31,00 zł
Robert Forester, ceniony inżynier, od lat cierpiący na depresję, ulega nieodpartej fascynacji. Zakrada się co wieczór pod dom młodej kobiety i z ukrycia śledzi każdy jej ruch. Wkrótce nawiązuje się między nimi bliska znajomość. Paradoksalnie to dziewczyna, ofiara podglądacza, zakochuje się w nim bez wzajemności i zrywa zaręczyny z Gregiem. Ten, pragnąc się odegrać, znajduje sprzymierzeńca w byłej żonie Roberta, która, także z zemsty, kreuje publiczny wizerunek byłego męża jako człowieka niepoczytalnego i skłonnego do przemowy. W tym czworokącie zaczyna się toczyć wyrafinowana i niebezpieczna gra, która wymyka się spod kontroli i zmierza do tragicznego finału.
Podobnie jak w innych powieściach Patricii Highsmith wątek sensacyjny stanowi jedynie tło – na plan pierwszy wysuwają się psychologiczne motywy działania postaci podlegające wpływowi nieoczekiwanych zdarzeń.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 413
Dla D.W.
1
Robert został w firmie prawie godzinę dłużej, mimo że kończył o piątej. Nie miał po co śpieszyć się do domu, a w ten sposób unikał zamieszania, jakie powstawało na parkingu Langley Aeronautics, kiedy samochody pracowników wyjeżdżały stamtąd między siedemnastą a siedemnastą trzydzieści. Zauważył, że Jack Nielson także pracował po godzinach, podobnie jak stary Benson, który zwykle wychodził ostatni. Robert zgasił jarzeniówkę.
– Zaczekaj na mnie! – zawołał Jack. Jego głos brzmiał głucho w pustej kreślarni.
Robert wyjął palto z szafki.
Pożegnali się z Bensonem i ruszyli w kierunku długiego przeszklonego sekretariatu, gdzie były windy.
– No, proszę. Założyłeś lotnicze buty – powiedział Robert.
– Aha. – Jack spojrzał w dół na swoje wielkie stopy.
– Nie miałeś ich na nogach w czasie lunchu, prawda?
– Tak. Zostawiłem je w szafce. Na początku nie powinno się ich nosić dłużej niż dwie godziny dziennie.
Wsiedli do windy.
– Wyglądają całkiem przyzwoicie – odezwał się Robert.
– Wyglądają koszmarnie. – Jack roześmiał się. – Ale są wygodne, stary. Chciałbym cię o coś prosić. Pożyczysz mi dziesięć dolców do wypłaty? Dziś akurat wypada...
– Jasne. – Robert sięgnął po portfel.
– Mamy dziś z Betty rocznicę i idziemy na obiad do restauracji, ale może wpadłbyś przedtem do nas na drinka? Otworzymy szampana.
Robert dał mu dziesięć dolarów.
– Chyba powinniście być sami z Betty w rocznicę ślubu.
– Och, daj spokój. Tylko kieliszek szampana. Powiedziałem jej, że spróbuję cię namówić na krótką wizytę.
– Nie, dzięki, Jack. Jesteś pewny, że nie potrzebujesz więcej forsy, w końcu idziecie do restauracji?
– Najzupełniej. A te pieniądze będą na kwiaty. Wystarczyłoby sześć dolarów, tyle że dziesięć łatwiej zapamiętać. Nie mam więcej żadnych wydatków. Dziś zapłaciłem ostatnią ratę za te buty. Siedemdziesiąt pięć dolarków, więc lepiej, żeby okazały się wygodne. No, Bob, daj się skusić.
Stali na parkingu. Robert nie miał zamiaru z nim jechać, ale nie przychodziła mu do głowy żadna sensowna wymówka. Spojrzał na pociągłą, raczej brzydką twarz Jacka i przygładził swoje krótko przystrzyżone czarne włosy, znaczone siwizną.
– Która to rocznica?
– Dziewiąta.
– Pojadę do domu, Jack. – Robert pokiwał głową. – Pozdrów ode mnie Betty.
– A jaki to ma związek z dziewiątą rocznicą?! – zawołał za nim Jack.
– Żaden! Do jutra!
