Krzyk sowy - Patricia Highsmith - ebook

Krzyk sowy ebook

Highsmith Patricia

0,0
31,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Robert Forester, ceniony inżynier, od lat cierpiący na depresję, ulega nieodpartej fascynacji. Zakrada się co wieczór pod dom młodej kobiety i z ukrycia śledzi każdy jej ruch. Wkrótce nawiązuje się między nimi bliska znajomość. Paradoksalnie to dziewczyna, ofiara podglądacza, zakochuje się w nim bez wzajemności i zrywa zaręczyny z Gregiem. Ten, pragnąc się odegrać, znajduje sprzymierzeńca w byłej żonie Roberta, która, także z zemsty, kreuje publiczny wizerunek byłego męża jako człowieka niepoczytalnego i skłonnego do przemowy. W tym czworokącie zaczyna się toczyć wyrafinowana i niebezpieczna gra, która wymyka się spod kontroli i zmierza do tragicznego finału.

Podobnie jak w innych powieściach Patricii Highsmith wątek sensacyjny stanowi jedynie tło – na plan pierwszy wysuwają się psychologiczne motywy działania postaci podlegające wpływowi nieoczekiwanych zdarzeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 413

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Cry of the Owl
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
First pu­bli­shed in 1962 Co­py­ri­ght © 1993 by Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2025, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-8403-001-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wy­mo­gami Eu­ro­pej­skiego Aktu o Do­stęp­no­ści (EAA).
Zgod­nie z art. 4 Dy­rek­tywy 2019/790/UE oraz od­po­wied­nimi prze­pi­sami kra­jo­wymi, ni­niej­szym za­strze­gamy prawo do wy­łą­cze­nia z eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM) dla ce­lów in­nych niż ba­daw­cze, w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w tej pu­bli­ka­cji nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie tych ma­te­ria­łów w ra­mach dzia­łań TDM jest nie­do­zwo­lone.

Dla D.W.

1

Ro­bert zo­stał w fir­mie pra­wie go­dzinę dłu­żej, mimo że koń­czył o pią­tej. Nie miał po co śpie­szyć się do domu, a w ten spo­sób uni­kał za­mie­sza­nia, ja­kie po­wsta­wało na par­kingu Lan­gley Ae­ro­nau­tics, kiedy sa­mo­chody pra­cow­ni­ków wy­jeż­dżały stam­tąd mię­dzy sie­dem­na­stą a sie­dem­na­stą trzy­dzie­ści. Za­uwa­żył, że Jack Nie­lson także pra­co­wał po go­dzi­nach, po­dob­nie jak stary Ben­son, który zwy­kle wy­cho­dził ostatni. Ro­bert zga­sił ja­rze­niówkę.

– Za­cze­kaj na mnie! – za­wo­łał Jack. Jego głos brzmiał głu­cho w pu­stej kre­ślarni.

Ro­bert wy­jął palto z szafki.

Po­że­gnali się z Ben­so­nem i ru­szyli w kie­runku dłu­giego prze­szklo­nego se­kre­ta­riatu, gdzie były windy.

– No, pro­szę. Za­ło­ży­łeś lot­ni­cze buty – po­wie­dział Ro­bert.

– Aha. – Jack spoj­rzał w dół na swoje wiel­kie stopy.

– Nie mia­łeś ich na no­gach w cza­sie lun­chu, prawda?

– Tak. Zo­sta­wi­łem je w szafce. Na po­czątku nie po­winno się ich no­sić dłu­żej niż dwie go­dziny dzien­nie.

Wsie­dli do windy.

– Wy­glą­dają cał­kiem przy­zwo­icie – ode­zwał się Ro­bert.

– Wy­glą­dają kosz­mar­nie. – Jack ro­ze­śmiał się. – Ale są wy­godne, stary. Chciał­bym cię o coś pro­sić. Po­ży­czysz mi dzie­sięć do­lców do wy­płaty? Dziś aku­rat wy­pada...

– Ja­sne. – Ro­bert się­gnął po port­fel.

– Mamy dziś z Betty rocz­nicę i idziemy na obiad do re­stau­ra­cji, ale może wpadł­byś przed­tem do nas na drinka? Otwo­rzymy szam­pana.

Ro­bert dał mu dzie­sięć do­la­rów.

– Chyba po­win­ni­ście być sami z Betty w rocz­nicę ślubu.

– Och, daj spo­kój. Tylko kie­li­szek szam­pana. Po­wie­dzia­łem jej, że spró­buję cię na­mó­wić na krótką wi­zytę.

– Nie, dzięki, Jack. Je­steś pewny, że nie po­trze­bu­jesz wię­cej forsy, w końcu idzie­cie do re­stau­ra­cji?

– Naj­zu­peł­niej. A te pie­nią­dze będą na kwiaty. Wy­star­czy­łoby sześć do­la­rów, tyle że dzie­sięć ła­twiej za­pa­mię­tać. Nie mam wię­cej żad­nych wy­dat­ków. Dziś za­pła­ci­łem ostat­nią ratę za te buty. Sie­dem­dzie­siąt pięć do­lar­ków, więc le­piej, żeby oka­zały się wy­godne. No, Bob, daj się sku­sić.

Stali na par­kingu. Ro­bert nie miał za­miaru z nim je­chać, ale nie przy­cho­dziła mu do głowy żadna sen­sowna wy­mówka. Spoj­rzał na po­cią­głą, ra­czej brzydką twarz Jacka i przy­gła­dził swoje krótko przy­strzy­żone czarne włosy, zna­czone si­wi­zną.

– Która to rocz­nica?

– Dzie­wiąta.

– Po­jadę do domu, Jack. – Ro­bert po­ki­wał głową. – Po­zdrów ode mnie Betty.

– A jaki to ma zwią­zek z dzie­wiątą rocz­nicą?! – za­wo­łał za nim Jack.

– Ża­den! Do ju­tra!

Ro­bert wsiadł do sa­mo­chodu i od­je­chał pierw­szy. Jack i Betty miesz­kali w skrom­nym, po­nu­rym domu w Lan­gley. Matka Jacka i oj­ciec Betty, któ­rzy za­pa­dali bez prze­rwy na ja­kieś cho­roby – jak opo­wia­dał Jack – nie­mal cały czas wy­cią­gali od nich pie­nią­dze. Gdy tylko udało im się odło­żyć choćby nie­wielką sumkę na wa­ka­cje albo od­no­wie­nie domu, jego matka albo oj­ciec Betty na­tych­miast do­ma­gali się go­tówki. Mieli także pię­cio­let­nią có­reczkę i ogól­nie rzecz bio­rąc, byli szczę­śliwi.

Zmierzch za­pa­dał szybko, ni­czym czarne mo­rze za­le­wa­jące zie­mię. Mi­ja­jąc mo­tele i przy­drożne budki z ham­bur­ge­rami na obrze­żach Lan­gley, Ro­bert czuł, jak robi mu się nie­do­brze na samą myśl o wje­cha­niu do mia­sta i do­tar­ciu do ulicy, przy któ­rej miesz­kał. Skrę­cił na sta­cję ben­zy­nową, za­wró­cił i ru­szył w stronę, skąd przy­je­chał. To tylko zmrok, po­my­ślał. Nie lu­bił go na­wet la­tem, kiedy za­pa­dał wol­niej i ła­twiej było go znieść. Zimą, na pu­stych prze­strze­niach Pen­syl­wa­nii, do któ­rych jesz­cze nie przy­wykł, ściem­niało się prze­ra­ża­jąco szybko, a on po­pa­dał w de­pre­sję. Zmierzch ko­ja­rzył mu się z na­głą śmier­cią. W so­boty i nie­dziele, kiedy nie pra­co­wał, już o czwar­tej za­pa­lał świa­tło i za­cią­gał za­słony, a gdy po szó­stej wy­glą­dał oknem, na świe­cie pa­no­wała już kom­pletna ciem­ność. Ro­bert po­je­chał do nie­wiel­kiego mia­steczka o na­zwie Hum­bert Cor­ners, po­ło­żo­nego nie­całe pięt­na­ście ki­lo­me­trów od Lan­gley, a stam­tąd ru­szył wą­ską szu­trową drogą pro­wa­dzącą na wieś.

Chciał po­now­nie zo­ba­czyć tę dziew­czynę. Może ostatni raz, prze­bie­gło mu przez głowę. Ale po­dobne my­śli na­wie­dzały go już wcze­śniej, a od ostat­niej ta­kiej sy­tu­acji mi­nęło bar­dzo nie­wiele czasu. Za­sta­na­wiał się, czy to z po­wodu dziew­czyny sie­dział po go­dzi­nach, choć wcale nie mu­siał pra­co­wać do późna. A je­śli zo­sta­wał tylko dla­tego, żeby mieć pew­ność, że opu­ści za­kład po za­pad­nię­ciu zmroku?

Ro­bert za­par­ko­wał sa­mo­chód na po­lnej ścieżce w le­sie nie­da­leko domu dziew­czyny i za­czął iść. Kiedy się do niego zbli­żył, zwol­nił, prze­szedł obok zbi­tej z de­sek plan­szy do ko­szy­kówki, usta­wio­nej na końcu pod­jazdu, i zna­lazł się na łące za do­mem.

I tym ra­zem dziew­czyna była w kuchni. Na ty­łach domu wi­dać było dwa oświe­tlone kwa­draty. Jej po­stać prze­miesz­czała się mię­dzy nimi, choć wię­cej czasu spę­dzała w le­wym, gdzie stał stół. Okno wy­dało się Ro­ber­towi ma­leń­kim ob­ra­zem wi­dzia­nym przez obiek­tyw ka­mery. Ni­gdy nie pod­cho­dził bli­sko bu­dynku. Bar­dzo się bał, że mo­głaby go za­uwa­żyć, że po­li­cja uzna­łaby go za po­dej­rzaną osobę krę­cącą się po oko­licy i za­trzy­mała jak zwy­kłego pod­glą­da­cza. Dziś jed­nak noc była bar­dzo ciemna. Zbli­żył się do domu.

Przy­je­chał tam czwarty albo piąty raz. Po raz pierw­szy zo­ba­czył dziew­czynę w so­botę, kiedy w ja­sny, roz­sło­necz­niony dzień pod ko­niec wrze­śnia roz­bi­jał się sa­mo­cho­dem bez celu po bez­dro­żach. Gdy prze­jeż­dżał, trze­pała nie­wielki dy­wa­nik na fron­to­wym ganku. Wi­dział ją wszyst­kiego może dzie­sięć se­kund, ale to, co zo­ba­czył, ude­rzyło go jak zna­jomy wi­dok, jak ob­raz osoby, którą skądś znał. Są­dząc po tek­tu­ro­wych pu­dłach sto­ją­cych na we­ran­dzie i oknach po­zba­wio­nych za­słon, do­my­ślał się, że wła­śnie się wpro­wa­dziła. Był to jed­no­pię­trowy biały dom z brą­zo­wymi okien­ni­cami i fra­mu­gami, z któ­rych więk­szość wy­ma­gała od­no­wie­nia. Traw­nik dawno nie był ko­szony, a biały płot z drew­nia­nych bali, usta­wiony wzdłuż pod­jazdu, chy­lił się i roz­padł w kilku miej­scach. Dziew­czyna miała ja­sno­brą­zowe włosy i była wy­soka. Tyle je­dy­nie mógł zo­ba­czyć z od­le­gło­ści pra­wie dwu­dzie­stu me­trów. Nie wie­dział, czy jest ładna, czy brzydka, zresztą nie miało to zna­cze­nia. A co się li­czyło? Ro­bert nie umiałby wy­ja­śnić tego sło­wami. Ale kiedy uj­rzał ją po raz drugi i trzeci, w od­stę­pach dwu-, trzy­ty­go­dnio­wych, uświa­do­mił so­bie, co mu się w niej po­doba – spo­kojne uspo­so­bie­nie, wy­raź­nie wi­doczne uczu­cie, ja­kim da­rzyła wa­lący się dom, i za­do­wo­le­nie z ży­cia. Wszystko to mógł do­strzec przez ku­chenne okno.

