31,00 zł
Bohater „Słodkiej choroby”, David, jest nieszczęśliwie, można rzec chorobliwie, zakochany w Annabelli i nie może pogodzić się z rozstaniem, mimo że jego wybranka dawno poślubiła innego mężczyznę. W miłosnej udręce śle do niej rozpaczliwe listy pełne namiętnych wyznań, napastuje ją telefonicznie. Na pozór David sprawia wrażenie człowieka sympatycznego i układnego: mieszka w pensjonacie, jest lubiany i towarzyski. Jednocześnie w tajemnicy przed wszystkimi kupuje dom na prowincji, gdzie całkowicie zmienia swoją tożsamość. Mąż Annabelli, zniecierpliwiony natrętnymi zalotami Davida, postanawia złożyć mu wizytę. Od tej pory zdarzenia przybierają tragiczny obrót, w równym stopniu z winy bohatera, co za sprawą niefortunnego przypadku.
„Słodka choroba” nie jest klasycznym kryminałem, lecz raczej psychologicznym studium człowieka zdesperowanego, który nie znalazł spełnienia w miłości. I mimo że bohater z wolna pogrąża się w psychozie, czytelnik utożsamia się, a nawet sympatyzuje z nim, odnajdując w jego przeżyciach echa własnych emocji i doświadczeń. Przejmująca książka, przy okazji kreśląca portret Ameryki końca lat pięćdziesiątych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 418
Rozdział I
Zazdrość nie pozwoliła Davidowi zasnąć, wyciągnęła go z ciepłego łóżka, wypchnęła z pogrążonego w ciszy i ciemności pensjonatu, kazała wędrować po ulicach.
Żył tak długo z tą swoją zazdrością, że najzwyklejsze słowa i pojęcia ze sfery uczuć nie miały już dostępu do jego umysłu.
Ta sytuacja ciągnęła się prawie dwa lata. Nie ma sensu bawić się w szczegóły. Sytuacja była jak głaz, dzień i noc wiszący u jego szyi. Wieczory i noce, kiedy nie pracował, były odrobinę gorsze niż dni, to wszystko.
Pobliskie ulice z odrapanymi, nędznymi domami były puste i ciemne. Minęła właśnie północ. David skręcił w uliczkę biegnącą w dół ku rzece Hudson. Dotarł doń słaby odgłos wprawianych w ruch silników samochodowych; na Main Street skończył się widocznie film. David wszedł na krawężnik, omijając drzewo tarasujące chodnik. W górnym narożnym oknie piętrowego domu żółtym blaskiem płonęło światło. Ciekawe, czy ktoś czyta tak późno w nocy, czy może poszedł do łazienki – zastanowił się David. Minął go powoli, zataczając się, jakiś pijany mężczyzna. David doszedł do znaku „ślepa ulica”, przeskoczył niski biały płotek, zrobił kilka kroków po żwirowym podłożu, a potem stał ze skrzyżowanymi ramionami, wpatrując się w ciemność, która była rzeką. Nie mógł jej widzieć, ale ją czuł. Wiedział, że płynie tam szarozielona, głęboka, wartka, mniej lub bardziej brudna. Wyszedł z domu bez marynarki, a jesienny wiatr dmuchał dość paskudnie. Postał tak jakieś pięć minut, a potem odwrócił się i znowu przeskoczył płotek.
Droga powrotna do pensjonatu wypadła mu koło lokalu Andy’ego, aluminiowego pudła stojącego ukosem na placyku. Nie odczuwając głodu ani potrzeby rozgrzania się, wszedł do wnętrza. Gości było tylko dwóch, dwaj mężczyźni siedzący na stołkach daleko od siebie. David usiadł między nimi, dokładnie pośrodku. W powietrzu unosiła się woń przysmażanych hamburgerów, jak również mdlący zapach wodnistej kawy, czego David bardzo nie lubił. Muskularny mężczyzna o flegmatycznych ruchach, imieniem Sam, obsługiwał lokal wraz z żoną. Ktoś kiedyś powiedział Davidowi, że kilka lat temu Andy umarł.
– Jak leci? – spytał ospale Sam, nie podniósłszy na Davida wzroku, po czym niedbałym gestem machnął ścierką po kontuarze.
– W porządku. Proszę o kawę – powiedział David.
– Zwykłą?
– Tak. Bardzo proszę.
Kawa z mlekiem i cukrem ma raczej smak herbaty i na pewno nikogo jeszcze nie uchroniła przed sennością. David oparł łokcie na kontuarze, prawą zmarzniętą dłoń zwinął w pięść, lewą zacisnął na prawej. Patrzył niewidzącym wzrokiem na kolorową fotografię półmiska z zakąskami. Weszła jakaś dziewczyna i usiadła koło niego. David nawet nie spojrzał w jej stronę.
– Dobry wieczór, Sam – powiedziała dziewczyna i Sam wyraźnie się ożywił.
– Cześć! Jak leci mojej najdroższej? Co podać? To, co zwykle?
– Aha. I mnóstwo bitej śmietany.
– Utyjesz.
– Nie ja. O to się nie martwię. – Odwróciła się w stronę Davida. – Dobry wieczór, panie Kelsey.
David drgnął, spojrzał na dziewczynę. Nie znał jej.
– Dobry wieczór – odpowiedział i uśmiechnął się odruchowo, po czym znów utkwił wzrok przed siebie.
Po chwili dziewczyna rzekła:
– Czy pan zawsze jest taki spokojny?
Znowu na nią popatrzył. „Ona nie jest z tych łatwych – pomyślał. – Po prostu zwykła dziewczyna”.
– Chyba tak – odparł nieśmiało i przysunął bliżej filiżankę kawy.
– Pan mnie nie poznaje? – zapytała ze śmiechem.
– Nie.
– Ja też mieszkam u pani McCartney – mówiła, ciągle się uśmiechając. – Przedstawiła mi pana w poniedziałek wieczorem. Co wieczór widuję pana w jadalni, ale śniadanie jadam wcześniej niż pan. Nazywam się Effie Brennan. Bardzo mi miło spotkać pana ponownie. – Skinęła głową i fala jasnobrązowych włosów przysłoniła jej twarz.
– Mnie również bardzo miło – powiedział David. – Mam kiepską pamięć, proszę mi wybaczyć.
– Bardzo panu z tym do twarzy. Bo pani McCartney mówi, że z pana wielki naukowiec. Dzięki, Sam.
Nachyliła się nad filiżanką czekolady, chłonąc jej zapach, i choć David na nią nie patrzył, to jednak widział kątem oka, jak dyskretnie wytarła serwetką łyżeczkę, nim zanurzyła ją w kremie, jak bawiła się masą bitej śmietany, mieszając ją z czekoladą.
– Nie był pan przypadkiem dzisiaj w kinie?
– Nie, nie byłem.
– Niewiele pan stracił. Bo ja to właściwie lubię wszystkie filmy. Może dlatego, że nie mam telewizora. U dziewczyn, z którymi dawniej mieszkałam, był, tylko że należał do tej, która się zaraz wyprowadziła. W domu miałam telewizor, ale od sześciu miesięcy nie mieszkam tam. To znaczy w domu. Jestem z Ellenville. Pan chyba stamtąd nie pochodzi?
– Nie. Z Kalifornii.
– Och, Kalifornia! – powiedziała z nabożną czcią w głosie. – Tak, Froudsburg to miasto raczej niewielkie, ale i tak za duże jak na mój gust. Co nie znaczy oczywiście, że jest duże. – Znów uniosła kąciki ust w tym swoim szerokim uśmiechu. Miała pokaźnych rozmiarów przednie zęby i szczupłą twarz. – Dostałam tu fajną pracę. Jestem sekretarką w składzie drewna. U pana Depew. Pan pewno wie, gdzie to jest. Wynajmowałam ładne mieszkanie, ale jedna z moich kumpelek wyszła za mąż i musiałyśmy się wyprowadzić. Teraz właśnie rozglądam się za jakimś lokum, szukam czegoś na moją kieszeń. Nie mogę powiedzieć, żebym marzyła o pozostaniu na stałe u pani McCartney. – Roześmiała się.
David nie wiedział, co ma powiedzieć.
– A pan? – zapytała.
– Ja uważam, że to całkiem dobry pensjonat.
Pochyliła głowę, zjadła trochę kremu.
– Może dla mężczyzny. Bo ja nie cierpię wspólnych łazienek. Długo pan tam już mieszka?
– Przeszło rok – odparł, nie patrząc na dziewczynę, gdyż czuł na sobie jej spojrzenie.
– Ojej, to musi pan go lubić.
Inni mówili mu to samo. Każdy lokator, nawet dziewczyna, która dopiero niedawno zamieszkała u pani McCartney, wiedział, że David jest dobrze sytuowany. Prędzej czy później ktoś ją poinformuje, na co wydaje pieniądze.
– Pani McCartney powiedziała mi, że ma pan na utrzymaniu chorą matkę.
A więc już wie.
– Zgadza się – odrzekł David.
– Pani McCartney uważa, że to bardzo pięknie z pana strony. Ja też tak sądzę. Nie ma pan czasami zapałek?
– Niestety. Nie palę. – Podniósł rękę. – Sam, mógłbyś podać pani zapałki?
– Oczywista. – Przechodząc, Sam wręczył Davidowi pudełko zapałek.
Dziewczyna trzymała papierosa w ustach dwoma palcami o polakierowanych paznokciach, w oczekiwaniu, że David poda jej ogień, ale on z uśmiechem ofiarował jej pudełko. Następnie położył monetę na kontuarze i zsunął się ze stołka.
– Dobranoc pani.
– Chwileczkę, pójdę z panem. Jeśli, rzecz jasna, idzie pan do domu.
David milczał, nie było wyjścia. Uchylił przed nią drzwi. Tymczasem usta jej się nie zamykały, mówiła, że przychodzi tu na poranną kawę, bo skład drewna jest niedaleko stąd. Paplała jak najęta, a David udawał, że słucha. Zapytała go wreszcie, jakiego rodzaju pracę wykonuje w fabryce Cheswicka, na co odparł, że strzeże zakładu przed różnego kalibru konkurentami, którzy przyłażą i węszą dokoła, chcąc na przykład zdobyć recepturę na płukankę, jakiej używa się przy produkcji plastiku.
– Głowę daję, że pan buja! Pani McCartney mówiła mi, że jest pan tam dyrektorem, że ludzie przychodzą do pana zamiast pan do nich, bo fabryka nie obyłaby się bez pana nawet przez jeden dzień – trajkotała dziewczyna, a jej dźwięczny głos rozlegał się echem na pogrążonej we śnie ulicy.
– Nie mam pojęcia, skąd to wzięła. Dyrektorem jest Lewissohn. Ja jestem naczelnym inżynierem. Chemikiem.
– Skoro już mowa o chemii, to na pewno rzucił się panu w oczy nowy nabytek w łazience pani McCartney – mówiła, śmiejąc się. – Widział pan to pomarańczowe cacko pod prysznicem? Boże, zmiłuj się!
David znał dobrze te pomarańczowe tworzywa i również się roześmiał, a potem popatrzył na dziewczynę idącą w świetle ulicznej latarni. Była średniego wzrostu, lat około dwudziestu czterech, niezbyt ładna, ale i niepozbawiona uroku. Spojrzenie jej jasnobrązowych oczu było szczere, z błyskiem dziecięcej figlarności.
– Jesteśmy na miejscu. Czy to ten? – zapytała, wskazując na ciemny dom w szeregu pogrążonych w mroku budynków.
– Tak – odpowiedział David, który trafiłby tu z zawiązanymi oczyma, orientując się jedynie według szczerb w chodniku.
Dziewczyna zatrzymała się raptem przed wejściem i chwilę później David zobaczył, że przyczyną tego był Wes. Siedział na stopniach.
– Ładnie, ładnie – powiedział Wes łagodnym tonem, patrząc na dziewczynę.
– Nie obudziłeś przypadkiem pani Mac? – zapytał David.
– Nie, tego starszego faceta z dołu. – Wes ukłonił się dziewczynie.
– To ja już się pożegnam – zwracając się ku dziewczynie, rzekł cicho David.
– Nie masz zamiaru nas zapoznać? – spytał Wes.
– Wybacz. To jest Wes Carmichael, a to panna...
– Brennan. Effie Brennan.
– Effie – powtórzył z uśmiechem Wes. – Bardzo mi przyjemnie.
– Mnie również – powiedziała dziewczyna. – Pójdę już. Dobranoc, panie Kelsey.
– Dobranoc.
Zanim otworzyła bramę, Wes odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Chcę, Dave, żebyś poszedł do mnie. Nie dyskutuj. Nie jestem w nastroju do dyskusji. Mam już dość wszystkiego.
– Jest późno, Wes, bardzo późno. – David uwolnił delikatnie swoje ramię z uścisku Wesa.
– Nie, musisz pójść. Zrobisz więcej dobrego swoją obecnością w tym domu niż milion moich słów. Słowa! Z Laurą nie ma rozmowy.
– Kolejny fatalny wieczór?
Wes stał, kołysząc się na nogach, z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Wypiliśmy. Moi przyjaciele zabawili trochę dłużej. Zaczęła się miotać, jeszcze zanim oni wyszli. Chodź, Dave, proszę. Odwiozę cię.
– Nie pójdę.
– Musisz. Nigdy jej jeszcze nie widziałeś, bracie, i stanie się to właśnie dziś wieczór.
– Nie chcę jej widzieć. Wybacz, Wes, ale nie chcę. Jutro obaj musimy być o dziewiątej w pracy.
– O, nie jest jeszcze późno. Która? Około jedenastej? – Czynił wysiłki, aby spojrzeć na zegarek, lecz szybko zrezygnował.
– Odwiozę cię do domu i wrócę. Co ty na to?
– Odwieziesz mnie i wejdziesz ze mną. Wejdziesz. Jezu, ona pewno do tej pory wytłukła w domu wszystkie talerze.
– Cicho, chodź. – Pchnął Wesa w stronę jego wozu, zielonego oldsmobila, blokującego pani McCartney pół podjazdu. Wsadził nieszczęśnika do środka, sam zajął miejsce przy kierownicy.
Podczas tej krótkiej podróży David usłyszał więcej szczegółów na temat dzisiejszego wieczoru, nieróżniącego się niczym od innych wieczorów, które znał z relacji Wesa, choć Wes był święcie przekonany, że każdy wieczór jest gorszy od poprzedniego i że przepaść między nim a Laurą pogłębia się coraz bardziej.
– I ona myśli, że po czymś takim pójdę z nią do łóżka – mówił Wes, pałając oburzeniem. – Nie mógłbym. Żaden prawdziwy mężczyzna by nie mógł. Może jakiś fagas, ale ja nie.
Głos Wesa, jak odległy szum wiatru, nie docierał niemal do Davida. Zbliżając się do domu Carmichaelów, David bacznie go obserwował, nie miał bowiem ochoty natknąć się na rozwścieczoną Laurę stojącą przy bramie. W bocznym oknie od tyłu paliło się światło, prawdopodobnie w kuchni, gdzie odbył się pogrom. Paliło się również światło w pokoju na górze. Panowała kompletna cisza. David powiedział, że Laura poszła pewno spać i że nie ma potrzeby składania wizyty o tak późnej porze. Wes protestował słabo, ale w końcu dał spokój. Fakt, że sama bliskość Laury mogła Wesa tak zdemobilizować, ostudzić jego zapał, bardzo Davida zmartwił.
– Weź wóz, Dave, i jutro rano mi go podrzuć. Nie wracaj teraz piechotą.
– Nie. Wysiadamy. W porządku.
Wes wstał, wyprostował się i poklepał Davida po ramieniu; twarz miał dziwnie przestraszoną, a w oczach pijackie łzy.
– Jesteś najlepszym kumplem na świecie. Nigdy w życiu takiego nie miałem.
– Zanim pójdziesz spać, połknij aspirynę i wypij morze wody – wyszeptał David.
– Spać! Dobre sobie!
David pomachał mu ręką i zagłębił się w noc. Czuł się silny i wolny, wolny od tego rozgardiaszu, jaki panował w duszy Wesa. Uśmiechnął się nawet do siebie i potrząsnął głową z politowaniem. Poznał Wesleya Carmichaela tuż po jego miodowym miesiącu i, pamiętał, zazdrościł mu jego szczęścia. Okropne. Prawie zawsze czegoś komuś zazdrościł. Słyszał w fabryce o jego brawurowych zalotach, o urodzie Laury i tak dalej, i tak dalej. Może ze trzy miesiące Wes chodził w aureoli szczęścia – skromny śmiertelnik, opromieniony łaską bogów – trwało to jednak tak krótko, że okres ów zatarł się Davidowi w pamięci niemal zupełnie. Potem odbyło się szybkie zstąpienie do piekieł, gdzie Wes przebywa po dziś dzień. Często wieczorami przychodził do Davida, uciekając od języka Laury, od jej zwariowanego sprzątania. David współczuł Wesowi w czasie weekendów, kiedy to – mimo iż Laura nie pracowała – sprzątanie szło pełną parą, Laura bowiem, jak powiadał Wes, oskarżała go o to, że robi bałagan z chwilą przekroczenia progu domu. David znowu potrząsnął głową. Jak można pozwolić, żeby taki skarb jak małżeństwo zgnił w oczach niczym jabłko? Jemu i Annabelli nigdy się coś takiego nie przydarzy, przysiągł sobie w duchu David, tak jak przysięgał już niejednokrotnie. Na samą myśl o niej rozkoszne drżenie przebiegło go od stóp do głów, jakby serce rozdzwoniło się w nim z niezwykłą mocą. Znajdował się właśnie przed domem pani McCartney.
Nim postawił nogę na stopniu schodów, wewnątrz rozległ się telefon. Otworzył drzwi, przeszedł na palcach przez ciemny hall i bezbłędnie sięgnął ręką po słuchawkę.
– Halo – powiedział szeptem.
– Dave, to ja, Wes. Dzięki Bogu spała. Co ty o tym myślisz?
– Wszystko będzie dobrze.
– Słuchaj, chciałbym się z tobą zobaczyć jutro wieczorem. Zapraszam cię na kolację. Posiedzimy, wypijemy trochę piwa i może...
– Jutro jest piątek.
– O Chryste, faktycznie.
– Przykro mi, stary, gdyby nie to...
– Wiem, wiem – przerwał mu Wes zgnębionym tonem. – Cześć, stary, do jutra. – Odłożył słuchawkę tak szybko, jak gdyby miał się zaraz rozpłakać na myśl o czekającym go długim weekendzie.
David w milczeniu położył słuchawkę na widełki i poszedł na palcach do swojego pokoju, znajdującego się w zachodnim skrzydle domu na pierwszym piętrze. Spod drzwi naprzeciwko łazienki wydobywało się pasmo światła. „Pewno to jest pokój tej dziewczyny” – pomyślał David, otwierając długim kluczem zamek. „Effie. Czy to nie okropne imię? – zapytała, jakby się usprawiedliwiając. – Ojciec tak mnie nazwał na cześć jednej ze swoich dawnych ukochanych”. David zadał sobie w duchu pytanie, czy czasem jej ojciec, będąc wciąż zakochany w tamtej Effie, nie ożenił się przypadkiem z jędzą.
Życie jest bardzo, bardzo dziwne; mimo to David Kelsey żywił niezłomne przekonanie, że los się do niego wreszcie uśmiechnie.