Robert wsiadł do samochodu i odjechał pierwszy. Jack i Betty mieszkali w skromnym, ponurym domu w Langley. Matka Jacka i ojciec Betty, którzy zapadali bez przerwy na jakieś choroby – jak opowiadał Jack – niemal cały czas wyciągali od nich pieniądze. Gdy tylko udało im się odłożyć choćby niewielką sumkę na wakacje albo odnowienie domu, jego matka albo ojciec Betty natychmiast domagali się gotówki. Mieli także pięcioletnią córeczkę i ogólnie rzecz biorąc, byli szczęśliwi.
Zmierzch zapadał szybko, niczym czarne morze zalewające ziemię. Mijając motele i przydrożne budki z hamburgerami na obrzeżach Langley, Robert czuł, jak robi mu się niedobrze na samą myśl o wjechaniu do miasta i dotarciu do ulicy, przy której mieszkał. Skręcił na stację benzynową, zawrócił i ruszył w stronę, skąd przyjechał. To tylko zmrok, pomyślał. Nie lubił go nawet latem, kiedy zapadał wolniej i łatwiej było go znieść. Zimą, na pustych przestrzeniach Pensylwanii, do których jeszcze nie przywykł, ściemniało się przerażająco szybko, a on popadał w depresję. Zmierzch kojarzył mu się z nagłą śmiercią. W soboty i niedziele, kiedy nie pracował, już o czwartej zapalał światło i zaciągał zasłony, a gdy po szóstej wyglądał oknem, na świecie panowała już kompletna ciemność. Robert pojechał do niewielkiego miasteczka o nazwie Humbert Corners, położonego niecałe piętnaście kilometrów od Langley, a stamtąd ruszył wąską szutrową drogą prowadzącą na wieś.
Chciał ponownie zobaczyć tę dziewczynę. Może ostatni raz, przebiegło mu przez głowę. Ale podobne myśli nawiedzały go już wcześniej, a od ostatniej takiej sytuacji minęło bardzo niewiele czasu. Zastanawiał się, czy to z powodu dziewczyny siedział po godzinach, choć wcale nie musiał pracować do późna. A jeśli zostawał tylko dlatego, żeby mieć pewność, że opuści zakład po zapadnięciu zmroku?
Robert zaparkował samochód na polnej ścieżce w lesie niedaleko domu dziewczyny i zaczął iść. Kiedy się do niego zbliżył, zwolnił, przeszedł obok zbitej z desek planszy do koszykówki, ustawionej na końcu podjazdu, i znalazł się na łące za domem.
I tym razem dziewczyna była w kuchni. Na tyłach domu widać było dwa oświetlone kwadraty. Jej postać przemieszczała się między nimi, choć więcej czasu spędzała w lewym, gdzie stał stół. Okno wydało się Robertowi maleńkim obrazem widzianym przez obiektyw kamery. Nigdy nie podchodził blisko budynku. Bardzo się bał, że mogłaby go zauważyć, że policja uznałaby go za podejrzaną osobę kręcącą się po okolicy i zatrzymała jak zwykłego podglądacza. Dziś jednak noc była bardzo ciemna. Zbliżył się do domu.
Przyjechał tam czwarty albo piąty raz. Po raz pierwszy zobaczył dziewczynę w sobotę, kiedy w jasny, rozsłoneczniony dzień pod koniec września rozbijał się samochodem bez celu po bezdrożach. Gdy przejeżdżał, trzepała niewielki dywanik na frontowym ganku. Widział ją wszystkiego może dziesięć sekund, ale to, co zobaczył, uderzyło go jak znajomy widok, jak obraz osoby, którą skądś znał. Sądząc po tekturowych pudłach stojących na werandzie i oknach pozbawionych zasłon, domyślał się, że właśnie się wprowadziła. Był to jednopiętrowy biały dom z brązowymi okiennicami i framugami, z których większość wymagała odnowienia. Trawnik dawno nie był koszony, a biały płot z drewnianych bali, ustawiony wzdłuż podjazdu, chylił się i rozpadł w kilku miejscach. Dziewczyna miała jasnobrązowe włosy i była wysoka. Tyle jedynie mógł zobaczyć z odległości prawie dwudziestu metrów. Nie wiedział, czy jest ładna, czy brzydka, zresztą nie miało to znaczenia. A co się liczyło? Robert nie umiałby wyjaśnić tego słowami. Ale kiedy ujrzał ją po raz drugi i trzeci, w odstępach dwu-, trzytygodniowych, uświadomił sobie, co mu się w niej podoba – spokojne usposobienie, wyraźnie widoczne uczucie, jakim darzyła walący się dom, i zadowolenie z życia. Wszystko to mógł dostrzec przez kuchenne okno.