Przy­sta­nął mniej wię­cej trzy me­try od domu i ukrył się poza smugą ja­sno­ści wy­le­wa­jącą się przez okno. Ro­zej­rzał się na boki i za sie­bie. Je­dyne świa­tło w oko­licy znaj­do­wało się za nim, od­dzie­lone roz­le­głym po­lem, w od­le­gło­ści chyba nie­ca­łego ki­lo­me­tra. Sa­motne świa­tełko w oknie wiej­skiej za­grody. Tym­cza­sem dziew­czyna w kuchni na­kry­wała stół na dwie osoby, co mo­gło ozna­czać, że jej chło­pak przyj­dzie na obiad. Ro­bert wi­dział go dwu­krot­nie. Był wy­so­kim fa­ce­tem o krę­co­nych czar­nych wło­sach. Raz się z nim ca­ło­wała. Przy­pusz­czał, że są w so­bie za­ko­chani, po­biorą się, i miał na­dzieję, że dziew­czyna bę­dzie szczę­śliwa. Ro­bert pod­szedł jesz­cze bli­żej, su­wa­jąc no­gami, by przy­pad­kiem nie zła­mać ja­kiejś ga­łązki. Stał, trzy­ma­jąc się jedną ręką ko­naru nie­wiel­kiego drzewa.

Tego wie­czoru sma­żyła kur­czaka. Bu­telka bia­łego wina stała na stole. Dziew­czyna miała na so­bie far­tuch ku­chenny. Kiedy Ro­bert na nią po­pa­trzył, za­częła aku­rat roz­cie­rać nad­gar­stek w miej­scu, gdzie pry­snął go­rący tłuszcz. Sły­szał, że w kuchni gra ci­cho ra­dio, aku­rat po­da­wano wia­do­mo­ści. Ostat­nim ra­zem, gdy tu był, dziew­czyna nu­ciła, wtó­ru­jąc nada­wa­nej przez ra­dio pio­sence. Jej głos nie był ani do­bry, ani zły, po pro­stu na­tu­ralny i szczery. Miała około me­tra sie­dem­dzie­się­ciu wzro­stu, dość krępe ciało, duże dło­nie i stopy, i mo­gła li­czyć od dwu­dzie­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Jej twarz była gładka, o ład­nej ce­rze, chyba ni­gdy nie marsz­czyła czoła, a ja­sno­brą­zowe włosy, roz­dzie­lone prze­dział­kiem po­środku głowy i pod­pięte nad uszami dwoma zło­tymi spin­kami, się­gały jej do ra­mion, lekko się pod­wi­ja­jąc. Usta wy­da­wały się sze­ro­kie i cien­kie, i za­zwy­czaj wy­ra­żały dzie­cięcą po­wagę, po­dob­nie jak jej szare, nie­zbyt duże oczy. Dla Ro­berta wszystko miała jak trzeba, ni­czym pra­wi­dłowo wy­rzeź­biony po­sąg. Na­wet je­śli jej oczy wy­da­wały się zbyt małe, współ­grały z ca­ło­ścią, two­rząc wspól­nie – jego zda­niem – wra­że­nie piękna.

Kiedy Ro­bert pa­trzył na nią znowu po dwóch albo trzech ty­go­dniach prze­rwy, ule­gał za­wsze dziw­nemu cza­rowi; po­ra­żał go jej wi­dok, spra­wia­jąc, że serce pod­cho­dziło mu do gar­dła, a po­tem biło szyb­ciej przez kilka se­kund. Któ­re­goś wie­czoru, mniej wię­cej przed mie­sią­cem, wy­dało mu się, że pa­trzy na niego przez okno, a wtedy serce mu za­marło. Spoj­rzał jej pro­sto w oczy bez obawy, nie usi­ło­wał się ukryć, sto­jąc bez ru­chu, ale przez te parę chwil miał nie­przy­jemną świa­do­mość, że jed­nak się prze­stra­szył, gdy na niego pa­trzyła, i brał pod uwagę moż­li­wość, że ona – w  t e j s y t u a c j i – eks­plo­duje w na­stęp­nej mi­nu­cie: we­zwie po­li­cję, do­brze mu się przyj­rzy, aresz­tują go jako pod­glą­da­cza i ta­kie bę­dzie ab­sur­dalne za­koń­cze­nie ca­łej hi­sto­rii. Szczę­ściem nie do­strze­gła go, a jej pa­trze­nie przez okno do­kład­nie w miej­sce, gdzie się znaj­do­wał, oka­zało się naj­wy­raź­niej zu­peł­nie przy­pad­kowe.

Na­zy­wała się Thie­rolf – tak było na­pi­sane na skrzynce na li­sty, usta­wio­nej przy dro­dze – i je­dy­nie to wie­dział o niej na pewno. Poza tym, że jeź­dziła ja­sno­nie­bie­skim volks­wa­ge­nem. Sa­mo­chód stał na pod­jeź­dzie, bo dom nie miał ga­rażu. Ro­bert ni­gdy nie pró­bo­wał śle­dzić dziew­czyny ran­kami, żeby spraw­dzić, gdzie pra­cuje. Uświa­do­mił so­bie, że przy­pa­try­wa­nie się jej, które spra­wia mu przy­jem­ność, jest ści­śle zwią­zane z do­mem. Po­do­bała mu się jako do­ma­torka, znaj­do­wał za­do­wo­le­nie, ob­ser­wu­jąc, jaką ra­dość czer­pała z wie­sza­nia za­słon i ob­ra­zów na ścia­nach. Naj­bar­dziej lu­bił pa­trzeć, gdy krzą­tała się po kuchni, co było po­myśl­nym zbie­giem oko­licz­no­ści, bo kuch­nia miała troje okien, wszyst­kie osło­nięte mniej lub bar­dziej drze­wami, za któ­rymi mógł się scho­wać. Na po­dwó­rzu stała też nie­wielka szopa na na­rzę­dzia, wy­soka na dwa me­try, a także zła­mana plan­sza do ko­szy­kówki, usta­wiona przy końcu pod­jazdu, które za­sła­niały go, kiedy jej chło­pak nad­jeż­dżał sa­mo­cho­dem z włą­czo­nymi świa­tłami.

