym podzi­wem dla deter­mi­na­cji, hero­izmu decy­zji powrotu do tego strasz­nego miej­sca nie­spełna dwa lata po jego wyzwo­le­niu pani odpo­wie­działa sta­now­czo: „Jestem to winna tym, któ­rzy tu zostali. Mam dać świa­dec­two”.

Ta chwila, ta krótka roz­mowa praw­dzi­wie mną wstrzą­snęła. Od tam­tego spo­tka­nia minęło 45 lat, a dawny obóz Auschwitz koja­rzy mi się z tą fran­cu­sko­ję­zyczną Prze­wod­niczką, która poświę­ciła swe życie pamięci o Tych, któ­rzy tam zostali.

Sier­pień roku 2020. Gdy­nia. Kolejny już Nad­mor­ski Ple­ner Czy­tel­ni­czy.

Pro­wa­dzę roz­mowę z panią Niną Majew­ską-Brown o jej książ­kach „obo­zo­wych” poświę­co­nych ludziom z Auschwitz. Dzielę się wspo­mnie­niem o Prze­wod­niczce po daw­nym obo­zie, któ­rej – choć wywarła na mnie tak wiel­kie wra­że­nie – nazwi­ska ni­gdy nie pozna­łem.

Dowia­duję się, że powieść oparta na Jej histo­rii jest wła­śnie na ukoń­cze­niu.

Jestem prze­ko­nany, że wzru­sze­nie, które mnie ogar­nęło pod­czas lek­tury, będzie także Pań­stwa udzia­łem.

Jerzy Kisie­lew­ski

W pokoju panuje pół­mrok przy­jem­nie roz­pro­szony żół­tym świa­tłem nie­wiel­kiego trój­ra­mien­nego żyran­dola wiszą­cego na dłu­gim czar­nym łań­cuszku tuż nad sto­łem.

Na sta­ran­nie wykroch­ma­lo­nym obru­sie w biało-czer­woną kratę leżą kolo­rowe, dobrze naostrzone kredki i kilka bia­łych kar­tek. Na brzegu krze­sła sie­dzi dzie­wię­cio­let­nia Ania.

Białe kola­nówki się zsu­nęły i uło­żyły nad kost­kami w nie­równe obwa­rzanki, obna­ża­jąc na jed­nej z łydek siniaka, któ­rego nabiła sobie dwa dni wcze­śniej, zeska­ku­jąc z huś­tawki. Mała, sku­piona nad rysun­kiem, z prze­ję­cia wysuwa koniu­szek języka, uważ­nie kre­śląc poziome i pio­nowe linie.

Zada­nie domowe: nary­suję widok z mojego okna.

Widok jest jeden. Na druty i siatkę ogro­dze­nia, nie­duży, szary kamienny pla­cyk i szu­bie­nicę. To na niej 16 kwiet­nia 1947 roku o dzie­sią­tej osiem został powie­szony pierw­szy komen­dant obozu Auschwitz-Bir­ke­nau Rudolf Höß1.

Roz­dział 1

Mamu­sia jest nie­moż­liwa. Stale nalega, że powin­nam nauczyć się szyć, a ja całym ser­cem tego nie cier­pię. Teraz też się uparła, że jeśli nie opa­nuję ście­gów, wykro­jów i wresz­cie nie uszyję samo­dziel­nie dwu­czę­ścio­wego kostiumu na zimę z sza­rej, mięk­kiej wełny, to nie puści mnie do War­szawy.

Kocham mamę i tylko dla­tego, nie chcąc jej spra­wiać zawodu, ślę­czę nad naszym czar­nym mun­dlo­sem, usi­łu­jąc po raz enty nawlec nitkę. W jego dwóch szu­flad­kach mama ukrywa swoje naj­więk­sze skarby: barwne guziki, mie­niące się kolo­rami tęczy nici, gumki, ostre szpilki i skrawki koro­nek. Gdy byłam mała, uwiel­bia­łam do nich zaglą­dać i bawić się guzi­kami. Uda­jąc, że są ludźmi, łączy­łam je w rodziny, obda­ro­wy­wa­łam przy­jaź­niami, miło­ściami, zazdro­ściami i wresz­cie kon­flik­tami, by pod koniec dnia wrzu­cić je z powro­tem na dno szu­fladki.

Lubię mono­tonny stu­kot maszyny do szy­cia, mia­rowe obra­ca­nie się poły­sku­ją­cego srebr­nego koła i rów­no­mierne opa­da­nie igły na tka­ninę, ale tylko wtedy, gdy sie­dzi przy niej mama. To ona opa­no­wała tę sztukę do per­fek­cji i jest tu mistrzy­nią. Szyje nie tylko dla domow­ni­ków, nie­ustan­nie prze­ra­bia­jąc, co się da, ale też dla naszych sąsia­dów i miesz­kań­ców mia­steczka. Lata temu skoń­czyła w War­sza­wie kurs dla szwa­czek i w nie­wiel­kim zakła­dzie kra­wiec­kim zdo­by­wała pierw­sze szlify pod czuj­nym i suro­wym okiem wła­ści­ciela, pana Bau­mana.

Jest kraw­cową, bar­dzo dobrą kraw­cową, i jest z tego dumna. My zresztą też.

– Mamo, może ty dokoń­czysz? – Naiw­nie i raczej bez więk­szej nadziei pró­buję się wyzwo­lić od znie­na­wi­dzo­nego zaję­cia.

– Kocha­nie, musisz mieć jakiś fach w ręku. – Nie­wzru­szona mama sta­ran­nie składa wil­gotną lnianą ście­reczkę, którą przed chwilą wycie­rała tale­rze, i kła­dzie ją na stole.

Powta­rza to za każ­dym razem, gdy usi­łuję z nią dys­ku­to­wać i wymi­gać się od szy­cia. Zafra­so­wana spo­gląda na mnie uważ­nie, jakby chciała prze­nik­nąć moją duszę i prze­po­wie­dzieć mi przy­szłość.

– I będę miała, prze­cież cho­dzę do szkoły. – Jak zwy­kle sta­ram się ją prze­ko­nać, że moje stop­nie i zaan­ga­żo­wa­nie mogą spra­wić, że w przy­szło­ści będę zara­biać, robiąc to, co lubię, a nie to, co po pro­stu potra­fię i czego szcze­rze nie­na­wi­dzę.

– To nie to samo – odpo­wiada twardo.

– Może zostanę nauczy­cielką albo lekarką? Prze­cież wiesz, że mam naj­lep­sze stop­nie w kla­sie i mogę…

– To nie to samo – upiera się. – Masz umieć robić coś, czego ludzie zawsze będą potrze­bo­wali i za co ci zapłacą. Ni­gdy nie wia­domo, co się w życiu przyda, co się wyda­rzy, a szy­cie ci zagwa­ran­tuje zaro­bek. Musisz mieć fach w ręku.

– Moim zda­niem za dużo ode mnie wyma­gasz. – Dąsam się coraz bar­dziej i czuję, że za chwilę, wbrew mej woli, jakaś nie­znana siła wyci­śnie z moich oczu łzy.

– Może, ale zro­zum, że to była jedyna umie­jęt­ność, która tutaj, z dala od domu, we Fran­cji, mi się przy­dała. Nikt nie zatrud­niłby mnie w szkole czy w biu­rze, prze­cież nie zna­łam fran­cu­skiego.

– Czasy się zmie­niły.

– Oba­wiam się, że nie aż tak.

– Moim…

– Lepiej pokaż, co tam znowu skno­ci­łaś. – Mama się pochyla, muska­jąc mój poli­czek kosmy­kiem kru­czo­czar­nych wło­sów.

Wyraź­nie czuję kon­wa­liowy, słod­kawy aro­mat jej per­fum i mimo­wol­nie przy­my­kam oczy, jak­bym pod­świa­do­mie chciała nauczyć się go na pamięć. Zapa­mię­tać na zawsze.

– Tylko się nie dener­wuj – uprze­dzam. Nie lubię tych chwil, gdy przy­gląda się mojej pracy, wska­zuje błędy i nie­do­cią­gnię­cia, bo wiem, że każe mi pruć, zro­bić wszystko od nowa, i jak zwy­kle powie, że za mało się przy­kła­dam.

– No, no, muszę powie­dzieć… – mówi ku mojemu zasko­cze­niu, jed­no­cze­śnie cią­gnąc za nie­od­ciętą nitkę. Zawija ją na palec wska­zu­jący i szyb­kim, zde­cy­do­wa­nym szarp­nię­ciem urywa – że jestem miło zasko­czona. Pra­wie ide­al­nie.

Od tego „pra­wie” zaczy­nają się wszyst­kie moje kra­wiec­kie kło­poty, ale tym razem, o dziwo, jest ina­czej. Mama uważ­nie ogląda obszy­cie dziu­rek, spraw­dza, czy rękawy żakietu są równe, czy dobrze przy­szy­łam guziki, i wresz­cie, odło­żyw­szy robótkę na stół, patrzy mi pro­sto w oczy.

– Brawo, jesteś gotowa. Gdy­byś zro­biła w spód­nicy o trzy cen­ty­me­try dłuż­szą pod­szewkę, byłoby ide­al­nie. – Uśmie­cha się pro­mien­nie, a w jej policzku poja­wia się dołe­czek. – Mire­ille, uro­czy­ście oświad­czam, że nauczy­łaś się szyć.

– Naprawdę?

– Tak, kocha­nie, jestem z cie­bie dumna. – Pokle­puje mnie po ramie­niu.

– Obie­caj, że już ni­gdy nie będę musiała ślę­czeć przy maszy­nie. – Przy oka­zji suk­cesu, jaki wła­śnie stał się moim udzia­łem, usi­łuję na zawsze uwol­nić się od tego zaję­cia.

– Ja mogę ci tylko obie­cać, że cię przy niej nie posa­dzę. – Wzdy­cha cicho i po chwili dodaje: – Ale nie wiem, co zapla­no­wał los.

Gdy­by­śmy tylko wtedy wie­działy… Dzięki jej upo­rowi to wła­śnie szy­cie, do któ­rego mnie przy­mu­szała, w póź­niej­szych latach nie­raz rato­wało mnie przed biedą i bez­na­dzieją. Pozwa­lało zaro­bić na chleb. Nie zosta­łam bowiem ani nauczy­cielką, ani lekarką, ani nikim innym, kim sobie wyma­rzy­łam. Los wszystko pogma­twał tak, że gdyby w tam­tym dniu ktoś uchy­lił rąbka tajem­nicy i uka­zał mi mój świat za dzie­sięć–dwa­dzie­ścia lat, nie uwie­rzy­ła­bym i zwy­czaj­nie go wyśmiała.

– Dobre i to. Czyli mogę jechać? – Pod­eks­cy­to­wana, nie wie­rząc w swoje szczę­ście, klasz­czę w dło­nie z nadzieją, że wresz­cie się zgo­dzi.

– Do War­szawy? – Mama się dro­czy, uda­jąc, że nie wie, o czym mówię.

– Wiesz, jak nie mogę się docze­kać.

– Wiem, wiem. I ow­szem, możesz jechać.

Mimi, Fran­cja 1939

Przy­pa­dam do niej i ści­skam ją tak, że nie­mal traci oddech. Serce bije mi jak osza­lałe i mia­ła­bym ochotę ska­kać rado­śnie jak dziecko, ale tego nie robię, w oba­wie, że mama uzna­łaby takie zacho­wa­nie za nie­doj­rzałe i na powrót dostrze­gła we mnie małą dziew­czynkę, po czym cof­nęła zgodę na eska­padę.

Jestem pod­eks­cy­to­wana. Jest począ­tek sierp­nia 1939 roku i wresz­cie będę mogła poje­chać do mia­sta, o któ­rym tyle sły­sza­łam, mia­sta, za któ­rym rodzice tak tęsk­nią. Na wła­sne oczy zoba­czę Zamek Kró­lew­ski, Syrenkę, Łazienki, może uda nam się nawet wypra­wić do Wila­nowa. A przede wszyst­kim w końcu poznam rodzinę. Co prawda mam wra­że­nie, jak­bym znała ich od dawna, w zasa­dzie od zawsze, bo żyją każ­dego dnia w opo­wie­ściach rodzi­ców i wujka Sta­ni­sława, ale w rze­czy­wi­sto­ści widzia­łam wuj­ków, cio­cie i kuzy­nów tylko na zdję­ciach.

Rodzice prze­pro­wa­dzili się do Mont­ceau-les-Mines2 we Fran­cji z począt­kiem lat dwu­dzie­stych, gdy mia­łam zale­d­wie dwa lata. Europa, prze­orana i wycień­czona wojną, stała się tyglem zmian, biedy, kry­zysu, a życie nie gwa­ran­to­wało niczego: ani pracy, ani sta­bi­li­za­cji, ani bez­pie­czeń­stwa, ani nadziei, że znowu będzie dobrze. Z per­spek­tywy czasu wydaje się, że rodzice pod­jęli słuszną decy­zję.

Mama, zako­chana w War­sza­wie, w któ­rej się uro­dziła w 1890 roku i wycho­wała, gdzie pod­jęła pierw­szą pracę w zakła­dzie kra­wiec­kim na Saskiej Kępie, z bólem serca zaak­cep­to­wała pomysł męża, by wyje­chać z Pol­ski i szu­kać szczę­ścia, a przede wszyst­kim pracy, z dala od rodzin­nego domu. Wią­zało się to z porzu­ce­niem przy­ja­ciół, roz­łąką z rodziną, z tym wszyst­kim, co znała i co wyda­wało się bez­pieczne. Zamiast tego, gdzieś tam daleko, w mia­steczku, o któ­rym wcze­śniej nawet nie sły­szeli, cze­kała na nich jedna wielka nie­pew­ność.

W dodatku miała świa­do­mość, że wyru­sza z gro­madką dzieci w drogę bez powrot­nego biletu, a strach pod­szep­ty­wał, że powinna dobrze się zasta­no­wić i prze­ana­li­zo­wać wszystko kolejny raz. Że może tylko się wydaje, że trawa jest bar­dziej zie­lona tam, gdzie ich nie ma. Ponadto prze­pro­wadzka łączyła się ze spo­rym wydat­kiem i mama nie mogła liczyć na to, że w razie nie­po­wo­dze­nia ot tak, po pro­stu wróci do domu. Oczy­wi­ście rodzice przy­ję­liby ją z otwar­tymi ramio­nami, ale prze­cież miała też swoje ambi­cje i honor. A przede wszyst­kim kochała Janka i nie znio­słaby dłuż­szej roz­łąki.

Z Janem poznali się na Pra­dze. On, wysoki, postawny, śniady, dusza towa­rzy­stwa, od razu zwró­cił jej uwagę. Potem się oka­zało, że ona też mu się spodo­bała od pierw­szego prze­lot­nego spoj­rze­nia. W świą­teczne wie­czory przy suto zasta­wio­nym stole mama uwiel­bia opo­wia­dać roz­ma­rzo­nym gło­sem, jak to tata pod­szedł i zapy­tał, czy może ją odpro­wa­dzić do domu. Jak w pierw­szej chwili się prze­stra­szyła i jakim Jan oka­zał się fan­ta­stycz­nym mężem i dobrym czło­wie­kiem.

– Zapada zmrok, a oba­wiam się, że oko­lica nie należy do naj­bez­piecz­niej­szych. Może pozwoli pani, bym słu­żył jej ramie­niem? Nazy­wam się Jan Guzik, jestem mecha­ni­kiem i zapew­niam, że nie musi się pani mnie bać.

Onie­śmie­lona Karo­lina nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Umó­wiła się w kawiarni z kuzynką, która jed­nak nie wie­dzieć dla­czego nie przy­szła. Wie­działa, że w pobli­skiej znisz­czo­nej kamie­nicy w miesz­ka­niu wujo­stwa, któ­rzy aku­rat wyje­chali na pogrzeb jakie­goś kuzyna na wsi, nie ma nikogo. Po chwili waha­nia spło­niła się niczym wło­żony do wrzątku rak i przy­jęła pro­po­zy­cję. Zro­biła to nawet z pewną ulgą. Za nic nie chciała samot­nie się błą­kać po podej­rza­nie wyglą­da­ją­cych ulicz­kach, gdzie w bra­mach cza­iło się zło. Tak jej się przy­naj­mniej wyda­wało. Nie­zbyt dobrze znała tę część mia­sta i bywała w niej tylko z braćmi albo rodzi­cami. Ni­gdy sama.

– Bar­dzo dzię­kuję, jeśli to nie kło­pot. – Wycią­gnęła ku niemu chłodną, szczu­płą dłoń, nad którą on od razu się pochy­lił i zło­żył na niej poca­łu­nek. – Karo­lina Wygna­niec.

Nie dodała, że jest Żydówką, że pierw­szy raz prze­bywa w towa­rzy­stwie obcego męż­czy­zny, nie zdra­dziła też, jak bar­dzo jest pod­eks­cy­to­wana i skrę­po­wana tą sytu­acją.

Dla Janka nie było kło­po­tem ani odpro­wa­dze­nie jej pod same drzwi miesz­ka­nia, ani towa­rzy­sze­nie w spa­ce­rach po War­sza­wie w następ­nych dniach. W rze­czy­wi­sto­ści w kolej­nych tygo­dniach robił wszystko, by być przy niej jak naj­bli­żej i jak naj­dłu­żej.

Zawsze szar­mancki, uśmiech­nięty i try­ska­jący humo­rem zara­żał ją swoim opty­mi­zmem i w końcu spra­wił, że nie mogła prze­stać o nim myśleć. Zamiesz­kał w jej gło­wie, marze­niach, pra­gnie­niach i snach. To przy nim czuła się bez­pieczna, piękna i kochana. To on dał jej poczu­cie, że jest naj­waż­niej­sza na świe­cie, wyjąt­kowa, a jed­no­cze­śnie sam stał się cen­trum jej wszech­świata.

Był nie­tu­zin­ko­wym czło­wie­kiem. Zafa­scy­no­wany tech­nicz­nymi nowin­kami pra­co­wał jako mecha­nik samo­cho­dowy, napra­wiał też motory i zawsze, mimo kąpieli i wody koloń­skiej, roz­ta­czał lekki zapach smaru. Był on nie­jako jego zna­kiem roz­po­znaw­czym i Karo­lina za nim też tęsk­niła. Do końca życia koja­rzył jej się z tym cudow­nym, ulot­nym wirem w brzu­chu, który wywo­łuje miłość.

Po ślu­bie rodzice począt­kowo zamiesz­kali w maleń­kim miesz­kanku w cen­trum mia­sta. Było tak cia­sne, że led­wie mie­ściło łóżko i sto­lik z trzema krze­słami. Ciemne, ponure, z hor­ren­dal­nym czyn­szem nie zapo­wia­dało lep­szej przy­szło­ści. Choć nie­opo­dal miesz­kała star­sza sio­stra Jana, Pau­lina, która poma­gała mło­dym, jak tylko mogła, to i tak życie wyda­wało się nieść wyzwa­nia, któ­rym nie byli w sta­nie podo­łać.

Mimi z rodzi­cami. Od lewej: Tolek, Karo­lina, Mimi, Jan, Jan Junior, stoi Zby­szek

Na szczę­ście do przy­tło­czo­nych pro­ble­mami mał­żon­ków wycią­gnęli rękę rodzice Karo­liny. Estera, z domu Sta­der, i Bruno Wygnań­co­wie zapro­po­no­wali prze­pro­wadzkę do Szy­ma­nowa, do sta­rego domu babci Karo­liny, Mał­go­rzaty Sta­der. I cho­ciaż nie było to speł­nie­niem marzeń, zmiana miej­sca zamiesz­ka­nia i prze­no­siny do odda­lo­nego o czter­dzie­ści kilo­me­trów od sto­licy mia­steczka dawała nadzieję na łatwiej­sze życie. Dom co prawda był małą, tu i ówdzie poro­śniętą mchem drew­nianą cha­łupą, któ­rej ściany pokry­wała glina, z okien odła­ziła pła­tami biała farba, a na krzy­wym komi­nie zado­mo­wiły się w wiel­kim gnieź­dzie bociany, ale przy­na­le­żał do niego cał­kiem spory kawa­łek ziemi.

Czte­ro­let­nia Mimi, Fran­cja

Spę­dzili w nim kilka szczę­śli­wych, ale też peł­nych wyrze­czeń lat, docze­kaw­szy się pię­ciorga dzieci, synów: Zbyszka, Jana Juniora, Tolka i Cześka, który nie­stety zmarł tuż przed swo­imi pierw­szymi uro­dzi­nami. Ostat­nia, w lipcu 1920 roku, uro­dzi­łam się ja – Mira, dla przy­ja­ciół Mimi.

Z każ­dym dziec­kiem dom sta­wał się cia­śniej­szy i coraz trud­niej było wykar­mić tak liczną gro­madkę. Mama stale powta­rza, że ode­tchnęła z ulgą, gdy przy­szłam na świat, ponie­waż tatuś marzył o córce i ku jej prze­ra­że­niu zapo­wie­dział, że będzie tak długo pło­dził dzieci, aż w ich domu pojawi się dziew­czynka, jak zwykł mawiać – mała księż­niczka, czyli ja. Odkąd poja­wi­łam się na świe­cie, sta­łam się jego skar­bem, perełką, oczkiem w gło­wie, osłodą wszyst­kich trosk. I choć wstyd to przy­znać i nie chcia­ła­bym ura­zić mamusi, bo kocham ją sza­le­nie, to jed­nak jego darzę nie­wy­obra­żalną miło­ścią i to on jest naj­waż­niej­szy w moim życiu. Gdy byłam dziec­kiem, to jego powrotu do domu wycze­ki­wa­łam z noskiem przy­kle­jo­nym do szyby. To on naj­ra­do­śniej się ze mną śmiał, pod­rzu­cał mnie, łasko­tał i roz­piesz­czał. Zresztą jako naj­młod­sze dziecko byłam hołu­biona przez wszyst­kich: braci, sąsia­dów, zna­jo­mych.

Nie wyobra­żam sobie, jak zde­ter­mi­no­wani byli moi rodzice, że zde­cy­do­wali się na wyjazd z Pol­ski za chle­bem, i ile odwagi musiało to od nich wyma­gać. Naj­star­szy syn Nowic­kich, sąsia­dów miesz­ka­ją­cych na skraju Szy­ma­nowa, tuż nad Pisią3, namó­wił ojca do pod­ję­cia tego ryzyka, prze­ko­nu­jąc, że wszę­dzie będzie lepiej niż tu. Sam pra­co­wał już ponad rok we Fran­cji jako gór­nik i gwa­ran­to­wał, że Janek znaj­dzie pracę w tej samej kopalni. Dziad­ko­wie począt­kowo byli prze­ra­żeni i nie chcieli sły­szeć o pomy­śle męża naj­młod­szej córki. Wresz­cie po kolej­nych nara­dach, spa­zma­tycz­nym pła­czu babci, roz­pa­czy i wąt­pli­wo­ściach ura­dzili, że bez­piecz­niej i raź­niej im będzie, jeśli w drogę wyru­szy nie jeden, a dwóch męż­czyzn z rodziny.

I tak się stało.

Ojciec poże­gnał się z moją mamą, Sta­szek z ciotką Józią, uści­skali dzieci – naszą czwórkę i wujo­stwa dwójkę, Staśka Juniora i Lilę, i… ruszyli przed sie­bie.

Mont­ceau-les-Mines oka­zało się przy­ja­znym, choć nieco nud­na­wym mia­stecz­kiem, z przy­jem­nym, cie­płym kli­ma­tem i zadba­nymi ulicz­kami, a przy­ko­pal­niane osie­dla dwu­ro­dzin­nych, nie­mal iden­tycz­nych domów – oazą ciszy i spo­koju. Wszystko było lep­sze niż cia­sny domek babki Mał­go­rzaty.

Zostali ulo­ko­wani we wspól­nym, kil­ku­oso­bo­wym pokoju w jed­nym z sąsia­du­ją­cych z kopal­nią budyn­ków. Miesz­kali w nim męż­czyźni bez rodzin, dla któ­rych ta forma zakwa­te­ro­wa­nia była naj­tań­sza. I choć ani Jan, ani Sta­szek nie fedro­wali węgla, praca była na tyle opła­calna, że już po kilku mie­sią­cach ścią­gnęli do Fran­cji oszo­ło­mione i pełne obaw, ale też nadziei, żony z dziećmi.

Zaraz po przy­jeź­dzie zaję­li­śmy jeden z domów z małym ogród­kiem, mając do dys­po­zy­cji trzy pokoje, wygodną kuch­nię i maleńką łazienkę. Wujo­stwo osie­dli ulicę obok w podob­nym miesz­ka­niu, z podob­nym wido­kiem na pobli­ską hałdę węgla.

Zaczę­li­śmy nor­malne życie, bez obaw, że nie­ba­wem nie będzie czego wło­żyć do garnka, że nie wystar­czy na opła­ce­nie rachun­ków i ubra­nia dla dzieci. Nie opły­wa­li­śmy w dostatki, ale też nie cier­pie­li­śmy biedy. Po raz pierw­szy rodzice mogli bez lęku patrzeć w przy­szłość, snu­jąc plany na lep­sze życie swoje i dzieci.

Dzie­się­cio­let­nia Mimi, Fran­cja

Wyzwa­niem dla nas było naucze­nie się zupeł­nie obcego języka, ale kon­takt z rówie­śni­kami i zaję­cia w szkole spra­wiły, że coraz lepiej mówi­li­śmy po fran­cu­sku. Nasze szkoły oka­zały się nader przy­ja­zne, zapew­niały swo­bod­niej­szy oddech i więk­szą prze­strzeń niż ta, do któ­rej bra­cia cho­dzili w Pol­sce. Trzy­ma­li­śmy się razem, ja jako naj­młod­sza oczy­wi­ście byłam ich pupilką, ale to nie prze­szka­dzało nam w nawią­zy­wa­niu bli­skich rela­cji z miej­sco­wymi dziećmi.

Mimi (piąta od lewej w dru­gim rzę­dzie od dołu) w szkole nie­dziel­nej zor­ga­ni­zo­wa­nej dla dzieci emi­gran­tów. W tygo­dniu uczęsz­czała do ele­men­tar­nej szkoły fran­cu­skiej

I z rodziny mam tutaj tylko ich. Dla­tego jestem tak pod­eks­cy­to­wana myślą o tych wszyst­kich, któ­rzy gdzieś tam mają te same korze­nie, geny, opo­wie­ści rodzinne i, mam nadzieję, też z tęsk­notą na mnie cze­kają. W drogę mam wyru­szyć z bra­tową. Zośka jest żoną mojego naj­star­szego brata Zbyszka i to pod jej czuj­nym okiem mam odwie­dzić bli­skich. Bar­dzo chuda, drobna, star­sza ode mnie zale­d­wie o sześć lat, odpo­wie­dzialna i cza­sem nieco przy­ga­szona, a może zwy­czaj­nie zmę­czona opieką nad pół­roczną córeczką Janinką, wydaje się nad wyraz poważna. Ale na szczę­ście jest gada­tliwa i ma jedyne w swoim rodzaju poczu­cie humoru, co spra­wia, że podwój­nie się cie­szę na naszą eska­padę.

Wybie­ramy się na jakieś trzy–cztery tygo­dnie i przez ten czas Janinką będzie się zaj­mo­wać moja mama, która uwiel­bia małe dzieci i gdyby mogła, przy­gar­nę­łaby wszyst­kie malu­chy z naszej ulicy.

Zosia jest roz­darta mię­dzy tęsk­notą za rodzi­cami i sio­strami a Janinką. Szcze­bio­cze do niej dwa razy wię­cej i tuli co chwila, jakby już teraz chciała wyna­gro­dzić jej roz­łąkę.

– Prze­stań ją stale nosić na rękach, będzie tęsk­nić jesz­cze bar­dziej – uty­skuje mama, prze­czu­wa­jąc, że mała może roz­pa­czać za Zosią.

Janka jest bar­dzo bystra i już dosko­nale roz­po­znaje twa­rze i głosy bli­skich i reaguje histe­rią, gdy zbliża się ktoś obcy, co babci nie wróży lek­kich dni z maleń­stwem.

– Ja tylko na chwilę.

– Chwila tu, chwila tam i mała ma wra­że­nie, że jest do cie­bie przy­kle­jona. Dla jej dobra pozwól, że teraz ja się nią zajmę. Niech się przy­zwy­czaja.

Mama sięga po małą i teraz to ona szcze­bio­cze do nie­mow­lę­cego uszka. Zacho­wują się jak dwie sroki zazdro­śnie wpa­trzone w poły­sku­jący papie­rek.

– Już za nią tęsk­nię.

– Zoba­czysz, trzy, góra cztery tygo­dnie szybko miną. Nim się obej­rzysz, będzie­cie z powro­tem w domu. – Mama unosi dziecko na wyso­kość swo­jej twa­rzy i roz­czu­lona wpa­truje się w pulchną twa­rzyczkę.

– Ależ ona jest podobna do Zbyszka.

– A ja uwa­żam, że raczej do mnie.

Spo­glą­dam na maleń­stwo z buzią okrą­głą jak bułeczka, w któ­rej giną nie­bie­skie oczy otu­lone koronką ciem­nych rzęs. Trudno dopa­trzyć się w dzie­ciaku podo­bień­stwa do kogo­kol­wiek. Mam wra­że­nie, że Janka naj­bar­dziej jest podobna do innych nie­mow­la­ków wożo­nych w wóz­kach przez sąsiadki po chod­ni­kach mia­steczka. Zaraz po naro­dzi­nach małej, gdy jesz­cze tak nie przy­brała na wadze, wyda­wało mi się, że jest kopią Zosi, ale teraz sama już nie jestem pewna.

Mimi z przy­ja­cie­lem domu tuż przed wyjaz­dem do War­szawy, Fran­cja 1939

Mimi (trze­cia od lewej) z przy­ja­ciół­kami, nie­długo przed jej wyjaz­dem do War­szawy, jako druhny na ślu­bie brata Mimi, Jana Juniora, Fran­cja 1939

– Naj­waż­niej­sze, że jest zdrowa. – Bab­cia prze­rywa licy­ta­cję, oddaje Jankę jej mamie, po czym sta­wia na stole pękaty por­ce­la­nowy imbryk w drobne kwia­tuszki z czarną cej­loń­ską her­batą. Jej ulu­bioną.

Ślub Janka Juniora z Hen­riettą. Mimi trze­cia od lewej Janusz Wygna­niec (ur. 25.01.1895), War­szawa 1939

Zwy­kle w dzba­nuszku sto­ją­cym nie­opo­dal kuchenki, ze śmiesz­nym sit­kiem wci­śnię­tym w dzió­bek, naj­pierw zapa­rza mocny, nie­mal czarny napar, a potem roz­lewa odro­binę do szkla­nek i kub­ków i dodaje wrzątku. Teraz, z uwagi na gości, wyjęła z szafki przy­wie­ziony z Pol­ski dzba­nek i cztery maleń­kie fili­żanki od kom­pletu.

***

– To co, dziew­częta, spa­ko­wane?

– Boże! – Zośka znowu zaczyna lamen­to­wać. – Nie mam poję­cia, co powin­nam zabrać. Niby jadę tylko na kilka tygo­dni, a naj­chęt­niej zabra­ła­bym pół szafy. W końcu ni­gdy nie wia­domo, jak będzie: cie­pło, zimno, może padać… – Zamy­śla się na chwilę. – Z pew­no­ścią będzie padać.

– Bez prze­sady, prze­cież gdy będzie ci cze­goś bra­ko­wało, możesz liczyć na rodzinę, a w osta­tecz­no­ści doku­pić.

– No tak, tylko że ja lubię mieć wszystko pod kon­trolą i wolę się przy­go­to­wać.

– Bar­dzo roz­sąd­nie, ale nie mio­taj się tak.

– Mimi, a ty jesteś gotowa?

Mama patrzy na mnie uważ­nie. Dostrze­gam w jej oczach tro­skę i wiem, że choć tego nie oka­zuje, potwor­nie się dener­wuje. Dla mnie wyprawa do War­szawy jest przy­godą życia. Jestem pod­eks­cy­to­wana, cie­kawa, tro­chę też zanie­po­ko­jona, czy wszystko pój­dzie po naszej myśli. Czy się nie zgu­bimy? Czy ja nie zgu­bię Zosi? Czy nie pomy­limy pocią­gów, prze­cież mamy dwie prze­siadki? Jak pora­dzę sobie z wielką, ciężką walizką? Czy rodzina przyj­mie mnie z życz­li­wo­ścią, jak zapew­niają rodzice? Czy nie będę za bar­dzo tęsk­nić i wresz­cie po raz kolejny zadaję sobie pyta­nie: jak tam jest? Czy aby będę bez­pieczna, czy tego kraju nie należy się oba­wiać? Czy w skle­pach jest to samo co u nas? Czy ludzie są dla sie­bie mili? Co dadzą mi do jedze­nia i czy mi to zasma­kuje? Ganię się w duchu, bo im dłu­żej się zasta­na­wiam, tym wię­cej nie­spo­koj­nych myśli naciera na mój mózg. Ale z dru­giej strony nie spo­sób nie myśleć.

– Mimi, co z tobą?

– Słu­cham? – Budzę się jak z letargu. – Co mówi­łaś, mamo?

– Pyta­łam, czy jesteś gotowa.

– Chyba tak, ale tro­chę się oba­wiam, że mogłam o czymś nie pomy­śleć. Dobrze by było, gdy­by­śmy razem przej­rzały walizkę.

Walizka jest wielka, brą­zowa i stara. Pamięta czasy, gdy rodzice prze­wo­zili do Fran­cji swoje rze­czy. Nikomu nie­po­trzebna, zaku­rzona, w otu­li­nie paję­czyn prze­le­żała na stry­chu jakieś sie­dem­na­ście lat i teraz aż jęczy pod napo­rem rze­czy, które do niej wpa­ko­wa­łam. Mam tylko nadzieję, że na dworcu nie urwie się jej rączka ani nie pusz­czą dwa zardze­wiałe zamki i zawar­tość nie wysy­pie mi się do stóp. Byłby to naj­więk­szy wstyd. Aż prze­szywa mnie zimny dreszcz, gdy wyobra­żam sobie, jak moje nie­wy­mowne, zaplą­tane w poń­czo­chy i sukienki, leżą na chod­niku, wysta­wione na iro­niczne spoj­rze­nia prze­chod­niów.

Mama nato­miast patrzy na nią z sen­ty­men­tem. Wiem, że to ona chcia­łaby spa­ko­wać swoje rze­czy i choć na chwilę wró­cić na stare śmieci. Widzę, jak tęskni i ukrad­kiem ociera oczy, z jakim roz­rzew­nie­niem wspo­mina minione czasy i opo­wiada, co koniecz­nie muszę zoba­czyć, kogo odwie­dzić i czego spró­bo­wać. Tak bar­dzo chcia­łabym ją zabrać ze sobą, ale z oczy­wi­stych wzglę­dów jest to nie­moż­liwe. Nie stać nas na jesz­cze jeden bilet, mama ma swoje zobo­wią­za­nia w pracy, a w domu nie miałby kto goto­wać i trosz­czyć się o ojca. Nie żeby nie był samo­dzielny, po pro­stu ona uważa, że jako dobra żona jest mu to winna. Zresztą moja wyprawa poru­sza też tatkę. Wczo­raj, gdy sądzili, że nie sły­szę, pocie­szali się nawza­jem, sie­dząc na ławce przed domem. Przez otwarte okna dola­ty­wały mnie czułe, smutne słowa.

– Kocha­nie, zoba­czysz, my też wybie­rzemy się do War­szawy. – Tata nie­mal szep­tał mamie do ucha.

– Tak myślisz?

– Oczy­wi­ście. Daj mi tylko tro­chę czasu, a uzbie­ramy na bilety.

– Kochany, wiesz, że zawsze są waż­niej­sze wydatki. – W gło­sie mamy pobrzmie­wała tak smutna nuta, że aż ści­snęło mi się serce i mia­łam ochotę odstą­pić jej swoje miej­sce w pociągu.

– To też jest ważne. Zaufaj mi.

– Wiesz, że ci ufam, tylko jakoś prze­sta­łam w pewne rze­czy wie­rzyć. Od tylu lat pla­nu­jemy wizytę w domu i co? I nic.

– Bo jakoś się nie skła­dało, ale teraz będzie ina­czej.

– Wąt­pię.

– Ejże, kocha­nie, gdzie twój opty­mizm i wiara, że nam się uda?

– Mam złe prze­czu­cia.

– Ty i te twoje prze­czu­cia! – Tata się zaśmiał. – Zawsze wyobra­żasz sobie naj­gor­sze i to zacza­ro­wuje twój świat. Nastaw się pozy­tyw­nie.

– Jestem pozy­tyw­nie nasta­wiona, ale naprawdę czuję, że wyda­rzy się…

– Bła­gam, nie kończ. Co może się wyda­rzyć? Jeste­śmy zdrowi, silni, nie tacy znów sta­rzy, wbrew pozo­rom życie stoi przed nami otwo­rem. Pamię­tasz, jak pani­ko­wa­łaś przed wyjaz­dem do Fran­cji? Że nie znasz języka, gdzie zamiesz­kamy i co poczniemy z dziećmi. I co? Jest fan­ta­stycz­nie.

– Lepiej niż w Pol­sce, to prawda, ale bra­kuje mi naj­bliż­szych.

– Prze­cież stale pisu­je­cie do sie­bie.

– Listy to nie wszystko.

– Wiem, ale daj mi jesz­cze tro­chę czasu, a gwa­ran­tuję, że będziesz mogła pla­no­wać wła­sną sen­ty­men­talną podróż.

– Obie­cu­jesz?

– Obie­cuję. Chodź tu, głup­ta­sie, kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie.

– Ja cie­bie też. Ale mar­twię się o naszą cór­cię.

– Wszystko będzie dobrze. Mogła­byś się nie­po­koić, gdyby jechała sama, do obcych ludzi, a prze­cież tak nie jest.

– Zawsze uwa­żasz, że szklanka jest do połowy pełna.

– Bo tak trzeba. Tak trzeba.

Tata stara się wspie­rać mamę, ale też prze­żywa mój wyjazd. Widzę, jak wodzi za mną wzro­kiem i z nie­po­ko­jem zerka na wysta­wioną w kory­ta­rzu walizkę, pew­nie się zasta­na­wia­jąc, jak jego mała księż­niczka sobie z nią pora­dzi.

Co rusz zamy­kam dwa zde­ze­lo­wane zameczki i chwy­ta­jąc za chy­bo­tliwą rączkę, spraw­dzam jej cię­żar, roz­wa­ża­jąc, czy nie wyjąć jakie­goś swe­terka albo książki. Oczy­wi­ście nie ma mowy, żebym pozbyła się dopiero co kupio­nej powie­ści, która ma umi­lić mi podróż, ale nie­po­kój pod­suwa różne dziwne pomy­sły. Wczo­raj wyję­łam zapa­sową parę wygod­nych brą­zo­wych sznu­ro­wa­nych butów i od razu nara­zi­łam się na burę mamy.

– Osza­la­łaś? W samych czó­łen­kach cię nie pusz­czę. Musisz mieć solidne buty do spa­ce­ro­wa­nia z wujo­stwem.

– Mamo, prze­cież nie jadę do Zako­pa­nego, tylko do War­szawy.

– Wiem, co mówię – fuka nie­za­do­wo­lona. – Buty na obca­sie ład­nie wyglą­dają, ale nie nadają się na taką wyprawę.

Mama stwier­dza to z takim prze­ko­na­niem, jak­bym wybie­rała się w podróż w butach na wyso­kich obca­sach. Tym­cza­sem moje wysłu­żone buciki mają zale­d­wie dwu­cen­ty­me­trowy słu­pek i są naprawdę wygodne.

– Mam jesz­cze san­dały.

– A jak spad­nie deszcz? Pomy­śla­łaś o tym?

Oczy­wi­ście mama sta­wia na swoim. Zabie­ram nie­po­trzebną parę cięż­kich bucio­rów, zbyt gruby, uszyty przez mamę na wio­snę płaszcz, dodat­kowy cie­pły swe­ter, bo prze­cież nie wia­domo, jaka będzie pogoda, kilka fio­lek leków, gdyby któ­rąś z nas roz­bo­lała głowa albo dopa­dło prze­zię­bie­nie, i wielką wałówę. Suszona kieł­basa pach­nie tak, że aż prze­raża mnie myśl, że gdy zajmę swoje miej­sce w pociągu, jej aro­mat zawład­nie całym wago­nem. Tak bar­dzo chcia­ła­bym być choć tro­chę świa­towa, a tym­cza­sem będę roz­ta­czać woń zwy­kłej kieł­basy.

Roz­dział 2

Jest cudowny letni pora­nek. Słońce leni­wie wdra­puje się na nie­bo­skłon, ptaki kłócą się w ogro­dzie, obsiadł­szy jabłoń pod oknem, a dwie zagu­bione muchy z ner­wo­wym brzę­cze­niem tłuką w szybę, usi­łu­jąc wydo­stać się na zewnątrz. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach wzię­ła­bym leżącą na stole gazetę i je utłu­kła, jed­nak dziś jest szcze­gólny dzień i dla­tego otwie­ram okno, żeby umoż­li­wić im ucieczkę.

W domu panuje ner­wowa atmos­fera. Mama co rusz dopy­tuje, czy zabra­łam to lub tamto, czy zapa­ko­wa­łam pro­wiant, czy się wyspa­łam i jak się czuję. Im wię­cej zadaje pytań, tym bar­dziej rośnie moje zanie­po­ko­je­nie.

– Karola, daj jej spo­kój. – Ojciec pró­buje przyjść mi w sukurs, choć jego sztywne ruchy i szkli­ste oczy zdra­dzają, ile kosz­tuje go mój wyjazd i jak bar­dzo jest poru­szony.

– Tak, tak – gdera mama. – Mam dać jej spo­kój, ale jak cze­goś zapo­mni, to będzie nie­szczę­ście i co wtedy zrobi?

– Mamuś, mam wszystko.

– Sio­stra, uwa­żaj tam na sie­bie. – Jak na złość na poran­nym posiłku sta­wili się zanie­po­ko­jeni bra­cia, któ­rzy naj­chęt­niej wpa­ko­wa­liby się do pociągu razem z nami, żeby nas chro­nić.

– Będę, obie­cuję.

– Nie chodź ni­gdzie z nie­zna­jo­mymi.

– Jak­bym kie­dy­kol­wiek cho­dziła. – Śmieję się per­li­ście, nie mogąc się docze­kać chwili, gdy wresz­cie zajmę miej­sce w prze­dziale, z dala od ich tro­ski, porad i obaw.

– Tu zawsze możesz na nas liczyć, ale tam…

– Tam będą kuzy­no­wie – ucina dys­ku­sję tata.

– To nie to samo.

– Chło­paki, prze­cież ona nie jedzie w dzicz, tylko do rodziny.

– Ale po dro­dze mogą się zda­rzyć różne rze­czy.

– Nie prze­sa­dzaj­cie, jestem dużą dziew­czynką i dam sobie radę. Lepiej powiedz­cie, co wam przy­wieźć. – Nie mam poję­cia, co powin­nam nabyć dla nich w kraju przod­ków i czy jest tam coś, czego tutaj nie można kupić.

– Przy­wieź sie­bie całą, to będzie naj­lep­szy pre­zent.

– Wie­cie, mam wra­że­nie, że to „ostat­nie poże­gna­nie”. – Gdy­bym tylko wtedy wie­działa, jak pro­ro­cze wypo­wia­dam słowa… – Prze­cież za trzy tygo­dnie znowu się zoba­czymy i bła­gam, prze­stań­cie tak maru­dzić, bo odbie­ra­cie mi całą przy­jem­ność z waka­cji.

– Wiesz, że nie takie mamy inten­cje.

– Wiem, ale na to wycho­dzi.

Dalej się prze­ko­ma­rzamy, lecz atmos­fera, mimo pozor­nego luzu, nie staje się lżej­sza. Pod­skór­nie wyczu­wam napię­cie mojej kocha­nej rodzinki, jej nie­po­kój i zatro­ska­nie.

– Będę za wami tęsk­nić. – Wbrew woli wyrywa mi się szczere wyzna­nie.

– My za tobą też. Wra­caj jak naj­szyb­ciej i pamię­taj, żeby mówić o nas rodzi­nie same dobre rze­czy. Że jeste­śmy fan­ta­styczni, mądrzy, że…

– Ty i twoje pomy­sły. – Sztur­cham brata w bok. – Wiesz, że nie mogła­bym ina­czej.

Śnia­da­nie cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność, a udzie­la­jący się wszyst­kim stres w końcu spra­wia, że roz­mowa jakoś się nie klei. Tyle stoi mię­dzy nami słów, miło­ści, czu­ło­ści, że z tru­dem prze­ły­kam posma­ro­wany grubą war­stwą masła kęs bagietki. Sączę gęstą czarną kawę, która po chwili zaczyna roz­py­chać się w żyłach, dzięki czemu krew nabiera ani­mu­szu i rado­śniej ude­rza do głowy, dając przy­jemne orzeź­wie­nie i tak potrzebną ener­gię.

Żegnamy się, ści­ska­jąc i szep­cząc cie­płe słowa, magiczne zaklę­cia, że jeste­śmy dla sie­bie naj­waż­niejsi, że się kochamy, że mam bez­piecz­nie wra­cać i bawić się dobrze. Wresz­cie z tatą zosta­wiamy ich na progu i poży­czo­nym samo­cho­dem, z walizką, która led­wie mie­ści się w bagaż­niku, pod­jeż­dżamy pod dom Zosi.

Tu jest jesz­cze gorzej. Mała Janka pła­cze spa­zma­tycz­nie i nie daje się odkleić od matki, jakby prze­czu­wała, że ta opusz­cza ją na dłu­żej. Zalewa łzami sukienkę Zosi, któ­rej też, mimo że robi dobrą minę do złej gry, trzę­sie się broda.

– Jedziemy! – Choć ojciec wkłada w tę zachętę cały swój opty­mizm, nie brzmi spe­cjal­nie prze­ko­nu­jąco. – Żegnaj­cie się, bo pociąg nie będzie cze­kał.

Zosia tuli córeczkę, przy­tula się do męża i bez skrę­po­wa­nia całuje go w usta, po czym wresz­cie pakuje się do samo­chodu. Jej walizka, nieco mniej­sza i zde­cy­do­wa­nie szy­kow­niej­sza od mojej, ląduje na sie­dze­niu z tyłu, tak że teraz nieco się kulę w nie­wy­god­nej pozy­cji.

Jesz­cze raz, niczym na nud­nej lek­cji, ojciec mono­ton­nie powta­rza plan naszej wycieczki. Wsia­da­cie do pociągu tu i tu, prze­siadka będzie tam, macie dwie godziny zapasu, warto w tym cza­sie coś zjeść, lepiej nie odda­laj­cie się zanadto od peronu, nie roz­ma­wiaj­cie z nie­zna­jo­mymi, trzy­maj­cie się raczej więk­szych gru­pek, nikomu nie ufaj­cie, dobrze scho­waj­cie pie­nią­dze, naj­le­piej podziel­cie je na kilka czę­ści, gdy­by­ście któ­rąś zgu­biły lub wam ją ukra­dziono, to zostaną inne, wujek ma cze­kać na dworcu w War­sza­wie, tylko nie zapo­mnij­cie o waliz­kach, uwa­żaj­cie na sie­bie…

– Tato, daj spo­kój.

Ojciec spo­gląda na mnie we wstecz­nym lusterku.

– Lepiej się skup.

– Znam to na pamięć i przy­się­gam – wysta­wiam dwa palce – będę miała to wszystko na uwa­dze i wrócę do was, nim zacznie­cie za mną tęsk­nić.

– Oby, cór­cia, oby.

– Ej, tatku, uśmiech­nij się.

– Zoba­czysz, jak to jest, kiedy sama będziesz miała dziecko. Jak czło­wiek się zamar­twia, nie­po­koi.

– Bła­gam, prze­stań­cie. Jeśli jesz­cze raz ude­rzy­cie w takie tony, jestem gotowa zawró­cić do małej. A prze­cież mamy zamiar dobrze się bawić, prawda, Mimi?

– Wła­śnie, to mają być waka­cje mojego życia, więc prze­stań mnie stra­szyć.

– Dobrze, już dobrze. – Ojciec wzdy­cha ciężko i par­kuje przy kra­węż­niku. – Ja tylko tak z tro­ski.

Peron jest mały i nie­wielu na nim ludzi. Drew­niane zie­lone zada­sze­nie tuli się do nie­wiel­kiego budynku dworca zwień­czo­nego zabyt­ko­wym zega­rem, który nie­ubła­ga­nie odmie­rza krót­kie minuty spóź­nial­skim i leniwe, powolne, cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność tym, któ­rzy od jakie­goś czasu cze­kają na pociąg. Dla mnie to wszystko jest nowe i eks­cy­tu­jące. Już tutaj czuję się wyjąt­kowo, jak­bym była podróż­niczką, która wła­śnie wybiera się na eska­padę w nie­znane. Z dru­giej strony, z walizką w ręce, a w zasa­dzie w dłoni ojca, czuję się nie­zwy­kle doro­sła. Mam na sobie zwiewną błę­kitną sukienkę z dwiema fal­ban­kami, którą mama uszyła spe­cjal­nie na tę oka­zję, twier­dząc, że nie mogę zapre­zen­to­wać się rodzi­nie jak obdar­tu­ska. Jak­bym kie­dyś nią była! Kole­żanki zawsze zazdro­ściły mi stro­jów szy­tych przez mamu­się, która z niczego potrafi wycza­ro­wać coś mod­nego i sty­lo­wego. Moi bra­cia, ojciec i ona sama wyglą­dają, jakby ubie­rali się u naj­lep­szych kraw­ców w Paryżu, tak że przy­cią­gają spoj­rze­nia nie­zna­jo­mych na ulicy. Jeste­śmy jak wizy­tówka mamu­si­nej pra­cowni i szcze­rze mówiąc, bar­dzo nas to cie­szy.

A w powo­jen­nych bied­nych cza­sach prze­cież nie­ła­two było się wyróż­nić. My mie­li­śmy to szczę­ście.

Ojciec, jakby niósł koszyk jajek, z aten­cją lokuje walizki na pół­kach nad naszymi gło­wami i gdyby nie gwiz­dek kon­duk­tora i groźne sap­nię­cie loko­mo­tywy, pew­nie by się stąd nie ruszył. Pochyla się teraz nade mną, ści­ska mocno jak ni­gdy wcze­śniej i pie­ści moje ucho naj­czul­szymi sło­wami.

– Do zoba­cze­nia, księż­niczko. Kocham cię naj­bar­dziej na świe­cie. Wra­caj szybko, kocha­nie. Już za tobą tęsk­nię.

– Też cię kocham naj­bar­dziej na świe­cie.

Całuję jego chro­po­waty poli­czek pokryty gęstą sia­teczką drob­nych zmarsz­czek i patrzę, jak odcho­dzi. Widzę go jesz­cze przez chwilę w kłę­bach pary na pero­nie. Machamy do sie­bie zawzię­cie, dopóki gwał­towne szarp­nię­cie loko­mo­tywy nie zmu­sza mnie do zaję­cia miej­sca.

Nim na dobre ruszymy, czuję, jak skręca mi się żołą­dek. W pierw­szej chwili nie potra­fię oce­nić, czy to na myśl o ugo­to­wa­nych na twardo jaj­kach i soczy­stym doj­rza­łym pomi­do­rze, które spa­ko­wała mama, czy z pod­nie­ce­nia. Widzę, że Zośka jest bar­dzo poru­szona, a jej szkli­ste oczy tępo wpa­trują się przed sie­bie.

Ludzi w wago­nie jest nie­wielu. Jakiś robot­nik, który cią­gle mnie w dło­niach wytarty kasz­kiet, dżen­tel­men w nie naj­le­piej skro­jo­nym trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze i dwie hała­śliwe kobiety, które usia­dły nie­opo­dal i teraz skrze­kli­wie prze­krzy­kują stu­kot kół pociągu.

Sku­piam się na wido­kach. Lesie, który prze­myka za oknem, kilku nie­śmiało przy­cup­nię­tych na jego skraju dom­kach, pasą­cych się kro­wach, a mimo to dociera do mnie ich roz­mowa.

– Powia­dam pani, pani Bar­ral, nic dobrego z tego nie wynik­nie, będzie wojna jak nic – mówi grub­sza, wyma­lo­wana jak wam­pi­rzyca na pierw­szego listo­pada.

Blada, z nie­na­tu­ral­nie uczer­nio­nymi brwiami i prze­sad­nie czer­wo­nymi ustami, które co chwilę układa w ciup. Pew­nie popra­wiała szminką ich kon­tur, bo teraz nie­ładna kar­ma­zy­nowa czer­wień pokrywa rów­nież zęby. Mamu­sia na jej widok mia­łaby jed­no­znaczne sko­ja­rze­nia, ja zaś nad­sta­wiam uszu, zasta­na­wia­jąc się, o czym tak pytlują.

– Pani Fre­snel, pani Fre­snel! – Pulchna blon­dynka pry­cha znie­cier­pli­wiona, jed­no­cze­śnie wzru­sza­jąc ramio­nami. – Jak pani coś wymy­śli… Jaka wojna? Dopiero co się skoń­czyła jedna, to niby mia­łaby być druga? To jakaś wie­rutna bzdura.

– Mój René tak twier­dzi, a on zna się na rze­czy. Jest prze­my­słow­cem, czyta gazety, można powie­dzieć, że trzyma rękę na pul­sie.

– Głu­poty! Ot, naczy­tał się gazet i wie­rzy pisma­kom. Hitler nie byłby takim dur­niem, wystar­czy mu, że zajął…

– Dur­niem powiada pani? – mówi z naci­skiem. – On nie jest głupi, tylko pazerny. Wspo­mni pani moje słowa.

– A co mnie on obcho­dzi? Cze­cho­sło­wa­cję ponoć zajął i co z tego? Nam nic nie grozi, mamy, jak to się mówi, pod­pi­sany z Niem­cami pakt i tego trzeba się trzy­mać.

– Mój René twier­dzi, że ten cały Adolf Hitler nic sobie nie robi z umów, że nie powin­ni­śmy…

– Béatrice, niech mnie pani z łaski swo­jej nie pró­buje stra­szyć.

– A gdzież­bym śmiała? Mówię tylko, jak jest.

Kobiety nie­spo­dzie­wa­nie się dąsają, milkną, po czym osten­ta­cyj­nie odwra­cają głowy i sku­piają na wido­kach za oknem.

Wzbiera we mnie zacie­ka­wie­nie. Wojna? Jaka wojna? Ow­szem, ojciec z braćmi roz­pra­wiali przy stole o Hitle­rze, ale raczej jako o małym krzy­ka­czu, któ­remu się wydaje, że może zawład­nąć świa­tem. Prze­raża mnie jego poli­tyka wobec Żydów i zakusy poli­tyczne, ale ojciec nie­zmien­nie powta­rza, że nie mamy się czego bać. Mamy robić swoje i nie przej­mo­wać się tym wrza­skli­wym kur­du­plem, który jest zwy­kłym mito­ma­nem i fan­ta­stą. Teraz roz­mowa kobiet, która przy­kuła moją uwagę, spo­wo­do­wała, że na chwilę wra­cam do tego trud­nego tematu.

W moim prze­ko­na­niu Hitler dla Niem­ców jest wizjo­ne­rem, który spra­wił, że jako naród uwie­rzyli w sie­bie i odzy­skali dumę, ale czy komuś rze­czy­wi­ście zagraża? Nie była­bym taka pewna.

W kwiet­niu sąsiadka spod czwórki wró­ciła z waka­cji w Niem­czech. Poje­chała do sio­stry pod Ber­li­nem i była zachwy­cona. Ład, porzą­dek, dys­cy­plina, tak z zazdro­ścią i podzi­wem mówiła o domu rodzin­nym. Odnio­sła też wra­że­nie, że mło­dzi Niemcy, zarówno dziew­częta, jak i chłopcy, są nie­zwy­kle wyspor­to­wani. Wiecz­nie w coś grają, ści­gają się, ćwi­czą. Nawet młode kobiety w tym uczest­ni­czą. Urze­kły ją wyzwo­le­nie i nowo­cze­sne podej­ście kobiet do stylu życia, mody. Więk­szość z nich przed­kłada tam wygodę i prak­tycz­ność ponad ele­gan­cję i sąsiadka prze­ko­ny­wała nas, że to modny trend, któ­rego należy się spo­dzie­wać i u nas. Oso­bi­ście nie chcia­ła­bym rezy­gno­wać z ład­nych sukie­nek na rzecz spor­to­wych stro­jów i obie­ca­łam sobie w duchu, że nie dam się ponieść modo­wemu zaśle­pie­niu. Teraz na myśl przy­cho­dzi mi zawar­tość upchnię­tej na półce walizki. Mam nadzieję, że nie będę musiała nosić tych okrop­nych bucio­rów, które kazała mi spa­ko­wać mama.

Pociąg, sapiąc i pry­cha­jąc, z ryt­micz­nym stu­ko­tem kół wle­cze się w nie­skoń­czo­ność. Czarna, poły­skliwa loko­mo­tywa cią­gnąca sześć wago­nów co rusz leni­wie zatrzy­muje się na kolej­nych sta­cjach, jakby nie zale­żało jej na cza­sie, obo­jętna na znie­cier­pli­wie­nie podróż­nych. Jestem znu­żona, stra­ci­łam ochotę na czy­ta­nie, nawet kra­jo­braz wydaje się mniej inte­re­su­jący. Z Zosią co chwilę zapa­damy w drzemkę, budząc się gwał­tow­nie, gdy loko­mo­tywa gwiż­dże albo nie­spo­dzie­wa­nie szar­pie. Podróżni wsia­dają i wysia­dają, zmie­niają się walizki i plo­teczki, w które coraz chęt­niej się wsłu­chuję…

Gdy zatrzy­mu­jemy się na sta­cji w Niem­czech, po pero­nie kręci się kilku żoł­nie­rzy. Sztywni, nadęci, dum­nie wypro­sto­wani kro­czą przed sie­bie, gło­śno się śmie­jąc i paląc papie­rosy. Popa­trują w okna pociągu, uważ­nie lustru­jąc pasa­że­rów. Nasze okno jest otwarte i to naj­wy­raź­niej zachęca ryżego mło­dego wojaka z mau­se­rem na ramie­niu do zbli­że­nia się i zaga­je­nia roz­mowy.

– Z daleka jedzie­cie? – pyta niby od nie­chce­nia.

– Z Fran­cji – odpo­wiada lako­nicz­nie Zosia nie­za­in­te­re­so­wana poga­dusz­kami ze spra­wia­ją­cym nie­zbyt sym­pa­tyczne wra­że­nie nie­zna­jo­mym.

– E, Fran­cja – pry­cha tam­ten lek­ce­wa­żąco i zaciąga się papie­ro­sem. – Sły­sza­łem, że tam tylko żaby jecie.

– By­naj­mniej – unosi się Zosia i aby zakoń­czyć tę wymianę zdań, odwraca się osten­ta­cyj­nie w drugą stronę, igno­ru­jąc smar­ka­cza, który pew­nie skła­mał, że jest peł­no­letni, żeby zacią­gnąć się do woj­ska.

– A dokąd jedzie­cie? – woła nie­zra­żony.

– Do Pol­ski – odpo­wia­dam z dumą i po chwili dodaję: – Do War­szawy.

Jestem naprawdę cie­kawa, jak ją skry­ty­kuje i jakie ma uprze­dze­nia. On jed­nak tylko iro­nicz­nie się uśmie­cha i rzuca jakby mimo­cho­dem:

– Nie­długo też tam będziemy.

W tym momen­cie loko­mo­tywa szar­pie wago­nami, z mozo­łem rusza, by zaraz nabrać ani­mu­szu i ener­gicz­nie przy­spie­szyć. Nim zdążę zapy­tać, co ma na myśli, jego postać się oddala, aż wresz­cie staje się nie­mal nie­wi­docz­nym punk­tem na tle cegla­nego dworca.

Przez chwilę się zasta­na­wiam, co zna­czą jego słowa. Też wybie­rają się do War­szawy? Jeśli tak, to dla­czego nie wsie­dli do pociągu i skąd ten iro­niczny ton? A jeśli jadą całą grupą, która tło­czyła się w drzwiach dworca, to jakie mają plany i co będą robić w sto­licy Pol­ski? Wresz­cie wzru­szam ramio­nami i daję sobie spo­kój z wąt­pli­wo­ściami, na które i tak nie znajdę odpo­wie­dzi, i usi­łuję czy­tać.

Pach­niało sia­nem. Krowy pasły się leni­wie na pastwi­sku, szu­ka­jąc cie­nia rzu­ca­nego przez jedyne rosnące w tym miej­scu drzewo. Joanna na powrót sku­piła się na droż­dżo­wym cie­ście wyra­bia­nym na znisz­czo­nej stol­nicy. Dziś wie­czo­rem miał wresz­cie wró­cić Maciej. Tak bar­dzo go kochała, tak za nim tęsk­niła. W cha­cie paliło się w kominku, na stole dum­nie prę­żyły brzuszki dwie por­ce­la­nowe miski, a w nich…

Nim się dowiem, co było w miskach, naj­wy­raź­niej znu­żona przy­my­kam oczy i zapa­dam w drzemkę. Śnię o rodzin­nym domu, o tym, co robią bra­cia, rodzice, senne majaki przy­wo­łują ich roze­śmiane twa­rze. Zata­piam się w nich, pra­gnąc, by pozo­stały ze mną jak naj­dłu­żej. Mimo że ławka jest twarda i nie­wy­godna, zasy­piam na dobre, oparta o ściankę wagonu, ze zwi­nię­tym w kulę swe­trem pod głową.

– Papie­ren bitte.

Sły­szę obcy szorstki głos i sztyw­nieję prze­ra­żona. Począt­kowo nie orien­tuję się, gdzie jestem i co się dzieje. Chwilę zaj­muje mi oprzy­tom­nie­nie i wyję­cie z torebki wła­ści­wych doku­men­tów, które oczy­wi­ście jak zwy­kle zaplą­tały się gdzieś na dnie mię­dzy chu­s­teczką a ołów­kiem i puder­niczką.

Wresz­cie oddy­cham z ulgą, uświa­da­mia­jąc sobie, że w końcu jeste­śmy na gra­nicy, ostat­niej gra­nicy, i spraw­dzają nasze pasz­porty. Już nie­długo spełni się moje marze­nie. Znajdę się w tej magicz­nej, legen­dar­nej Pol­sce, za którą tak tęsk­nią rodzice. Jesz­cze tylko kilka godzin i dotrzemy do War­szawy. Czuję ogromną eks­cy­ta­cję i cie­ka­wość i uśmie­cham się całą sobą. Tyle się spo­dzie­wam po tej eska­pa­dzie, tyle będę miała do opo­wia­da­nia po powro­cie! Przy­wiozę pre­zenty, usią­dziemy wie­czo­rem przy her­ba­cie, przyjdą wujo­stwo i będziemy z Zosią wspo­mi­nać nasz waka­cyjny wyjazd, prze­ka­zy­wać uści­ski i pozdro­wie­nia od naj­bliż­szych.

Emo­cje udzie­lają się nie­mal wszyst­kim podróż­nym, któ­rzy spie­szą do swo­ich domów, rodzin, inte­re­sów, ale z pew­no­ścią nikt nie jest tak cie­kaw tego, co go czeka, jak ja. Naresz­cie poznam ich wszyst­kich. Jestem pełna obaw, a zara­zem cie­kawa, jakie zro­bię na nich wra­że­nie, czy mnie polu­bią, czy jeste­śmy do sie­bie podobni, czy się zaprzy­jaź­nimy? Z pew­no­ścią to będzie cudowny czas.

Tym­cza­sem ze zdzi­wie­niem odkry­wam, że Pol­ska nie­wiele się różni od Fran­cji, w któ­rej wyro­słam, zapu­ści­łam korze­nie i która stała się moim miej­scem na ziemi. Może tro­chę inne są drzewa i kwiaty, jakby mniej zna­jome, mniej oka­załe, ale poza tym zaczy­nam się czuć jak w domu.

– Coś taka rado­sna? – Zosia uśmie­cha się pro­mien­nie i naj­wy­raź­niej podziela mój nastrój. – Masz ochotę na jabłko? Przed chwilą jedno ostru­ga­łam, ale spa­łaś i nie mia­łam sumie­nia cię budzić.

– Nie, dzię­kuję, nie jestem głodna. – Sado­wię się wygod­nie, popra­wia­jąc sukienkę i roz­my­śla­jąc, jak to moż­liwe, że się tu zna­la­złam.

– Pod­eks­cy­to­wana?

– Jak rzadko. Ale też tro­chę się boję – odpo­wia­dam cicho.

Prze­cież to moja pierw­sza tak daleka wyprawa bez rodzi­ców, Zośka zresztą też ma mnie opu­ścić po dwóch dniach i ruszyć dalej, na Mazury, do swo­ich naj­bliż­szych.

– Nie martw się na zapas. – Uspo­ka­ja­jąco gła­dzi mnie po ręce i znowu się uśmie­cha. – Wszystko będzie dobrze, zoba­czysz.

– Łatwo ci mówić.

– Oczy­wi­ście, że łatwo – deli­kat­nie szczy­pie mnie w bok – bo dobrze znam ich wszyst­kich i wiem, że będą cię roz­piesz­czać.

– Tere-fere.

– No, daj spo­kój, nie przej­muj się tak. – Roz­ra­do­wana Zosia teraz sztur­cha mnie łok­ciem i zaraz lekko sztyw­nieje. – Lepiej pomyśl, co warto zoba­czyć, dokąd pójść i kogo odwie­dzić. Jeśli będziesz miała ochotę, zabiorę cię do mojego ulu­bio­nego sklepu z por­ce­laną, kupisz sobie coś ład­nego na pamiątkę.

– Może, sama nie wiem… – Im bli­żej celu, tym wię­cej we mnie pytań i wąt­pli­wo­ści, a z dru­giej strony roz­koszna bło­gość roz­siada się na moich kola­nach i wpra­wia żołą­dek w nie­spo­kojne drże­nie.

– Koniecz­nie musisz się wybrać do wujo­stwa w Wila­no­wie i do pałacu, tam jest prze­piękny park, będziesz zachwy­cona. Łazienki, Zamek Kró­lew­ski – Zosia przy­myka oczy i daje się ponieść wspo­mnie­niom – zde­cy­do­wa­nie są warte obej­rze­nia. Do tego Ogród Saski, ponoć naj­star­szy park w sto­licy, i oczy­wi­ście Pałac Saski, poza tym…

– Oba­wiam się, że nie zapa­mię­tam tego wszyst­kiego, no i nie wiem, czy będzie tyle czasu na zwie­dza­nie. Chyba powin­nam zdać się na wujo­stwo.

Wresz­cie we wto­rek 15 sierp­nia o sie­dem­na­stej osiem­na­ście docie­ramy na dwo­rzec w War­sza­wie4. W moim kalen­da­rzu na ten dzień zapi­sano cytat z Ber­tranda Rus­sella: „To smutne, że głupcy są tak pewni sie­bie, a ludzie mądrzy tak pełni wąt­pli­wo­ści”. Zasta­na­wiam się, ile w tym prawdy, i przy­cho­dzi mi na myśl moja szkolna kole­żanka Anaïs. Wyjąt­kowo pewna sie­bie, bez­czelna i przy tym nie­zbyt bystra.

Nie mam poję­cia, że tego dnia w Tatrach wyda­rzy się tra­ge­dia: od ude­rze­nia pio­runa na szczy­cie Świ­nicy zgi­nie pię­ciu har­ce­rzy i ich opie­kun. Ani o tym, że w Świę­to­szo­wie, nie­opo­dal Żaga­nia, pod­czas pre­zen­ta­cji sił bojo­wych przed dowód­cami Luft­waffe roz­bije się trzy­na­ście bom­bow­ców i dwu­dzie­stu sze­ściu nie­miec­kich lot­ni­ków poże­gna się z życiem. Że nie­spełna rok póź­niej do obozu w Auschwitz trafi pierw­szy trans­port więź­niów z War­szawy5. Dla mnie to jeden z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych dni w życiu, po któ­rym wiele sobie obie­cuję.

Jestem oszo­ło­miona. Pociąg z nie­mi­ło­sier­nym zgrzy­tem i sno­pami iskier sypią­cych się spod kół wresz­cie zatrzy­muje się na dworcu6. To jeden z naj­więk­szych, jeśli nie naj­więk­szy, budy­nek, jaki widzia­łam. Oczy­wi­ście nie zdaję sobie sprawy, że 18 lutego tego roku gene­rał Kor­dian Józef Zamor­ski wraz z kom­pa­nią repre­zen­ta­cyjną Poli­cji Pań­stwo­wej witali tu Reichsführera SS Hein­ri­cha Him­m­lera ani że w czerwcu, przed naszym przy­jaz­dem, gmach w czę­ści stra­wił pożar. Dla mnie jest nowo­cze­sny, przy­tła­cza­jący wiel­ko­ścią i zdu­mie­wa­jący archi­tek­turą. Jest tak inny od tego, co znam, wydaje się wręcz krzy­czeć, że oto wła­śnie on staje się wiel­kim kro­kiem w nową epokę i archi­tek­to­niczną przy­szłość. Po ple­cach prze­biega mi dreszcz dumy, że jestem Polką i że to po czę­ści należy też do mnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Rudolf Franz Fer­di­nand Höß – SS-Obersturmbannführer, uro­dzony 25 listo­pada 1901 r. w Baden-Baden. Ochot­nik w I woj­nie świa­to­wej. Po demo­bi­li­za­cji w kor­pu­sach ochot­ni­czych czło­nek NSDAP od listo­pada 1922 r. Za uczest­nic­two w mor­dzie kap­tu­ro­wym na Wal­te­rze Kado­wie ska­zany na 10 lat cięż­kiego wię­zie­nia. Czło­nek All­ge­me­ine SS od wrze­śnia 1933 r. W czyn­nej służ­bie w KL Dachau od grud­nia 1934 r. W okre­sie gru­dzień 1934–sier­pień 1938 awan­so­wał na sta­no­wi­sko adiu­tanta komen­danta obozu, funk­cję tę peł­nił w KL Sach­sen­hau­sen do grud­nia 1939 r., póź­niej kie­row­nik tego obozu. W okre­sie maj 1940–listo­pad 1943 komen­dant KL Auschwitz i dowódca gar­ni­zonu SS. Następ­nie prze­nie­siony do Głów­nego Urzędu Admi­ni­stra­cyjno-Gospo­dar­czego SS (WVHA) na sta­no­wi­sko kie­row­nika Urzędu D I i zastępcę Inspek­tora Obo­zów Kon­cen­tra­cyj­nych. W związku z zagładą Żydów węgier­skich ponow­nie skie­ro­wany do KL Auschwitz jako koor­dy­na­tor tej akcji i dowódca gar­ni­zonu SS, które to funk­cje peł­nił do końca lata 1944 r. Wyro­kiem Naj­wyż­szego Try­bu­nału Naro­do­wego w War­sza­wie ska­zany 2 kwiet­nia 1947 r. na karę śmierci. Wyrok wyko­nano 16 kwiet­nia 1947 r. w Oświę­ci­miu. [wróć]

2. Mont­ceau-les-Mines – miej­sco­wość i gmina we Fran­cji, w regio­nie Bur­gun­dia-Fran­che-Comté, w depar­ta­men­cie Saona i Loara. [wróć]

3. Pisia – rzeka w woje­wódz­twie mazo­wiec­kim na Rów­ni­nie Łowicko-Błoń­skiej, prawy dopływ Bzury. [wróć]

4. War­szawa (stan na 1 stycz­nia 1939) liczyła około 1 265 000 miesz­kań­ców, z czego aż 29% sta­no­wiła lud­ność żydow­ska, a 54,4% kobiety (ogó­łem w II Rzecz­po­spo­li­tej kobiety sta­no­wiły 51,4% lud­no­ści). W sto­licy było około 18 071 nie­ru­cho­mo­ści, z czego: 14% to domy jed­no­ro­dzinne, 23,3% domy posia­da­jące od 2 do 5 miesz­kań, 30,8% domy od 6–20 lokali miesz­kal­nych, 23% domy od 21–50 miesz­kań i 8,9% budynki miesz­czące powy­żej 51 miesz­kań. War­szawa była prze­lud­niona. W 1931 r. w mie­ście było 250 000 miesz­kań, z czego 31% sta­no­wiły kawa­lerki, w któ­rych sta­ty­stycz­nie miesz­kały śred­nio 4 osoby. W przed­wo­jen­nej War­sza­wie było ponad 1800 ulic, o łącz­nej dłu­go­ści około 780 km, ale tylko 62%, około 485 km, było wybru­ko­wa­nych. 87% było oświe­tlo­nych nocą. Na pozo­sta­łych, głów­nie pery­fe­ryj­nych, pano­wała zupełna ciem­ność. 52% pra­cu­ją­cych miesz­kań­ców sta­no­wili robot­nicy i cha­łup­nicy, 18% pra­cow­nicy umy­słowi, 18% samo­za­trud­nieni. Czyn­nych zawo­dowo było około 65% męż­czyzn i zale­d­wie 34% kobiet. W 1937 War­szawę zamiesz­ki­wało około 9000 koni, 2100 krów, 1300 świń, 500 kóz i 100 owiec. Ponad 90% lud­no­ści miało dostęp do wody z wodo­cią­gów, ale tylko 70% kana­li­za­cję, a zale­d­wie 800 budyn­ków pod­łą­czo­nych było do sieci gazo­wej. Po mie­ście na 29 liniach (noc­nych i dzien­nych) jeź­dziło około 386 tram­wa­jów z wago­nami, po torach o dłu­go­ści około 244 km. Dla porów­na­nia auto­bu­sów, obsłu­gu­ją­cych 14 tras, było zale­d­wie 65, samo­cho­dów i innych pojaz­dów zaś (w roku 1937) zare­je­stro­wano: 3752 oso­bowe samo­chody pry­watne, 1251 cię­ża­ró­wek, 1563 moto­cy­kle i 34 667 rowe­rów. Źró­dło: War­szawa w licz­bach 1938, Wydział Sta­ty­styczny Zarządu Miej­skiego, War­szawa 1938. [wróć]

5. 15 sierp­nia 1940 r. przy­wie­ziono do obozu pierw­szy trans­port więź­niów z War­szawy, skie­ro­wa­nych tu przez dowódcę Sipo u. SD dys­tryktu war­szaw­skiego (Der Kom­man­deur der Sicher­he­it­spo­li­zei und des SD für den Distrikt War­schau). Zna­la­zło się w nim 513 więź­niów osa­dzo­nych poprzed­nio w wię­zie­niu Gestapo na Pawiaku oraz 1153 więź­niów schwy­ta­nych w łapan­kach ulicz­nych. Ozna­czono ich nume­rami 1513–1899 oraz 1901–3179. Nie byli to pierwsi więź­nio­wie tego obozu. 14 czerwca 1940 do KL Auschwitz przy­wie­ziono z wię­zie­nia w Tar­no­wie pierw­szy trans­port pol­skich więź­niów poli­tycz­nych liczący 728 męż­czyzn skie­ro­wa­nych tu przez dowódcę Sipo u. SD w Kra­ko­wie. Ozna­czono ich nume­rami od 31–758. Wcze­śniej, tj. 20 maja 1940, do obozu przy­wie­ziono 30 więź­niów prze­stęp­ców kry­mi­nal­nych (Beru­fsver­bre­cher – BV) naro­do­wo­ści nie­miec­kiej, wybra­nych na żąda­nie Hößa spo­śród więź­niów obozu kon­cen­tra­cyj­nego w Sach­sen­hau­sen. Ozna­czono ich nume­rami od 1–30. Źró­dło: Danuta Czech, Kalen­darz wyda­rzeń w KL Auschwitz, Oświę­cim 1992, s. 12, 14, 26–27. [wróć]

6. Dwo­rzec kole­jowy w przed­wo­jen­nej War­sza­wie, poło­żony wzdłuż Alej Jero­zo­lim­skich, pomię­dzy uli­cami Mar­szał­kow­ską i Emi­lii Pla­ter, był wów­czas monu­men­tal­nym gma­chem, jed­nym z naj­no­wo­cze­śniej­szych i naj­więk­szych dwor­ców w Euro­pie. Perony znaj­do­wały się pod zie­mią i doce­lowo miały obsłu­gi­wać 12 torów. Nad pod­ziem­nymi pero­nami wzno­sił się ogromny budy­nek z trzema halami: kasową, dla pasa­że­rów przy­jeż­dża­ją­cych i dla odjeż­dża­ją­cych. Miał być budowlą repre­zen­ta­cyjną, wizy­tówką War­szawy i Pol­ski. Ele­wa­cję zapro­jek­to­wano w stylu mini­ma­li­stycz­nym z ele­men­tami art déco, nato­miast wnę­trza były bogato zdo­bione fre­skami, witra­żami, rzeź­bami i obra­zami. W czerwcu 1939 r. w wyniku zapró­sze­nia ognia przez ekipy budow­lane nie­ukoń­czony jesz­cze dwo­rzec został poważ­nie uszko­dzony, a część kon­struk­cji spło­nęła. Kilka mie­sięcy póź­niej budy­nek doznał kolej­nych znisz­czeń w cza­sie bom­bar­do­wa­nia War­szawy przez Luft­waffe. Pro­wi­zo­rycz­nie odbu­do­wany przez nie­miec­kie wła­dze oku­pa­cyjne dzia­łał do wybu­chu powsta­nia war­szaw­skiego. W stycz­niu 1945 r. gmach został wysa­dzony przez woj­ska nie­miec­kie, a po woj­nie jego pozo­sta­ło­ści roze­brano. [wróć]