Przystanął mniej więcej trzy metry od domu i ukrył się poza smugą jasności wylewającą się przez okno. Rozejrzał się na boki i za siebie. Jedyne światło w okolicy znajdowało się za nim, oddzielone rozległym polem, w odległości chyba niecałego kilometra. Samotne światełko w oknie wiejskiej zagrody. Tymczasem dziewczyna w kuchni nakrywała stół na dwie osoby, co mogło oznaczać, że jej chłopak przyjdzie na obiad. Robert widział go dwukrotnie. Był wysokim facetem o kręconych czarnych włosach. Raz się z nim całowała. Przypuszczał, że są w sobie zakochani, pobiorą się, i miał nadzieję, że dziewczyna będzie szczęśliwa. Robert podszedł jeszcze bliżej, suwając nogami, by przypadkiem nie złamać jakiejś gałązki. Stał, trzymając się jedną ręką konaru niewielkiego drzewa.
Tego wieczoru smażyła kurczaka. Butelka białego wina stała na stole. Dziewczyna miała na sobie fartuch kuchenny. Kiedy Robert na nią popatrzył, zaczęła akurat rozcierać nadgarstek w miejscu, gdzie prysnął gorący tłuszcz. Słyszał, że w kuchni gra cicho radio, akurat podawano wiadomości. Ostatnim razem, gdy tu był, dziewczyna nuciła, wtórując nadawanej przez radio piosence. Jej głos nie był ani dobry, ani zły, po prostu naturalny i szczery. Miała około metra siedemdziesięciu wzrostu, dość krępe ciało, duże dłonie i stopy, i mogła liczyć od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Jej twarz była gładka, o ładnej cerze, chyba nigdy nie marszczyła czoła, a jasnobrązowe włosy, rozdzielone przedziałkiem pośrodku głowy i podpięte nad uszami dwoma złotymi spinkami, sięgały jej do ramion, lekko się podwijając. Usta wydawały się szerokie i cienkie, i zazwyczaj wyrażały dziecięcą powagę, podobnie jak jej szare, niezbyt duże oczy. Dla Roberta wszystko miała jak trzeba, niczym prawidłowo wyrzeźbiony posąg. Nawet jeśli jej oczy wydawały się zbyt małe, współgrały z całością, tworząc wspólnie – jego zdaniem – wrażenie piękna.
Kiedy Robert patrzył na nią znowu po dwóch albo trzech tygodniach przerwy, ulegał zawsze dziwnemu czarowi; porażał go jej widok, sprawiając, że serce podchodziło mu do gardła, a potem biło szybciej przez kilka sekund. Któregoś wieczoru, mniej więcej przed miesiącem, wydało mu się, że patrzy na niego przez okno, a wtedy serce mu zamarło. Spojrzał jej prosto w oczy bez obawy, nie usiłował się ukryć, stojąc bez ruchu, ale przez te parę chwil miał nieprzyjemną świadomość, że jednak się przestraszył, gdy na niego patrzyła, i brał pod uwagę możliwość, że ona – w t e j s y t u a c j i – eksploduje w następnej minucie: wezwie policję, dobrze mu się przyjrzy, aresztują go jako podglądacza i takie będzie absurdalne zakończenie całej historii. Szczęściem nie dostrzegła go, a jej patrzenie przez okno dokładnie w miejsce, gdzie się znajdował, okazało się najwyraźniej zupełnie przypadkowe.
Nazywała się Thierolf – tak było napisane na skrzynce na listy, ustawionej przy drodze – i jedynie to wiedział o niej na pewno. Poza tym, że jeździła jasnoniebieskim volkswagenem. Samochód stał na podjeździe, bo dom nie miał garażu. Robert nigdy nie próbował śledzić dziewczyny rankami, żeby sprawdzić, gdzie pracuje. Uświadomił sobie, że przypatrywanie się jej, które sprawia mu przyjemność, jest ściśle związane z domem. Podobała mu się jako domatorka, znajdował zadowolenie, obserwując, jaką radość czerpała z wieszania zasłon i obrazów na ścianach. Najbardziej lubił patrzeć, gdy krzątała się po kuchni, co było pomyślnym zbiegiem okoliczności, bo kuchnia miała troje okien, wszystkie osłonięte mniej lub bardziej drzewami, za którymi mógł się schować. Na podwórzu stała też niewielka szopa na narzędzia, wysoka na dwa metry, a także złamana plansza do koszykówki, ustawiona przy końcu podjazdu, które zasłaniały go, kiedy jej chłopak nadjeżdżał samochodem z włączonymi światłami.
Kiedyś Robert usłyszał, jak woła za nim: „Greg! Greg!”, gdy chłopak wychodził z domu. „Równie dobrze mogę użyć masła! Ojej, ależ ja mam pamięć!” A Greg jechał gdzieś, żeby przywieźć zapomniane artykuły.
Robert przytknął krawędź dłoni do czoła i po raz ostatni spojrzał na dziewczynę. Skończyła już pracę i opierała się o blat przy piecyku, skrzyżowała nogi w kostkach i wpatrywała się w podłogę nieobecnym wzrokiem, jakby patrzyła na coś, co znajduje się wiele kilometrów dalej. W dłoniach ułożonych swobodnie, niemal bezwładnych, trzymała biało-niebieską ścierkę do talerzy. Potem uśmiechnęła się niespodziewanie, odepchnęła od blatu, złożyła ściereczkę i zawiesiła ją na jednym z trzech czerwonych prętów, zamocowanych przy zlewie. Tamtego wieczoru, ale wcześniej, Robert widział, jak dziewczyna przybija do ściany wieszak na ręczniki. Teraz podeszła prosto do okna, przy którym stał Robert, a on miał jedynie chwilę, by schować się za małym drzewkiem.
Nie znosił sytuacji, gdy musiał zachowywać się jak przestępca, i na dodatek – właśnie wtedy – nastąpił na gałązkę. Usłyszał charakterystyczne zgrzytnięcie przy oknie i wiedział, co to znaczy – jedna ze spinek dziewczyny ocierała się o szybę – dlatego natychmiast zamknął oczy ze wstydu. Kiedy je otworzył, zobaczył, że dziewczyna przycisnęła policzek do szyby i spogląda w drugą stronę, na podjazd. Robert popatrzył na kosz do koszykówki i zastanawiał się, czy nie uciec, zanim ona wyjdzie z domu. Chwilę potem usłyszał, że radio zaczęło grać głośniej, i uśmiechnął się. Domyślił się, że się przestraszyła, i żeby dodać sobie otuchy, pogłośniła muzykę. Nielogiczne, choć z drugiej strony bardzo logiczne, a przy tym wzruszające posunięcie. Szczerze żałował, że przez niego poczuła się niepewnie. Zresztą wiedział, że stało się tak nie pierwszy raz. Był straszliwie niezdarnym podglądaczem. Kiedyś niechcący kopnął starą dziesięciolitrową puszkę, która stała przy bocznej ścianie, a dziewczyna, sama w domu, malująca sobie paznokcie w salonie, aż podskoczyła, ostrożnie otworzyła frontowe drzwi i zawołała: „Kto tam? Jest tu ktoś?”. Po chwili drzwi się zamknęły i usłyszał szczęk zasuwy. Ostatnim razem, kiedy wiał silny wiatr, a konar drzewa ocierał się o belkowanie domu, dziewczyna usłyszała to, podeszła do okna, lecz najwyraźniej postanowiła niczego nie robić i wróciła do oglądania telewizji. Jednak skrzypienie nie ustawało. W końcu Robert chwycił gałąź i zgiął ją, ocierając po raz ostatni gałązkami o ścianę domu. A potem odszedł, zostawiając zgięty, ale nie złamany konar. Co by się działo, gdyby zauważyła potem tę gałąź i zwróciła na nią uwagę swojego chłopaka?
Wizja upokorzenia, jakiego by doznał, przyłapany na podglądaniu, była tak przykra, że nawet nie próbował sobie tego wyobrażać. Podglądacze podpatrują zwykle rozbierające się kobiety, mają też inne podejrzane nawyki, o czym Robert słyszał. To, co odczuwał, to, co nim powodowało, przypominało straszliwe pragnienie, które musiał ugasić. Musiał ją widywać, musiał obserwować. Przyznając się do tego przed sobą, był gotów ponosić ryzyko, że zostanie przyłapany któregoś wieczoru. Straciłby wtedy pracę. Jego przemiła gospodyni, pani Rhoads z „Apartamentów Camelot”, byłaby przerażona i natychmiast zażądałaby, żeby się wyprowadził. Co do kolegów z biura – no cóż, poza Jackiem Nielsonem – mógł z łatwością sobie wyobrazić, jak powtarzają jeden drugiemu: „A nie mówiłem, że coś z tym facetem jest nie tak?... Czy chociaż raz zagrał z nami w pokera?”. Musiał jednak ryzykować. Nawet jeśli nikt nie potrafi zrozumieć, że patrzenie na dziewczynę, która nieśpiesznie krząta się po domu, zajęta codziennymi obowiązkami, uspokaja go, unaocznia, że dla niektórych ludzi życie może mieć sens i sprawia im radość, niemal napawa go wiarą, że sam też kiedyś znajdzie ten sens i radość. Dziewczyna mu w tym pomagała.
Robert poczuł dreszcz, przypomniawszy sobie, w jakim stanie był zeszłego września, kiedy przyjechał do Pensylwanii. Nie dość, że popadł w depresję tak głęboką jak nigdy przedtem, to jeszcze nabrał przekonania, że ostatnie iskry optymizmu, woli czy nawet zdrowego rozsądku ulatują z niego, niczym ostatnie ziarnka piasku przesypujące się w klepsydrze. Wszystko musiał robić zgodnie z harmonogramem, jakby stał się jednoosobową armią: jeść, szukać pracy, spać, myć się i golić, a potem znowu działać według szablonu, inaczej bowiem zupełnie by się rozsypał. Robert przypuszczał, że jego nowojorski psychoterapeuta, doktor Krimmler, z pewnością by to zaaprobował. Nieraz o tym rozmawiali.
Robert: „Jestem absolutnie pewny, że gdyby wszyscy na świecie nie przypatrywali się bacznie temu, co robią inni, oszalelibyśmy. Ludzie, zostawieni sami sobie, nie wiedzieliby, jak żyć”.
Doktor Krimmler, z powagą i przekonaniem: „Surowa dyscyplina, o której bez przerwy mówisz, wcale nie jest drylem. To nawyki nabyte przez rasę ludzką w ciągu wieków. W nocy śpimy, a w dzień pracujemy. Trzy posiłki lepiej nam służą niż jeden lub siedem. Te nawyki stanowią o zdrowiu psychicznym. Tak, masz rację”.
Nie była to jednak w pełni satysfakcjonująca odpowiedź.
Robert chciał wiedzieć, co się pod tym kryje. Chaos? Nicość? Zło? Pesymizm i depresja, które są niemal gwarantowane? Zwykła śmierć, wyciszenie, pustka tak przerażająca, że nikt nie chciał o niej rozmawiać? W sumie nie był zbyt wylewny przy Krimmlerze, choć najwyraźniej nie robili niczego poza rozmawianiem i kłóceniem się, a chwile ciszy zdarzały im się bardzo rzadko. Tyle że Krimmler był psychoterapeutą, a nie analitykiem. Tak czy owak, argumenty doktora okazały się pomocne, bo Robert zachowywał się zgodnie z jego wskazówkami i żył w myśl zaleceń podręczników. Nabrał też pewności, że pomogło mu to nawet w przypadku telefonów od Nickie, która jakimś sposobem go odnalazła, może przez firmę telefoniczną, a może przez jednego ze wspólnych przyjaciół z Nowego Jorku, znającego jego numer.
Nie rozglądając się na boki, Robert wyszedł zza niewielkiego drzewa, okrążył prostokąt światła padającego z okna i ruszył w kierunku podjazdu. W tej samej chwili zauważył, że z prawej strony wzdłuż drogi zbliża się powoli para reflektorów. Robert w dwóch susach znalazł się za planszą do koszykówki, zanim samochód skręcił na podjazd. Dwie smugi światła zawisły po obu bokach kryjówki szerokiej prawie na dwa metry. Robert przypomniał sobie o szczelinach między starymi deskami i poczuł się wystawiony niemal jak na widelcu, jakby jego postać tworzyła ciemny obrys na tle tablicy z koszem.
Reflektory zgasły, drzwiczki samochodu otworzyły się, a potem uchyliły się drzwi domu.
– Witaj, Greg! – zawołała dziewczyna.
– Witaj, skarbie. Przepraszam za spóźnienie. Przyniosłem ci kwiatek.
– Och, dzięki. Jest śliczny, Greg!
Ich głosy ucichły za zamykającymi się drzwiami.
Robert westchnął. Nie palił się do odjazdu, choć teraz, kiedy ich uwagę zaprzątał kwiat, był najlepszy moment, żeby zniknąć. Miał ochotę na papierosa. Poza tym przemarzł do szpiku kości. Wtedy usłyszał, że ktoś otwiera okno.
– Gdzie? O tu? – zapytał Greg.
– Chyba tutaj. N i c z e g o nie widziałam.
– Dzisiejsza noc jest na to odpowiednia – powiedział Greg wesoło. – Ładna i ciemna. Może coś się wydarzy.
– Na pewno nie, jeśli wystraszyłeś to coś, cokolwiek to było – odezwała się dziewczyna ze śmiechem. Mówiła tak głośno jak jej chłopak.
Nie mają zamiaru nikogo szukać, pomyślał Robert. Zresztą, komu by się chciało? Buty mężczyzny zadudniły na bocznej werandzie. Greg robił obchód domu. Robert poczuł ulgę, widząc, że Greg nie ma ze sobą latarki. Nadal jednak mógł zajść za planszę z koszem. Dziewczyna wyglądała przez okno, uchylone na dwadzieścia kilka centymetrów. Greg zakończył rekonesans i wszedł do środka kuchennymi drzwiami. Okno zostało zamknięte, a potem znowu otworzone przez Grega, ale dużo węziej niż poprzednio. Greg odszedł. Robert wychynął zza kosza i skierował się w stronę domu, ku uchylonemu oknu. Szedł niemal pewnym krokiem, jakby chciał udowodnić samemu sobie, że ukrywanie się przez kilka minut wcale go nie upokorzyło. Stanął dokładnie w tym samym miejscu co wcześniej, po drugiej stronie drzewa, w odległości niecałego metra od domu. Brawura, pomyślał. Czysta brawura i wyzywanie losu.
– ...policję – Greg mówił znudzonym tonem. – Daj mi się najpierw rozejrzeć dookoła. Będę spał w salonie, skarbie, bo w razie czego łatwiej będzie mi wybiec z domu, niż ganiać z góry. Nie zdejmę spodni ani butów, a jak kogoś dorwę... – Wykrzywiając twarz, uniósł wielkie pięści do wysokości oczu.
– Chcesz jakiś drąg jako pałkę albo coś w tym rodzaju? – zapytała dziewczyna łagodnym głosem. Uśmiechała się, jakby groźba użycia siły zawarta w jego słowach zupełnie do niej nie docierała. Robert uznał, że jest dziewczyną, która zachowuje uśmiech i swobodę zachowania, nawet jeśli jest zaniepokojona. Podobało mu się to. Nigdy nie wyglądała na zdenerwowaną. Uwielbiał jej postawę. Powiedziała coś jeszcze, czego nie dosłyszał, ale był przekonany, że przeszła do salonu, żeby pokazać Gregowi kij, o którym myślała. Przy kominku stało wiadro na węgiel pełne drągów, patyków i szczap na rozpałkę.
W salonie rozległ się głośny śmiech pewnego siebie Grega.
Robert wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Rozchylił poły palta, wsunął ręce do kieszeni spodni i z wysoko uniesioną głową ruszył podjazdem, oddalając się od domu.
Dom dziewczyny stał przy Conarack Road, prowadzącej prostą, lecz górzystą drogą do odległego o dziesięć kilometrów Humbert Corners, gdzie, jak Robert przypuszczał, pracowała. Minął Humbert Corners w drodze do Langley, w którym mieszkał. Langley było dużo większym miastem, leżało nad rzeką Delaware. Znane było przede wszystkim jako centrum handlowe, siedziba największego w tym rejonie dealera używanych samochodów – „Używane samochody Reda Reddinga – do wyboru, do koloru” – a także z zakładów Langley Aeronautics, produkujących części do prywatnych samolotów i helikopterów. Robert pracował tam od końca września jako inżynier. Zajęcie nie było zbyt ciekawe, ale za to dobrze płatne, a poza tym zarząd Langley Aeronautics cieszył się, że udało im się go pozyskać, bo wcześniej zatrudniała go prestiżowa firma z Nowego Jorku, zajmująca się przeprojektowywaniem tosterów, żelazek, radioodbiorników, magnetofonów i niemal wszystkich elektrycznych urządzeń, jakich używano w amerykańskich domach. Robert miał też pewne zadanie do wykonania, którego podjął się jeszcze w Nowym Jorku – chodziło o dokończenie zaczętego przez jakiegoś młodego Francuza zbioru dwustu pięćdziesięciu szczegółowych rysunków owadów i pająków dla profesora Gumbolowskiego. Przyjaciele Roberta, Peter i Edna Campbellowie, przedstawili go profesorowi, ale wcześniej nalegali, żeby na spotkanie przyniósł swoje rysunki irysów. Naukowiec z kolei pokazał mu szkice do książki, na którą podpisał umowę z amerykańskim wydawcą. Młody Francuz, który rozpoczął serię rysunków, zdążył przed śmiercią wykonać nieco więcej niż połowę z nich. To wystarczało, żeby Robert nie przyjął zlecenia – nie dlatego, że był przesądny, ale dlatego, że cała sytuacja wywoływała w nim nieokreślony rodzaj depresji, a depresji miał dość. Na dodatek nie przepadał za robakami i pająkami. Niemniej profesor zachwycił się szkicami przedstawiającymi irysy – Robert narysował je pod wpływem chwilowego kaprysu na widok kwiatów stojących w mieszkaniu, które dzielił z Nickie – i był przekonany, że Robert dokończy pracę w identycznym stylu, w jakim została rozpoczęta przez Francuza. Nim wieczór dobiegł końca, Robert przyjął zlecenie. Bez wątpienia było odmienne od wszystkiego, co robił do tej pory – pomogło mu więc w tworzeniu dla siebie „innego” życia. Odszedł od Nickie i przeniósł się do hotelu w Nowym Jorku, miał zamiar rzucić pracę i usiłował wybrać jakieś miasto, do którego chciałby pojechać i w nim zamieszkać. Książka o owadach mogła zapoczątkować podobne zlecenia. Niewykluczone, że bardzo by mu się to spodobało albo też szybko by się zniechęcił, ale o tym trzeba się było po prostu przekonać na własnej skórze. Dlatego przyjechał do Rittersville w Pensylwanii, miasta większego od Langley, został tam przez dziesięć dni, nie znalazł jednak żadnego zajęcia, a potem trafił do Langley, żeby sprawdzić, jakie są perspektywy w Langley Aeronautics. Choć miasto było ponure, nie żałował, że wyniósł się z Nowego Jorku. Mimo że zawsze, dokądkolwiek zmierzamy, zabieramy ze sobą swoje stare „ja”, całkowita zmiana otoczenia wychodzi nam czasem na dobre. Za wykonanie ilustracji do książki miał dostać osiemset dolarów, a musiał je skończyć do marca. Postanowił robić cztery rysunki tygodniowo. Rysował na podstawie szczegółowych, ale słabych szkiców profesora, a także powiększonych zdjęć, które od niego dostał. Robert przekonał się, że lubi to zajęcie, na dodatek pomagało mu przebrnąć przez dłużące się weekendy.
Wjechał do Langley od wschodu, minął „Używane samochody Reda Reddinga – do wyboru, do koloru”. Patrzył na ustawione w równych kwadratach kabriolety i sedany, oświetlone upiornym światłem latarni, które stały w wąskich przejściach wyłożonych płytami chodnikowymi. Samochody wyglądały niczym potężna armia martwych żołnierzy w zbrojach. O jakiej bitwie każdy z tych samochodów mógłby mi opowiedzieć? – zastanawiał się Robert. O jakiejś kraksie, której skutki naprawiono, choć kierowca zginął? O ojcu rodziny, który zbankrutował i dlatego musiał sprzedać wóz?
„Apartamenty Camelot”, gdzie Robert mieszkał, to czteropiętrowy budynek w zachodniej części Langley, niecałe dwa kilometry od zakładów, w których pracował. Hol oświetlały dwie lampy ustawione na stolikach, przeświecające przez filodendrony w doniczkach. Centralki telefonicznej, znajdującej się w rogu, już od dawna nikt nie używał, ale nigdy jej nie usunięto: pani Rhoads zwierzyła mu się, że mimo wszystko jej „lokatorzy” wolą prywatne linie telefoniczne, nawet jeśli nie można zostawić dla nich wiadomości. Pani Rhoads mieszkała na parterze po prawej stronie i zazwyczaj siedziała w holu albo w swoim salonie, którego drzwi zawsze się otwierały, gdy ktoś wchodził albo wychodził. Kiedy Robert wszedł, była w holu i mosiężną lakierowaną konewką podlewała filodendrony.
– Dobry wieczór, panie Forester. Jak samopoczucie?
– Świetnie, dziękuję – odpowiedział Robert, uśmiechając się. – A co u pani?
– Po staremu. Pracował pan do późna?
– Nie, pojeździłem trochę. Lubię patrzeć na wiejski krajobraz.
Potem zapytała go, czy jeden z grzejników w pokoju daje wystarczająco dużo ciepła. Robert zapewnił ją, że tak, choć w rzeczywistości w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Później poszedł schodami na górę. W budynku było sześć lub osiem mieszkań i brakowało w nim windy. Mieszkanie Roberta znajdowało się na ostatnim piętrze. Nie zadał sobie trudu, by poznać pozostałych lokatorów – dwóch młodych kawalerów, dwudziestokilkuletnią dziewczynę, wdowę w średnim wieku, która bardzo wcześnie rano wychodziła do pracy – niemniej kiwał im głową na powitanie i zamieniał kilka słów, gdy natknął się na kogoś z nich. Jeden z młodych mężczyzn, Tom Shive, zaprosił go kiedyś na kręgle i Robert się zgodził.
Pani Rhoads ze wścibstwem typowej konsjerżki śledziła, kto wchodzi i wychodzi, choć w gruncie rzeczy miała dobre serce i Robert nawet lepiej się czuł, wiedząc, że jest w domu ktoś, kto się nim interesuje, docieka, czy jest samotny lub z kim się spotyka, albo czy wrócił o piątej, o wpół do ósmej, czy rano. Za te same pieniądze – dziewięćdziesiąt dolarów miesięcznie – mógłby znaleźć średniej wielkości dom jednorodzinny pod Langley, ale nie chciał być sam. Nawet liche meble stanowiące wyposażenie jego dwóch pokoi były na swój sposób wygodne: przed nim mieszkali tu inni lokatorzy, którzy jakimś cudem nie podpalili sofy, nie poczynili większych szkód – nie licząc dziury wypalonej papierosem w blacie biurka – chodzili po tym samym ciemnozielonym dywanie i niewykluczone, że w środy i soboty zauważali nawet, że ktoś go odkurzył. Inni ludzie mieszkali tu przed nim i dokądś odeszli, by wieść na wskroś zwyczajne i być może szczęśliwsze życie. Z panią Rhoads dogadywał się w sprawie wynajmu z miesiąca na miesiąc. Nie zamierzał zostawać tu dłużej niż miesiąc lub dwa. Ale ani się nie wyprowadzał, ani nie wynajął domku na przedmieściach, ani też nie przenosił się do Filadelfii, gdzie mieściły się główne zakłady Langley Aeronautics, w których montowano maszyny. Na koncie w banku miał sześć tysięcy i wydawał tu znacznie mniej niż w Nowym Jorku. Nie dostał jeszcze rachunku za rozwód, ale tym zajmowali się nowojorscy prawnicy Nickie, która wychodziła ponownie za mąż i nie chciała od niego żadnych alimentów.
Robert włączył elektryczny piekarnik w maleńkiej kuchence, przeczytał sposób przygotowania na kilku torebkach z mrożonkami, potem je otworzył i wsadził zawartość do piekarnika, nie zadając sobie trudu, by go wcześniej nagrzać. Zerknął na zegarek, a potem usiadł w fotelu z książką o amerykańskich drzewach. Czytał o wiązach skrzydlatych i czerwonych. Suchy, rzeczowy tekst działał odświeżająco.
Niegdyś zalecano żucie kory wiązu czerwonego jako lek na bolące gardło. Gałęzie są kosmate, ale porowate... Szorstkie, twarde i ciężkie, nadają się na pale do płotów.
Z przyjemnością przewracał strony i czytał aż do chwili, gdy czując swąd spalenizny, zerwał się z fotela.