Kie­dyś Ro­bert usły­szał, jak woła za nim: „Greg! Greg!”, gdy chło­pak wy­cho­dził z domu. „Rów­nie do­brze mogę użyć ma­sła! Ojej, ależ ja mam pa­mięć!” A Greg je­chał gdzieś, żeby przy­wieźć za­po­mniane ar­ty­kuły.

Ro­bert przy­tknął kra­wędź dłoni do czoła i po raz ostatni spoj­rzał na dziew­czynę. Skoń­czyła już pracę i opie­rała się o blat przy pie­cyku, skrzy­żo­wała nogi w kost­kach i wpa­try­wała się w pod­łogę nie­obec­nym wzro­kiem, jakby pa­trzyła na coś, co znaj­duje się wiele ki­lo­me­trów da­lej. W dło­niach uło­żo­nych swo­bod­nie, nie­mal bez­wład­nych, trzy­mała biało-nie­bie­ską ścierkę do ta­le­rzy. Po­tem uśmiech­nęła się nie­spo­dzie­wa­nie, ode­pchnęła od blatu, zło­żyła ście­reczkę i za­wie­siła ją na jed­nym z trzech czer­wo­nych prę­tów, za­mo­co­wa­nych przy zle­wie. Tam­tego wie­czoru, ale wcze­śniej, Ro­bert wi­dział, jak dziew­czyna przy­bija do ściany wie­szak na ręcz­niki. Te­raz po­de­szła pro­sto do okna, przy któ­rym stał Ro­bert, a on miał je­dy­nie chwilę, by scho­wać się za ma­łym drzew­kiem.

Nie zno­sił sy­tu­acji, gdy mu­siał za­cho­wy­wać się jak prze­stępca, i na do­da­tek – wła­śnie wtedy – na­stą­pił na ga­łązkę. Usły­szał cha­rak­te­ry­styczne zgrzyt­nię­cie przy oknie i wie­dział, co to zna­czy – jedna ze spi­nek dziew­czyny ocie­rała się o szybę – dla­tego na­tych­miast za­mknął oczy ze wstydu. Kiedy je otwo­rzył, zo­ba­czył, że dziew­czyna przy­ci­snęła po­li­czek do szyby i spo­gląda w drugą stronę, na pod­jazd. Ro­bert po­pa­trzył na kosz do ko­szy­kówki i za­sta­na­wiał się, czy nie uciec, za­nim ona wyj­dzie z domu. Chwilę po­tem usły­szał, że ra­dio za­częło grać gło­śniej, i uśmiech­nął się. Do­my­ślił się, że się prze­stra­szyła, i żeby do­dać so­bie otu­chy, po­gło­śniła mu­zykę. Nie­lo­giczne, choć z dru­giej strony bar­dzo lo­giczne, a przy tym wzru­sza­jące po­su­nię­cie. Szcze­rze ża­ło­wał, że przez niego po­czuła się nie­pew­nie. Zresztą wie­dział, że stało się tak nie pierw­szy raz. Był strasz­li­wie nie­zdar­nym pod­glą­da­czem. Kie­dyś nie­chcący kop­nął starą dzie­się­cio­li­trową puszkę, która stała przy bocz­nej ścia­nie, a dziew­czyna, sama w domu, ma­lu­jąca so­bie pa­znok­cie w sa­lo­nie, aż pod­sko­czyła, ostroż­nie otwo­rzyła fron­towe drzwi i za­wo­łała: „Kto tam? Jest tu ktoś?”. Po chwili drzwi się za­mknęły i usły­szał szczęk za­suwy. Ostat­nim ra­zem, kiedy wiał silny wiatr, a ko­nar drzewa ocie­rał się o bel­ko­wa­nie domu, dziew­czyna usły­szała to, po­de­szła do okna, lecz naj­wy­raź­niej po­sta­no­wiła ni­czego nie ro­bić i wró­ciła do oglą­da­nia te­le­wi­zji. Jed­nak skrzy­pie­nie nie usta­wało. W końcu Ro­bert chwy­cił ga­łąź i zgiął ją, ocie­ra­jąc po raz ostatni ga­łąz­kami o ścianę domu. A po­tem od­szedł, zo­sta­wia­jąc zgięty, ale nie zła­many ko­nar. Co by się działo, gdyby za­uwa­żyła po­tem tę ga­łąź i zwró­ciła na nią uwagę swo­jego chło­paka?

Wi­zja upo­ko­rze­nia, ja­kiego by do­znał, przy­ła­pany na pod­glą­da­niu, była tak przy­kra, że na­wet nie pró­bo­wał so­bie tego wy­obra­żać. Pod­glą­da­cze pod­pa­trują zwy­kle roz­bie­ra­jące się ko­biety, mają też inne po­dej­rzane na­wyki, o czym Ro­bert sły­szał. To, co od­czu­wał, to, co nim po­wo­do­wało, przy­po­mi­nało strasz­liwe pra­gnie­nie, które mu­siał uga­sić. Mu­siał ją wi­dy­wać, mu­siał ob­ser­wo­wać. Przy­zna­jąc się do tego przed sobą, był go­tów po­no­sić ry­zyko, że zo­sta­nie przy­ła­pany któ­re­goś wie­czoru. Stra­ciłby wtedy pracę. Jego prze­miła go­spo­dyni, pani Rho­ads z „Apar­ta­men­tów Ca­me­lot”, by­łaby prze­ra­żona i na­tych­miast za­żą­da­łaby, żeby się wy­pro­wa­dził. Co do ko­le­gów z biura – no cóż, poza Jac­kiem Nie­lso­nem – mógł z ła­two­ścią so­bie wy­obra­zić, jak po­wta­rzają je­den dru­giemu: „A nie mó­wi­łem, że coś z tym fa­ce­tem jest nie tak?... Czy cho­ciaż raz za­grał z nami w po­kera?”. Mu­siał jed­nak ry­zy­ko­wać. Na­wet je­śli nikt nie po­trafi zro­zu­mieć, że pa­trze­nie na dziew­czynę, która nie­śpiesz­nie krząta się po domu, za­jęta co­dzien­nymi obo­wiąz­kami, uspo­kaja go, una­ocz­nia, że dla nie­któ­rych lu­dzi ży­cie może mieć sens i spra­wia im ra­dość, nie­mal na­pawa go wiarą, że sam też kie­dyś znaj­dzie ten sens i ra­dość. Dziew­czyna mu w tym po­ma­gała.

Ro­bert po­czuł dreszcz, przy­po­mniaw­szy so­bie, w ja­kim sta­nie był ze­szłego wrze­śnia, kiedy przy­je­chał do Pen­syl­wa­nii. Nie dość, że po­padł w de­pre­sję tak głę­boką jak ni­gdy przed­tem, to jesz­cze na­brał prze­ko­na­nia, że ostat­nie iskry opty­mi­zmu, woli czy na­wet zdro­wego roz­sądku ula­tują z niego, ni­czym ostat­nie ziarnka pia­sku prze­sy­pu­jące się w klep­sy­drze. Wszystko mu­siał ro­bić zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, jakby stał się jed­no­oso­bową ar­mią: jeść, szu­kać pracy, spać, myć się i go­lić, a po­tem znowu dzia­łać we­dług sza­blonu, ina­czej bo­wiem zu­peł­nie by się roz­sy­pał. Ro­bert przy­pusz­czał, że jego no­wo­jor­ski psy­cho­te­ra­peuta, dok­tor Krim­m­ler, z pew­no­ścią by to za­apro­bo­wał. Nie­raz o tym roz­ma­wiali.

Ro­bert: „Je­stem ab­so­lut­nie pewny, że gdyby wszy­scy na świe­cie nie przy­pa­try­wali się bacz­nie temu, co ro­bią inni, osza­le­li­by­śmy. Lu­dzie, zo­sta­wieni sami so­bie, nie wie­dzie­liby, jak żyć”.

Dok­tor Krim­m­ler, z po­wagą i prze­ko­na­niem: „Su­rowa dys­cy­plina, o któ­rej bez prze­rwy mó­wisz, wcale nie jest dry­lem. To na­wyki na­byte przez rasę ludzką w ciągu wie­ków. W nocy śpimy, a w dzień pra­cu­jemy. Trzy po­siłki le­piej nam służą niż je­den lub sie­dem. Te na­wyki sta­no­wią o zdro­wiu psy­chicz­nym. Tak, masz ra­cję”.

Nie była to jed­nak w pełni sa­tys­fak­cjo­nu­jąca od­po­wiedź.

Ro­bert chciał wie­dzieć, co się pod tym kryje. Chaos? Ni­cość? Zło? Pe­sy­mizm i de­pre­sja, które są nie­mal gwa­ran­to­wane? Zwy­kła śmierć, wy­ci­sze­nie, pustka tak prze­ra­ża­jąca, że nikt nie chciał o niej roz­ma­wiać? W su­mie nie był zbyt wy­lewny przy Krim­m­le­rze, choć naj­wy­raź­niej nie ro­bili ni­czego poza roz­ma­wia­niem i kłó­ce­niem się, a chwile ci­szy zda­rzały im się bar­dzo rzadko. Tyle że Krim­m­ler był psy­cho­te­ra­peutą, a nie ana­li­ty­kiem. Tak czy owak, ar­gu­menty dok­tora oka­zały się po­mocne, bo Ro­bert za­cho­wy­wał się zgod­nie z jego wska­zów­kami i żył w myśl za­le­ceń pod­ręcz­ni­ków. Na­brał też pew­no­ści, że po­mo­gło mu to na­wet w przy­padku te­le­fo­nów od Nic­kie, która ja­kimś spo­so­bem go od­na­la­zła, może przez firmę te­le­fo­niczną, a może przez jed­nego ze wspól­nych przy­ja­ciół z No­wego Jorku, zna­ją­cego jego nu­mer.

Nie roz­glą­da­jąc się na boki, Ro­bert wy­szedł zza nie­wiel­kiego drzewa, okrą­żył pro­sto­kąt świa­tła pa­da­ją­cego z okna i ru­szył w kie­runku pod­jazdu. W tej sa­mej chwili za­uwa­żył, że z pra­wej strony wzdłuż drogi zbliża się po­woli para re­flek­to­rów. Ro­bert w dwóch su­sach zna­lazł się za plan­szą do ko­szy­kówki, za­nim sa­mo­chód skrę­cił na pod­jazd. Dwie smugi świa­tła za­wi­sły po obu bo­kach kry­jówki sze­ro­kiej pra­wie na dwa me­try. Ro­bert przy­po­mniał so­bie o szcze­li­nach mię­dzy sta­rymi de­skami i po­czuł się wy­sta­wiony nie­mal jak na wi­delcu, jakby jego po­stać two­rzyła ciemny ob­rys na tle ta­blicy z ko­szem.

Re­flek­tory zga­sły, drzwiczki sa­mo­chodu otwo­rzyły się, a po­tem uchy­liły się drzwi domu.

– Wi­taj, Greg! – za­wo­łała dziew­czyna.

– Wi­taj, skar­bie. Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Przy­nio­słem ci kwia­tek.

– Och, dzięki. Jest śliczny, Greg!

Ich głosy uci­chły za za­my­ka­ją­cymi się drzwiami.

Ro­bert wes­tchnął. Nie pa­lił się do od­jazdu, choć te­raz, kiedy ich uwagę za­przą­tał kwiat, był naj­lep­szy mo­ment, żeby znik­nąć. Miał ochotę na pa­pie­rosa. Poza tym prze­marzł do szpiku ko­ści. Wtedy usły­szał, że ktoś otwiera okno.

– Gdzie? O tu? – za­py­tał Greg.

– Chyba tu­taj. N i c z e g o  nie wi­dzia­łam.

– Dzi­siej­sza noc jest na to od­po­wied­nia – po­wie­dział Greg we­soło. – Ładna i ciemna. Może coś się wy­da­rzy.

– Na pewno nie, je­śli wy­stra­szy­łeś to coś, co­kol­wiek to było – ode­zwała się dziew­czyna ze śmie­chem. Mó­wiła tak gło­śno jak jej chło­pak.

Nie mają za­miaru ni­kogo szu­kać, po­my­ślał Ro­bert. Zresztą, komu by się chciało? Buty męż­czy­zny za­dud­niły na bocz­nej we­ran­dzie. Greg ro­bił ob­chód domu. Ro­bert po­czuł ulgę, wi­dząc, że Greg nie ma ze sobą la­tarki. Na­dal jed­nak mógł zajść za plan­szę z ko­szem. Dziew­czyna wy­glą­dała przez okno, uchy­lone na dwa­dzie­ścia kilka cen­ty­me­trów. Greg za­koń­czył re­ko­ne­sans i wszedł do środka ku­chen­nymi drzwiami. Okno zo­stało za­mknięte, a po­tem znowu otwo­rzone przez Grega, ale dużo wę­ziej niż po­przed­nio. Greg od­szedł. Ro­bert wy­chy­nął zza ko­sza i skie­ro­wał się w stronę domu, ku uchy­lo­nemu oknu. Szedł nie­mal pew­nym kro­kiem, jakby chciał udo­wod­nić sa­memu so­bie, że ukry­wa­nie się przez kilka mi­nut wcale go nie upo­ko­rzyło. Sta­nął do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu co wcze­śniej, po dru­giej stro­nie drzewa, w od­le­gło­ści nie­ca­łego me­tra od domu. Bra­wura, po­my­ślał. Czy­sta bra­wura i wy­zy­wa­nie losu.

– ...po­li­cję – Greg mó­wił znu­dzo­nym to­nem. – Daj mi się naj­pierw ro­zej­rzeć do­okoła. Będę spał w sa­lo­nie, skar­bie, bo w ra­zie czego ła­twiej bę­dzie mi wy­biec z domu, niż ga­niać z góry. Nie zdejmę spodni ani bu­tów, a jak ko­goś do­rwę... – Wy­krzy­wia­jąc twarz, uniósł wiel­kie pię­ści do wy­so­ko­ści oczu.

– Chcesz ja­kiś drąg jako pałkę albo coś w tym ro­dzaju? – za­py­tała dziew­czyna ła­god­nym gło­sem. Uśmie­chała się, jakby groźba uży­cia siły za­warta w jego sło­wach zu­peł­nie do niej nie do­cie­rała. Ro­bert uznał, że jest dziew­czyną, która za­cho­wuje uśmiech i swo­bodę za­cho­wa­nia, na­wet je­śli jest za­nie­po­ko­jona. Po­do­bało mu się to. Ni­gdy nie wy­glą­dała na zde­ner­wo­waną. Uwiel­biał jej po­stawę. Po­wie­działa coś jesz­cze, czego nie do­sły­szał, ale był prze­ko­nany, że prze­szła do sa­lonu, żeby po­ka­zać Gre­gowi kij, o któ­rym my­ślała. Przy ko­minku stało wia­dro na wę­giel pełne drą­gów, pa­ty­ków i szczap na roz­pałkę.

W sa­lo­nie roz­legł się gło­śny śmiech pew­nego sie­bie Grega.

Ro­bert wzru­szył ra­mio­nami i uśmiech­nął się. Roz­chy­lił poły palta, wsu­nął ręce do kie­szeni spodni i z wy­soko unie­sioną głową ru­szył pod­jaz­dem, od­da­la­jąc się od domu.

Dom dziew­czyny stał przy Co­na­rack Road, pro­wa­dzą­cej pro­stą, lecz gó­rzy­stą drogą do od­le­głego o dzie­sięć ki­lo­me­trów Hum­bert Cor­ners, gdzie, jak Ro­bert przy­pusz­czał, pra­co­wała. Mi­nął Hum­bert Cor­ners w dro­dze do Lan­gley, w któ­rym miesz­kał. Lan­gley było dużo więk­szym mia­stem, le­żało nad rzeką De­la­ware. Znane było przede wszyst­kim jako cen­trum han­dlowe, sie­dziba naj­więk­szego w tym re­jo­nie de­alera uży­wa­nych sa­mo­cho­dów – „Uży­wane sa­mo­chody Reda Red­dinga – do wy­boru, do ko­loru” – a także z za­kła­dów Lan­gley Ae­ro­nau­tics, pro­du­ku­ją­cych czę­ści do pry­wat­nych sa­mo­lo­tów i he­li­kop­te­rów. Ro­bert pra­co­wał tam od końca wrze­śnia jako in­ży­nier. Za­ję­cie nie było zbyt cie­kawe, ale za to do­brze płatne, a poza tym za­rząd Lan­gley Ae­ro­nau­tics cie­szył się, że udało im się go po­zy­skać, bo wcze­śniej za­trud­niała go pre­sti­żowa firma z No­wego Jorku, zaj­mu­jąca się prze­pro­jek­to­wy­wa­niem to­ste­rów, że­la­zek, ra­dio­od­bior­ni­ków, ma­gne­to­fo­nów i nie­mal wszyst­kich elek­trycz­nych urzą­dzeń, ja­kich uży­wano w ame­ry­kań­skich do­mach. Ro­bert miał też pewne za­da­nie do wy­ko­na­nia, któ­rego pod­jął się jesz­cze w No­wym Jorku – cho­dziło o do­koń­cze­nie za­czę­tego przez ja­kie­goś mło­dego Fran­cuza zbioru dwu­stu pięć­dzie­się­ciu szcze­gó­ło­wych ry­sun­ków owa­dów i pa­ją­ków dla pro­fe­sora Gum­bo­low­skiego. Przy­ja­ciele Ro­berta, Pe­ter i Edna Camp­bel­lo­wie, przed­sta­wili go pro­fe­so­rowi, ale wcze­śniej na­le­gali, żeby na spo­tka­nie przy­niósł swoje ry­sunki iry­sów. Na­uko­wiec z ko­lei po­ka­zał mu szkice do książki, na którą pod­pi­sał umowę z ame­ry­kań­skim wy­dawcą. Młody Fran­cuz, który roz­po­czął se­rię ry­sun­ków, zdą­żył przed śmier­cią wy­ko­nać nieco wię­cej niż po­łowę z nich. To wy­star­czało, żeby Ro­bert nie przy­jął zle­ce­nia – nie dla­tego, że był prze­sądny, ale dla­tego, że cała sy­tu­acja wy­wo­ły­wała w nim nie­okre­ślony ro­dzaj de­pre­sji, a de­pre­sji miał dość. Na do­da­tek nie prze­pa­dał za ro­ba­kami i pa­ją­kami. Nie­mniej pro­fe­sor za­chwy­cił się szki­cami przed­sta­wia­ją­cymi irysy – Ro­bert na­ry­so­wał je pod wpły­wem chwi­lo­wego ka­prysu na wi­dok kwia­tów sto­ją­cych w miesz­ka­niu, które dzie­lił z Nic­kie – i był prze­ko­nany, że Ro­bert do­koń­czy pracę w iden­tycz­nym stylu, w ja­kim zo­stała roz­po­częta przez Fran­cuza. Nim wie­czór do­biegł końca, Ro­bert przy­jął zle­ce­nie. Bez wąt­pie­nia było od­mienne od wszyst­kiego, co ro­bił do tej pory – po­mo­gło mu więc w two­rze­niu dla sie­bie „in­nego” ży­cia. Od­szedł od Nic­kie i prze­niósł się do ho­telu w No­wym Jorku, miał za­miar rzu­cić pracę i usi­ło­wał wy­brać ja­kieś mia­sto, do któ­rego chciałby po­je­chać i w nim za­miesz­kać. Książka o owa­dach mo­gła za­po­cząt­ko­wać po­dobne zle­ce­nia. Nie­wy­klu­czone, że bar­dzo by mu się to spodo­bało albo też szybko by się znie­chę­cił, ale o tym trzeba się było po pro­stu prze­ko­nać na wła­snej skó­rze. Dla­tego przy­je­chał do Rit­ter­sville w Pen­syl­wa­nii, mia­sta więk­szego od Lan­gley, zo­stał tam przez dzie­sięć dni, nie zna­lazł jed­nak żad­nego za­ję­cia, a po­tem tra­fił do Lan­gley, żeby spraw­dzić, ja­kie są per­spek­tywy w Lan­gley Ae­ro­nau­tics. Choć mia­sto było po­nure, nie ża­ło­wał, że wy­niósł się z No­wego Jorku. Mimo że za­wsze, do­kąd­kol­wiek zmie­rzamy, za­bie­ramy ze sobą swoje stare „ja”, cał­ko­wita zmiana oto­cze­nia wy­cho­dzi nam cza­sem na do­bre. Za wy­ko­na­nie ilu­stra­cji do książki miał do­stać osiem­set do­la­rów, a mu­siał je skoń­czyć do marca. Po­sta­no­wił ro­bić cztery ry­sunki ty­go­dniowo. Ry­so­wał na pod­sta­wie szcze­gó­ło­wych, ale sła­bych szki­ców pro­fe­sora, a także po­więk­szo­nych zdjęć, które od niego do­stał. Ro­bert prze­ko­nał się, że lubi to za­ję­cie, na do­da­tek po­ma­gało mu prze­brnąć przez dłu­żące się week­endy.

Wje­chał do Lan­gley od wschodu, mi­nął „Uży­wane sa­mo­chody Reda Red­dinga – do wy­boru, do ko­loru”. Pa­trzył na usta­wione w rów­nych kwa­dra­tach ka­brio­lety i se­dany, oświe­tlone upior­nym świa­tłem la­tarni, które stały w wą­skich przej­ściach wy­ło­żo­nych pły­tami chod­ni­ko­wymi. Sa­mo­chody wy­glą­dały ni­czym po­tężna ar­mia mar­twych żoł­nie­rzy w zbro­jach. O ja­kiej bi­twie każdy z tych sa­mo­cho­dów mógłby mi opo­wie­dzieć? – za­sta­na­wiał się Ro­bert. O ja­kiejś krak­sie, któ­rej skutki na­pra­wiono, choć kie­rowca zgi­nął? O ojcu ro­dziny, który zban­kru­to­wał i dla­tego mu­siał sprze­dać wóz?

„Apar­ta­menty Ca­me­lot”, gdzie Ro­bert miesz­kał, to czte­ro­pię­trowy bu­dy­nek w za­chod­niej czę­ści Lan­gley, nie­całe dwa ki­lo­me­try od za­kła­dów, w któ­rych pra­co­wał. Hol oświe­tlały dwie lampy usta­wione na sto­li­kach, prze­świe­ca­jące przez fi­lo­den­drony w do­nicz­kach. Cen­tralki te­le­fo­nicz­nej, znaj­du­ją­cej się w rogu, już od dawna nikt nie uży­wał, ale ni­gdy jej nie usu­nięto: pani Rho­ads zwie­rzyła mu się, że mimo wszystko jej „lo­ka­to­rzy” wolą pry­watne li­nie te­le­fo­niczne, na­wet je­śli nie można zo­sta­wić dla nich wia­do­mo­ści. Pani Rho­ads miesz­kała na par­te­rze po pra­wej stro­nie i za­zwy­czaj sie­działa w holu albo w swoim sa­lo­nie, któ­rego drzwi za­wsze się otwie­rały, gdy ktoś wcho­dził albo wy­cho­dził. Kiedy Ro­bert wszedł, była w holu i mo­siężną la­kie­ro­waną ko­newką pod­le­wała fi­lo­den­drony.

– Do­bry wie­czór, pa­nie Fo­re­ster. Jak sa­mo­po­czu­cie?

– Świet­nie, dzię­kuję – od­po­wie­dział Ro­bert, uśmie­cha­jąc się. – A co u pani?

– Po sta­remu. Pra­co­wał pan do późna?

– Nie, po­jeź­dzi­łem tro­chę. Lu­bię pa­trzeć na wiej­ski kra­jo­braz.

Po­tem za­py­tała go, czy je­den z grzej­ni­ków w po­koju daje wy­star­cza­jąco dużo cie­pła. Ro­bert za­pew­nił ją, że tak, choć w rze­czy­wi­sto­ści w ogóle nie zwró­cił na to uwagi. Póź­niej po­szedł scho­dami na górę. W bu­dynku było sześć lub osiem miesz­kań i bra­ko­wało w nim windy. Miesz­ka­nie Ro­berta znaj­do­wało się na ostat­nim pię­trze. Nie za­dał so­bie trudu, by po­znać po­zo­sta­łych lo­ka­to­rów – dwóch mło­dych ka­wa­le­rów, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nią dziew­czynę, wdowę w śred­nim wieku, która bar­dzo wcze­śnie rano wy­cho­dziła do pracy – nie­mniej ki­wał im głową na po­wi­ta­nie i za­mie­niał kilka słów, gdy na­tknął się na ko­goś z nich. Je­den z mło­dych męż­czyzn, Tom Shive, za­pro­sił go kie­dyś na krę­gle i Ro­bert się zgo­dził.

Pani Rho­ads ze wścib­stwem ty­po­wej kon­sjerżki śle­dziła, kto wcho­dzi i wy­cho­dzi, choć w grun­cie rze­czy miała do­bre serce i Ro­bert na­wet le­piej się czuł, wie­dząc, że jest w domu ktoś, kto się nim in­te­re­suje, do­cieka, czy jest sa­motny lub z kim się spo­tyka, albo czy wró­cił o pią­tej, o wpół do ósmej, czy rano. Za te same pie­nią­dze – dzie­więć­dzie­siąt do­la­rów mie­sięcz­nie – mógłby zna­leźć śred­niej wiel­ko­ści dom jed­no­ro­dzinny pod Lan­gley, ale nie chciał być sam. Na­wet li­che me­ble sta­no­wiące wy­po­sa­że­nie jego dwóch po­koi były na swój spo­sób wy­godne: przed nim miesz­kali tu inni lo­ka­to­rzy, któ­rzy ja­kimś cu­dem nie pod­pa­lili sofy, nie po­czy­nili więk­szych szkód – nie li­cząc dziury wy­pa­lo­nej pa­pie­ro­sem w bla­cie biurka – cho­dzili po tym sa­mym ciem­no­zie­lo­nym dy­wa­nie i nie­wy­klu­czone, że w środy i so­boty za­uwa­żali na­wet, że ktoś go od­ku­rzył. Inni lu­dzie miesz­kali tu przed nim i do­kądś ode­szli, by wieść na wskroś zwy­czajne i być może szczę­śliw­sze ży­cie. Z pa­nią Rho­ads do­ga­dy­wał się w spra­wie wy­najmu z mie­siąca na mie­siąc. Nie za­mie­rzał zo­sta­wać tu dłu­żej niż mie­siąc lub dwa. Ale ani się nie wy­pro­wa­dzał, ani nie wy­na­jął domku na przed­mie­ściach, ani też nie prze­no­sił się do Fi­la­del­fii, gdzie mie­ściły się główne za­kłady Lan­gley Ae­ro­nau­tics, w któ­rych mon­to­wano ma­szyny. Na kon­cie w banku miał sześć ty­sięcy i wy­da­wał tu znacz­nie mniej niż w No­wym Jorku. Nie do­stał jesz­cze ra­chunku za roz­wód, ale tym zaj­mo­wali się no­wo­jor­scy praw­nicy Nic­kie, która wy­cho­dziła po­now­nie za mąż i nie chciała od niego żad­nych ali­men­tów.

Ro­bert włą­czył elek­tryczny pie­kar­nik w ma­leń­kiej ku­chence, prze­czy­tał spo­sób przy­go­to­wa­nia na kilku to­reb­kach z mro­żon­kami, po­tem je otwo­rzył i wsa­dził za­war­tość do pie­kar­nika, nie za­da­jąc so­bie trudu, by go wcze­śniej na­grzać. Zer­k­nął na ze­ga­rek, a po­tem usiadł w fo­telu z książką o ame­ry­kań­skich drze­wach. Czy­tał o wią­zach skrzy­dla­tych i czer­wo­nych. Su­chy, rze­czowy tekst dzia­łał od­świe­ża­jąco.

Nie­gdyś za­le­cano żu­cie kory wiązu czer­wo­nego jako lek na bo­lące gar­dło. Ga­łę­zie są ko­smate, ale po­ro­wate... Szorst­kie, twarde i cięż­kie, na­dają się na pale do pło­tów.

Z przy­jem­no­ścią prze­wra­cał strony i czy­tał aż do chwili, gdy czu­jąc swąd spa­le­ni­zny, ze­rwał się z fo­tela.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki