Słodka choroba - Patricia Highsmith - ebook

Słodka choroba ebook

Highsmith Patricia

0,0
31,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bohater „Słodkiej choroby”, David, jest nieszczęśliwie, można rzec chorobliwie, zakochany w Annabelli i nie może pogodzić się z rozstaniem, mimo że jego wybranka dawno poślubiła innego mężczyznę. W miłosnej udręce śle do niej rozpaczliwe listy pełne namiętnych wyznań, napastuje ją telefonicznie. Na pozór David sprawia wrażenie człowieka sympatycznego i układnego: mieszka w pensjonacie, jest lubiany i towarzyski. Jednocześnie w tajemnicy przed wszystkimi kupuje dom na prowincji, gdzie całkowicie zmienia swoją tożsamość. Mąż Annabelli, zniecierpliwiony natrętnymi zalotami Davida, postanawia złożyć mu wizytę. Od tej pory zdarzenia przybierają tragiczny obrót, w równym stopniu z winy bohatera, co za sprawą niefortunnego przypadku.

„Słodka choroba” nie jest klasycznym kryminałem, lecz raczej psychologicznym studium człowieka zdesperowanego, który nie znalazł spełnienia w miłości. I mimo że bohater z wolna pogrąża się w psychozie, czytelnik utożsamia się, a nawet sympatyzuje z nim, odnajdując w jego przeżyciach echa własnych emocji i doświadczeń. Przejmująca książka, przy okazji kreśląca portret Ameryki końca lat pięćdziesiątych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 418

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: This Sweet Sick­ness
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed in 1960 Co­py­ri­ght © 1993 by Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2025, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-7392-999-9
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wy­mo­gami Eu­ro­pej­skiego Aktu o Do­stęp­no­ści (EAA).
Zgod­nie z art. 4 Dy­rek­tywy 2019/790/UE oraz od­po­wied­nimi prze­pi­sami kra­jo­wymi, ni­niej­szym za­strze­gamy prawo do wy­łą­cze­nia z eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM) dla ce­lów in­nych niż ba­daw­cze, w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w tej pu­bli­ka­cji nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie tych ma­te­ria­łów w ra­mach dzia­łań TDM jest nie­do­zwo­lone.

Roz­dział I

Za­zdrość nie po­zwo­liła Da­vi­dowi za­snąć, wy­cią­gnęła go z cie­płego łóżka, wy­pchnęła z po­grą­żo­nego w ci­szy i ciem­no­ści pen­sjo­natu, ka­zała wę­dro­wać po uli­cach.

Żył tak długo z tą swoją za­zdro­ścią, że naj­zwy­klej­sze słowa i po­ję­cia ze sfery uczuć nie miały już do­stępu do jego umy­słu.

Ta sy­tu­acja cią­gnęła się pra­wie dwa lata. Nie ma sensu ba­wić się w szcze­góły. Sy­tu­acja była jak głaz, dzień i noc wi­szący u jego szyi. Wie­czory i noce, kiedy nie pra­co­wał, były odro­binę gor­sze niż dni, to wszystko.

Po­bli­skie ulice z odra­pa­nymi, nędz­nymi do­mami były pu­ste i ciemne. Mi­nęła wła­śnie pół­noc. Da­vid skrę­cił w uliczkę bie­gnącą w dół ku rzece Hud­son. Do­tarł doń słaby od­głos wpra­wia­nych w ruch sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych; na Main Street skoń­czył się wi­docz­nie film. Da­vid wszedł na kra­węż­nik, omi­ja­jąc drzewo ta­ra­su­jące chod­nik. W gór­nym na­roż­nym oknie pię­tro­wego domu żół­tym bla­skiem pło­nęło świa­tło. Cie­kawe, czy ktoś czyta tak późno w nocy, czy może po­szedł do ła­zienki – za­sta­no­wił się Da­vid. Mi­nął go po­woli, za­ta­cza­jąc się, ja­kiś pi­jany męż­czy­zna. Da­vid do­szedł do znaku „ślepa ulica”, prze­sko­czył ni­ski biały pło­tek, zro­bił kilka kro­ków po żwi­ro­wym pod­łożu, a po­tem stał ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami, wpa­tru­jąc się w ciem­ność, która była rzeką. Nie mógł jej wi­dzieć, ale ją czuł. Wie­dział, że pły­nie tam sza­ro­zie­lona, głę­boka, wartka, mniej lub bar­dziej brudna. Wy­szedł z domu bez ma­ry­narki, a je­sienny wiatr dmu­chał dość pa­skud­nie. Po­stał tak ja­kieś pięć mi­nut, a po­tem od­wró­cił się i znowu prze­sko­czył pło­tek.

Droga po­wrotna do pen­sjo­natu wy­pa­dła mu koło lo­kalu Andy’ego, alu­mi­nio­wego pu­dła sto­ją­cego uko­sem na pla­cyku. Nie od­czu­wa­jąc głodu ani po­trzeby roz­grza­nia się, wszedł do wnę­trza. Go­ści było tylko dwóch, dwaj męż­czyźni sie­dzący na stoł­kach da­leko od sie­bie. Da­vid usiadł mię­dzy nimi, do­kład­nie po­środku. W po­wie­trzu uno­siła się woń przy­sma­ża­nych ham­bur­ge­rów, jak rów­nież mdlący za­pach wod­ni­stej kawy, czego Da­vid bar­dzo nie lu­bił. Mu­sku­larny męż­czy­zna o fleg­ma­tycz­nych ru­chach, imie­niem Sam, ob­słu­gi­wał lo­kal wraz z żoną. Ktoś kie­dyś po­wie­dział Da­vi­dowi, że kilka lat temu Andy umarł.

– Jak leci? – spy­tał ospale Sam, nie pod­nió­sł­szy na Da­vida wzroku, po czym nie­dba­łym ge­stem mach­nął ścierką po kon­tu­arze.

– W po­rządku. Pro­szę o kawę – po­wie­dział Da­vid.

– Zwy­kłą?

– Tak. Bar­dzo pro­szę.

Kawa z mle­kiem i cu­krem ma ra­czej smak her­baty i na pewno ni­kogo jesz­cze nie uchro­niła przed sen­no­ścią. Da­vid oparł łok­cie na kon­tu­arze, prawą zmar­z­niętą dłoń zwi­nął w pięść, lewą za­ci­snął na pra­wej. Pa­trzył nie­wi­dzą­cym wzro­kiem na ko­lo­rową fo­to­gra­fię pół­mi­ska z za­ką­skami. We­szła ja­kaś dziew­czyna i usia­dła koło niego. Da­vid na­wet nie spoj­rzał w jej stronę.

– Do­bry wie­czór, Sam – po­wie­działa dziew­czyna i Sam wy­raź­nie się oży­wił.

– Cześć! Jak leci mo­jej naj­droż­szej? Co po­dać? To, co zwy­kle?

– Aha. I mnó­stwo bi­tej śmie­tany.

– Uty­jesz.

– Nie ja. O to się nie mar­twię. – Od­wró­ciła się w stronę Da­vida. – Do­bry wie­czór, pa­nie Kel­sey.

Da­vid drgnął, spoj­rzał na dziew­czynę. Nie znał jej.

– Do­bry wie­czór – od­po­wie­dział i uśmiech­nął się od­ru­chowo, po czym znów utkwił wzrok przed sie­bie.

Po chwili dziew­czyna rze­kła:

– Czy pan za­wsze jest taki spo­kojny?

Znowu na nią po­pa­trzył. „Ona nie jest z tych ła­twych – po­my­ślał. – Po pro­stu zwy­kła dziew­czyna”.

– Chyba tak – od­parł nie­śmiało i przy­su­nął bli­żej fi­li­żankę kawy.

– Pan mnie nie po­znaje? – za­py­tała ze śmie­chem.

– Nie.

– Ja też miesz­kam u pani McCart­ney – mó­wiła, cią­gle się uśmie­cha­jąc. – Przed­sta­wiła mi pana w po­nie­dzia­łek wie­czo­rem. Co wie­czór wi­duję pana w ja­dalni, ale śnia­da­nie ja­dam wcze­śniej niż pan. Na­zy­wam się Ef­fie Bren­nan. Bar­dzo mi miło spo­tkać pana po­now­nie. – Ski­nęła głową i fala ja­sno­brą­zo­wych wło­sów przy­sło­niła jej twarz.

– Mnie rów­nież bar­dzo miło – po­wie­dział Da­vid. – Mam kiep­ską pa­mięć, pro­szę mi wy­ba­czyć.

– Bar­dzo panu z tym do twa­rzy. Bo pani McCart­ney mówi, że z pana wielki na­uko­wiec. Dzięki, Sam.

Na­chy­liła się nad fi­li­żanką cze­ko­lady, chło­nąc jej za­pach, i choć Da­vid na nią nie pa­trzył, to jed­nak wi­dział ką­tem oka, jak dys­kret­nie wy­tarła ser­wetką ły­żeczkę, nim za­nu­rzyła ją w kre­mie, jak ba­wiła się masą bi­tej śmie­tany, mie­sza­jąc ją z cze­ko­ladą.

– Nie był pan przy­pad­kiem dzi­siaj w ki­nie?

– Nie, nie by­łem.

– Nie­wiele pan stra­cił. Bo ja to wła­ści­wie lu­bię wszyst­kie filmy. Może dla­tego, że nie mam te­le­wi­zora. U dziew­czyn, z któ­rymi daw­niej miesz­ka­łam, był, tylko że na­le­żał do tej, która się za­raz wy­pro­wa­dziła. W domu mia­łam te­le­wi­zor, ale od sze­ściu mie­sięcy nie miesz­kam tam. To zna­czy w domu. Je­stem z El­le­nville. Pan chyba stam­tąd nie po­cho­dzi?

– Nie. Z Ka­li­for­nii.

– Och, Ka­li­for­nia! – po­wie­działa z na­bożną czcią w gło­sie. – Tak, Fro­uds­burg to mia­sto ra­czej nie­wiel­kie, ale i tak za duże jak na mój gust. Co nie zna­czy oczy­wi­ście, że jest duże. – Znów unio­sła ką­ciki ust w tym swoim sze­ro­kim uśmie­chu. Miała po­kaź­nych roz­mia­rów przed­nie zęby i szczu­płą twarz. – Do­sta­łam tu fajną pracę. Je­stem se­kre­tarką w skła­dzie drewna. U pana De­pew. Pan pewno wie, gdzie to jest. Wy­naj­mo­wa­łam ładne miesz­ka­nie, ale jedna z mo­ich kum­pe­lek wy­szła za mąż i mu­sia­ły­śmy się wy­pro­wa­dzić. Te­raz wła­śnie roz­glą­dam się za ja­kimś lo­kum, szu­kam cze­goś na moją kie­szeń. Nie mogę po­wie­dzieć, że­bym ma­rzyła o po­zo­sta­niu na stałe u pani McCart­ney. – Ro­ze­śmiała się.

Da­vid nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć.

– A pan? – za­py­tała.

– Ja uwa­żam, że to cał­kiem do­bry pen­sjo­nat.

Po­chy­liła głowę, zja­dła tro­chę kremu.

– Może dla męż­czy­zny. Bo ja nie cier­pię wspól­nych ła­zie­nek. Długo pan tam już mieszka?

– Prze­szło rok – od­parł, nie pa­trząc na dziew­czynę, gdyż czuł na so­bie jej spoj­rze­nie.

– Ojej, to musi pan go lu­bić.

Inni mó­wili mu to samo. Każdy lo­ka­tor, na­wet dziew­czyna, która do­piero nie­dawno za­miesz­kała u pani McCart­ney, wie­dział, że Da­vid jest do­brze sy­tu­owany. Prę­dzej czy póź­niej ktoś ją po­in­for­muje, na co wy­daje pie­nią­dze.

– Pani McCart­ney po­wie­działa mi, że ma pan na utrzy­ma­niu chorą matkę.

A więc już wie.

– Zga­dza się – od­rzekł Da­vid.

– Pani McCart­ney uważa, że to bar­dzo pięk­nie z pana strony. Ja też tak są­dzę. Nie ma pan cza­sami za­pa­łek?

– Nie­stety. Nie palę. – Pod­niósł rękę. – Sam, mógł­byś po­dać pani za­pałki?

– Oczy­wi­sta. – Prze­cho­dząc, Sam wrę­czył Da­vi­dowi pu­dełko za­pa­łek.

Dziew­czyna trzy­mała pa­pie­rosa w ustach dwoma pal­cami o po­la­kie­ro­wa­nych pa­znok­ciach, w ocze­ki­wa­niu, że Da­vid poda jej ogień, ale on z uśmie­chem ofia­ro­wał jej pu­dełko. Na­stęp­nie po­ło­żył mo­netę na kon­tu­arze i zsu­nął się ze stołka.

– Do­bra­noc pani.

– Chwi­leczkę, pójdę z pa­nem. Je­śli, rzecz ja­sna, idzie pan do domu.

Da­vid mil­czał, nie było wyj­ścia. Uchy­lił przed nią drzwi. Tym­cza­sem usta jej się nie za­my­kały, mó­wiła, że przy­cho­dzi tu na po­ranną kawę, bo skład drewna jest nie­da­leko stąd. Pa­plała jak na­jęta, a Da­vid uda­wał, że słu­cha. Za­py­tała go wresz­cie, ja­kiego ro­dzaju pracę wy­ko­nuje w fa­bryce Che­swicka, na co od­parł, że strzeże za­kładu przed róż­nego ka­li­bru kon­ku­ren­tami, któ­rzy przy­łażą i wę­szą do­koła, chcąc na przy­kład zdo­być re­cep­turę na płu­kankę, ja­kiej używa się przy pro­duk­cji pla­stiku.

– Głowę daję, że pan buja! Pani McCart­ney mó­wiła mi, że jest pan tam dy­rek­to­rem, że lu­dzie przy­cho­dzą do pana za­miast pan do nich, bo fa­bryka nie oby­łaby się bez pana na­wet przez je­den dzień – traj­ko­tała dziew­czyna, a jej dźwięczny głos roz­le­gał się echem na po­grą­żo­nej we śnie ulicy.

– Nie mam po­ję­cia, skąd to wzięła. Dy­rek­to­rem jest Le­wis­sohn. Ja je­stem na­czel­nym in­ży­nie­rem. Che­mi­kiem.

– Skoro już mowa o che­mii, to na pewno rzu­cił się panu w oczy nowy na­by­tek w ła­zience pani McCart­ney – mó­wiła, śmie­jąc się. – Wi­dział pan to po­ma­rań­czowe cacko pod prysz­ni­cem? Boże, zmi­łuj się!

Da­vid znał do­brze te po­ma­rań­czowe two­rzywa i rów­nież się ro­ze­śmiał, a po­tem po­pa­trzył na dziew­czynę idącą w świe­tle ulicz­nej la­tarni. Była śred­niego wzro­stu, lat około dwu­dzie­stu czte­rech, nie­zbyt ładna, ale i nie­po­zba­wiona uroku. Spoj­rze­nie jej ja­sno­brą­zo­wych oczu było szczere, z bły­skiem dzie­cię­cej fi­glar­no­ści.

– Je­ste­śmy na miej­scu. Czy to ten? – za­py­tała, wska­zu­jąc na ciemny dom w sze­regu po­grą­żo­nych w mroku bu­dyn­ków.

– Tak – od­po­wie­dział Da­vid, który tra­fiłby tu z za­wią­za­nymi oczyma, orien­tu­jąc się je­dy­nie we­dług szczerb w chod­niku.

Dziew­czyna za­trzy­mała się rap­tem przed wej­ściem i chwilę póź­niej Da­vid zo­ba­czył, że przy­czyną tego był Wes. Sie­dział na stop­niach.

– Ład­nie, ład­nie – po­wie­dział Wes ła­god­nym to­nem, pa­trząc na dziew­czynę.

– Nie obu­dzi­łeś przy­pad­kiem pani Mac? – za­py­tał Da­vid.

– Nie, tego star­szego fa­ceta z dołu. – Wes ukło­nił się dziew­czy­nie.

– To ja już się po­że­gnam – zwra­ca­jąc się ku dziew­czy­nie, rzekł ci­cho Da­vid.

– Nie masz za­miaru nas za­po­znać? – spy­tał Wes.

– Wy­bacz. To jest Wes Car­mi­chael, a to panna...

– Bren­nan. Ef­fie Bren­nan.

– Ef­fie – po­wtó­rzył z uśmie­chem Wes. – Bar­dzo mi przy­jem­nie.

– Mnie rów­nież – po­wie­działa dziew­czyna. – Pójdę już. Do­bra­noc, pa­nie Kel­sey.

– Do­bra­noc.

Za­nim otwo­rzyła bramę, Wes ode­zwał się to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu:

– Chcę, Dave, że­byś po­szedł do mnie. Nie dys­ku­tuj. Nie je­stem w na­stroju do dys­ku­sji. Mam już dość wszyst­kiego.

– Jest późno, Wes, bar­dzo późno. – Da­vid uwol­nił de­li­kat­nie swoje ra­mię z uści­sku Wesa.

– Nie, mu­sisz pójść. Zro­bisz wię­cej do­brego swoją obec­no­ścią w tym domu niż mi­lion mo­ich słów. Słowa! Z Laurą nie ma roz­mowy.

– Ko­lejny fa­talny wie­czór?

Wes stał, ko­ły­sząc się na no­gach, z twa­rzą ukrytą w dło­niach.

– Wy­pi­li­śmy. Moi przy­ja­ciele za­ba­wili tro­chę dłu­żej. Za­częła się mio­tać, jesz­cze za­nim oni wy­szli. Chodź, Dave, pro­szę. Od­wiozę cię.

– Nie pójdę.

– Mu­sisz. Ni­gdy jej jesz­cze nie wi­dzia­łeś, bra­cie, i sta­nie się to wła­śnie dziś wie­czór.

– Nie chcę jej wi­dzieć. Wy­bacz, Wes, ale nie chcę. Ju­tro obaj mu­simy być o dzie­wią­tej w pracy.

– O, nie jest jesz­cze późno. Która? Około je­de­na­stej? – Czy­nił wy­siłki, aby spoj­rzeć na ze­ga­rek, lecz szybko zre­zy­gno­wał.

– Od­wiozę cię do domu i wrócę. Co ty na to?

– Od­wie­ziesz mnie i wej­dziesz ze mną. Wej­dziesz. Jezu, ona pewno do tej pory wy­tłu­kła w domu wszyst­kie ta­le­rze.

– Ci­cho, chodź. – Pchnął Wesa w stronę jego wozu, zie­lo­nego old­smo­bila, blo­ku­ją­cego pani McCart­ney pół pod­jazdu. Wsa­dził nie­szczę­śnika do środka, sam za­jął miej­sce przy kie­row­nicy.

Pod­czas tej krót­kiej po­dróży Da­vid usły­szał wię­cej szcze­gó­łów na te­mat dzi­siej­szego wie­czoru, nie­róż­nią­cego się ni­czym od in­nych wie­czo­rów, które znał z re­la­cji Wesa, choć Wes był świę­cie prze­ko­nany, że każdy wie­czór jest gor­szy od po­przed­niego i że prze­paść mię­dzy nim a Laurą po­głę­bia się co­raz bar­dziej.

– I ona my­śli, że po czymś ta­kim pójdę z nią do łóżka – mó­wił Wes, pa­ła­jąc obu­rze­niem. – Nie mógł­bym. Ża­den praw­dziwy męż­czy­zna by nie mógł. Może ja­kiś fa­gas, ale ja nie.

Głos Wesa, jak od­le­gły szum wia­tru, nie do­cie­rał nie­mal do Da­vida. Zbli­ża­jąc się do domu Car­mi­cha­elów, Da­vid bacz­nie go ob­ser­wo­wał, nie miał bo­wiem ochoty na­tknąć się na roz­wście­czoną Laurę sto­jącą przy bra­mie. W bocz­nym oknie od tyłu pa­liło się świa­tło, praw­do­po­dob­nie w kuchni, gdzie od­był się po­grom. Pa­liło się rów­nież świa­tło w po­koju na gó­rze. Pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Da­vid po­wie­dział, że Laura po­szła pewno spać i że nie ma po­trzeby skła­da­nia wi­zyty o tak póź­nej po­rze. Wes pro­te­sto­wał słabo, ale w końcu dał spo­kój. Fakt, że sama bli­skość Laury mo­gła Wesa tak zde­mo­bi­li­zo­wać, ostu­dzić jego za­pał, bar­dzo Da­vida zmar­twił.

– Weź wóz, Dave, i ju­tro rano mi go pod­rzuć. Nie wra­caj te­raz pie­chotą.

– Nie. Wy­sia­damy. W po­rządku.

Wes wstał, wy­pro­sto­wał się i po­kle­pał Da­vida po ra­mie­niu; twarz miał dziw­nie prze­stra­szoną, a w oczach pi­jac­kie łzy.

– Je­steś naj­lep­szym kum­plem na świe­cie. Ni­gdy w ży­ciu ta­kiego nie mia­łem.

– Za­nim pój­dziesz spać, po­łknij aspi­rynę i wy­pij mo­rze wody – wy­szep­tał Da­vid.

– Spać! Do­bre so­bie!

Da­vid po­ma­chał mu ręką i za­głę­bił się w noc. Czuł się silny i wolny, wolny od tego roz­gar­dia­szu, jaki pa­no­wał w du­szy Wesa. Uśmiech­nął się na­wet do sie­bie i po­trzą­snął głową z po­li­to­wa­niem. Po­znał We­sleya Car­mi­cha­ela tuż po jego mio­do­wym mie­siącu i, pa­mię­tał, za­zdro­ścił mu jego szczę­ścia. Okropne. Pra­wie za­wsze cze­goś ko­muś za­zdro­ścił. Sły­szał w fa­bryce o jego bra­wu­ro­wych za­lo­tach, o uro­dzie Laury i tak da­lej, i tak da­lej. Może ze trzy mie­siące Wes cho­dził w au­re­oli szczę­ścia – skromny śmier­tel­nik, opro­mie­niony ła­ską bo­gów – trwało to jed­nak tak krótko, że okres ów za­tarł się Da­vi­dowi w pa­mięci nie­mal zu­peł­nie. Po­tem od­było się szyb­kie zstą­pie­nie do pie­kieł, gdzie Wes prze­bywa po dziś dzień. Czę­sto wie­czo­rami przy­cho­dził do Da­vida, ucie­ka­jąc od ję­zyka Laury, od jej zwa­rio­wa­nego sprzą­ta­nia. Da­vid współ­czuł We­sowi w cza­sie week­en­dów, kiedy to – mimo iż Laura nie pra­co­wała – sprzą­ta­nie szło pełną parą, Laura bo­wiem, jak po­wia­dał Wes, oskar­żała go o to, że robi ba­ła­gan z chwilą prze­kro­cze­nia progu domu. Da­vid znowu po­trzą­snął głową. Jak można po­zwo­lić, żeby taki skarb jak mał­żeń­stwo zgnił w oczach ni­czym jabłko? Jemu i An­na­belli ni­gdy się coś ta­kiego nie przy­da­rzy, przy­siągł so­bie w du­chu Da­vid, tak jak przy­się­gał już nie­jed­no­krot­nie. Na samą myśl o niej roz­koszne drże­nie prze­bie­gło go od stóp do głów, jakby serce roz­dzwo­niło się w nim z nie­zwy­kłą mocą. Znaj­do­wał się wła­śnie przed do­mem pani McCart­ney.

Nim po­sta­wił nogę na stop­niu scho­dów, we­wnątrz roz­legł się te­le­fon. Otwo­rzył drzwi, prze­szedł na pal­cach przez ciemny hall i bez­błęd­nie się­gnął ręką po słu­chawkę.

– Halo – po­wie­dział szep­tem.

– Dave, to ja, Wes. Dzięki Bogu spała. Co ty o tym my­ślisz?

– Wszystko bę­dzie do­brze.

– Słu­chaj, chciał­bym się z tobą zo­ba­czyć ju­tro wie­czo­rem. Za­pra­szam cię na ko­la­cję. Po­sie­dzimy, wy­pi­jemy tro­chę piwa i może...

– Ju­tro jest pią­tek.

– O Chry­ste, fak­tycz­nie.

– Przy­kro mi, stary, gdyby nie to...

– Wiem, wiem – prze­rwał mu Wes zgnę­bio­nym to­nem. – Cześć, stary, do ju­tra. – Odło­żył słu­chawkę tak szybko, jak gdyby miał się za­raz roz­pła­kać na myśl o cze­ka­ją­cym go dłu­gim week­en­dzie.

Da­vid w mil­cze­niu po­ło­żył słu­chawkę na wi­dełki i po­szedł na pal­cach do swo­jego po­koju, znaj­du­ją­cego się w za­chod­nim skrzy­dle domu na pierw­szym pię­trze. Spod drzwi na­prze­ciwko ła­zienki wy­do­by­wało się pa­smo świa­tła. „Pewno to jest po­kój tej dziew­czyny” – po­my­ślał Da­vid, otwie­ra­jąc dłu­gim klu­czem za­mek. „Ef­fie. Czy to nie okropne imię? – za­py­tała, jakby się uspra­wie­dli­wia­jąc. – Oj­ciec tak mnie na­zwał na cześć jed­nej ze swo­ich daw­nych uko­cha­nych”. Da­vid za­dał so­bie w du­chu py­ta­nie, czy cza­sem jej oj­ciec, bę­dąc wciąż za­ko­chany w tam­tej Ef­fie, nie oże­nił się przy­pad­kiem z ję­dzą.

Ży­cie jest bar­dzo, bar­dzo dziwne; mimo to Da­vid Kel­sey ży­wił nie­złomne prze­ko­na­nie, że los się do niego wresz­cie uśmiech­nie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki