Punkt zero - Narek Malian - ebook + książka

Punkt zero ebook

Malian Narek

4,0

Opis

Tylko wierzący zabija w imię wolności i nie boi się śmierci... Tryptyk o fanatyzmie religijnym Od zarania dziejów ludzie zabijali w imię Boga. Nie mieli świadomości, że Bóg, za którego walczą, jest Bogiem Władzy. Wiek XI przeszedł do historii za sprawą dwóch religijnych ruchów – krucjat oraz działalności syryjskich nizarytów. Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. 11 września 2001 roku rozpoczął nową tragiczną erę terroryzmu, który rozprzestrzeniając się ze Stanów Zjednoczonych, objął całą Europę i Azję. Jednakże to tragiczne wydarzenia z Paryża z 2015 roku skłoniły autora do odniesienia się do korzeni ekstremizmu religijnego. Powieść stanowi niebanalny tryptyk, na który składają się dwie historie rozgrywające się w XI wieku i jedna współczesna. Malian przenosi nas kolejno do roku 1095 i czasu krucjaty zainicjowanej przez papieża Urbana, Persji roku 1090, w której Hasan Ibn as-Sabbah, ismailicki misjonarz, tworzy wspólnotę islamskich ekstremistów i zajmuje twierdzę Alamut, oraz do współczesnego Paryża, w którym dwoje młodych ludzi, Liz i Ali, zakochuje się w sobie mimo różnic kulturowych. „Narek Malian ma wyjątkowy talent do realistycznego opisywania przeszłości i dokładnego przewidywania przyszłości. Godny uwagi jest także fakt, że potrafi łączyć przeszłość z przyszłością, spoglądając na nie z dzisiejszej perspektywy. Jest to niezwykła umiejętność, którą posiadło niewielu współczesnych pisarzy. Bez wątpienia Malian wciąż ma co zaoferować swoim czytelnikom”. Suren Sargsyan

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zroyakan Ket

Agreement by ARI Literary and Talent Agency

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Marek Fedyszak

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-245-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

1Msza (Clermont, A.D. 1095)

W zimny listopadowy wieczór papież Urban II wezwał wszystkich wiernych do uczestnictwa we mszy w katedrze Notre Dame de Clermont. Szlachetnie urodzony rycerz wysiadł z jednego z wielu wozów zatrzymujących się pod świątynią i poprawiając opończę, ruszył w stronę wejścia. Nieopodal inny człowiek – w nędznym odzieniu – wysiadł ze swojego wozu, nabrał maść na rękę i zaczął masować nogę jednego z koni. Człowiekiem tym był Marek, stajenny. W dniu papieskiego kazania przybył do Notre Dame ze swoim panem, rycerzem. Kilka tygodni wcześniej jeden z należących do rycerza koni poślizgnął się i jego nogę trzeba było co godzinę nacierać balsamem leczniczym. Weterynarz stwierdził, że uraz nie jest szczególnie poważny, ale kończyna przez pewien czas będzie wymagała pielęgnacji. W tym celu rycerz zatrudnił Marka, który miał wszędzie podążać za nim i jego koniem, by zajmować się nogą wierzchowca sumiennie i w odpowiednich momentach – co też czynił. Marek od czasu do czasu zatrzymywał konia, wcierał maść we wskazanych przez medyka miejscach na tylnej kończynie i ją masował. Koń najwyraźniej lubił te zabiegi; bez przeszkód pozwalał Markowi się zbliżyć i podczas masażu parskał z zadowoleniem.

Właściciel konia postanowił uczestniczyć we mszy, którą tego dnia miał odprawiać papież. Po kraju krążyły pogłoski, że Urban II ma do przekazania specjalny komunikat. Dlatego też wszyscy, którzy mogli dotrzeć na miejsce, skorzystali z tej sposobności i przybyli do katedry w Clermont. Skończywszy masaż, Marek stał na katedralnym dziedzińcu. Zmarzł i był już znudzony. Ziewając z bezczynności, rozglądał się i próbował odgadnąć, z którego regionu Francji pochodzi każdy nadjeżdżający wóz. Większość pojazdów, bogato zdobionych staromodnymi rzeźbami, zatrzymywała się właśnie przed katedrą. Te ze złoconymi figurkami, grubymi ciemnoczerwonymi zasłonami i ozdobnymi altanami stanowiły prawdziwe dzieła – arcydzieła – sztuki. Na dziedzińcu stało już kilka takich wozów; swoim olśniewającym pięknem przydawały szczególnej wagi uroczystości, która odbywała się w świątyni. Na wykonanie takiego wozu mistrzowie rzemieślniczy potrzebowali wielu lat, a ich właściciele nie zbierali się w jednym miejscu bez powodu. Marek wyobrażał sobie, jak ogromne musi być pragnienie podróżowania dokądkolwiek, kiedy się posiada taki wóz – choćby z chęci popisania się złoceniami. Większość pojazdów zgromadzonych na dziedzińcu nie była bardzo kosztowna, jednak zwyczajni ludzie nie mogli sobie na nie pozwolić.

W końcu zjawili się arystokraci. Marek widział, że najbardziej luksusowe wozy ustawione na dziedzińcu przybyły z miejscowości położonych w promieniu stu mil od Clermont, i zdał sobie sprawę, że w katedrze odbędzie się dość ważne wydarzenie. Po niedługim czasie na dziedzińcu zabrakło wolnego miejsca nawet dla tych, którzy stali.

Nagle przypomniał sobie, że w drodze do domu musi wstąpić do piekarza. Ta perspektywa niezbyt mu się uśmiechała, pamiętał bowiem również, jak podczas ostatniej wizyty piekarz dał mu do zrozumienia, że już czas spłacić długi, które Marek zaciągnął u niego oraz u sprzedawcy artykułów spożywczych. Mógłby coś sprzedać, żeby uregulować należności, ale jego dobytek był bardzo skromny. Oddał już w zastaw w lombardzie rzeczy ze swojego ubogiego domostwa i nie potrafił sobie wyobrazić, jak zdoła zachować resztki finansowej stabilizacji, masując koniom nogi.

Wielki tłum był stłoczony w świątyni tak ciasno, że wydawało się, iż wcale nie składa się z oddzielnych osób, lecz stanowi jedno wielkie ciało z tysiącami rąk i nóg. Właściwie nie dało się wejść do środka. Marek wsadził głowę przez drzwi katedry. Natychmiast dotarła do niego woń zbiorowego oddechu tłumu doprawiona potem i różnymi innymi nieprzyjemnymi zapachami.

Chociaż zgromadzeni w clermonckiej świątyni pochodzili z rozmaitych środowisk, gdy tylko przed ołtarzem pojawił się papież, wszyscy natychmiast ucichli. Urban II zasiadł dostojnie na swoim tronie i nieznacznym ruchem głowy nakazał odprawić mszę. Kardynałowie i księża rozpoczęli liturgię; z góry zabrzmiały dźwięki organów.

– In nomine Patris, et Filii ,et Spiritus sancti – wypowiedział słowa modlitwy biskup Bolonii.

Uczestnicy nabożeństwa, ściśnięci wprawdzie, kreślili znak krzyża tak zamaszyście, że w tłumie nastąpiło wielkie poruszenie; nie przerodziło się ono w burdę jedynie dzięki sakralnemu charakterowi uroczystości i bogobojności zgromadzonych w katedrze wiernych.

Zazwyczaj ludzie tego pokroju skłonni są do awantur, zwłaszcza podczas wydarzeń z udziałem wielkiej liczby osób. Pragnienie dobrej zabawy jest tym, co sprawia, że zbierają się podczas wiejskich jarmarków lub publicznych egzekucji urządzanych na rynkach miast; oczywiście najlepszym sposobem na dobrą zabawę przy takich okazjach jest opróżnianie beczek z winem oraz łamanie sobie nawzajem szczęk bez dania racji i zalewanie się krwią. Później, dotarłszy do domu, chętnie rozprawiają o burdzie, która rzecz jasna wybuchła z jakiegoś błahego powodu, i wyolbrzymiają siłę zadanych w jej trakcie i otrzymanych ciosów. W murach kościoła i podczas obrzędów religijnych ci sami ludzie zachowują się zgoła inaczej. Większość obawia się pokazać swoje prawdziwe oblicze w domu Bożym. Żeby dowieść, iż są żarliwymi wyznawcami, chętnie wybaczają sobie nawzajem takie rzeczy jak szturchnięcie przez stojącego obok mężczyznę lub paskudny oddech innego, modlącego się za ich plecami człowieka. Te same powody mogłyby z łatwością doprowadzić do rozlewu krwi w pierwszej lepszej oberży; w kościele to się po prostu nie zdarza. Kościół to dom Boga. Tutaj ludzie zachowują się niczym goście, stosując się do wszelkich znanych sobie norm postępowania.

Marek próbował przedrzeć się przez tłum w głąb katedry, ale nie dlatego, że był bardzo religijnym człowiekiem. Na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno oraz dość zimno i nie mógł tam dłużej wytrzymać. Był nawet gotów zapuścić się pod ziemię w najgorętsze rejony piekielnej otchłani, byle tylko znaleźć odrobinę ciepła. Spokojne i kojące dźwięki organów stanowiły jedyną przyjemną rzecz wewnątrz świątyni; cała reszta tego, co się działo, wyrażała jedynie ból i mękę bardzo podobne do tych, których doświadczył jedyny syn Boga, tworząc zręby chrześcijaństwa.

Niektórzy biskupi otoczyli papieża półkolem i wpatrywali się teraz w święty ołtarz, przy którym odbywały się główne obrzędy. Odprawiający nabożeństwo archimandryta wznosił modlitwy do Boga, po każdym czterowierszu błagając o pokój. Dźwięki muzyki organowej oraz celebrans idealnie ze sobą współgrali. Naturalnie Marek nie mógł zrozumieć nic z tego, co się działo, ponieważ nie znał łaciny; poza tym stał na samym końcu tłumu, skąd prawie nie było nic widać. Był ostatnią osobą stojącą z tyłu kościoła.

Msza dobiegała końca i celebrans ochrypłym głosem wezwał do pokoju. Przy ostatnich dźwiękach organów Urban II wstał i spokojnie podszedł do ołtarza. Wywołało to nagłe ożywienie wśród tłumu, który zaczął skandować: „Dieu le veut!”1. Papież próbował uciszyć zebranych ruchem dłoni, lecz tłum nie chciał się uspokoić, uniemożliwiając mu przemowę okrzykami: „Dieu le veut!”.

Marek słyszał wcześniej, jak papiescy posłańcy ogłaszali, że Urban II ma zawrzeć w swoim kazaniu niezmiernie ważne oświadczenie. Ludzie zgromadzeni w katedrze nie mogli nawet odgadnąć, co powie papież. Niektórzy udawali wszystkowiedzących i szeptali do sąsiadów, że papież obłoży następną anatemą wszystkich antypapieży i prosto z ołtarza obrzuci ich kolejnym gradem przekleństw. Część snuła domysły, że papieski skarbiec jest prawie pusty i Urban II wymyślił plan jego napełnienia. Inni z całym przekonaniem twierdzili, że napięcie w stosunkach między papieżem a antypapieżem osiągnęło punkt, w którym Urban II postanowił zbrojnie zaatakować Rzym.

Po całej katedrze rozszedł się wonny dym kadzidła. Utkane ze złotych nici szaty biskupów lśniły w świetle świec, tworząc złudzenie przepychu. Uczestniczący we mszy wydali z siebie pomruk niespokojnego podniecenia niczym pszczoły w ulu. Urban II był równie podekscytowany, wahał się jednak, czy już rozpocząć kazanie, czy poczekać nieco dłużej, aż osłabną namiętności. W całej świątyni nadal rozbrzmiewały okrzyki. Papież odwracał się w stronę skandujących i błogosławił ich.

– Drodzy i pobożni wierni, jak już wiecie, mam dla was, mojej wiernej trzódki, ważne przesłanie – zaczął. – Nóż z ostrzem skierowanym na ukos ku górze dotarł do samej kości, co nie pozwala na wyrozumiałość. I dlatego muszę dzisiaj wygłosić ważny apel.

– Dieu le veut! Dieu le veut! – nie przestawał zachęcać go skandujący tłum.

– Tak, drodzy wierni. Bóg tak chce. Jak dobrze wiecie, ani jeden liść nie spada z drzewa wbrew Jego woli. Dzisiaj pragnę się z wami podzielić swoimi troskami. Od dłuższego czasu otrzymuję niepokojące wieści o aktach bezprawia popełnianych przez niewiernych wobec chrześcijańskich pielgrzymów odwiedzających Grób Chrystusa w Ziemi Świętej. Saraceni plądrują karawany naszych braci pielgrzymów, gwałcąc i zabijając kobiety oraz sprzedając dzieci w niewolę. Droga do Ziemi Świętej stała się morzem krwi. Chrześcijanie zostali pozbawieni szansy na spełnienie swojego religijnego obowiązku. Myślałem, że tego rodzaju przestępstwa nie są niczym innym jak zwykłymi rabunkami; kiedy jednak usłyszałem, że zdarzają się bezustannie i są popełniane z takim okrucieństwem, zdałem sobie sprawę, że to nic innego jak ich próba wyrównania rachunków z wyznawcami Chrystusa. To atak na wiarę, nie zaś tylko na określonego człowieka lub jego własność.

Z tłumu dobiegły okrzyki niezadowolenia.

– Podzielam wasze oburzenie. Jako pasterz Kościoła ból i smutek każdego chrześcijanina odczuwam po stokroć silniej – ciągnął Urban II. – Jest już niezbitym faktem, że nasi chrześcijańscy bracia są w niebezpieczeństwie. Saraceni zdobyli święte miasto Jerozolimę, grób naszego Pana i depczą Ziemię Świętą. Chodzą po niej, jakby była ich własnością, i robią wszystko, by poskromić naszych braci i siostry w Chrystusie. Pola i pustynie spływają krwią i łzami. Zrozpaczeni wierni opuszczają domy przodków i z całymi rodzinami uchodzą z Ziemi Świętej, która stała się teraz krainą zatraty Boga i ciągłych udręk. Codziennie otrzymuję wiele listów, w których moja wierna trzódka błaga mnie o pomoc, żeby jakoś mogła ocaleć. Bracia, nie możemy tego dłużej znosić. Każdy dzień wyrozumiałości będzie kosztował życie jakiegoś wyznawcy Chrystusa.

Urban II zadarł głowę i patrząc na pokryty barwnymi wzorami sufit katedry, zawołał:

– Już pora, byśmy obronili naszych braci i siostry! Nadeszła godzina rozrachunku. Czas ustanowić Bożą sprawiedliwość w Ziemi Świętej i na całym świecie. Do broni, moi drodzy, wierni wyznawcy Chrystusa!

– Dieu le veut! – wykrzyknął w odpowiedzi tłum.

Głosy wiernych rozprzestrzeniały się niczym fala. Ludzie byli oburzeni i rozgniewani. Zgadzali się z papieżem, że nie można dłużej tolerować takiego traktowania chrześcijan. Gdy Urban II przekazał znak pokoju, tłum w końcu się uspokoił.

– Dusze zamęczonych chrześcijan nawiedzają mnie codziennie w snach i żądają sprawiedliwej kary – mówił dalej papież. – I jako pasterz chrześcijańskiej owczarni codziennie wspominam ich w moich modlitwach, ale sytuacja, niestety, wymaga, byśmy nie ograniczali się do modlitw. Chrześcijańską pokorę należy okazywać wyłącznie chrześcijanom. Z niewiernymi można rozmawiać tylko w jednym języku i jest to język oręża i nietolerancji. Ani jeden niewierny nie jest dobry. Wszyscy Saraceni są przeklęci na wieki przez Boga, a do nas należy wymierzenie im ziemskiej kary.

Urban II przerwał, by odetchnąć, po czym ciągnął:

– Od tej chwili wszyscy wierni udający się na pielgrzymkę oprócz papieskiego błogosławieństwa będą zabierać ze sobą broń, żeby po drodze podołać ciężkim próbom. Ostatecznym celem pielgrzymów odwiedzających Ziemię Świętą nie będzie modlitwa przy grobie Boga, lecz wyzwolenie Ziemi Świętej z rąk niewiernych. Muzułmanie muszą zostać z niej usunięci. To wola Boga i musimy postarać się ze wszystkich sił, by wykonać tę świętą misję.

Tłum jeszcze raz zakrzyknął: „Bóg tak chce!”. Ludzie byli nieco zakłopotani; nie rozumieli tak naprawdę, jak dojdzie do wyzwolenia Jerozolimy, kto właściwie uda się do Ziemi Świętej ani jak się tam dostanie. Emocje były jednak na tyle silne, że te kwestie odsunięto na bok. Każdy zakładał, że inni mogą znać plan wyzwolenia Ziemi Świętej, i nie chcąc ujawnić swojej ignorancji, nie śmiał zadawać żadnych pytań.

– Ja sam jestem gotów się zaciągnąć w szeregi dążących do tego zbożnego celu. Oby obeszło się bez ofiar i obym to ja pokonał wszelkie trudności i ciężkie próby, błogosławiony bowiem jest człowiek, który je przetrzyma, by osiągnąć Królestwo Niebieskie. – Papieżowi z emocji drżał głos. – Stojąc tu, przed ołtarzem, pragnę również oznajmić, że wszyscy ci, którzy postanowią stać się żołnierzami wiary, zostaną natychmiast zwolnieni z płacenia podatków i ceł. Osobiście wręczę im krzyżyki wycięte z papieskich szat, które zapewnią im bezpieczeństwo po drodze, a w przypadku śmierci owi żołnierze wiary otrzymają pewne miejsce w Królestwie Niebieskim jako męczennicy, nawet jeżeli umrą podczas podróży wskutek choroby lub z innych powodów. Niech błogosławiony krzyż otrzymany z moich rąk uchroni ich od wszelkich kłopotów i doda im otuchy w chwilach ciężkich prób lub cierpienia. Od tej chwili wszyscy, moi drodzy pielgrzymi, będziecie nazywani krzyżowcami.

Tłum wybuchnął radością. Zgromadzeni byli szczęśliwi, że w końcu dano im szansę na przywrócenie sprawiedliwości. Nadal nieszczególnie dobrze rozumieli, czego się od nich wymaga, ale byli pewni, że Bóg tak chce.

2List cesarza Aleksego do Urbana II (Clermont, A.D. 1096)

Po wygłoszeniu kazania Urban II niepostrzeżenie odwrócił się od ołtarza w stronę miejsca, gdzie siedział Odo, jego wierny doradca i najbliższy przyjaciel. To on był temu wszystkiemu winny, teraz jednak pozostawał niezauważony dla tłumu wiernych. Spokojnie śledził przebieg mszy, a szczególnie słowa papieża.

Unikanie udziału w życiu publicznym było typowe dla Odona. On i Urban II stanowili całkowite przeciwieństwo. Odo był człowiekiem świeckim, tak świeckim, że gdy pozostał w gronie zauszników najpotężniejszego przywódcy religijnego, wzbudził zaskoczenie. Ponadto piastował stanowisko kogoś w rodzaju doradcy, stanowisko, które wymagało wielkiej wiarygodności. Odo wielokrotnie wystawiał cierpliwość Urbana II na próbę. Miał zwyczaj przysparzać mu zmartwień swoją niesłychaną szczerością. Zdarzało się, że papież całymi miesiącami nie przyjmował Odona. „Nie powinniśmy mu dogadzać”, myślał. Po jakimś czasie litościwość papieża jednak brała górę i Odo na nowo rozpoczynał swoje regularne wizyty w pałacu. Urban II starał się nie pokazywać, że przywiązuje wagę do jego rad i uwag, chociaż Odona nieszczególnie interesowało, czy papież słucha jego sugestii. Przekraczając czasem dopuszczalne granice, był święcie przekonany, że wszystkie jego działania wzmocnią papieską hegemonię.

Urban nigdy nie rozmawiał z Odonem na temat religii, teologii lub doktryny chrześcijańskiej. Nie wiedział nawet, czy Odo jest człowiekiem wierzącym, czy nie, i na tym etapie ich znajomości naprawdę nie miało to znaczenia, skoro Odo zrobił dla Kościoła znacznie więcej, niż wielu kardynałów i biskupów czyniło swoimi świętoszkowatymi modlitwami oraz wiarą wyłącznie na pokaz. Odo, w odróżnieniu od wyżej wymienionych, był człowiekiem czynu. Minimum filozofowania, maksimum pracy – wydawało się, że to jego dewiza. Poza tym chyba nikt nie wnikał w wewnętrzny świat ludzi oraz ich motywy równie głęboko jak on. Każdy raport tajnych służb najpierw trafiał do jego rąk. On i papież wspólnie postanawiali, czy przebaczyć jakiemuś grzesznikowi, czy go ukarać, a nawet dyskutowali o surowości wymierzanej kary. Żadne decyzje nie były podejmowane bez uprzedniego wysłuchania opinii Odona.

W pałacu wszyscy o tym wiedzieli i wszyscy byli jednomyślni w swojej nienawiści do papieskiego doradcy. Oczywiście nigdy nie wyrażali jej otwarcie, ale w pałacowych korytarzach nie brakowało plotek na temat Odona. Słysząc jego imię, dworzanie krzywili się z wyraźnym niezadowoleniem i kłaniali Urbanowi II, jakby chcieli powiedzieć: „Taka jest twoja wola, Najwyższy Kapłanie, ale na twoim miejscu nawet przez chwilę nie tolerowalibyśmy tego cynicznego aroganta”.

W przeciwieństwie do papieskich dworzan najwyżsi rangą arystokraci, a mianowicie królowie i cesarze, po prostu udawali, że nie rozumieją, o kim mowa, i pretensjonalnie wypierali się znajomości z Odonem. To podejście trochę bawiło Urbana II. Papież znał Odona od tak dawna, że nie pamiętał nawet, kiedy zetknęli się po raz pierwszy. Wiedział, że Odo jest uparty i nie potrafi patrzeć dalej niż czubek własnego nosa. Odo był jedyną żywą istotą na ziemi, która swobodnie i bez ograniczeń mogła sprzeciwiać się Urbanowi II, a nawet być bardziej niż on przekonująca. Ponieważ papieska nieomylność stanowiła kamień węgielny Kościoła katolickiego, to biorąc pod uwagę nieograniczoną władzę, jaką Urban II miał również w życiu świeckim, postawa Odona wymagała wielkiej odwagi. Tę postawę można było do pewnego stopnia uważać za naruszenie jednej z podstawowych zasad Kościoła katolickiego. Odo w każdej chwili narażał się na utratę życia. Oczywiście Urban II mógł pewnego dnia wpaść w tak wielki gniew, że wziąłby odwet, to jednak wcale nie poskramiało odwagi Odona. Nadal wysuwał swoje twierdzenia, które zazwyczaj wykraczały poza powszechną opinię. Niektórzy dworzanie próbowali naśladować jego śmiałość w zwracaniu się do papieża, żeby zdobyć przychylność głowy Kościoła, usuwano ich jednak z pałacu przy pierwszych oznakach niesubordynacji. Odo był odważny, ale nie zuchwały. Jako doradca podawał rzeczowe powody sformułowania tej bądź innej opinii. I tak właśnie się stało w tym przypadku.

Kilka miesięcy przed wygłoszeniem kazania na mszy w Notre Dame papież otrzymał listowną prośbę od cesarza Bizancjum, Aleksego. W liście cesarz opisał cuda Konstantynopola. Wyjaśnił, że w mieście zainstalowano dwadzieścia nowych fontann, ponad połowa ulic została wybrukowana, zbudowano trzy nowe katedry, zakończono remont Hagii Sophii, wzniesiono cztery nowe prefektury, dwa szpitale, dwanaście szkół i jeden teatr, całkowicie wyremontowano też miejskie łaźnie. Cesarz serdecznie zaprosił Najwyższego Kapłana, by w dowolnym i dogodnym dla siebie czasie oraz na ile zechce, odwiedził Konstantynopol i zobaczył najpiękniejsze i najwygodniejsze miasto na świecie. Aleksy nie szczędził słów w opisie tego niezwykłego miejsca. List najwyraźniej nie został napisany przez niego, lecz przez jakiegoś specjalnie zatrudnionego do tego celu poetę. Na końcu cesarskiej epistoły pojawiła się prośba. Aleksy poprosił Urbana II o przydzielenie stu, stu pięćdziesięciu żołnierzy papieskiej armii do służby patrolowej w pięknej chrześcijańskiej metropolii. Wyjaśnił, że nowo wybudowane i odbudowane części miasta mogą zostać zniszczone, jeżeli nie będą należycie chronione, zwłaszcza że do renowacji użyto kosztownych materiałów. Z tego powodu Konstantynopol przyciągał złodziei i grabieżców, a życie tam stało się niebezpieczne. Na końcu listu cesarz ponownie wyraził wdzięczność Bogu, prosząc o wiele lat dobrego zdrowia dla Najwyższego Kapłana i ponawiając zaproszenie.

– Ciekaw jestem, ile będzie kosztowało papieski skarbiec utrzymanie przez rok stu żołnierzy w Konstantynopolu? – zapytał Odo, przeczytawszy list na głos papieżowi.

– Nie sądzę, by to było bardzo kosztowne – odparł Urban II.

Spodobała mu się myśl o wizycie w Konstantynopolu. Zaczął nawet rozważać możliwość zakupienia tam letniej rezydencji. Konstantynopol dzięki swojemu urokowi i wyjątkowości rzeczywiście był najpiękniejszym miastem współczesnego świata. Nie sposób było sobie wyobrazić miasta, które mogłoby się z nim równać. Papieżowi podobało się zwłaszcza to, że to najpiękniejsze na świecie miasto należało do chrześcijan, a nie do Saracenów.

– Przez rok uskładałaby się dość pokaźna suma. Według szacunków około dwóch tysięcy sztuk złota, nie licząc transportu oraz wydatków na inne cele, jak medycy, opłata portowa, umundurowanie i tak dalej – wyliczał Odo.

Urban zmarszczył czoło. To była bardzo duża ilość pieniędzy. Papieski skarbiec nie był zbyt zasobny. Gotówkę zużyto na wojnę z antypapieżem, najsmutniejsze zaś było to, że nie tylko sama wojna, ale i rozmaite próby przyciągnięcia szlachty do papieskiego obozu uszczuplały zawartość skarbca. Urban II lubił też popisywać się rozrzutnością, urządzając wystawne przyjęcia. Podczas tych przyjęć demonstrowano całą siłę papieskiej władzy. Zapraszano na nie sławnych muzyków, którzy całymi dniami grali równocześnie w różnych zakątkach pałacu. Serwowano przekąski zza morza przyrządzane przez kucharzy, których mowy nikt nie rozumiał. Trupy teatralne wystawiały sztuki ukazujące ważne starożytne wydarzenia historyczne. Odprawiano specjalną mszę z wykorzystaniem naczyń wykonanych przez najsłynniejszych złotników i szlifierzy drogich kamieni. Urban II próbował na wszelkie sposoby popisać się ogromem papieskiej potęgi i bogactwa, lecz każda zbytkowna impreza poważnie obciążała skarbiec.

Istniało jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Arystokraci, którzy wydawali się być tego samego zdania co namiestnik Chrystusa, nie rezygnowali ze sposobności do prowadzenia tajnych rokowań z antypapieżem, pragnąc służyć dwóm panom równocześnie. By wykrywać takie spiski, Urban II korzystał z usług tajnych służb i inwigilował wszystkie podejrzane osoby ze swojego otoczenia. Większości arystokratów nie przychodziło nawet do głowy, że każde ich posunięcie jest bacznie obserwowane – bez względu na to, czy chodzi o romans, spotkanie przyjaciół, polityczny spisek czy o tajną umowę handlową. Urban był dokładnie informowany o wszystkim i pieniądze za te usługi wydawano z funduszy papieskiego skarbca. W pewnych przypadkach tajne służby kosztowały więcej niż ekstrawaganckie uroczystości. Dobra informacja stanowi cenny towar. Żeby wydobyć te, które pomagały zapobiec wielu niekorzystnym wydarzeniom, trzeba było czasem przekupić kilkanaście osób. Dzięki wysiłkom tajnych służb zapobiegano niemal wszystkiemu, od prób zamachów po tajne porozumienia polityczne. Podstawę papieskiej nieomylności stanowiło to, że Urban II dobrze zdawał sobie sprawę z realiów życia, którego nie był naocznym świadkiem. Dworzanie mówili w pałacowych korytarzach, że papież nie jest nieomylny, tylko dobrze poinformowany. Ważnych decyzji państwowych nie można było podejmować bez wiarygodnych, opartych na faktach informacji, których Urbanowi dostarczano w dużej ilości.

– A które wydatki zamierzasz ograniczyć? – zapytał Odo, obserwując wahanie Urbana II wywołane listem. – Nie podniesiesz podatków ani nie wprowadzisz nowych, prawda?

– Nie da się nałożyć nowych podatków. Sytuacja ludu jest dość beznadziejna i taka pozostanie do dnia zmartwychwstania. To samo dotyczy podwyższenia istniejących podatków, ale musimy pomóc Aleksemu.

– Naprawdę? – Odo się uśmiechnął. – I jak proponujesz to zrobić?

– Nie wiem. Powinniśmy to przemyśleć. Aleksy podkreślił w swoim liście, że uznaje i akceptuje mój autorytet duchowy, co oznacza, że jeżeli nie udzielimy mu pomocy, przejdzie na stronę antypapieża.

Papieski skarbiec już był opróżniony do cna w wyniku skomplikowanej i długotrwałej sytuacji geopolitycznej. Poza tym toczył się spór z Henrykiem IV o świecką inwestyturę. Prawo to zawsze należało do papieża, lecz Henryk IV uzurpował je sobie. Posiadanie tego prawa było również dość intratne, a ponieważ Urban II potrzebował pieniędzy, zakończenie tej bezsensownej walki jego zwycięstwem byłoby korzystne. Większością operacji zbrojnych zawiadywał Odo. Urban II wtrącał się tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne, gdy podjęcie decyzji wymagało osobistej odpowiedzialności. Odo kierował ruchami wojsk biorących czynny udział w walce i odwodów, stosownie do aktualnych potrzeb określał kierunki ataku lub sposoby obrony, a także wysokość żołdu.

To oczywiście nie znaczyło, że Urban II nie wykazywał zainteresowania sprawami wojska ani nie odgrywał w nich żadnej roli. Wprost przeciwnie, wszystko pozostawało pod bezpośrednią kontrolą papieża. Każdy dzień zaczynał się od lektury raportów i nią kończył, były również raporty tymczasowe, takie jak wiadomości przynoszone przez posłańców, z którymi Urban II zapoznawał się na bieżąco. Całą korespondencję obsługiwał Odo, ale czynił to za pełną wiedzą Urbana II. Był za mało kompetentny w sprawach Kościoła, a Urban II zbyt uduchowiony, by oceniać działania militarne i polityczne. Ten związek był idealny dla nich obu, ponieważ jeden rekompensował słabości drugiego i polegał na jego zaletach. Ostatecznie to papieżowi Urbanowi II przypisywano liczne sukcesy militarne osiągane podczas jego pontyfikatu. W ówczesnym świecie cieszył się sławą dobrego stratega i dowódcy. Od jego koronacji minęło bardzo niewiele czasu, ale wszyscy europejscy władcy mieli już pewność, że papieski pastorał jest w dobrych rękach. Urban II nie dość, że nie ustąpił pola wywalczonego przez swoich poprzedników, to jeszcze wzmocnił swoje wpływy i teraz, zaledwie kilka lat po koronacji, ani jeden arystokrata w całej Europie nie kwestionował jego autorytetu2. Na tym tle istnienie antypapieża stało się czymś w rodzaju zmyślonej opowieści. Antypapież oddał niemal wszystkie swoje posiadłości i wycofał się do swojej rezydencji w Rzymie, gdzie starał się ograniczać publiczne wystąpienia.

Jeśli chodziło o Henryka IV, to operacje militarne zainicjowane przez Odona postawiły go w trudnym położeniu. Wydawało się, że teraz po prostu stosował się do zasady korzystania z werbalnych wpływów, żeby zachować pozycję. Wysłannicy Urbana II pracowali już nad procesem negocjacji zmierzających do poskromienia chłopięcych ambicji króla i uzyskania wzajemnie korzystnej deklaracji pokoju.

– Sądzę, że Aleksy nie będzie aż tak głupi, by przejść na stronę Klemensa, zwłaszcza teraz, gdy z takim powodzeniem walczymy z antypapieżem. Jeszcze tylko kilka operacji militarnych i jego władza pozostanie wspomnieniem – rzekł z dumą Odo.

– Antypapież wciąż istnieje, to zaś oznacza, że musimy okazać naszym przyjaciołom więcej życzliwości. Nikt nie czyni człowieka bardziej życzliwym wobec przyjaciół równie skutecznie jak jego wróg – zauważył Urban II. – Odonie, jak możemy spełnić życzenie Aleksego?

– Cóż, moglibyśmy oszczędzić sporo pieniędzy, rezygnując z obchodów uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.

– A ile bylibyśmy w stanie zaoszczędzić?

– W tej chwili nie potrafię powiedzieć. Muszę to policzyć, ale myślę, że to wystarczy na pokrycie rocznego kosztu utrzymania stu pięćdziesięciu żołnierzy. Ewentualnie moglibyśmy zrezygnować z odprawiania mszy tego dnia.

– Oszalałeś?! – wykrzyknął papież. – Co przez to rozumiesz? Jak moglibyśmy zrezygnować z mszy? Możemy zrezygnować ze wszystkiego, ale nigdy z obrzędów religijnych. Masz taką obsesję na punkcie intryg politycznych, że chyba zapomniałeś, że moja władza ma charakter duchowy. Duchowy! I udzielając mi rad, zawsze o tym pamiętaj.

Odo uśmiechnął się.

– Cudownie! – powiedział cicho.

– Co jest cudowne?

– Pozwól, że to przemyślę i powiem ci, jak rozwiązać ten z pozoru nierozwiązywalny problem.

– Czy masz już coś na uwadze? – zapytał z nadzieją Urban II.

– Być może – odparł z uśmiechem Odo.

– Więc mi powiedz.

– Może rozwiązanie jest bardziej oczywiste, niż sądziliśmy. Zanim ci je przedstawię, muszę się jednak upewnić. Daj mi trochę czasu.

– Dobrze. Możesz odejść – powiedział papież.

Takim właśnie człowiekiem był Odo; potrafił znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Wychodząc z papieskiej komnaty, polecił posłańcowi zaprosić do papieskiej rezydencji szefa heroldów, uprzedziwszy, że ma to zachować w sekrecie. Posłaniec ukłonił się na znak, że zrozumiał znaczenie poufności. Potem Odo wysłał następnego posłańca do Italii z zaproszeniem dla jednego z tamtejszych filozofów. Przed wprowadzeniem swojego planu w życie był zdecydowany gruntownie go przeanalizować i miał zamiar poradzić się ludzi uczonych, którzy mieli wielki wpływ na papieża. Pragnął przy tym uwzględnić całą głębię papieskiego umysłu.

3Pierwsze kroki młodego Sajida (Damaszek, A.D. 1115)

Sajid nie pamiętał swoich rodziców. Niewiele wiedział o tym, kim byli i skąd pochodzili. Mieszkając od urodzenia w różnych krajach arabskich, wyróżniał się z tłumu wyjątkową aparycją. Był niebieskookim młodzieńcem o jasnej skórze i jasnych włosach. Jako wysoki, barczysty i krzepki jak na swój wiek dziewiętnastolatek bardzo się różnił od swoich niskich, śniadych i ciemnookich przyjaciół. Dorastał na ulicy i zarabiał, żebrząc lub załatwiając sprawunki. Myśl o posiadaniu rodziców była dla niego niepojęta. Przywykł do samodzielnego rozwiązywania swoich problemów.

Sajid mieszkał w Damaszku, gdzie targi różniły się od innych miejskich bazarów na wschodzie z uwagi na dużą liczbę handlarzy bronią. Sprzedawcy mieczy obcinali czasem ludziom głowy na środku wąskich i krętych ulic, próbując przekonać przechodniów, że zakupiony oręż uczyni z nich sławnych dowódców. Głośno zachwalając siłę i zabójczą skuteczność swojej broni siecznej, popisywali się kolorowymi sztyletami. Uważano, że nikt nie jest w stanie przeżyć ciosu damasceńskim sztyletem. Każdy raniony nim umierał w ciągu kilku dni.

Tym zatem był Sajid – włóczęgą i chłopcem na posyłki. Było to jego stałe, choć nie wybrane zajęcie. On sam zdawał sobie sprawę, że to nie może długo trwać i już czas poszukać prawdziwej pracy. Na tej samej ulicy mieszkał stary Ahmed. Ów starzec z własnej woli pomagał ludziom w potrzebie. Ahmed mawiał, że gdy bramy nieba otworzą się przed wiernym, Allah oceni drogę, którą przebył, na podstawie jego uczynków. I dlatego należało troszczyć się o innych i zawsze być przydatnym otaczającym nas ludziom, choćby po to, by udzielić życiowej rady.

Sajid nie chciał jednak słuchać wskazówek Ahmeda bezwarunkowo i stosować ich w swoim życiu. Chłopcy w jego wieku puszczali mimo uszu słowa swoich sędziwych sąsiadów. Sam jak palec na tym świecie, Sajid po prostu przywykł do Ahmeda, ponieważ był on jedyną osobą w jego życiu, z której mógł dobrodusznie stroić sobie żarty i do której mógłby się zwrócić o radę. Codziennie o świcie stary Ahmed wychodził z domu i modlił się, patrząc w kierunku wschodzącego słońca, a potem siadał na ganku i palił stojącą na stole sziszę. Wypijał kawę i wypuszczał z ust kilka kółek dymu. Po wschodzie słońca ulica zapełniała się śpieszącymi do pracy rzemieślnikami, którzy pozdrawiali starego Ahmeda. Zawsze miał minę mędrca. Minę typową dla kogoś, kto przeżył ponad pięćset lat i sprostał wielu ciężkim próbom.

Sajid często odwiedzał Ahmeda i słuchał wszystkich historii z jego życia oraz przypowieści. Czasami trudno było mu zrozumieć, które historie są prawdziwe, a które zostały wymyślone, ponieważ te prawdziwe często okazywały się bardziej wciągające od przypowieści. Gdy chłopiec skończył szesnaście lat, Ahmed dał mu złotą monetę. Powiedział, że życie żebraka to za mało dla tak zdrowego i krzepkiego mężczyzny jak on, i dodał, że załatwił mu pracę przy obsłudze karawan kupieckich; najpierw miał pełnić funkcję tragarza, a potem, po zdobyciu odrobiny doświadczenia, mógłby towarzyszyć karawanom w drodze przez pustynię. Sajid ucieszył się wielce. Podziękował Ahmedowi i obiecał, że jego pomoc nie pójdzie na marne. Zapewnił starca, że nigdy nie będzie żałował, że go polecił. Gdy Sajid odszedł, Ahmed modlił się do Allaha, prosząc, by uczynił drogę chłopca przez życie prostą i gładką.

Nazajutrz rano Sajid udał się na miejsce, gdzie zwykle zbierali się właściciele wielbłądów, kupcy i poganiacze zwierząt. Mieli oni wiele ciekawych historii do opowiedzenia i w wolnym czasie chętnie się nimi dzielili. Sajid zaczął pracować tego samego dnia. Praca nie była zbyt trudna; miał objuczać wielbłądy przed podróżą i rozładowywać powracające karawany. Już niebawem uchwycił niuanse swojej pracy. Nauczył się, jak rozmieszczać ładunek i, co najważniejsze, jak go mocować, wiążąc liny w należyty sposób. Bez trudu potrafił oszacować maksymalne obciążenie każdego wielbłąda, umiejętnie rozłożyć ładunek i przed każdą długą wędrówką wyznaczać stosowne miejsca odpoczynku.

Kilka miesięcy później Sajid posiadł już wszystkie umiejętności potrzebne do wykonywania jego pierwszej profesji. Pewnego dnia szef miejsca zbiórki przywołał go i powiedział, że jeden z poganiaczy się ożenił, zamieszkał na stałe w innym kraju i postanowił nie wracać do Damaszku. Potrzebny był jeszcze jeden człowiek obsługujący karawanę, która miała wyruszyć nazajutrz. Szef zaproponował, by Sajid przejął obowiązki żonatego poganiacza. Usłyszawszy to, chłopak nie mógł złapać tchu; rozpierała go radość. Uważał ludzi towarzyszących karawanom za bardzo ważnych. Ilekroć kończył objuczać wielbłądy, przyglądał się, jak wyruszają w drogę, i czuł, jak serce łomoce mu w piersi. Wyobrażał sobie ekscytujące przygody, jakie mogły się wydarzyć podczas wędrówki, i różne kraje, które przemierzała karawana. Oczywiście przyjął tę pracę. Był tak podekscytowany, że nawet nie zapytał, ile będzie zarabiał. Natychmiast wyraził zgodę i pobiegł do mieszkania Ahmeda, żeby przekazać mu tę wiadomość.

Początkowo Ahmed nie rozumiał, dlaczego Sajid wpadł z krzykiem przez drzwi, szybko jednak zdał sobie sprawę, że ma to związek z nową pracą. Gdy chłopak wreszcie się uspokoił i mógł mówić jasno i wyraźnie, starzec objął go chudymi rękami i ucałował w czoło. Ostrzegł go, by zachował dyscyplinę, i domagał się rozwagi i ostrożności. Otworzywszy Koran, przeczytał ajaty o umiarze i zabójczych pokusach, a potem pobłogosławił Sajida i dał mu dwie złote monety. Powiedział, że chce, aby przywiózł mu prezent z dalekiego miasta, do którego niebawem wyruszy, nie sprecyzował jednak, co pragnie otrzymać. W rzeczywistości dał te pieniądze Sajidowi po to, by chłopiec wydał je tylko w razie potrzeby. Nie chciał ich po prostu podarować młodzieńcowi, żeby sprowadziły na niego nieszczęście. Wiedział, że jeżeli Sajid będzie pamiętał, że musi przeznaczyć pieniądze na zakup prezentu, nie wyda ich, jeżeli nie okaże się to absolutnie konieczne.

Sajid natychmiast zaczął przygotowania do swojej pierwszej podróży. Pożegnawszy się z Ahmedem, poszedł do domu, wziął mały tobołek ze swoim dobytkiem i pognał ulicami na miejsce zbiórki. Czuł się niezmiernie ważny, nie musząc jak poprzednio zajmować się objuczaniem wielbłądów. Stał tylko i przyglądał się, jak robią to inni tragarze, wiedząc, że on sam jest tam w roli poganiacza. To było jego nowe zajęcie. Przepełniło go uczucie dumy, gdy sobie uświadomił, że to pierwszy awans, jaki otrzymał w swoim życiu. Promienie ostrego słońca raziły go w oczy; cieszył się na moment, gdy poruszające się powoli wielbłądy skierują się ku horyzontowi, do wciąż nieznanych mu miejsc.

Nie mógł się doczekać odjazdu, ale miał wrażenie, że wielbłądy i tragarze się guzdrzą. W końcu załadowano i mocno przytroczono ostatnią transzę towaru. Najbardziej doświadczony poganiacz uszeregował wielbłądy według ich ładunku i zachowania podczas poprzednich wędrówek i po krótkim instruktażu przewodnika karawany ruszyli powoli na pustynię przez bramy Damaszku. Wielbłądy znowu, po raz setny, wędrowały, nie zdając sobie sprawy z rosnącego zniecierpliwienia i pośpiechu Sajida. Chłopak stale zadawał pytania doświadczonym poganiaczom, starając się dowiedzieć, jak daleko przewędrowali z Damaszku. Oni zaś odpowiadali mu z pobłażliwym uśmiechem.

W karawanie były również kobiety; jechały na czele. Sajid próbował zrozumieć logikę kryjącą się za takim rozwiązaniem. Zwykle podróżującym kobietom przydzielano miejsca, na których nie rzucały się w oczy, ale w karawanie otrzymywały miejsca na przedzie, gdzie wszyscy je stale widzieli. Jeden z doświadczonych poganiaczy wyjaśnił, że na pustyni czyha mnóstwo niebezpieczeństw i dlatego trzeba mieć oko na wszystko, co cenne.

Wśród podróżujących kobiet była drobna szczupła dziewczyna, której towarzyszyły dwie starsze kobiety. Sajid ujrzał ją w chwili, gdy nosił wodę ze studni w oazie; akurat zdjęła z twarzy nikab. Dopiero wtedy zrozumiał, że z karawaną podróżuje piękna dziewczyna. Podszedł do studni. Zauważywszy go, dziewczyna natychmiast odsunęła się i zakryła oczy nikabem. Sajid uśmiechnął się i ruchem dłoni dał znak, by skorzystała ze studni. Dziewczyna roześmiała się dźwięcznie i podniósłszy stojący w pobliżu studni dzban z wodą, odeszła. Widział ją przez zaledwie kilka sekund, lecz to wystarczyło, by pojął, że stała przed nim prawdziwa piękność. Serce zabiło mu szybciej; nie miał wielkiego doświadczenia w romansowaniu. Po raz pierwszy poczuł coś, czego nie umiał wyrazić słowami. Później to uczucie zmieniło się w niewytłumaczalny smutek i melancholię. Wędrował dalej, nie spuszczając z oczu czoła karawany; stale obserwował wielbłądy, starając się odgadnąć, która z kobiet w czerni jest tą atrakcyjną dziewczyną napotkaną przy studni.

Mijały dni i dziesiątego dnia wędrówki szef poganiaczy zatrzymał karawanę i powiedział, że w nadchodzących dniach spodziewa się na pustyni silnych wiatrów, więc dalsza podróż nocą jest wykluczona; trzeba będzie się zatrzymać, gdy zapadnie zmrok. Ponadto wędrowcy będą musieli biwakować co noc w nowym miejscu i ruszać w dalszą drogę dopiero o świcie.

Tego dnia karawana zatrzymała się, gdy tylko zrobiło się ciemno. Wszyscy mężczyźni zaczęli rozbijać namioty, jeden dla kobiet i drugi dla mężczyzn. Pół godziny później większość członków karawany zebrała się w męskim namiocie i dla zabicia czasu grała w tryktraka. Poganiacze wielbłądów zgromadzili się w kącie, gdzie ich szef wydawał polecenia. Wiedząc, że czekają ich długie noce, nowicjusze poprosili potem weteranów o opowiedzenie jakiejś ciekawej historii.

– Niech stary wędrowiec opowie nam coś interesującego – zaproponował przewodnik karawany, sadowiąc się wygodnie.

– Słyszeliście kiedyś historię Bu Tahir Arraniego? – zapytał najstarszy poganiacz. Towarzyszył karawanom, wędrując ze wschodu na zachód i z północy na południe. Był znany i powszechnie szanowany.

– Ja słyszałem – odparł jeden z poganiaczy.

– Wiem, że słyszałeś. Ktoś jeszcze? Czy oprócz niego słyszał ją ktoś jeszcze?

Poganiacze siedzieli w kręgu, milcząc.

– Ponieważ do rana nie będziemy w stanie wędrować po pustyni i czeka nas kilka długich pustynnych nocy, opowiem pewną historię, żeby czas szybciej płynął. Jeżeli oczywiście wszyscy chcecie ją poznać.

– Chcemy! – zawołali nowicjusze.

– To posłuchajcie…

4Historia Bu Tahir Arraniego – pierwszego męczennika za wiarę

W jednym z miasteczek Isfahanu żył cukiernik, którego wyroby cieszyły się wzięciem w stolicy tej prowincji i poza jej granicami. Jego sława dotarła nawet do najwyższych urzędników i duchownych w regionie. Powiadano, że wielki mufti Isfahanu nie zaczynał czytania sur, jeżeli wcześniej nie zjadł słodyczy z wypieku owego cukiernika.

Cukiernik był człowiekiem bardzo szanowanym i wiódł pobożne życie. Przestrzegał zasad wszystkich świąt oraz godzin modlitw i w takim duchu wychował swojego jedynego syna. Poza tym, że żywił głębokie przekonania religijne i żył jak asceta, miał dobre serce i każdemu napotkanemu na ulicy dziecku dawał wyciągnięte z kieszeni słodycze. Był ulubieńcem wszystkich dzieci w miasteczku i czasami służył za cierpliwego i miłego mediatora w sporach dzieci z rodzicami. Wydawało się, że sam Allah błogosławił mu w jego poczynaniach. Wszystko szło dobrze; obroty cukierni rosły i pieniądze płynęły niczym sprzedawany przez niego miód.

Cukiernik miał syna o imieniu Arrani. Chłopak pomagał ojcu od najmłodszych lat. Chętnie wykonywał drobne zadania, pomagając rozjuczyć wielbłądy przybywające z ładunkiem przypraw zamówionych przez ojca lub objuczyć osły słodyczami na sprzedaż. Podczas dnia, gdy nie było dużego ruchu, stawał za ladą, żeby ojciec mógł odpocząć, wypalić sziszę lub usiąść na schodach cukierni.

Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale pewnego dnia interesy cukiernika zaczęły podupadać. Dostawcy przypraw zaczęli żądać natychmiastowej zapłaty, twierdząc, że duża ilość słodyczy zepsuła się w upale. Wkrótce cukiernik znalazł się na skraju bankructwa. Jako człowiek dumny i skryty taił swoje niepowodzenia przed wszystkimi, nawet przed własną rodziną.

Stan jego interesów pogorszyło kilka niewielkich długów, które stale rosły. Odczekawszy jakiś czas, wierzyciele złożyli wizytę w domu piekarza i zabrali wszystkie cenne rzeczy. Udało mu się jednak ocalić rzecz najcenniejszą – miedzianą tacę używaną do podawania pilawu. Taca została wykonana przez najlepszych perskich mistrzów rękodzieła i była dla cukiernika podwójnie cenna, stanowiła bowiem dar od jednego ze znamienitych perskich dowódców, ofiarowany na znak wdzięczności za wyrób słodyczy słodszych nawet niż sorbet. Gdy cukiernia została otwarta, cukiernik zawiesił tacę na ścianie salonu wśród innych ozdób w jego domu, na które składało się wiele pięknych i złoconych przedmiotów. Teraz, jako jedyna już ozdoba w pokoju, taca jedynie podkreślała to, jak surowy stał się dom cukiernika.

Udręczony cukiernik w końcu postanowił sprzedać ostatnią cenną rzecz, jaka mu pozostała. Powiedział Arraniemu, by wziął tacę, poszedł za nim, i chcąc jak najdłużej uniknąć zażenowania, wyjaśnił synowi powód dopiero wtedy, gdy dotarli na targ. Było to dla niego upokarzające. Wszyscy wiedzieli, że jest bankrutem, ale ludzie darzyli go taką sympatią, że widując go na ulicy, nie chcieli przysparzać mu cierpienia i zachowywali się tak, jakby nic się w jego życiu nie zmieniło, a cukiernia nadal dobrze prosperowała.

Przed