Ripley pod wodą - Patricia Highsmith - ebook + audiobook + książka

Ripley pod wodą ebook i audiobook

Highsmith Patricia

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mistrzyni psychologicznego thrillera w nowym wydaniu!

Zerwawszy z kryminalną przeszłością, Tom Ripley i jego żona Heloïse spędzają czas w swoim domu pod Fontainebleau we Francji, gdzie Tom zajmuje się ogrodem i gra na klawesynie. To spokojne i pogodne życie zostaje zakłócone przez Davida Pritcharda, Amerykanina, który pojawia się tam wraz ze swoją uległą, zaburzoną psychicznie żoną Janice. Pritchard, ekscentryczny prześladowca i krzykacz, spełnia w powieści rolę kogoś w rodzaju detektywa opętanego żądzą odkrycia i wyjawienia niechlubnej przeszłości Toma. Jego obsesją jest tajemnicze zniknięcie Thomasa Murchisona, kolekcjonera dzieł sztuki, którego znamy z Ripleya pod ziemią (odkrywszy, że jeden z jego obrazów jest falsyfikatem, Murchison stanowił dla Toma poważne zagrożenie).

Pritchard napastuje Toma, dając mu do zrozumienia, że zna jego przeszłość. Fotografuje jego dom i jedzie za nim na wycieczkę do Tangeru, gdzie dochodzi między nimi do bójki. Po powrocie do Francji sytuacja staje się dużo groźniejsza, ponieważ w poszukiwaniu zwłok Murchisona Pritchard zaczyna przeszukiwać dno miejscowych kanałów.

Jest to piąta i ostatnia powieść z serii z Ripleyem i przedostatnia powieść Patrycji Highsmith; ostatnia wyszła w 1995, kilka miesięcy po jej śmierci. Podobnie jak w poprzednich, między tym, co myśli i czuje Ripley, a tym, co robi, istnieje wyraźna rozbieżność: odczuwa gniew, złość i strach, mimo to działa chłodno, z opanowaniem i nad wyraz skutecznie. I tak jak w poprzednich powieściach z cyklu, wyraźnie widać, że autorka darzy go sympatią, a tę sympatię podziela również czytelnik. W tej książce Highsmith skupia się głównie na analizie myśli bohatera. Poznajemy jego wspomnienia, lęki, które nawiedzają go, kiedy Pritchard zaczyna grzebać w jego przeszłości i kiedy musi podjąć drastyczne kroki, by się bronić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 33 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ri­pley Un­der Wa­ter
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed by Wil­liam He­ine­mann Lon­don 1991 Co­py­ri­ght © 2004 by Pa­tri­cia Hi­gh­smith and Dio­ge­nes Ver­lag AG, Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-7392-839-8
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Tym, co zgi­nęli, i gi­ną­cym w in­ti­fa­dach, Kur­dom, wszyst­kim tym, któ­rzy wal­czą z uci­skiem w ja­kim­kol­wiek kraju, po­wsta­jąc nie po to, by po­ka­zać, jak są liczni, lecz po to, by umrzeć.

1

Tom stał w ba­rze Geo­r­ges’a i Ma­rie z pra­wie pełną fi­li­żanką kawy w ręce. Już za­pła­cił. Kie­szeń ma­ry­narki wy­py­chały mu dwie paczki marl­boro dla He­lo­ise. Stał i pa­trzył, jak ktoś gra na au­to­ma­cie.

Po ekra­nie au­to­matu pę­dził ani­mo­wany mo­to­cy­kli­sta – złu­dze­nie pręd­ko­ści uzy­skano dzięki prze­su­wa­ją­cemu się do przodu pło­towi po obu stro­nach drogi. Po­ru­sza­jąc czymś w ro­dzaju drążka, kie­ru­jący mo­to­cy­kli­stą mógł spo­wo­do­wać, że ten gwał­tow­nie skręci, by wy­prze­dzić wol­niej ja­dący sa­mo­chód, albo ni­czym koń prze­sko­czy przez płot, który wy­ra­stał na­gle w po­przek jezdni. Je­śli mo­to­cy­kli­sta (czyli gra­jący) nie zdą­żył tego zro­bić, do­cho­dziło do bez­gło­śnego zde­rze­nia i na ekra­nie uka­zy­wała się czarno-złota gwiazda, sym­bol kraksy – mo­to­cy­kli­sta gi­nął i gra była skoń­czona.

Tom czę­sto ob­ser­wo­wał gra­ją­cych go­ści (był to naj­po­pu­lar­niej­szy au­to­mat, jaki Geo­r­ges i Ma­rie kie­dy­kol­wiek na­byli), ale sam ni­gdy nie grał. Ja­koś mu się nie chciało.

– Non, non! – Przez pa­nu­jący w ba­rze gwar prze­bił się śpiewny głos sto­ją­cej za ladą Ma­rie, która wdała się z kimś w dys­ku­sję, za­pewne po­li­tyczną. Ona i jej mąż za­wsze byli le­wi­cow­cami bez względu na wszystko. – Éco­utez, Mit­ter­rand...

To­mowi prze­szło przez myśl, że na­pływ emi­gran­tów z Afryki Pół­noc­nej chyba im nie od­po­wiada.

– Eh, Ma­rie! Deux pa­stis! – za­brzmiał z ko­lei głos gru­bego Geo­r­ges’a. Wła­ści­ciel baru w nieco przy­bru­dzo­nym bia­łym far­tu­chu, w bia­łej ko­szuli i bia­łych spodniach ob­słu­gi­wał sto­liki, przy któ­rych go­ście pili i od czasu do czasu je­dli frytki albo jajka na twardo.

Szafa gra­jąca wy­do­by­wała z sie­bie dźwięki sta­rej cza-czy.

Mil­cząca czarno-złota gwiazda! Wi­dzo­wie jęk­nęli ze współ­czu­ciem. Trup. Ko­niec gry. Na ekra­nie na­tręt­nie za­mi­go­tał bez­gło­śny na­pis: WRZUĆ MO­NETĘ, WRZUĆ MO­NETĘ, i ro­bot­nik w nie­bie­skich dżin­sach po­słusz­nie po­grze­bał w kie­szeni. Wrzu­cił do au­to­matu kilka mo­net i gra za­częła się od nowa: mo­to­cy­kli­sta, go­towy na wszystko i w pierw­szo­rzęd­nej for­mie, znowu pę­dził przed sie­bie, zwin­nie omi­ja­jąc beczkę, która wy­to­czyła się na­gle na drogę, i gładko prze­ska­ku­jąc pierw­szą prze­szkodę. Ro­bot­nik był bar­dzo sku­piony, bar­dzo chciał, żeby ste­ro­wany przez niego lu­dzik do­je­chał do mety.

Tom po­my­ślał o He­lo­ise, o jej po­dróży do Ma­roka. Chciała zo­ba­czyć Tan­ger, Ca­sa­blankę, może i Mar­ra­kesz. A on zgo­dził się z nią po­je­chać. Osta­tecz­nie nie była to wy­prawa po przy­godę, jedna z tych wy­ma­ga­ją­cych spe­cjal­nych szcze­pień w szpi­talu, poza tym wy­pa­dało, żeby w nie­któ­rych po­dró­żach to­wa­rzy­szył jej po pro­stu jako mąż. He­lo­ise mie­wała ta­kie chętki dwa, trzy razy do roku, ale nie wszyst­kie skła­niały go do dzia­ła­nia. Te­raz też nie miał na­stroju do po­dróży. Był po­czą­tek sierp­nia, w Ma­roku pa­no­wały naj­więk­sze upały, a on uwiel­biał swoje pe­onie i da­lie o tej po­rze roku, lu­bił wyjść do ogrodu, ściąć kilka kwia­tów i za­nieść do sa­lonu – ro­bił tak nie­mal co­dzien­nie. Lu­bił swój ogród, lu­bił rów­nież Hen­riego, złotą rączkę, praw­dzi­wego ol­brzyma i si­ła­cza, który po­ma­gał im przy więk­szych pra­cach, choć nie do wszyst­kich się nada­wał.

No i była jesz­cze Dziwna Para, jak ją na­zy­wał. Nie wie­dział, czy są mał­żeń­stwem, choć oczy­wi­ście nie miało to zna­cze­nia. Wy­da­wało mu się, że kręcą się po oko­licy i cie­ka­wie mu się przy­pa­trują. Może byli nie­szko­dliwi, ale ni­gdy nic nie wia­domo. Za­uwa­żył ich przed mie­sią­cem w Fon­ta­ine­bleau, gdy był z He­lo­ise na za­ku­pach: ko­bietę i męż­czy­znę w wieku trzy­dzie­stu kilku lat, praw­do­po­dob­nie Ame­ry­ka­nów, któ­rzy szli w ich stronę, otak­so­wu­jąc ich spoj­rze­niem, tak do­brze już mu zna­nym – jakby wie­dzieli, kim jest Tom, jakby od­kryli, że na­zywa się Ri­pley. Ta­kie same spoj­rze­nia wi­dział na lot­ni­skach, co prawda tylko kilka razy, a więc rzadko, no i było to tro­chę daw­niej. Lu­dzie pa­trzyli tak na czło­wieka, któ­rego zdję­cie wi­dzieli w pra­sie, rzecz w tym, że jego zdję­cia nie opu­bli­ko­wano ostat­nio w żad­nej ga­ze­cie, był tego pewny. Od sprawy Mur­chi­sona, a sprawa ta za­koń­czyła się przed pię­ciu laty krwawą plamą na pod­ło­dze w jego piw­nicy, plamą po wi­nie, jak ma­wiał, kiedy go o to py­tano.

Tak na­prawdę była to mie­szanka wina i krwi, po­nie­waż Mur­chi­son obe­rwał w głowę bu­telką. Bu­telką mar­gaux. Od niego, od Toma.

Hm, Dziwna Para... Mo­to­cy­kli­sta znowu się roz­bił. Tom od­wró­cił się i ru­szył do lady, by od­nieść pu­stą fi­li­żankę.

Męż­czy­zna, ten od Dziw­nej Pary, miał ciemne pro­ste włosy i no­sił okrą­głe oku­lary w czar­nej opra­wie, na­to­miast ko­bieta – po­cią­gła twarz, szare albo piwne oczy – miała włosy ja­sno­brą­zowe. I to wła­śnie męż­czy­zna ga­pił się na niego z pu­stym, roz­tar­gnio­nym uśmie­chem. Tom mógł go już gdzieś wi­dzieć, na lot­ni­sku He­ath­row albo de Gaulle’a, jego i ten szcze­gólny uśmiech z ro­dzaju „znam twoją twarz”. Nie było w tym uśmie­chu nic wro­giego, jed­nak bar­dzo mu się to nie po­do­bało.

A po­tem któ­re­goś dnia prze­jeż­dżali po­woli główną ulicą Vil­le­perce w samo po­łu­dnie, gdy wy­cho­dził z pie­karni z flûte (ma­dame An­nette mu­siała mieć wolny dzień albo aku­rat za­jęta była przy­go­to­wa­niem lun­chu) i znowu wi­dział, że na niego pa­trzą. Vil­le­perce to ma­lut­kie mia­steczko po­ło­żone o kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Fon­ta­ine­bleau. Po co mie­liby tu przy­jeż­dżać?

Tak się przy­pad­kiem zło­żyło, że kiedy pchnął po bla­cie fi­li­żankę i ta­le­rzyk, za ladą stali za­równo Ma­rie z tym swoim sze­ro­kim czer­wo­nym uśmie­chem, jak i ły­sie­jący Geo­r­ges.

– Merci et bonne nuit, Ma­rie! Geo­r­ges! – za­wo­łał z uśmie­chem Tom.

– Merci, m’sieur, à bien­tôt! – od­po­wie­działa Ma­rie.

Był już pra­wie w drzwiach, kiedy do baru wszedł męż­czy­zna, ten od Dziw­nej Pary. Okrą­głe oku­lary i cała reszta. Naj­wy­raź­niej przy­szedł sam.

– Pan Ri­pley? – Na jego ró­żo­wa­wych ustach znowu go­ścił uśmiech. – Do­bry wie­czór.

– Do­bry wie­czór – od­po­wie­dział Tom, nie zwal­nia­jąc kroku.

– Moja żona i ja... czy mo­gli­by­śmy za­pro­sić pana na drinka?

– Dzię­kuję, ale już wy­cho­dzę.

– Może in­nym ra­zem. Wy­na­ję­li­śmy dom w Vil­le­perce. Tam. – Od­ru­chowo mach­nął ręką, wska­zu­jąc pół­noc. Roz­cią­gnął usta w jesz­cze szer­szym uśmie­chu i od­sło­niw­szy kwa­dra­towe zęby, do­dał: – Wy­gląda na to, że je­ste­śmy są­sia­dami.

We­szło dwóch no­wych go­ści i Tom mu­siał cof­nąć się w głąb baru.

– Na­zy­wam się Prit­chard. Da­vid. Przy­je­cha­łem na kurs w IN­SEAD, szkole za­rzą­dza­nia i biz­nesu w Fon­ta­ine­bleau. Na pewno pan o niej sły­szał. Miesz­kamy w tym bia­łym pię­tro­wym domu z ogro­dem i sa­dzawką. Za­ko­cha­li­śmy się w nim wła­śnie ze względu na tę sa­dzawkę. Od­bija się na su­fi­cie. Woda. – Prit­chard za­chi­cho­tał.

– Ro­zu­miem – od­parł ze sto­sowną uprzej­mo­ścią Tom. Był już za drzwiami.

– Za­dzwo­nię do pana. Moja żona ma na imię Ja­nice.

Tom kiw­nął głową i po­słał mu wy­mu­szony uśmiech.

– Do­brze. Niech pan za­dzwoni. Do­bra­noc.

– Nie ma tu zbyt wielu Ame­ry­ka­nów! – za­wo­łał za nim zde­ter­mi­no­wany Prit­chard.

„Trudno mu bę­dzie zna­leźć nu­mer”, po­my­ślał Tom, zmie­rza­jąc do domu, bo udało im się go za­strzec. A jed­nak. Po­zor­nie nudny Da­vid Prit­chard – do­rów­ny­wał mu wzro­stem, choć był pew­nie tro­chę cięż­szy – za­po­wia­dał kło­poty. Kto to jest? Ktoś z po­li­cji? Grze­bie w sta­rych ak­tach? Pry­watny de­tek­tyw wy­na­jęty przez... No wła­śnie, przez kogo? Do głowy nie przy­cho­dziło mu na­zwi­sko żad­nego czyn­nie dzia­ła­ją­cego wroga. Po­zer – tak by go okre­ślił. Fał­szywy uśmiech, fał­szywa gor­li­wość, moż­liwe na­wet, że fał­szywa przy­krywka w po­staci kursu w IN­SEAD. Tak, stu­dia w Fon­ta­ine­bleau mo­gły być przy­krywką, przy­krywką tak oczy­wi­stą, że Tom po­my­ślał, iż Prit­chard na­prawdę może tam stu­dio­wać. A je­śli on i jego żona nie byli mał­żeń­stwem, tylko agen­tami CIA? Ale czego mo­głaby chcieć od niego CIA? Na pewno nie cho­dziło o po­datki, po­datki były w po­rządku. O Mur­chi­sona? Nie, ta sprawa była już za­mknięta. Albo odło­żona na półkę. Mur­chi­son i jego trup znik­nęli. Dic­kie Gre­en­leaf? Mało praw­do­po­dobne. Chri­sto­pher Gre­en­leaf, jego ku­zyn, przy­sy­łał mu od czasu do czasu kartki, ot, choćby w ze­szłym roku z Alice Springs. Był te­raz in­ży­nie­rem, oże­nił się i miesz­kał w Ro­che­ster w sta­nie Nowy Jork. Tom był w do­brych sto­sun­kach na­wet z Her­ber­tem, jego oj­cem. Wy­mie­niali się przy­naj­mniej kart­kami bo­żo­na­ro­dze­nio­wymi.

Do­szedł do wiel­kiego drzewa na­prze­ciwko Belle Ombre, drzewa, któ­rego ga­łę­zie po­chy­lały się lekko nad drogą, i od razu po­we­se­lał. Czym tu się mar­twić? Pchnął skrzy­dło du­żej bramy, wśli­zgnął się za nie, za­mknął bramę naj­ci­szej jak umiał, po­wie­sił kłódkę i trza­snął długą za­suwą.

Re­eves Mi­not. Tom za­trzy­mał się gwał­tow­nie i po­śli­zgnął na żwi­ro­wa­nym dzie­dzińcu. Kro­iła się ko­lejna pa­serka. Re­eves dzwo­nił przed kil­koma dniami. Tom czę­sto przy­się­gał so­bie, że już ni­gdy wię­cej tego nie zrobi, a po­tem ro­bił. Dla­tego że lu­bił po­zna­wać no­wych lu­dzi? Ro­ze­śmiał się krótko i pra­wie nie­sły­szal­nie, a po­tem ru­szył do wej­ścia swoim zwy­kłym lek­kim kro­kiem, pra­wie nie do­ty­ka­jąc ziemi.

W sa­lo­nie pa­liło się świa­tło, a fron­towe drzwi były otwarte, tak jak zo­sta­wił je przed czter­dzie­stoma pię­cioma mi­nu­tami. Wszedł do środka i za­mknął je na klucz. He­lo­ise sie­działa na so­fie, czy­ta­jąc ja­kieś cza­so­pi­smo, pew­nie ar­ty­kuł o Afryce Pół­noc­nej.

– Ello, chéri. Re­eves dzwo­nił. – Pod­nio­sła wzrok, ru­chem głowy od­rzu­ca­jąc do tyłu ja­sne włosy. – Tome, czy...

– Tak. Łap! – Rzu­cił jej z uśmie­chem naj­pierw jedną paczkę pa­pie­ro­sów, po­tem drugą. Pierw­szą zła­pała, druga tra­fiła w przód jej nie­bie­skiej bluzki. – Re­eves? To coś pil­nego? Nie­cier­pią­cego zwłoki? Znowu ja­kieś zwłoki?

– Och, prze­stań, Tome! – He­lo­ise pstryk­nęła za­pal­niczką Dun­hilla. Lu­biła jego ka­lam­bury, cho­ciaż ni­gdy by się do tego nie przy­znała i rzadko kiedy po­zwa­lała so­bie na uśmiech. – Za­dzwoni jesz­cze raz, ale chyba nie dzi­siaj.

– Ktoś... – Tom urwał, po­nie­waż Re­eves ni­gdy nie wcho­dził z nią w szcze­góły, a ona twier­dziła, że ich sprawy nie in­te­re­sują jej, a na­wet ją nu­dzą. Tak było bez­piecz­niej. My­ślała pew­nie: im mniej wiem, tym le­piej. I słusz­nie, święta prawda.

– Tome, ju­tro po­je­dziemy ku­pić bi­lety do Ma­roka. Do­brze? – Z pod­wi­nię­tymi no­gami i bo­symi sto­pami na żół­tej so­fie po­dobna była do wy­le­gu­ją­cej się kotki o spo­koj­nych ja­sno­fio­le­to­wych oczach.

– Tak. Do­brze. – Przy­po­mniało mu się, że jej to obie­cał. – Naj­pierw po­le­cimy do Tan­geru.

– Oui, chéri, a po­tem da­lej. I ko­niecz­nie do Ca­sa­blanki.

– Ko­niecz­nie – po­wtó­rzył. – Do­brze, moja droga, ju­tro po­je­dziemy do Fon­ta­ine­bleau po bi­lety. – Za­wsze ko­rzy­stali z tam­tej­szego biura po­dróży i wszyst­kich tam znali. Za­wa­hał się i po­sta­no­wił po­wie­dzieć jej o tym już te­raz. – Ko­cha­nie, pa­mię­tasz tę parę, którą wi­dzie­li­śmy kie­dyś na ulicy w Fon­ta­ine­bleau? Wy­glą­dali na Ame­ry­ka­nów. Szli w na­szą stronę i po­wie­dzia­łem ci po­tem, że się na nas ga­pili. Wła­ści­wie to ga­pił się tylko on. Taki ciem­no­włosy, w oku­la­rach. Pa­mię­tasz?

– Chyba... tak. Dla­czego?

Po jej twa­rzy po­znał, że na­prawdę pa­mię­tała.

– Bo wła­śnie za­cze­pił mnie w ba­rze. – Tom roz­piął ma­ry­narkę i scho­wał ręce do kie­szeni. Nie usiadł. – Nie po­doba mi się to.

– Pa­mię­tam tę ko­bietę, taką ja­sno­włosą. To Ame­ry­ka­nie, no?

– On chyba tak. Wy­na­jęli dom w Vil­le­perce. Ten nad...

– Vra­iment? W Vil­le­perce?

– Oui, ma chère! Nad sa­dzawką, która od­bija się na su­fi­cie sa­lonu. Pa­mię­tasz? – Oby­dwoje to kie­dyś po­dzi­wiali, ten piękny owal po­ru­sza­jący się tam jak woda.

– Tak. Pa­mię­tam. Biały, pię­trowy, z nie­zbyt ład­nym ko­min­kiem. Nie­da­leko Gra­isów, n’est-ce pas? Któ­ryś z na­szych zna­jo­mych chciał go chyba ku­pić.

– Tak. Wła­śnie. – Ame­ry­ka­nin, zna­jomy zna­jo­mych, który szu­kał wiej­skiego domu pod Pa­ry­żem, chciał obej­rzeć kilka w ich oko­licy i po­pro­sił, żeby on i He­lo­ise mu to­wa­rzy­szyli. Osta­tecz­nie żad­nego nie ku­pił, przy­naj­mniej nie w po­bliżu Vil­le­perce. Tak, przed ro­kiem. – Ale wra­ca­jąc do rze­czy: ten ciem­no­włosy w oku­la­rach chce się ze mną za­przy­jaź­nić, ze mną albo z nami, a ja nie mam na to ochoty. Tylko dla­tego że oby­dwaj mó­wimy po an­giel­sku czy ame­ry­kań­sku? Ho, ho! Zdaje się, że ma coś wspól­nego z IN­SEAD – do­dał – tą dużą szkołą w Fon­ta­ine­bleau. I w ogóle, skąd zna moje na­zwi­sko, dla­czego się mną in­te­re­suje? – Żeby nie ro­bić wra­że­nia zbyt zde­ner­wo­wa­nego, spo­koj­nie usiadł na krze­śle i spoj­rzał na żonę po­nad sto­li­kiem do kawy. – Da­vid i Ja­nice Prit­char­do­wie, tak się na­zy­wają. Je­śli za­dzwo­nią, bę­dziemy mili i uprzejmi, ale bar­dzo za­jęci. Do­brze, ko­cha­nie?

– Oczy­wi­ście, Tome.

– A je­śli okażą się na tyle bez­czelni, żeby za­dzwo­nić do drzwi, to ich nie wpu­ścimy. Ostrzegę ma­dame An­nette.

He­lo­ise zmarsz­czyła swoje jak zwy­kle równe i ja­sne brwi.

– Co z nimi nie tak?

Pro­stota tego py­ta­nia do­ma­gała się uśmie­chu.

– Mam wra­że­nie, że... – Tom za­wa­hał się. Ni­gdy nie roz­ma­wiał z żoną o swo­ich prze­czu­ciach, ale do­szedł do wnio­sku, że w tym wy­padku może ją to ochro­nić. – Mam wra­że­nie, że są nie­nor­malni. – Spoj­rzał na dy­wan. Nie­nor­malni? A co to jest nor­mal­ność? Nie umiałby na to od­po­wie­dzieć. – Coś mi mówi, że nie są mał­żeń­stwem.

– No to co?

Tom ro­ze­śmiał się, się­gnął po paczkę nie­bie­skich gi­tane’ów na sto­liku i pstryk­nął za­pal­niczką żony.

– To prawda, ko­cha­nie. Ale dla­czego się na mnie ga­pią? Mó­wi­łem ci, że nie tak dawno temu ten sam męż­czy­zna pa­trzył na mnie na ja­kimś lot­ni­sku?

– Nie, nie mó­wi­łeś.

Tom uśmiech­nął się.

– Byli już tacy, za któ­rymi nie prze­pa­da­li­śmy. Prawda? To ża­den pro­blem. – Wstał, ob­szedł sto­lik i kiedy He­lo­ise wy­cią­gnęła do niego rękę, po­mógł jej wstać. Ob­jął ją i za­mknął oczy, wdy­cha­jąc za­pach jej wło­sów i skóry. – Ko­cham cię. Chcę, że­byś była bez­pieczna.

He­lo­ise ro­ze­śmiała się. Roz­luź­nili uścisk.

– W Belle Ombre jest bar­dzo bez­piecz­nie.

– Ich noga tu nie po­sta­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki