Regenesis. Jak nakarmić świat, nie pożerając planety - George Monbiot - ebook

Regenesis. Jak nakarmić świat, nie pożerając planety ebook

George Monbiot

4,0

Opis

A co, jeśli największym problemem nie jest to skąd bierzemy energię, tylko to w jaki sposób się żywimy?

Na całym świecie uprawy roli i hodowla zwierząt wyniszczają naturalne siedliska zwierząt, zmniejszają zasoby wody pitnej, zanieczyszczają oceany i przyspieszają zjawisko ocieplenia klimatu. Rolnictwo jest największą na świecie przyczyną niszczenia środowiska. Mimo to miliony ludzi nadal głodują, a ceny żywności rosną szybciej niż kiedykolwiek.

George Monbiot, dziennikarz „Guardiana”, aktywista i ekspert klimatyczny oraz bestsellerowy autor przekonuje, że nie uratujemy klimatu, jeśli nie dokonamy rewolucji żywnościowej oraz pokazuje jak możemy to zrobić. Niezbędną technologię mamy już na stole.

Autor podróżuje po świecie, aby poznać ludzi, którzy kochają ziemię i przyrodę oraz odkrywają rewolucyjne metody uprawy owoców, warzyw i zbóż wieloletnich. Spotyka się też z naukowcami, będącymi pionierami w syntetyzowaniu nowych form białek i tłuszczów, dzięki którym możemy produkować obfite, tanie i zdrowe pożywienie, jednocześnie przywracając naturze rozległe i dzikie połacie ziemi.

Regenesis to zapierająca dech w piersiach wizja przyszłości żywienia ludzkości. Monbiot pokazuje jak lepsze zrozumienie świata może pozwolić nam na wyprodukowanie większej ilości żywności i znacząco ograniczyć szkodliwość rolnictwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miodowabesos95

Całkiem niezła

Ok.
00

Popularność




Przekład dedykuję pamięci Oli Antonowicz-Cyglickiej (1980-2023)

dla Fii, mojej wspaniałej asystentki,

Podziękowania

Zarówno prowadząc badania, jak i pisząc tę książkę, w większym niż kiedykolwiek stopniu polegałem na szczodrości innych ludzi, którzy poświęcali mi swój czas, służyli radą i dzielili się wiedzą, gościli mnie i cierpliwie znosili moją obecność w czasie, gdy z uporem oddawałem się ciężkiej pracy, jakiej wymagał ten projekt.

Dziękuję przede wszystkim mojej wspaniałej rodzinie: mojej partnerce Rebece oraz córkom Hannie i Marcie. Dziękuję również mojej fantastycznej asystentce Fionie Rowe, a także Katie Kedward i Charliemu Youngowi, których badania były dla mnie bezcenne na etapie ustalania zakresu tego projektu, oraz Jo Haward, która szybko i sprawnie opracowała literaturę źródłową.

Chciałbym też podziękować mojej genialnej redaktorce, Chloe Currens – jej wnikliwość, wizja oraz wielka uwaga i troska sprawiły, że ta książka jest znacznie lepsza. Wyrazy wdzięczności kieruję do mojego znakomitego agenta Antony’ego Harwooda, niezawodnego i bezbłędnego adiustatora Richarda Masona oraz pozostałych pracowników wydawnictwa Penguin.

Moje podziękowania niech przyjmą także rolnicy, praktycy i badacze, z którymi się spotykałem – za cierpliwość, jaką mi okazywali, gdy zajmowałem ich czas, i życzliwość, z jaką odpowiadali na moje irytujące pytania: Iain Tolhurst (Tolly), Tamara i Gena, Tim Ashton, Ian Wilkinson i FarmEd, Fran Gardner, Simon Jeffrey, Paul Cawood, Pasi Vainikka i Solar Foods, FareShare i SOFEA, Stephen Marsh-Smith, Alison Caffyn i Christine Hugh-Jones, Rachel Stroer i Land Institute, Bruce Friedrich, Maia Keerie i Sophie Armour z Good Food Institute. Dziękuję Alexandrze Elbakyan i pracownikom Sci-Hub, bez których nie zdołałbym uzyskać wielu potrzebnych mi materiałów badawczych; dostęp do wiedzy to nie zbrodnia.

Recenzenci Tim Benton, Hannah Ritchie, Tara Garnett, Mary Stockdale, Aislinn Pearson, Chloe MacLaren, Dan Blumgart, Tim Lenton, Jamie Arbib, Vicki Hird, Erik Meijaard, Tomas_Linder, Simon Fairlie, Frank Ashwood, Franciska de Vries, Sarah Wakefield i John Boardman poświęcili swój czas na przeczytanie mojego rękopisu, zgłosili wiele uwag i sugestii oraz wskazali mi, gdzie się pomyliłem, za co jestem im ogromnie wdzięczny. Jeśli mimo to książka zawiera jakieś błędy, odpowiadam za nie ja.

Bardzo dziękuję również mojej kochającej i inspirującej siostrze Eleanor, Markowi Lynasowi, Joelowi Scottowi-Halkesowi i Tongowi Wu, moim kolegom sadownikom Hugh Warwickowi, Zoe Broughton, Kate Raworth, Romanowi Krznaricowi, Casparowi Hendersonowi, Cristinie Mateos, Philowi Mannowi i Amandzie Smigelski-Mann, Stewartowi Youngowi, East Ward Allotment Association, Steve’owi Farmerowi, Jimowi Mallinsonowi, Michaelowi Witzelowi, Annie Morser, Peterowi Gauvainowi, Clemowi Cheethamowi i Nickowi Metcalfe’owi z drużyny Apocalypse Cow, a także Franny Armstrong, Nicoli Cutcher i reszcie ekipy związanej z projektem Rivercide, moim przejawiającym anielską cierpliwość redaktorom z Guardiana, Damianowi Carringtonowi, Nigelowi Dudleyowi, Mike’owi Masonowi, Jeremy’emu Lentowi, Simonowi Evansowi, Benowi Middletonowi, Andrew Balmfordowi, Stuartowi Pengsowi, Davidowi Butlerowi, Jimowi Thomasowi, Soil Association, Piero Viscontiemu, Duncanowi Cameronowi, Alexandrze Sexton, Charlesowi Ssekyewie i Gunnarowi Rundgrenowi.

Rozdział pierwszy

Co pod spodem

To wspaniałe miejsce na sad, ale fatalne na uprawę owoców. W środkowej Anglii, z dala od łagodzącego wpływu morza, późne przymrozki niszczą drzewa. Mroźne powietrze płynie jak woda, lecz tu, na płaskiej działce, otoczonej rzędami domów, zbiera się niczym w kałuży. Sad tonie w chłodzie.

Co roku, gdy drzewa zaczynają kwitnąć, wraz z każdym pękającym pąkiem budzi się we mnie nadzieja. Ziszcza się ona mniej więcej raz na trzy lata. Częściej okazuje się mrzonką: chłód wnika w gałęzie niczym trujący gaz, pręciki schną i czernieją, a kwiaty więdną.

Jesienią sad jest żywym wykresem wiosennych temperatur. Poszczególne odmiany jabłek kwitną w różnych, ale regularnych terminach. Jeśli mróz nie jest szczególnie silny, uszkadza tylko otwarty kwiat. Na podstawie tego, które drzewa owocują, a które nie, można z dużą precyzją – niemal co do dnia – ustalić, kiedy uderzył mróz.

Wszystkie jabłonie stanowią odmiany tego samego gatunku: Malus domestica, co dosłownie można przetłumaczyć jako „oswojone zło”. Przyczyny, dla których to piękne drzewo nosi od dawna tak hańbiącą nazwę, są złożone, choć przynajmniej częściowo wynika to prawdopodobnie z zamieszania etymologicznego: przypuszcza się, że stosowana w jednym z greckich dialektów nazwa owocu – μᾶλον [malon] – przeszła do łaciny, gdzie uległa przekształceniu w malum, czyli zło.

Ten jeden tak niewiarygodnie wspaniały gatunek dzięki zróżnicowanej uprawie występuje dziś w tysiącach odmian: mamy jabłka deserowe, jabłka służące do gotowania, jabłka, z których wyrabia się cydr, jabłka przeznaczone do suszenia – w zadziwiającej gamie rozmiarów, kształtów, kolorów, zapachów i smaków. My uprawiamy odmianę Miller’s Seedling, która owocuje w sierpniu. Jabłka trzeba jeść prosto z drzewa, ponieważ najmniejszy wstrząs podczas transportu uszkadza ich półprzezroczystą skórkę. Owoce są słodkie i miękkie, z przewagą soku nad miąższem. Z kolei odmiana Wyken Pippin daje owoce, które po zebraniu są twarde jak drewno, a do stycznia ledwo nadają się do jedzenia, później jednak zachowują świeżość aż do maja. Uprawiamy również odmianę St Edmund’s Pippin – skórka tych jabłek przypomina papier ścierny, a ich miąższ przez dwa tygodnie września jest suchy i aromatyczny, z orzechowym posmakiem, po czym zamienia się w puch – oraz Golden Russet, o bardzo podobnym smaku i teksturze, z tą różnicą, że jabłka tej odmiany jada się w lutym. Moja ulubiona odmiana to Ashmead’s Kernel. Ma chrupkie owoce, z nutą kminku, najlepsze w połowie zimy. Z kolei miąższ jabłek odmiany Reverend W. Wilks po upieczeniu staje się puszysty niczym wełna, a smakuje jak delikatne białe wino. Natomiast pieczone na Boże Narodzenie jabłka odmiany Catshead są w smaku niemal nie do odróżnienia od purée z mango. Ribston Pippin, Mannington’s Pearmain, Kingston Black, Cottenham Seedling, D’Arcy Spice, Belle de Boskoop, Ellis Bitter – owoce każdej z tych odmian to kapsuły, w których zamknięto specyfikę czasu i miejsca, kultury i natury.

Ponieważ każda odmiana wymaga nieco innych warunków do rozwoju, jedne radzą sobie tutaj lepiej niż inne. Niektóre z nich są tak doskonale przystosowane do miejsca, z którego pochodzą, że nie radzą sobie, nawet gdy posadzić je po drugiej stronie tego samego wzgórza. Wybieraliśmy do naszego sadu odmiany, które kwitną w różnych okresach, w nadziei, że zmniejszy to ryzyko utraty wszystkich plonów, choć zdarzały się złe lata, kiedy mróz uderzał wielokrotnie i w rezultacie niemal nic nie ocalało.

Jednak – mimo tylu straconych marzeń – trzeba przyznać, że to wspaniałe miejsce na sad. Kiedy przyjechałem tu dziś rano, jego piękno sprawiło, że oniemiałem. Właśnie zakwitły pierwsze jabłonie: różowe pąki rozwijają się, odsłaniając blade serca. Grusze i wiśnie są w pełnym rozkwicie: ich gałęzie, pokryte niezliczoną liczbą białych kwiatów, unoszą się lekko na wietrze.

Przechadzam się wśród rzędów drzew, czując ich zapachy. Każda odmiana ma odmienny, delikatny aromat: niektóre kwiaty pachną jak hiacynt, inne jak bez, jeszcze inne jak wawrzynek lub kalina. Wydaje mi się, że potrafię rozróżnić kwiaty zapylone od niezapylonych: po zapyleniu natychmiast zanikają wonie, które wabiły pszczoły i bzygi[I]. Białe kwiaty gruszy zaopatrzone w dwadzieścia czarnych pręcików przypominających małe kopytka wydzielają nieprzyjemny zapach sardeli. Płatki wiśni zaczynają opadać z drzew, unoszone lekkim wiatrem niczym pierze. Świeżą trawę pokrywają pasemka cienia. Na śliwach gruchają gołębie grzywacze. Wszystko to znajduje się w odległości kilkuset metrów od naszego domu, co wydaje się stanowić zadziwiający luksus. Płacimy za niego, wspólnie z pięcioma rodzinami, zaledwie 75 funtów rocznie.

Sad zajmuje trzy sąsiadujące ze sobą spłachetki ziemi na terenie ogródków działkowych. W Anglii lokalne władze zaczęły przydzielać ludziom działki pod uprawę warzyw i owoców w 1878 roku. Od 1908 roku prawo do uprawiania ziemi mają wszyscy obywatele[II].

Przy okazji nowe przepisy – niekoniecznie zgodnie z intencjami ustawodawców – upowszechniły anarchię, w prawdziwym znaczeniu tego słowa, to znaczy umożliwiły powstanie tysięcy samoorganizujących się i samorządnych społeczności. Chociaż właścicielami ziemi są lokalne władze, zarządzają nią ludzie, którzy na niej pracują. Nasz teren w Oksfordzie podzielony jest na 220 działek. Uprawiają je mieszkańcy miasta, którzy przybyli tu z całego świata. Odmienne doświadczenia poszczególnych jednostek wzbogacają wspólną wiedzę całej społeczności.

Siedemnaście lat temu wydawało się, że ogródki działkowe umierają. Użytkowano zaledwie jedną dziesiątą ich obszaru. Społeczność działkowiczów rozpaczliwie potrzebowała ludzi, którzy zajęliby się ziemią, w przeciwnym razie władze lokalne odzyskałyby teren pod zabudowę mieszkaniową. Wziąłem w dzierżawę dwie połączone działki i pół trzeciej. Jedną z nich porastały monstrualne krzaki, wybujałe na trzy metry w górę. Przez miesiąc ścinałem ich łodygi sekatorem i usuwałem motyką korzenie. Gdy się ich pozbyłem, moim oczom ukazało się ukryte dotąd piękno. Ziemię zaczęły porastać trawy łąkowe, pierwiosnki, jastruny, przetaczniki, wyka, chabry, kukliki, driakiew, krwawnik, babka lancetowata, prosienicznik i brodawnik. Ich nasiona musiały całe dziesięciolecia spoczywać uśpione w ziemi. Namówiłem kilkoro przyjaciół, aby się do mnie przyłączyli, i obsadziliśmy działki drzewami owocowymi: głównie jabłoniami, ale było również kilka śliw, wiśni i grusz, a także nieszpułka i pigwowiec.

Gdy drzewa zaczęły owocować, opuściłem Oksford i przeniosłem się do Walii. Porzucenie sadu było jedną z niewielu rzeczy, których żałowałem. Moi przyjaciele przekazywali go innym, którzy z kolei przekazywali go dalej. Pięć lat później niespodziewanie, z powodów rodzinnych, wróciłem, chociaż wcale tego nie chciałem. Wkrótce po przyjeździe jeden z moich najlepszych oksfordzkich przyjaciół powiedział mi, że pewni ludzie, którzy niedawno się wyprowadzili, przekazali mu piękny sad, posadzony na ogródkach działkowych kilka lat wcześniej… Nie za bardzo potrafił sobie z nim poradzić i wtedy przypomniał sobie, że znam się trochę na drzewach owocowych.

Poczułem się, jakbym wrócił do domu.

Teraz, mimo że powierzchnia mojego sadu nie przekracza jednej dziesiątej hektara, niekiedy mam wrażenie, że stanowi połowę mojego świata. To żywy kalendarz, który wyznacza mój rok. Wprowadziliśmy do niego trzy inne rodziny, tworząc miniaturową „wspólnotę we wspólnocie”. Co kilka miesięcy organizujemy dzień pracy, z przerwą na obiad pod drzewami. Późną zimą i wiosną przycinamy jabłka i gruszki. W maju i wrześniu kosimy trawę. W czerwcu przerzedzamy owoce. W październiku zbieramy jabłka, przechowujemy zdrowe owoce, a jeśli zbiory na to pozwalają, spędzamy szalony dzień na siekaniu, ucieraniu, wyciskaniu, pasteryzowaniu i butelkowaniu reszty, zmieniając część w sok, a część w cydr[III].

W połowie zimy w sadzie odbywa się wassailing[IV]. Jest to naukowa procedura stosowana w celu zapewnienia drzewom dobrych plonów w następnym sezonie. W praktyce polega na śpiewaniu i piciu cydru. Zgodnie z potwierdzoną hipotezą plony, jakie wydadzą drzewa, są wprost proporcjonalne do wysiłku włożonego w te czynności. Jak powiada przysłowie: „For more or lesse fruits they will bring, / As you do give them Wassailing” [Tyle owoców ci się dostanie, / jakie będzie twe kolędowanie][1]. Hipoteza nie została potwierdzona.

Wtedy zaczynamy cykl od nowa.

Jest późny ranek, a ja znajduję się prawie dwa metry nad ziemią. Mam przy sobie piłę kabłąkową i drugą, z długą rączką, służącą do przycinania. Nasz sympatyczny sąsiad, Stewart, uznał, że jest już za stary, aby dbać o swoje drzewa owocowe, przekazał je więc pod naszą opiekę. Ich rządek przylega do naszego sadu, dopełniając nasze trzy działki. Stare drzewa Stewarta są w opłakanym stanie, ich gałęzie rosną za gęsto i albo zamiatają ziemię, albo wznoszą się tak wysoko, że nie da się zebrać owoców, które rodzą. Stoję więc na czereśni, wśród gałęzi tak gęsto pokrytych kwiatami, że z trudem widać korę, i dopuszczam się profanacji.

O ile jabłonie i grusze można przycinać zimą, o tyle w przypadku drzew, które dają owoce pestkowe, należy to robić wiosną lub wczesnym latem, gdy wzbierają w nich soki. W przeciwnym razie drzewom grozi narośl rakowata, kędzierzawość liści lub tak zwana biała zgnilizna, zakażenie wywołane przez chrząstkoskórnika purpurowego. Innymi słowy konieczne jest popełnienie straszliwego świętokradztwa: trzeba podcinać drzewo, które kwitnie lub owocuje. Pokryte kwieciem gałęzie, które wyglądają jak pokryte śniegiem, spadają na ziemię w zamieci płatków.

Choć czuję, że dokonuję aktu zbezczeszczenia, uwielbiam przycinanie. Stało się ono niemal celem samym w sobie – nie tylko troszczę się o drzewa, lecz również nadaje im kształt. Po wykonaniu dużych strukturalnych cięć przycina się pozostałe gałązki do pąka wskazującego kierunek, w którym ma podążać nowy wzrost. W miarę jak drzewo się rozrasta, przybiera kształt, który mu się nakazało. Preferuję styl hiszpański, w którym drzewo przybiera kształt szerokiego kielicha. Jeśli przycinanie przebiegnie pomyślnie, każdy liść będzie wystawiony na działanie światła słonecznego i przepływu powietrza, co wyeliminuje mszyce i mączniaki bez konieczności stosowania środków chemicznych.

Gdy przechodzę wśród drzew, zastanawiam się nad przypuszczalnymi dziejami tej ziemi. Kiedy przerzucaliśmy glebę, znaleźliśmy odłamki białych glinianych fajek, które palili robotnicy. Niektóre z nich zdobił wzór złożony z wypustek, kółek i motywów winorośli. Część nosiła ślady formy, w której je odlano, i odcisków paznokci swoich twórców. Znaleźliśmy potrzaskane dreny, oślą podkowę i muszle współcześnie żyjących ostryg, niekiedy trudno odróżnialne od (również znalezionych przez nas) skamieniałych pozostałości wymarłego gatunku Gryphaea: ostrygi z okresu jurajskiego o charakterystycznie skręconych, haczykowatych muszlach, znanej w tych stronach jako Devil’s Toenails – „diabelskie paznokcie u nóg”. Gdy morza zapewniały obfitość pokarmu, ostrygi – nawet w środkowej Anglii – stanowiły pożywienie biedoty. Pewnego dnia znalazłem pół perły, która urwała się ze sznurka, na którym wisiała.

Zanim miasto otoczyło te ziemie – które następnie po podzieleniu na równe kawałki przyznano jego mieszkańcom – były to tereny uprawne. Sądząc po połączeniu drenażu polowego i „uśpionych” nasion dzikich kwiatów, ich uprawa odbywała się w systemie rotacyjnym. Niektóre z okolicznych nazw miejscowości zawierają przyrostek -ley lub -leys, co często oznacza tymczasowe pastwisko, na którym uprawia się siano i paszę między uprawami rolnymi. Muszle ostryg, skupione w jednej części naszego sadu, sugerują, że mogło tam stać drzewo, pod którym robotnicy siadali, aby zjeść obiad, tak jak my to robimy dzisiaj. Wyobrażam sobie ich, jak odpoczywają, z szerokimi kapeluszami na głowach, oparłszy kosy o pień, między korzeniami wielkiego dębu.

My też do koszenia trawy stosujemy tu wyłącznie kosy. Po pierwsze, nie chcemy używać paliw kopalnych, po drugie, zależy nam na tym, by nie zabijać żab ani nornic. Na początku siekaliśmy trawę, a im więcej wkładaliśmy w to wysiłku, tym gorsze były efekty. W końcu pewnego dnia zauważyłem, że jedna z naszych działkowych sąsiadek, osiemdziesięcioletnia Angela, uchodźczyni z Serbii, przygląda się nam z niedowierzaniem.

Angela, choć wiele przeszła i była świadkiem strasznych wydarzeń, zawsze potrafi cieszyć się życiem i widzieć w ludziach dobro. Wierna swoim chłopskim korzeniom, dzieli się z nami nadwyżkami swoich plonów, tłumacząc, że w dzisiejszych czasach nikt nie wie, co to są prawdziwe warzywa. Jest przekonana, że i tak nie będziemy wiedzieć, jak je prawidłowo przyrządzić, ale nie przejmuje się tym, bo odkąd nam je przekazała, „są w rękach Boga”. My z kolei dajemy jej jabłka do pieczenia, a nieszpułki (które na Bałkanach ceni się bardziej niż w Anglii) i śliwki do wyrobu nalewek.

W końcu nie mogła już tego dłużej znieść.

„Przestań! Wszystko nie tak!”.

Wyjęła kosę z moich dłoni. Zbadała jej ciężar, podnosząc ją i opuszczając lekko, jakby miała do czynienia z jakimś mechanizmem.

„Robię to od dziecka. Pokażę ci”.

Przyłożyła ostrze do murawy, a jej szerokie biodra zaczęły wykonywać lekkie ruchy – z każdym kolejnym opadały kolejne ścięte partie trawy. Bez najmniejszego wysiłku wolno doczłapała do końca trawnika, pozostawiając za sobą idealne ściernisko. Pokos leżał z boku, jak gdyby wszystkie źdźbła sczesano w jedno miejsce.

Teraz spoglądam z mojej grzędy na wiśni na wycięte gałęzie na ziemi. Na drzewie pozostawiłem tylko cztery konary – rozłożone na cztery strony świata. Wiśnia wygląda jak okaleczona. Ale dojdzie do siebie. Schodzę na dół i zaczynam obrabiać to, co przyciąłem. Nic się tu nie marnuje. Ciężkie gałęzie zostawiamy przy bramie działkowej, gdzie ludzie biorą je na opał: drewno owocowe dobrze się tnie, a płonąc wydziela przyjemny, słodki zapach. Trociny wykorzystuję w mojej wędzarni; dzięki nim wszystko, co w niej wędzę, nabiera delikatnego drzewnego posmaku. Części mniejszych gałązek używamy jako podpórki do grochu, resztę układamy w stosy. Po pięciu latach zamienią się w bogaty suchy kompost, który rozrzucimy wokół linii ociekowej drzew[V]. Pewnej wiosny z naszego stosu patyków wyłoniła się rodzina jeży. Maleństwa były ciekawskie i w ogóle się nie bały. Jedno z nich przydreptało do mnie, obwąchało moją wyciągniętą dłoń, a następnie próbowało ją ugryźć.

Próba uprawy owoców i warzyw – zajęcie, któremu intensywnie oddawałem się, mieszkając w Walii – przypomina mi codziennie o ograniczeniach biologicznych i klimatycznych oraz o tym, jak warunki te zaczęły zmieniać się na naszych oczach. Wprawdzie nie udało mi się dostrzec żadnych stałych zmian, jeżeli chodzi o przymrozki, które pustoszą sad – ich atak jest z zasady chaotyczny i nieprzewidywalny – trudno nie zauważyć innych niepokojących tendencji, zwłaszcza skrajnych okresów suszy i opadów, które mają negatywny wpływ na nasze drzewa owocowe, a stają się coraz powszechniejszym zjawiskiem zarówno u nas, w pozostałych rejonach Anglii, jak i w większości krajów świata. Praca na tym niewielkim skrawku ziemi pomogła mi uświadomić sobie skalę trudności, z którymi mamy do czynienia, ponieważ warunki umożliwiające nam uprawę wystarczającej ilości żywności zaczynają się zmieniać.

Kończę układanie stosu i odkładam piły, nożyce i kask. Następnie biorę z szopy inny zestaw narzędzi, aby zrobić coś, czego – choć samemu trudno mi uwierzyć – nigdy wcześniej nie robiłem. Badałem tereny lesiste i lasy deszczowe, sawanny i łąki, rzeki, stawy i bagna, tundrę i szczyty gór, wybrzeża i płytkie morza. Ale nigdy nie poddałem celowemu i dogłębnemu badaniu ziemi pod moimi stopami.

Niekiedy trudno mi zrozumieć samego siebie. To właśnie jedna z takich chwil. Spędziłem ponad pół wieku, eksplorując świat przyrody, i korzystałem (a przynajmniej tak mi się wydawało) z każdej okazji do odkrywania dzikiej natury i pogłębiania rozumienia otaczających mnie środowisk przyrodniczych, a jednocześnie nie udało mi się zbadać ekosystemu, który leży u podstaw tak wielu innych. Przez trzydzieści lat zajmowałem się uprawą roślin dostarczających żywności, a zarazem zaniedbałem podłoże, które dostarcza – bezpośrednio lub pośrednio – produktów spożywczych zawierających około 99 procent przyswajanych przez nas kalorii[2]?

Jak wielu ludzi, lubię sobie wyobrażać, że znajduję swoją własną ścieżkę. Jednak wszyscy ulegamy – i to w stopniu większym, niż zwykle jesteśmy gotowi przyznać – oddziaływaniu społecznego konsensusu. To inni wyznaczają nasz tok myślenia; my sami podążamy wydeptanymi już ścieżkami. Widzimy to, co widzą inni, i ignorujemy to, co inni ignorują. Możemy z pasją spierać się o niewielką liczbę spraw, na które pada światło reflektorów, lecz pośrednio i nieświadomie zgadzamy się na pomijanie innych tematów, choć często są one istotniejsze. Niewiele jest zagadnień równie ważnych, a zarazem równie tajemniczych co gleba.

Kilka metrów od wiśni wbijam szpadel w murawę. Staram się zachować ostrość swoich narzędzi, więc choć gleba jest ciężka i pełna korzeni, nie mam problemu z wykrawaniem darni. Wycinam jej mały kwadrat na głębokość połowy czerpaka i wykopuję około kilograma ziemi. Następnie kładę się na brzuchu w trawie i zaczynam ją badać.

Z perspektywy przyrodnika Anglia jest przygnębiającym miejscem – tak przynajmniej sądziłem, dopóki nie zacząłem badań nad tą książką. Jej dzika przyroda – nawet gdy w przeszłości była bogatsza niż obecnie – nigdy nie była tak różnorodna jak w innych częściach świata, zwłaszcza w tropikach. Obecnie to, co pozostało, stanowi nędzne resztki. Anglia utraciła wszystkie duże drapieżniki lądowe i większość dużych zwierząt roślinożernych. Nasze sieci pokarmowe są poszarpane i dziurawe, brakuje im wielu nici. Nieużytków jest mało, a nawet ta niewielka ilość jest często źle zarządzana i zanieczyszczona. Na dużych połaciach kraju nie ma zbyt wiele do zobaczenia. Albo tak mi się wydawało.

Teraz zdaję sobie sprawę, że swoje poszukiwania prowadziłem w niewłaściwym miejscu. Wprawdzie życie na powierzchni ziemi jest tu zduszone i zubożone, pod powierzchnią istnieje jeden z najbogatszych ekosystemów naszej planety. Na tych szerokościach geograficznych gleba jest bardziej zróżnicowana niż w innych częściach globu. W pewnej pracy naukowej sugeruje się wręcz, że im mniejsza różnorodność życia roślinnego na powierzchni ziemi, tym bujniejsze życie zwierzęce pod nią[3][VI]. Gleba pod metrem kwadratowym sadu może zawierać wiele setek tysięcy zwierząt będących przedstawicielami tysięcy gatunków. Nie od razu byłem w stanie to pojąć: kilka tysięcy gatunków pod jednym metrem kwadratowym.

Angielskie gleby mogą być tak różnorodne jak amazońskie lasy deszczowe[VII] i są równie mało zbadane jak one. Naukowcy szacują, że do tej pory udało się zidentyfikować zaledwie 10 procent małych zwierząt glebowych[4]. W tym sadzie żyją prawdopodobnie tysiące nieznanych nauce gatunków. Wiele z nich jest zapewne unikalnych dla danego regionu: niewiele jest mikroskopijnych szybkobieżnych stawonogów, gromadnie występujących w glebie w różnych częściach świata[5]. Jeszcze mniej wiemy o związkach, jakie je łączą. Ekolodzy próbują na przykład rozwikłać zagadkę mechowców[6]. Zapewne nie brzmi to równie romantycznie jak zagadka Sfinksa, lecz moim zdaniem jest równie fascynujące. Mechowce (Oribatida) to jedna z grup w obrębie podgromady roztoczy należących z kolei do gromady pajęczaków. Te maleńkie, podobne do krabów stworzenia na pierwszy rzut oka wydają się niewarte uwagi. Jednak jedna garść gleby może zawierać sto gatunków mechowców. Wszystkie, najwyraźniej, zajmują tę samą niszę. Ekolodzy są przyzwyczajeni do występowania w poszczególnych niszach pojedynczych gatunków: jeden wypiera inne, stając się gatunkiem dominującym. Jednak w tym przypadku zadziwiająco wiele spokrewnionych gatunków, posiadających zróżnicowane kształty, rozmiary i kolory, żyje obok siebie, zajmując się dokładnie tym samym[VIII]. Jak to możliwe?

Leonardo da Vinci stwierdził, że wiemy więcej o ruchu ciał niebieskich niż o glebie na naszej własnej planecie. Jego spostrzeżenie wydaje się słuszne również dziś.

Pierwsze, co widzę, to fragment kości, wybielona skorupa ślimaka, uschnięta pestka śliwki i odłamek niebieskiej ceramiki. Potem przyglądam się bliżej i zauważam prosionka oraz małego przezroczystego krocionoga, którego odnóża kurczą się i rozkurczają falami wzdłuż ciała, a czerwone kropki po bokach przypominają tarcze na okręcie Wikingów. Obok, w głąb ciemnego korytarza pędzi – segment za segmentem – kasztanowej barwy stonoga. Są tam karmelowe larwy chrząszczy i skupiska półprzezroczystych kuleczek, w których kryją się bladawe półksiężyce – larwy ślimaków. Poskręcane łodyżki siewek rozwiercają materię gleby, próbując dostać się do światła.

Rozdrabniam szczyptę gleby na drobnym sicie, a następnie umieszczam je, w pełnym świetle, nad lejkiem, który prowadzi do probówki wypełnionej spirytusem. Nie chcąc, żeby stojak z probówką się przewrócił, podpieram go kijkami, po czym zostawiam, by podgrzał się na słońcu.

Następnie odłamuję grudkę ziemi, wyciągam moją 40-krotnie powiększającą lupę i ustawiam odpowiednią ogniskową. Gdy tylko to kończę, ziemia budzi się do życia. Pierwszego dostrzegam uciekającego przed światłem skoczogonka: miękkie stworzenie oliwkowej barwy, zaokrąglone i porośnięte rzadkimi włoskami, przypominające miniaturową pluszową zabawkę. Teraz widzę je wszędzie: niektóre z nich, szare, mają mniej niż milimetr długości; inne, białe, są jeszcze mniejsze; nieopodal zauważam trzymilimetrowego giganta, całego w opalizujących szarościach, różach oraz błękitach; obok niego pojawia się garbaty przedstawiciel innego gatunku – jego bursztynowy odcień sprawia, że wygląda jak kropelka miodu.

Skoczogonki z wyglądu przypominają nieco owady, lecz stanowią odrębną gromadę stawonogów. Ich liczebność jest zdumiewająca: czasami pod jednym metrem kwadratowym ziemi może ich być 100 tysięcy, a nawet więcej. Można wśród nich spotkać gatunki rozdzielnopłciowe i takie, w których osobniki są hermafrodytami, możliwa jest u nich także partenogeneza, czyli – mówiąc prościej – niepokalane poczęcie. Żyją prawie wszędzie, nawet na Antarktydzie. Przetrwały wszystkie wielkie wymierania, które miały miejsce w ciągu ostatnich 400 milionów lat. W wielu częściach świata tworzą one całą glebową sieć pokarmową: innymi słowy, są kanałem, który łączy ze sobą formy lądowego życia. Jednak większość ludzi nawet nie wie o ich istnieniu.

Gdy śledzę skoczogonki, w moje pole widzenia wkracza monstrualna bestia. Cofam się z przestrachem, by dopiero po chwili zdać sobie sprawę, że to mrówka. Kiedy się rozglądam, dostrzegam, że znajduje się na skraju myrmekosfery, czyli strefy gleby, na którą mają wpływ mrówki. Niedaleko mojego ramienia znajduje się jedno z mrowisk – wzgórek wysoki na jakieś 40 centymetrów. Podziemnice zwyczajne – których angielska nazwa to yellow meadow ants [żółte mrówki łąkowe] – zaczęły go wznosić niemal natychmiast po tym, jak usunąłem chaszcze.

Ich mrowiska są jak z betonu. Gdy usuwam motyką odrośla śliw lub odradzające się krzewy, nie mam wątpliwości, kiedy trafiam przypadkiem na wzgórek podziemnic. Motyka odbija się od niego, co moje dłonie odczuwają boleśnie. Mrówki znoszą glinę z podglebia i mieszają ją ze swoją śliną, tworząc cement wystarczająco mocny, by podtrzymywać ich galeryjne i wielopiętrowe kopuły. Gdyby przyjąć skalę ludzką, byłyby to stumetrowe wieże. Do swoich „piwnic”, które mogą sięgać nawet metr pod ziemię[7], zanoszą mszyce żywiące się płożącymi się korzeniami roślin i produkują spadź – pokarm mrówek.

Są inżynierami ekosystemu, wpływając na życie wszystkich organizmów w myrmekosferze. W sadzie zauważyłem, że przetacznik ożankowy, roślina o małych błękitnych kwiatkach, selektywnie porasta górne części mrowisk, a trawa wokół nich jest grubsza i ciemniejsza niż ta, która rośnie w innych miejscach. Mrówki gromadzą w swoich „wieżowcach” i wokół nich pewne składniki odżywcze, mimowolnie karmiąc stworzenia, które przystosowały się do życia obok nich. Południowo-wschodnia strona każdego mrowiska jest płaska i ustawiona pod kątem jak panel słoneczny, aby pochłaniać ciepło w godzinach porannych.

Wkrótce po zauważeniu mrówki znajduję białego skorupiaka o długości zaledwie milimetra. Kiedy go oglądam, odkrywam, że to Platyarthrus hoffmannseggii – w języku angielskim zwany potocznie „mrówczą stonogą” (ant woodlouse). W przeciwieństwie do swoich krewnych gatunek ten może przebywać pośród mrówek bez ryzyka posiekania lub pożarcia. Co więcej, Platyarthrus hoffmannseggii sam nakłania mrówki, by go karmiły, głaszcząc je swoimi czułkami tak długo, aż zwrócą porcje pokarmu przeznaczonego dla innych mrówek[8]. Podziemnice zwyczajne są prawie ślepe, a „mrówcza stonoga”, jak się wydaje, oszukuje je, wydzielając zapach, który – wraz z dotykiem czułków – służy przekonaniu ich, że mają do czynienia z głodną siostrą. Jeśli mrówki odkryją kamuflaż, przystępują do ataku, a Platyarthrus hoffmannseggii unosi dwie wypustki na spodzie odwłoka i tryska w ich stronę kleistą substancją, która unieruchamia im żuwaczki.

Odsłaniam długą bladą stonogę, przerażającą w powiększeniu, jak średniowieczny Wielki Robak[IX]. Kłapie podobnymi do kłów kolcami[X], które, jak wiem, zawierają jad, po czym odpełza z odrażającą gibkością. Potulny dwuparzec o płaskim ciele pokrytym różowobrązowym pancerzem złożonym z szerokich, zachodzących na siebie segmentów, który strzeże skupiska swoich jaj, jest w porównaniu z nią jak wiejska kura przy smoku. Widzę też małe, białe robaczki zwane wazonkowcami (Enchytraeidae), które uciekają przed światłem.

Roztocza, okrągłe i nerwowe, są wszędzie. W glebach takich jak ta jest ich nawet więcej niż skoczogonków: w niektórych miejscach ich liczba może sięgać aż pół miliona osobników na metr kwadratowy[9]. Niektóre – niczym kraby pustelniki – mają maleńkie nóżki, które ledwo wyłaniają się spod ich pancerza (uczenie zwanego karapaksem), inne natura obdarzyła długimi „ramionami”, którymi badają teren wokół siebie. Bywają brązowe, różowe, fiołkowe, żółte, pomarańczowe lub białe. W glebie, jak się wydaje, występuje masa stworzeń w wersji białej. Na ogół można je spotkać w jej głębszych warstwach. Żyjące tam istoty są niemal ślepe – mają jedynie podstawową zdolność odróżniania światła od ciemności – nie ma więc potrzeby „przebierania się”. Każdy element anatomii – w tym kolor i oczy – oznacza konkretny wydatek energii, jeśli zatem można się bez nich obejść, w wyniku doboru naturalnego zwierzęta pozbywają się tego, co zbyteczne.

Wyjmuję probówkę ze stojaka i przytrzymuję ją przy arkuszu czarnego papieru. Dzięki mojej lupie mogę wykryć maleńkie białe włókienka: to nicienie, które teraz światło i ciepło słońca wypędza z gleby w dół lejka i prosto do spirytusu. To kolejne stworzenia występujące w glebie niezwykle licznie. Ich znaczenie w sieci pokarmowej tego środowiska jest kluczowe. W odpowiednich warunkach w ciągu jednego dnia ich liczba może zwiększyć się dwunastokrotnie[10].

Gdy wdzieram się w te ukryte przestrzenie, czuję swój ogrom, brutalność i powolność. Jeśli światło – którego nienawidzą tu wszyscy – pada na któregoś z mieszkańców gleby, umyka w zaskakującym tempie. Gdyby nie posiadał umiejętności szybkiego poruszania się, w tej dżungli pełnej żarłocznych stworzeń zostałyby natychmiast zjedzony. Dostrzegam ślady rzezi, jakiej dokonali tutejsi drapieżcy: puste pancerzyki dwuparców, chitynowe pokrywy skrzydeł chrząszczy; puste muszle ślimaków przypominają zbroje pozostałe na polu bitwy.

Następnie zauważam coś, co wygląda jak postać z japońskiego anime: jest długie i niskie, białe, z dwoma delikatnymi czułkami z przodu i dwoma z tyłu, dostojne i sprężyste niczym dziarski smok lub latający koń. Do tej pory nie natknąłem się na równie zagadkowe stworzenie; nie zdziwiłoby mnie, gdybym na jego grzbiecie ujrzał dosiadającą go jedną z bohaterek filmów Studia Ghibli. Ma sześć odnóży, ale nie jest to skoczogonek. W ogóle nie przypomina żadnego owada, którego kiedykolwiek widziałem. Okazuje się, że należy do widłogonków (Diplura), odrębnej gromady – a zatem jednostki systematycznej o takiej samej randze, co owady czy ssaki – o której istnieniu nie miałem pojęcia[XI]. Jak to możliwe, że nigdy o nich nie słyszałem, choć całe życie interesowałem się historią naturalną, a nawet uzyskałem dyplom z zoologii? Jednak nie był to jedyny ani najgorszy przykład mojej ignorancji.

Wkrótce potem dostrzegam stworzonko, które w pierwszej chwili biorę za maleńką białą stonogę. Gdy przyglądam się uważniej, zauważam ich całą masę. Biorę pod lupę jedno z nich i stwierdzam, że zamiast co najmniej piętnastu par odnóży (co jest cechą stonogi) ten mieszkaniec gleby ma ich dwanaście. Jego głowa nie jest zbrojna w zawadiacko zakrzywione szczęki, lecz nosi cechy łagodnego roślinożercy lub detrytofaga[XII]. Wertując podręcznik z dziedziny ekologii gleby, odnajduję odpowiednie zdjęcie, a rozwiązanie zagadki budzi moje zdumienie. Okazuje się, że oglądam przedstawiciela drobnonogów (Symphyla) – już nawet nie gromady (z którą nigdy wcześniej się nie spotkałem), ale, według niektórych autorytetów, całego typu[XIII].

Typ to szeroka jednostka taksonomiczna. Człowiek należy do rodziny człowiekowatych (Hominidae), ta zaś jest częścią rzędu naczelnych (Primates), która obejmuje małpy, małpiatki, lorisy, wyraki, galago i lemury. Rząd ten z kolei zalicza się do gromady ssaków (Mammalia) – ssakami są zarówno ryjówki, jak i wieloryby. Ssaki wchodzą w skład typu strunowców (Chordata), do którego należą również ptaki, gady, płazy, ryby, lancetniki i żachwy. Teraz oglądam przedstawicieli odrębnego typu – a zatem grupy tej samej rangi, co strunowce, a zapewne znacznie od nich liczniejszej – który do dziś był mi nieznany.

Uderza mnie zdumiewająca myśl: w tej grudzie ziemi dostrzegam więcej głównych gałęzi drzewa życia, niż widziałem w Serengeti czy w jakimkolwiek innym ekosystemie. Są tu owady i skorupiaki, roztocza i pająki, pareczniki (stonogi) i dwuparce (krocionogi), skoczogonki i dżdżownice, nicienie, mięczaki i stworzenia, o których istnieniu dotąd nie miałem pojęcia.

Gleba może utrzymać taką obfitość ze względu na jej ogromną powierzchnię. W skrajnym przypadku – najdelikatniejszych glin – łączna powierzchnia wszystkich drobin ważących jeden gram (pół łyżeczki w stanie suchym) wynosi 800 metrów kwadratowych – to więcej niż nasz sad. Co równie ważne, gleba nie jest niezróżnicowaną masą, jak ją niegdyś postrzegałem. To różnorodne „miasto” o złożonej strukturze, na którą składają się liczne odmienne „dzielnice” wraz z przyległym obszarami podmiejskimi. Jedną z tych stref jest myrmekosfera, dzielnica mrówek, która sama dzieli się na szereg dystryktów. Jednak jeszcze ważniejsze z ekologicznego punktu widzenia są wąskie okręgi otaczające korzenie roślin, znane jako ryzosfera. To właśnie od tej strefy zależy ludzkość. Gdy rozgarniam grudę ziemi, tak gęste są w niej korzenie, że mam wrażenie, jakbym rozrywał tkaninę.

Moją uwagę zwraca maleńki korzonek. Gdy patrzę nań okiem nieuzbrojonym, mam wrażenie, że oglądam pojedynczą nitkę, cienką jak włókienko bawełny. Jednak pod lupą widzę, że otacza go przypominająca szron siateczka znacznie drobniejszych włosków, lśniących w świetle słonecznym niczym kryształki. Ma je każdy korzonek, da się je dostrzec nawet wokół wyrastających końcówek, które o tej porze roku wyrosły najwyżej przed dwoma dniami. Niektóre wyglądają jak kocie wąsy, inne rosną tak ciasno, że kojarzą mi się z postrzępioną nylonową osłonką wokół kabla do żelazka. To strzępki grzybni – nitkowate włókna nierozerwalnie splecione z życiem roślin.

W większości przypadków nie są to grzyby, których owocniki widujemy w lasach, choć i te tworzą związki z roślinami. Ogromna większość grzybów – możemy zapewne mówić o milionach gatunków – żyje wyłącznie w glebie, a wiele z nich splata się z korzeniami roślin, od których są zależne, i rozprzestrzenia dzięki nim. Większość roślin jest zależna od tych grzybów, które umożliwiają im przyswajanie z gleby minerałów i wilgoci[11]. Roślina dostarcza grzybom węglowodanów i lipidów[XIV], które wytwarza w procesie fotosyntezy; grzyby odwdzięcza się roślinie azotem, fosforem i innymi pierwiastkami, które ekstrahują z gleby i transportują dużo sprawniej niż rośliny. Ich maleńkie włókienka wnikają w pory i szczeliny zbyt ciasne, by mogły tam dotrzeć nawet najdelikatniejsze korzonki, a uwalniane przez nie enzymy i kwasy rozbijają wiązania złożonych związków mineralnych – rośliny nie posiadają tej umiejętności.

Ten wzajemnie korzystny, symbiotyczny związek istnieje od około 460 milionów lat, to jest od czasów powstania pierwszych roślin lądowych[12]. Gdy glony wyszły na ląd, nie miały korzeni, w oceanie mogły pobierać składniki odżywcze bezpośrednio z wody. Aby przetrwać, musiały nawiązać relacje z grzybami, które skolonizowały lądy dużo wcześniej – to one stały się ich „korzeniami”. Niegdyś uważaliśmy się za pojedyncze istoty – obecnie wiemy już, że jesteśmy wielokomórkową strukturą zamieszkiwaną przez „społeczność” złożoną z miliardów mikroorganizmów. Podobnie jest z roślinami funkcjonującymi nie jako jednolite organizmy, ale związki niespokrewnionych ze sobą istot, które łączą siły, aby stworzyć formy życia tak złożone, że dopiero zaczynamy pojmować ogrom naszej niewiedzy.

W miejscach, gdzie rośliny są dobrze zakorzenione – takich, jak nasz sad – w jednej małej łyżeczce gleby o wadze jednego grama występują strzępki grzybni, których łączna długość wynosi około jednego kilometra[13]. Włókienka każdego grzyba tworzą gęstą sieć zwaną grzybnią. W niektórych lasach grzybnia jednego grzyba może rozciągać się na kilka kilometrów kwadratowych gleby, choć przeważnie grzybnie są one znacznie mniejsze. Grzybnia stale rozrasta się i przemieszcza, wchodząc w nowe związki, zmieniając warunki już istniejących, łącząc się, przemieszczając składniki odżywcze z jednego miejsca na drugie, zapewniając sobie przetrwanie, a jednocześnie służąc roślinom, które są jej gospodarzami. Niektóre z grzybni łączą ze sobą korzenie setek roślin.

Odkrycie, że cukry czasami przechodzą z korzeni silnych, zdrowych drzew do korzeni słabych lub chorych, wywołało wielkie poruszenie wśród ludzi, którzy uznali to zjawisko za dowód altruizmu roślin. Jednak, jak sugeruje Merlin Sheldrake w swojej wspaniałej książce Entangled Life, bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest to, że grzyby w efekcie zajmują się „uprawą” swoich gospodarzy, przenosząc pożywienie z jednej rośliny na drugą, aby zapewnić pozostanie przy życiu wszystkim tym, od których są zależne [14].

Sheldrake zastanawia się również, czy grzybnia może stanowić inteligentną formę życia. Posiada ona pamięć kierunkową. Potrafi poruszać się po labiryntach. Może wysyłać wiadomości z jednego końca sieci do drugiego, zmieniając swoje reakcje daleko od miejsca, w którym otrzymuje bodziec. Od czasu odkrycia, że może ona przewodzić impulsy elektryczne w odstępach podobnych do tych, które przechodzą przez zwierzęce komórki nerwowe[XV], niektórzy badacze postrzegają miliony połączeń w grzybni jako bramki decyzyjne lub procesory, a sieć strzępek uznają za coś w rodzaju komputera.

Grzyby mają kluczowe znaczenie dla zdrowia roślin, z którymi rosną. Być może nawet w większym stopniu niż ich zieloni partnerzy przyczyniają się do spajania gleby[15], bronią jej przed erozją, pochłaniają padający na nią deszcz i wiążą zawarty w niej węgiel.

Wszystko to, można by pomyśleć, jest wystarczająco niezwykłe. Ale jeszcze niezwyklejsze jest to, czego nie potrafię zobaczyć, nawet korzystając ze swojej lupy.

Oto fakt, który zmienia całą naszą dotychczasową wiedzę na temat żywych systemów, które podtrzymują nasze życie. Ze wszystkich cukrów, które rośliny wytwarzają w procesie fotosyntezy, uwalniają do gleby od 11 do 40 procent[16]. Nie jest to przypadkowy wyciek, lecz celowy proces. Co dziwniejsze, niektóre z tych cukrów przed uwolnieniem zostają przekształcone w ogromnie złożone związki, noszące tak niemożliwe nazwy, jak 2,4-dihydroksy-7-metoksy-2H-1,4-benzoksazin-3(4H)-on.

Wytwarzanie takich chemikaliów wymaga energii i zasobów. Na pierwszy rzut oka pozbywanie się do gleby tak kosztowych mikstur wygląda na szaleństwo – aż chciałoby się rzec: wyrzucanie pieniędzy w błoto. Dlaczego rośliny to robią? Odpowiedź na to pytanie otwiera bramę do tajemniczego ogrodu.

Te złożone substancje chemiczne nie trafiają do gleby w przypadkowe miejsca, lecz do ryzosfery – strefy w bezpośrednim otoczeniu korzeni[17]. Dzięki temu roślina nawiązuje i podtrzymuje wiele cudownie zawiłych relacji z mikroorganizmami – istotami, które stanowią podstawę całego świata istot żywych.

Gleba jest pełna bakterii. Tym, co zwiemy „ziemistym zapachem”, jest w istocie woń wytwarzanych przez nie substancji chemicznych. Petrichor – zapach wydzielany przez suchą ziemię, gdy spadają na nią pierwsze krople deszczu – stanowi w dużej mierze rezultat działalności przedstawicieli rzędu bakterii zwanych promieniowcami (Actinomycetes). Każda gleba pachnie nieco inaczej, co wynika z faktu, że każdą zamieszkują społeczności bakterii o odmiennym składzie. Każda z tych społeczności zajmuje własne siedlisko. Biolodzy nazywają mikroorganizmy glebowe „uchem igielnym”, przez które muszą przejść składniki odżywcze zawarte w rozkładającej się materii, zanim zajmą się nimi pozostałe istoty, które tworzą sieć pokarmową[18].

Mikroorganizmy są obecne w całej glebie, lecz w większości zakątków i przez większość czasu istnieją w stanie zawieszenia – można rzec: „w niebycie” – czekając na impuls, który je zbudzi. Kiedy korzeń rośliny wbija się w bryłkę gleby i zaczyna w nią wypompowywać chemikalia sygnalizacyjne oraz cukry, wywołuje to eksplozję aktywności. W reakcji na to wezwanie bakterie konsumują treściwą „zupę”, którą karmi je roślina, i mnożą się w niesłychanym tempie, tworząc jedne z najgęstszych społeczności mikrobiologicznych na Ziemi. W jednym gramie gleby w ryzosferze może znajdować się miliard bakterii[19].

Bakterie te gromadzą i odblokowują wiele składników odżywczych, którymi karmią się rośliny. Bakterie w ryzosferze, wraz z grzybami oplatającymi korzenie[XVI] oraz innymi mikroorganizmami wychwytują żelazo, fosfor i inne pierwiastki znajdujące się w glebie i udostępniają je roślinom. Rozkładają złożone związki organiczne, co umożliwia korzeniom ich wchłonięcie[20]. Szczególną cechą bakterii jest umiejętność przekształcania niereaktywnego azotu z powietrza w związki mineralne (azotany i amoniak), niezbędne do produkcji białek. Żaden element tej sieci pokarmowej nie może przetrwać bez bakterii.

Bakterie glebowe wytwarzają również hormony wzrostu i inne specyficzne substancje chemiczne, które pomagają roślinom się rozwijać. Złożoność niektórych związków, które roślina uwalnia do gleby, tłumaczy się tym, że nie stara się ona „obudzić” wszystkich bakterii, lecz właśnie te, które najskuteczniej wspierają jej wzrastanie[21]. Rośliny przemawiają chemicznymi językami czytelnymi jedynie dla tych mikroorganizmów, do których są skierowane.

Język ten – w zależności od tego, czego roślina potrzebuje – zmienia się w różnych miejscach i momentach[22]. Kiedy roślinom brakuje pewnych konkretnych składników odżywczych bądź gdy dokucza im nadmierna suchość lub zbytnie zasolenie gleby[23], będą kierować swoje wezwania do tych bakterii, które mogą pomóc im pokonać te przeszkody. Niektórzy biolodzy opisują to jako „wołanie o pomoc”. W odpowiedzi na to chemiczne wołanie wokół ich korzeni namnaża się specyficzna społeczność bakterii.

Łącząc ze sobą te fakty, zaczynamy w odmienny sposób rozumieć życie na Ziemi. Ryzosfera – choć leży „na zewnątrz” – jest tak samo istotna dla zdrowia i przetrwania rośliny jak jej własne tkanki. Można ją uznać za swoiste „zewnętrzne jelito” rośliny[24].

Podobieństwa między ryzosferą a ludzkim jelitem, gdzie bakterie również występują w ogromnej ilości, są zdumiewające. I tu, i tam mikroorganizmy rozkładają materię organiczną na prostsze związki, które jest w stanie wchłonąć roślina bądź człowiek. Chociaż istnieje ponad tysiąc typów (głównych grup) bakterii, to zarówno w ryzosferze roślin, jak i w jelitach ssaków dominują te same cztery[XVII][25]. Zapewne mają one jakieś wspólne cechy, dzięki którym są lepiej przygotowane do współpracy z organizmami wyższymi.

U ludzi układ odpornościowy niemowląt jest mniej aktywny niż dorosłych, co umożliwia szerokiej gamie bakterii zadomowienie się w naszych jelitach. Podobnie młode rośliny uwalniają do gleby mniej związków obronnych niż starsze, dzięki czemu liczne mikroorganizmy kolonizują ich ryzosfery[26]. Mleko ludzkie zawiera cukry zwane oligosacharydami, których niemowlęta nie trawią. Naukowcy długo nie mogli pojąć, dlaczego matki wytwarzają te związki. Jak się wydaje, służą one wyłącznie żywieniu mikroorganizmów, z którymi dziecko będzie się rozwijać. Można wręcz mówić o „selektywnej hodowli” konkretnego gatunku bakterii[XVIII], który odgrywa kluczową rolę we wspomaganiu rozwoju jelit i kalibrowaniu układu odpornościowego[27]. Z kolei młode rośliny uwalniają do gleby duże ilości sacharozy, aby odżywiać nowe mikroorganizmy i wspomagać ich rozwój.

Podobnie jak ludzkie jelito, ryzosfera nie tylko trawi pokarm, lecz również pomaga chronić rośliny przed chorobami. Bakterie żyjące w naszych jelitach zwalczają inwazyjne patogeny; mikroorganizmy w ryzosferze tworzą pierścień obronny wokół korzenia. Rośliny karmią pożyteczne gatunki bakterii, te zaś wypierają patogenne mikroorganizmy i grzyby[28][XIX].

Czasami rośliny prowadzą wojnę chemiczną, uwalniając związki, które zatruwają szkodliwe mikroorganizmy lub powstrzymują ich rozwój, sprzyjają natomiast tym pomocnym[29]. Niektóre z tych ataków chemicznych są tak precyzyjne, że prowadzą do eliminacji jedynie niektórych odmian w obrębie tego samego gatunku – niszczą patogenne warianty genetyczne, nie wyrządzając krzywdy korzystnym[30]. Czasami roślina i bakteria współpracują przeciwko wspólnemu wrogowi i obie produkują tę samą obronną substancję chemiczną[31]. Niekiedy rośliny sygnalizują swój niepokój, co dla przyjaznych mikroorganizmów oznacza wezwanie do potraktowania wroga antybiotykami[32]. Czasami, gdy jakiś szkodliwy gatunek grzyba zdołał wtargnąć do korzeni, roślina rezygnuje ze swoich zwykłych metod obronnych, co pozwala, by w to samo miejsce wniknęły również pewne gatunki bakterii, które następnie zwalczają i tłumią agresora w tkankach korzenia[33].

Patogeny kontratakują, stosując wobec pomocniczych mikroorganizmów zabójcze „białka efektorowe”[34]. Pewne gatunki patogenów ewoluowały, aby rozwijać się na związkach, które mają je tłumić. Niektóre grzyby i owady odbierają sygnały alarmowe rośliny, co pozwala im zlokalizować ją i przypuścić atak[35].

Rośliny „wołają o pomoc” również większe stworzenia. Korzenie zaatakowane przez owady uwalniają do gleby lotne substancje chemiczne, które przyciągają pewne gatunki nicieni[36] – to te maleńkie białe robaczki, które odkryłem w mojej probówce. Ich ostre „dzioby” są w stanie przebić skórę żyjących pod ziemią larw owadów. Nicienie wwiercają się do jamy ciała larwy i wpompowują tam symbiotyczne bioluminescencyjne bakterie, które żyją następnie w jej wnętrznościach. Bakterie te produkują środek owadobójczy, który zabija larwę. Za pomocą wytwarzanych przez siebie antybiotyków niszczą mikroorganizmy już żyjące w jej ciele, a następnie trawią larwę od środka. Na koniec nicienie pożerają rozmnażające się bakterie.

Nicienie mnożą się gwałtownie; w gnijącym ciele pojedynczej larwy ich populacja może niekiedy liczyć 400 tysięcy osobników[37]. Gdy skóra żywicielki pęka, młode nicienie rozpełzają się po glebie w poszukiwaniu nowych ofiar. Łatwo je znaleźć, ponieważ bakterie bioluminescencyjne świecą w ciałach larw. Błękitna poświata, jak się zdaje, przyciąga kolejne larwy, które zarażają się od tych już zainfekowanych.

W 1862 roku, podczas wojny secesyjnej, nieopodal miasta Shiloh w stanie Tennessee doszło do starcia wojsk konfederatów z siłami Unii. Liczba ofiar po obu stronach była tak duża, że przerosła możliwości służb medycznych; po bitwie tysiące rannych żołnierzy leżały w błocie, w niektórych przypadkach nawet przez dwie doby, nim udzielono im pomocy. Wielu z nich zmarło w wyniku odniesionych obrażeń i infekcji, które się wywiązały. W nocy niektórzy z rannych zauważyli dziwny niebieski blask emanujący z ich ran. Tę upiorną poświatę dało się widzieć nawet z oddali. Chirurdzy polowi zaobserwowali, że przeżywalność żołnierzy, u których wystąpiło to zjawisko, była większa, a ich rany goiły się szybciej[38]. Nazwali je „blaskiem anioła”.

Fenomen ten wyjaśniono dopiero 139 lat później, kiedy to siedemnastoletni uczeń szkoły średniej, William Martin, kierowany przeczuciem namówił do współpracy swojego przyjaciela Jonathana Curtisa[39]. W swej pracy, która zdobyła krajową nagrodę naukową, młodzi badacze dowiedli, że w glebie zanieczyszczającej rany żołnierzy znajdowały się prawdopodobnie owadożerne nicienie. Wydalały one swoje bakterie, te zaś wytwarzały antybiotyki, które niszczyły inne patogeny infekujące rany. Ponieważ bakterie bioluminescencyjne ewoluowały, by zarażać owady (których temperatura ciała jest niższa niż u ludzi), uczniowie spekulowali, że lecznicze działanie mikroorganizmów dotyczyło wyłącznie żołnierzy znajdujących się w stanie hipotermii. Kiedy rannych przywieziono do lazaretów i ogrzano, bakterie, którym zawdzięczali życie, wyginęły, co zapobiegło powikłaniom. (Pokrewny gatunek bakterii, przystosowany do temperatury ciała ssaków, wywołuje ciężkie infekcje)[40].

Wiele antybiotyków stosowanych w medycynie pochodzi od bakterii glebowych[41], które wykorzystują je w brutalnych podziemnych walkach, toczonych głównie w ryzosferze. Obecnie niektóre z tych leków zaczynają tracić swoją skuteczność, ponieważ zarazki uodporniają się na nie, co stwarza pilną potrzebę zastąpienia ich nowymi substancjami. Ryzosfera może stanowić ich bogate źródło. Dzięki badaniom genomów bakterii glebowych współpracujących z roślinami – szczególnie dzięki poszukiwaniu ich w kodzie genetycznym skupisk genów, które odpowiadają za tworzenie złożonych związków chemicznych – naukowcy zaczęli już odkrywać nowe antybiotyki[42]. Ponieważ jak dotąd w laboratoriach udało się wyhodować zaledwie połowę głównych grup bakterii glebowych[43], nasze pojęcie o tym, co może zaoferować ryzosfera, wciąż jeszcze jest niewielkie.

Mikroorganizmy żyjące w ryzosferze mają jeszcze inny sposób chronienia rośliny przed atakami – poprzez stymulowanie jej systemu odpornościowego. Jeśli grzyby lub owady zaatakują jej liście, jedną z pierwszych reakcji rośliny może być „wołanie o pomoc” skierowane do bakterii żyjących w glebie poprzez uwolnienie do niej hormonów. Może się to wydać dziwne, gdyż bakterie nie mogą przemieścić się z gleby, aby przypuścić kontratak na patogeny, które znajdują się na liściach. Jednak bakterie odpowiadają na sygnał rośliny własnym chemicznym komunikatem, który uruchamia jej odpowiedź immunologiczną[44][XX]. Dzięki temu roślina produkuje w swoich liściach obronne substancje chemiczne i zamyka pory (stomata), przez które mogłyby wtargnąć grzyby[45].

Wydaje się, że jest to uciążliwy sposób zwalczania szkodników. Jednak ponieważ układ odpornościowy rośliny współewoluował z bakteriami i ponieważ ćwiczą go one oraz instruują ustawicznie – nie potrafi działać w inny sposób. Ten proces również przypomina relacje zachodzące w ludzkich jelitach. Bakterie w jelicie grubym – z których część jest przyjazna, część patogenna, a część występuje na przemian w obu rolach – uczą nasze komórki odpornościowe i wysyłają wiadomości chemiczne, które ostrzegają je, gdy patogeny próbują przebić się przez ochronną warstwę śluzu i zaatakować ściany jelita[46].

Obecnie wiemy, że przesadna higiena, nadużywanie antybiotyków i tendencja do rezygnacji ze zróżnicowanych diet bogatych w błonnik na rzecz nieurozmaiconych diet o niskiej zawartości błonnika mają negatywny wpływ na nasze biomy jelitowe. Zmniejszanie liczby gatunków w nich występujących szkodzi naszemu zdrowiu żywieniowemu i układowi odpornościowemu. W ciągu ostatnich kilku lat również naukowcy z dziedziny rolnictwa odkryli, że rośliny tracą zdolność do odpierania ataków pewnych patogenów, gdy rosną w zniszczonych glebach, w których mikroorganizmy są mało zróżnicowane[47]. Tam, gdzie zbyt duża ilość nawozów, pestycydów lub fungicydów doprowadziła do wyjałowienia gleby, gdzie zgniatał ją ciężki sprzęt lub prowadzono nadmierną orkę, istnieje większe prawdopodobieństwo, że wołanie rośliny o pomoc wykorzystają pasożyty i szkodniki. W obu przypadkach dochodzi do dysbiozy[48]. Ten medyczny termin oznacza zaburzenie równowagi mikrobiologicznej w naszych jelitach, jednak, jak się wydaje, można go zastosować w odniesieniu do rozchwiania każdego ekosystemu[49].

Wyniki pewnych ciekawych badań sugerują, że gleby, których mikrobiom jest bogaty i zrównoważony, tłumią rozwój patogennych bakterii wywołujących choroby u ludzi[50], dzięki czemu zmniejsza się prawdopodobieństwo przenoszenia chorób ludzkich przez żywność[51]. Nasze zdrowie zależy – choć nie zawsze wydaje się to oczywiste – od zdrowia gleby.

Naukowcy odkryli, że nie tylko zdrowe biomy jelitowe tłumią choroby, a niezdrowe im sprzyjają – z glebami jest podobnie. Kiedy roślina umiera, może pozostawić po sobie spuściznę w postaci bakterii, które wyhodowała w glebie; w ten sposób chroni kolejne rośliny, które wyrosną w jej miejsce. Niektórzy badacze eksperymentują obecnie z rolniczym odpowiednikiem implantów kałowych. Podobnie jak lekarze pobierają próbki kału od zdrowych ludzi i przeszczepiają je do jelit chorych pacjentów, niektórzy naukowcy zajmujący się rolnictwem spekulują, że wszczepienie gleby o właściwościach tłumiących do niezdrowej, „sprzyjającej” chorobom gleby mogłoby powstrzymywać chorobotwórcze bakterie i grzyby[52].

Coś przykuwa mój wzrok w wykopanym przeze mnie dołku. To ogromna dżdżownica, wije się w pustce, bez wątpienia zdumiona zniknięciem swojego korytarza. Dopada mnie poczucie winy. Wiem, że korytarze dżdżownic mogą przetrwać wiele lat – czasem nawet dziesiątków lat – i korzystają z nich kolejne pokolenia[53]. Stanowią one część innej, kluczowej struktury gleby: „strefy dżdżownic”, czyli drilosfery.

Każdy hektar stabilnej trawiastej ziemi mogą przecinać korytarze dżdżownic o łącznej długości 8 tysięcy kilometrów[54]. Korytarze te zazwyczaj napowietrzają glebę i ułatwiają przenikanie do niej wody. Jeden z eksperymentów wykazał, że po wprowadzeniu dżdżownic do gleby, w której ich nie było, w ciągu dziesięciu lat współczynnik infiltracji wody lądującej na ziemi wzrósł prawie dwukrotnie[55]. Oznacza to, że mniej wody spływa z powierzchni, woda zatem w mniejszym stopniu wypłukuje glebę, za to w większej ilości dociera do korzeni roślin. Wyniki jednego z szacunków sugerują, że korytarze dżdżownic zmniejszają o połowę tempo erozji gleby. Jednak efekty różnią się w zależności od miejsca i pory roku. W pewnych przypadkach dżdżownice mogą sprawić, że gleba stanie się mniej porowata, lub przyczynić się do zwiększenia tempa erozji, wynosząc jej luźne cząstki na powierzchnię.

Dżdżownice potrafią ściągnąć do swoich korytarzy prawie wszystkie liście, łodygi i gałązki, które spadają na ziemię[56]. Podobnie jak ptaki, połykają one małe kamienie i ziarna żwiru, by wykorzystywać je do rozdrabniania fragmentów martwych roślin w tak zwanym żołądku mięsistym, a bakterie żyjące w ich przewodzie pokarmowym pomagają im strawić te szczątki. Niektóre gatunki dżdżownic wydalają na powierzchnię gleby wszystko, czego nie są w stanie strawić.

Łączny efekt tej działalności jest niezwykły. W miejscach takich jak ten sad dżdżownice na każdym hektarze mogą co roku wydobyć na powierzchnię 40 ton gleby[57]. Na tropikalnych sawannach ilość ta może sięgać tysiąca ton[58]. Stare, walące się budynki powoli znikają w ziemi nie dlatego, że się w nią zapadają – to gleba, nieustannie spulchniana przez dżdżownice, unosi się wokół nich[XXI]. Ponieważ dżdżownice odżywiają się materią organiczną, ich odchody są znacznie bogatsze w minerały niż reszta gleby. Rozdrabniając części martwych roślin, dostarczają one zawarte w nich składniki odżywcze bakteriom i grzybom, te zaś z kolei zapewniają je żywym roślinom. Tam, gdzie występują dżdżownice, masa roślin i zwierząt nad ziemią jest średnio o 20 procent większa niż tam, gdzie ich nie ma[59].

Dżdżownice uwalniają do gleby również hormony wzrostu roślin[60], choć nie mamy dotąd jasności, czy wytwarzają je same, czy stymulują do tego bakterie. Czasami przyczyniają się do wzrostu odporności roślin na pasożytnicze nicienie[61] i owady ssące. Odblokowują składniki odżywcze bądź wysyłają do roślin sygnały chemiczne, które uruchamiają ich systemy odpornościowe[62][XXII]. Z kolei rośliny mogą wykorzystywać swoje substancje chemiczne do kontrolowania zachowań dżdżownic[63]. Im uważniej przyglądamy się dowolnemu ekosystemowi, tym bardziej widoczna staje się dla nas jego złożoność.

W mojej grudce ziemi odkrywam skórzastą osłonkę długości około siedmiu milimetrów. Ma barwę ochry, a kształtem przypomina cytrynę. Kojarzy mi się z wysuszonymi, nadmuchanymi świńskimi pęcherzami, których kiedyś używano do gry w piłkę nożną. Dzięki lupie w jej wnętrzu dostrzegam pulsującą czerwoną smugę, na przemian słabszą i mocniejszą, jak gdyby przepompowywanie krwi. To mała dżdżownica rozwijająca się w swoim kokonie. Rozmnażanie dżdżownic jest równie dziwne jak wszystko inne w glebie. Gdy dżdżownice łączą się w pary (w obrębie danego gatunku każdy może łączyć się z każdym, ponieważ wszystkie są hermafrodytami), siodełko w środkowej części ich ciała grubieje i twardnieje. Następnie dżdżownica, by tak rzec, „zdejmuje przez głowę” osłonkę zawierającą jaja i spermę. Zsuwając się z siodełka, osłonka zaciska się na obu końcach i tak tworzy się kokon.

Kiedy zacząłem rozdrabniać tę bryłkę ziemi, przypomniało mi się coś, czego nie potrafiłem do końca nazwać. Teraz to do mnie dociera: czuję się tak samo jak za pierwszym razem, kiedy nurkowałem. Pod powierzchnią wody znalazłem się w nowym, niezauważalnym z góry świecie. To wspomnienie sprawia, że zaczynam patrzeć na glebę jak na morze koralowe. Podobnie jak morze, ze swoimi rafami i otwartą wodą, ma ona bardziej i mniej uporządkowane strefy: miejsca intensywnej aktywności biologicznej (takie jak ryzosfera, drilosfera i myrmekosfera) oraz obszary, przez które przemieszczają się duże drapieżniki: stonogi i chrząszcze – odpowiedniki rekinów i delfinów.

Podobnie jak rafy koralowe, najbardziej ustrukturyzowane regiony są bogate w relacje symbiotyczne. Koral powstaje z minerałów, które pochodzą ze skał, a jego struktury są dziełem zwierząt, roślin i mikroorganizmów współpracujących i konkurujących ze sobą; podobnie gleba to ekosystem zbudowany z martwej materii przez istoty żywe[64]. Od jej wzajemnych biologicznych relacji zależy zdrowie i żyzność gleby – a tym samym przetrwanie większości form życia na Ziemi. Zapewne gleba nie jest tak piękna dla naszego oka jak koral, gdy jednak zaczniemy rozumieć, czym w istocie jest, jej piękno stanie się widoczne dla naszego umysłu.

Prawdę mówiąc, niewiele o niej wiemy. Ekosystem ten był tak zaniedbany, tak mało pieniędzy i wysiłku zainwestowano w jego zrozumienie, że dopiero zaczynamy odkrywać jego złożoność. Niewielkie fundusze przeznaczone na badanie życia w glebie służyły w większości wynajdywaniu nowych metod jego niszczenia – chodziło o pozbywanie się stworzeń będących – z punktu widzenia rolnictwa – szkodnikami. Jak powiedział mi jeden z moich wykładowców uniwersyteckich: „Badam owady, bo mnie fascynują, ale jedyne finansowanie, jakie mogę uzyskać, ma na celu ich zabijanie”. Na świecie istnieje wiele instytutów przyrodniczych specjalizujących się w najrozmaitszych dziedzinach, nigdzie jednak nie ma instytutu ekologii gleby.

Gleba, którą kiedyś postrzegaliśmy jako jednorodną masę, składa się ze struktur złożonych z mniejszych konfiguracji. Dżdżownice, korzenie i grzyby tworzą grudy gleby – sklejone ze sobą za pomocą wytwarzanych przez nie włókien i lepkich substancji chemicznych – zwane agregatami[65]. Wewnątrz tych agregatów drobne zwierzęta, takie jak roztocza i skoczogonki, tworzą mniejsze bryłki. W nich z kolei bakterie i mikroskopijni drapieżcy – stworzenia, których nie dostrzegam nawet przez lupę, takie jak niesporczaki, orzęski i ameby – tworzą jeszcze mniejsze skupiska.

Między tymi skupiskami znajdują się puste przestrzenie o rozmaitych kształtach i w różnych rozmiarach. Otaczają je cienkie warstewki wody, które zawierają złożone substancje chemiczne, uwolnione tam przez rośliny i zwierzęta. Każde z tych skupisk, pustych przestrzeni i warstewek wody mają specyficzne właściwości i tworzą miliony maleńkich nisz – z których mogą korzystać rozmaite gatunki.

W 2020 roku naukowcy zaproponowali coś, co można uznać za pierwsze kroki w kierunku teorii gleby[66]. Innymi słowy – zaczęli rozumieć, czym jest gleba. Może to brzmieć dziwnie, jednak dopiero niedawno dotarło do nas, że substrat, od którego zależy nasze życie, jest strukturą biologiczną.

Mikroorganizmy tworzą agregaty, sklejając drobne cząsteczki polimerami na bazie węgla lub cementami, które wydalają. W ten sposób stabilizują glebę i tworzą dla siebie siedliska. Z czasem proces ten prowadzi do powstania coraz bardziej złożonych struktur, takich jak pory i przejścia, przez które mogą przenikać woda, tlen i składniki odżywcze. Innymi słowy, gleba jest jak gniazdo os lub bobrza tama: to konstrukcja, którą stworzyły żywe istoty, aby przetrwać. Jednak gleba to coś znacznie bardziej złożonego od tych prostszych struktur. To niezmiernie skomplikowane, bezkresne katakumby, tworzone przez bakterie, rośliny i zwierzęta glebowe, które – nieświadomie – współpracują ze sobą. Innymi słowy, gleba zachowuje się jak Pył w trylogii Philipa Pullmana Księga Prochu: spontanicznie samoorganizuje się w koherentne światy. Są one oparte na zasadzie skalowania fraktalnego. Oznacza to, że struktura jest spójna, niezależnie od tego, w jakim powiększeniu się ją obserwuje.

Obraz gleby jako świata tworzonego dla siebie przez mikroorganizmy, rośliny i zwierzęta – świata, który posiada zdolności samoorganizujące i adaptacyjne – pomaga wyjaśnić jej zadziwiającą odporność strukturalną w przypadku suszy lub powodzi: jest w stanie przetrwać kryzysy, które mogłyby zredukować ją do amorficznego pyłu. Te same odkrycia oferują również wyjaśnienie, czemu gleba może zacząć się rozpadać, gdy się ją uprawia. W pewnych warunkach na stosowane przez rolników lub ogrodników nawozy azotowe mikroorganizmy reagują spalaniem występującego w glebie węgla, którego znaczna część jest przechowywana w polimerach budujących podziemne korytarze[67]. Bez cementującego spoiwa struktura – i system – zaczyna się rozpadać. Pory zatykają się, a przejścia – zapadają. Nie ma możliwości przenikania w głąb tlenu i wody. Z powodu fraktalnego skalowania wraz z rozpadem mikrostruktury gleby rozpada się również jej metastruktura. Gleba staje się zakalcowata i zbita, brakuje w niej powietrza. Paradoksalnie to właśnie w nadmiernie nawożonych glebach korzenie roślin mogą mieć trudności z dotarciem do potrzebnych im składników odżywczych.

Pomnażając przestrzenną złożoność gleby, pomnażamy jej złożoność w czasie. Możliwości, jakie zapewnia drobina gleby, mogą się drastycznie zmieniać z godziny na godzinę, w zależności od tego, czy wysycha bądź moknie, czy bakterie pochłaniają zawartą w niej materię organiczną, czy penetruje ją korzeń włosowaty, który uwalnia do niej cukry i złożone substancje chemiczne, czy pochłania ją (a następnie wydala) dżdżownica, czy kolonia mrówek skleja ją śliną bądź też rozkopuje ją większe zwierzę związane z glebą, takie jak kret, królik lub borsuk.

Te fluktuacje w przestrzeni i czasie stwarzają coś, co niektórzy ekolodzy określają jako „hot spots” [gorące punkty] i „hot moments” [gorące momenty][68]– to miejsca i sytuacje intensywnej aktywności biologicznej. Te nieskończone wahania skłoniły przyrodnika G. Evelyna Hutchinsona do sformułowania wspaniałej biologicznej koncepcji wielowymiarowej niszy ekologicznej[69][70]. Koncepcja ta opisuje możliwości, które pozwalają przetrwać różnym stworzeniom[71]. Mówiąc najogólniej, im większa złożoność danego systemu w przestrzeni i czasie, tym większą różnorodność może wspierać.

Uznanie zdrowej gleby za Hutchinsonowską wielowymiarową niszę ekologiczną może pomóc w wyjaśnieniu wspomnianej wcześniej „zagadki mechowców”. Jak setki gatunków jednej grupy roztoczy mogą żyć razem w tym samym miejscu i w tym samym czasie, najwyraźniej robiąc to samo, a żaden z nich nie dominuje nad pozostałymi ani nie powoduje ich wyginięcia? Być może nasze zrozumienie natury gleby jest ograniczone – choć z naszej perspektywy wygląda to tak, jakby poszczególne gatunki mechowców występowały razem w tym samym miejscu i w tym samym czasie, lecz wcale tak nie jest. Być może każdy z nich wykorzystuje jakieś niewielkie „gorące punkty” i „gorące momenty”, których nie udało nam się wykryć[72].

Muszę sobie nieustannie powtarzać, że gleba nie istnieje dla naszego dobra. Nie próbuje pomóc nam w uprawie żywności. Jak wszystkie złożone, samoorganizujące się systemy dąży do własnej równowagi. Kiedy moi działkowi sąsiedzi – jak wielu działkowiczów wrażliwi na kwestie ekologiczne – mówią o tworzeniu „wyśmienitej gleby”, która „dobrze nadaje się do upraw”, choć nie są tego świadomi, mają na myśli niszczenie jej złożonych struktur i dewastację licznych nisz, które wypełnia zdumiewająca obfitość form życia. Angielski zwrot „breaking the soil”, oznaczający podorywkę (płytką orkę) można w tym kontekście odczytywać najdosłowniej jako „niszczenie gleby”.

Po dwóch godzinach eksploracji odkrywam, że nie usunąłem moim szpadlem nawet kilograma ziemi, tak szybko i tak dogłębnie wchłonął mnie ten nowy świat. Nie przerobiłem jeszcze połowy, ale zesztywniały mi już plecy i nadszedł czas na lunch. Słońce zdaje się złapane w wątłą siatkę chmur. Wpycham ziemię z powrotem do dołka i wymieniam darń. Kiedy wstaję, zdaję sobie sprawę, że jestem cały pokryty płatkami wiśni – spadły na mnie z gałęzi, których nie wyciąłem.

Poznając glebę, uświadomiłem sobie w znacznie większym stopniu niż dotąd, że tworzymy swoje prawdy na podstawie fragmentarycznych i płytkich informacji, a rzeczywistość, którą ledwo przeczuwamy, pozostaje ukryta. Podstawą powszechnie akceptowanych twierdzeń są pogłoski i mity, a znajomość odkryć naukowych – nawet spektakularnych i intrygujących – rzadko wykracza poza wąskie grono specjalistów.

Prowadząc badania niezbędne do napisania tej książki, uświadomiłem sobie, że ta przepaść między percepcją a rzeczywistością dotyczy niemal każdego aspektu naszych systemów produkcji żywności. Nasze przekonania na temat żywności i rolnictwa są zdominowane przez bajki i metafory, które nie opisują świata takiego, jaki jest, lecz przedstawiają wyidealizowany i uproszczony obraz planety, co sprawia, że nietrudno nam popełniać katastrofalne błędy. Poniżej przedstawiam moją próbę opowiedzenia nowej historii – regenezy (regenesis). To opowieść o tym, co jemy i jak uprawiamy żywność. Wypełnia ona lukę między odkryciami naukowymi a popularnymi opiniami i obejmuje fascynującą złożoność żywego świata.

Każde pytanie o glebę rodzi kolejne pytania. Każda odpowiedź odkrywa bogactwo transgresyjnych związków i otwiera nowy obszar badawczy. Im więcej rozumiemy na temat życia na Ziemi, tym bardziej okazuje się ono skomplikowane oraz połączone i tym większa jest jego rola w tworzeniu środowiska fizycznego. Jest takie słynne spostrzeżenie XIX-wiecznego przyrodnika Johna Muira: „Kiedy próbujemy zająć się jakąś rzeczą osobno, okazuje się, że jest ona powiązana ze wszystkim innym we wszechświecie”. Gleba może stanowić najbardziej złożony spośród wszystkich żywych systemów. A jednak traktujemy ją jak jałową ziemię.

Większość z nas postrzega glebę jako martwy i pasywny substrat, czyli tabula rasa, która realizuje swój cel i potencjał jedynie wtedy, gdy podtrzymuje uprawiane rośliny. Wyobrażamy sobie, że jej rola w produkcji żywności ogranicza się do zakotwiczenia korzeni roślin i wchłonięcia syntetycznych środków chemicznych, które stosujemy. Jeśli napotykamy jej formy życia, reagujemy z przerażeniem i mówimy, że są obrzydliwe. Nielubianej osobie możemy ostro dopiec, określając ją mianem robaka, a przecież dżdżownica jest zwierzęciem, od którego – zapewne przede wszystkim – zależy nasze życie. Ale zrozumienie tego jest kluczowe dla uzyskania odpowiedzi na niektóre z największych pytań stojących przed nami: jak możemy się wyżywić w świecie, którego systemy naturalne i ludzkie zmieniają się z zadziwiającą prędkością, jak możemy to zrobić bez niszczenia podstaw naszego utrzymania i jak możemy, zapewniając sobie przetrwanie, chronić resztę życia na Ziemi. Przyszłość leży pod ziemią.

[I] Bzygi (Syrphidae) – rodzina owadów z rzędu muchówek przypominających z wyglądu osy lub pszczoły (przyp. tłum.).

[II] W praktyce w niektórych miastach trzeba się zapisywać na listę oczekujących, a przyznanie działki może nastąpić nawet po dwudziestu latach.

[III] Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, sok jabłkowy to produkt stosunkowo nowy. Tradycyjnie celem tłoczenia jabłek była produkcja cydru (termin ten w Wielkiej Brytanii oznacza napój alkoholowy), choć słowo „produkcja” może fałszywie sugerować, że w grę wchodzi jakiś aktywny proces. Sok natychmiast zaczyna fermentować. Właściwy cydr nie zawiera nic więcej poza tym sfermentowanym sokiem. Jabłka dostarczają cukrów, napój zawdzięcza im swój smak, nawet drożdże są przyczepione do ich skórek… W okolicach Bożego Narodzenia nadaje się już do picia, choć wciąż jest słodki i musujący. Do lutego nabiera delikatności, subtelności i równowagi. Według mojej bezstronnej opinii ze wszystkich napojów alkoholowych rujnujących ludziom życie cydr jest najlepszy. Pod koniec maja jest już trochę zbyt wytrawny. W lipcu zaczyna do niego pasować łacińska nazwa jabłek: można go używać do usuwania graffiti. Jeśli nie chcemy, by sok zamienił się w cydr, trzeba go pasteryzować. Wymaga to energii, aby doprowadzić płyn do temperatury 70°C. Do niedawna z energią grzewczą nie było najlepiej. Jedyny sok, jaki pito, pochodził prosto z prasy.

[IV]Wassailing to angielska tradycja o pogańskich korzeniach kultywowana w okresie poświątecznym, zbliżona do kolędowania. Zasadniczo obejmuje chodzenie od drzwi do drzwi, śpiewanie i oferowanie alkoholowego napoju zwanego wassail w zamian za prezenty; w południowej Anglii jej elementem jest odwiedzanie sadów jabłoniowych. Drzewa „błogosławi się”, przywiązując do gałęzi kromki chleba, a korzenie polewając cydrem (przyp. tłum.).

[V] Linia ociekowa to okrąg wokół drzewa wyznaczony przez zewnętrzny zasięg jego gałęzi. Ponieważ drzewo działa niczym parasol, większość spadającej na nie wody deszczowej spływa na ziemię wzdłuż tej linii, co z kolei sprawia, że w tym właśnie miejscu skupiają się korzenie zasilające. Układanie kompostu bezpośrednio wokół pnia zamiast zasilać drzewo, prawdopodobnie spowoduje jego gnicie.

[VI] Jeśli powyższa teza jest prawdziwa, jedną z możliwych przyczyn tego zjawiska jest fakt, że rezultatem wysokich temperatur i dużych opadów w tropikach są wyższy poziom nieorganicznego azotu w glebie i jej większe zakwaszenie. Oba te czynniki mogą obniżać liczbę mikroorganizmów, które stanowią pożywienie wielu zwierząt żyjących w glebie. Zatem mylny jest wniosek, że zmniejszając bioróżnorodność na powierzchni ziemi, zwiększymy ją pod powierzchnią.

[VII] Nie licząc gleb Amazonii.

[VIII] Mechowce są saprofagami, tj. odżywiają się martwymi lub rozkładającymi się szczątkami innych organizmów występujących w glebie, biorąc udział w obiegu materii organicznej (przyp. tłum.).

[IX] Wielki Robak Lambton (The Great Worm Lambton), do którego czyni aluzję autor, to legendarna, smokopodobna istota siejąca postrach w XIV wieku w hrabstwie Durham w południowo-wschodniej Anglii. Do dziś stanowi jeden z najbardziej znanych elementów folkloru tego regionu (przyp. tłum.).

[X] Anatomicznie rzecz biorąc, są to zmodyfikowane odnóża przednie, zwane szczękonóżami.

[XI] Taksonomia zwierząt glebowych ciągle się zmienia, w momencie wydania tej książki może być już zatem nieaktualna. W różnych momentach w ciągu ostatnich kilku lat widłogonki klasyfikowano jako gromadę, podgromadę i rząd. [W polskiej taksonomii widłogonki – niegdyś zaliczane do owadów bezskrzydłych – są obecnie uznawane za jeden z trzech (obok pierwogonków i skoczogonków) rzędów gromady skrytoszczękich (Entognatha), będącej taksonem siostrzanym owadów (dop. tłum.)].

[XII] Detrytofagi to organizmy odżywiające się detrytusem – rozdrobnioną materią organiczną, na którą składają się martwe szczątki roślin, zwierząt oraz ich odchodów (przyp. tłum.).

[XIII] I w tym przypadku klasyfikacja wciąż się zmienia. Niekiedy drobnonogi uznawano za gromadę, czasami zaś za typ. [W polskiej systematyce drobnonogi są gromadą należącą do podtypu wijów (Myriapoda) (dop. tłum.)].

[XIV] Substancje chemiczne, które stanowią budulec tłuszczów i wielu innych kluczowych związków.

[XV] Mniej więcej cztery potencjały czynnościowe na sekundę.

[XVI] Bakterie, jak się wydaje, mogą również stymulować relacje między roślinami i grzybami, a w niektórych przypadkach – niszczyć toksyny, które hamują wzrost grzybów.

[XVII]Firmicutes, Bacteroidetes, Proteobacteria (proteobakterie) i Actinobacteria (promieniowce).

[XVIII]Bifidobacterium longum infantis.

[XIX] Efekt ten nazywany jest odpornością na kolonizację (colonization resistance).

[XX] Proces ten nosi nazwę indukowanej oporności ogólnoustrojowej.

[XX] Karol Darwin dostrzegł ten efekt i opisał go we wspaniałej książce The Formation of Vegetable Mould through the Action of Worms, with Observations on their Habits wydanej w 1881 roku.

[XXII] W innych przypadkach, jak się wydaje, mogą one osłabiać zdolności obronne roślin przed szkodnikami.