Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata - Karolina Freier - ebook

Przybyłam, ugotowałam, zjadłam. Kulinarna podróż dookoła świata ebook

Karolina Freier

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przewodnik kulinarno-podróżniczy, w którym znajdziesz ponad 150 przepisów z całego świata – od aromatycznej arabskiej kawy przez sycące angielskie śniadanie i domowy turecki kebab aż po wykwintny tort szwarcwaldzki.

Układ książki opiera się na alfabecie – każdej literze przypisany jest inny kraj lub region. Dzięki temu z każdym kolejnym rozdziałem przeniesiesz się w zupełnie inne miejsce na świecie.

Poza tradycyjnymi przepisami znajdziesz tu również kulinarne ciekawostki z różnych zakątków globu. Dowiesz się, jakie są ulubione potrawy każdego ze stanów Ameryki, co jadła królowa Elżbieta, jakie dania spożywa się po zachodzie słońca podczas ramadanu, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu. Poznasz też etykietę tradycyjnej gruzińskiej supry oraz wiele innych fascynujących zwyczajów kulinarnych.

A to jeszcze nie wszystko! Autorka dzieli się także swoimi nigdzie wcześniej niepublikowanymi podróżniczymi przygodami.

Otwórz tę książkę i pozwól, by apetyt na odkrywanie świata i gotowanie zawładnął Twoim sercem. Przygotuj się na niezapomnianą wyprawę śladami kulinarnych opowieści!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Gdyby ktoś kilka lat temu powie­dział mi, że w swoim życiu wydam książkę kuchar­ską, popu­ka­ła­bym się w głowę. Z ręką na sercu muszę przy­znać, że przez więk­szość życia moje zdol­no­ści kuli­narne ogra­ni­czały się do czte­rech dań: spa­ghetti bolo­gnese (z sosem z torebki, ma się rozu­mieć), kur­czaka z ryżem, wszel­kich dostęp­nych w skle­pach mro­żo­nek, kana­pek. Nie myśl­cie, że auten­tycz­nie do goto­wa­nia mia­łam dwie lewe ręce. Jakoś tak się moje losy w dzie­ciń­stwie poto­czyły, że odkąd pamię­tam, to ja byłam tą od sprzą­ta­nia, a moja młod­sza sio­stra od goto­wa­nia. I uwie­rzy­łam w to, że tak już musi pozo­stać. Że żad­nej kucharki ze mnie nie będzie, że prze­cież nie każdy musi być mistrzem w kuchni. Na dłu­gie lata powyż­szych czte­rech dań w zupeł­no­ści mi wystar­czało. Uroz­ma­ice­niem moich posił­ków oraz czyn­no­ści wyko­ny­wa­nych w kuchni było pie­cze­nie, bo piec uwiel­bia­łam od zawsze. Świą­teczne pier­niki, aksa­mitne babki, świą­teczne mazurki, wła­sno­ręcz­nie zagnia­tane puszy­ste cia­sta droż­dżowe, bisz­kop­towe kre­mowe torty, a nawet kró­lowa beza! Tak, to wszystko już jako nasto­latka byłam w sta­nie sama wycza­ro­wać.

Nie zdziwi mnie, jeśli po tym wstę­pie nie­je­den z Was ze zgrozą pomy­śli, że książka, którą wła­śnie trzyma w ręce, jest jakimś nie­po­ro­zu­mie­niem, kuli­nar­nym kawa­łem albo, co gor­sza, nie­wy­pa­łem.

Gwa­ran­tuję Wam, że nic z tych rze­czy!

Histo­ria z moim nie­go­to­wa­niem zmie­niła się pięć, może sześć lat temu. Pew­nego dnia odkry­łam, że tak jak w pie­cze­niu, w kucha­rze­niu rów­nież ist­nieją gotowe prze­pisy, które wystar­czy wyko­nać krok po kroku, by wycza­ro­wać coś naprawdę sma­ko­wi­tego. Kiedy to sobie uzmy­sło­wi­łam, nie śmiej­cie się za bar­dzo, nie mogłam wręcz prze­stać goto­wać! Wtedy wresz­cie sama byłam w sta­nie przy­rzą­dzić dania, któ­rymi uwiel­bia­łam zaja­dać się, podró­żu­jąc po naj­roz­ma­it­szych zakąt­kach świata. Naj­lep­sze zaś jest to, że mia­łam przy tym coraz wię­cej frajdy.

Pew­nego dnia zapra­gnę­łam podzie­lić się pomy­słami na orien­talne waria­cje sma­kowe z moją mamą, wspa­niałą kucharką, oddaną kla­sycz­nej kuchni pol­skiej. Wpa­dłam na pomysł, że przy­go­tuję kil­ka­na­ście swo­ich ulu­bio­nych dań z róż­nych krań­ców globu, sfo­to­gra­fuję je i zmaj­struję dla mamy minik­siążkę kuchar­ską jako poda­ru­nek na nad­cho­dzący Dzień Matki. Pamię­tam, że zaczę­łam wtedy wypi­sy­wać przy­kła­dowe dania, wra­ca­jąc do swo­ich licz­nych podróży do róż­nych zakąt­ków świata. I wie­cie co? Nie mogłam zamknąć ich w tych kil­ku­na­stu opcjach. Tam­tej pamięt­nej kwiet­nio­wej nocy zaczęła krą­żyć w mojej gło­wie myśl: a co, gdyby mój drobny pre­zent dla mamy prze­kształ­cić w coś więk­szego? W mojej gło­wie wybu­chła praw­dziwa burza myśli. Nie mogłam zmru­żyć oka pra­wie do rana. Moja czaszka aż dymiła od kuli­nar­nych pomy­słów. Aż wresz­cie połą­czy­łam w myślach wszyst­kie kropki tej gastro­no­micz­nej łami­główki, wsta­łam, włą­czy­łam świa­tło, wzię­łam kartkę i zaczę­łam pisać:

A jak Austra­lia: beza pavlova

I jak Indie: chlebki naan

T jak Taj­lan­dia: pad thai

Zanim wstał świt, na kilku zuży­tych kart­kach, wśród licz­nych skre­śleń i popra­wek, wykla­ro­wał się szkic mojej książki kuchar­skiej.

Od tam­tej kwiet­nio­wej nocy minęły już ponad trzy lata. To długo, pomy­śli­cie. Nie ukry­wam, że całego tego czasu nie prze­sie­dzia­łam w kuchni. Mia­łam wzloty i upadki, zarówno pod­czas goto­wa­nia, jak i foto­gra­fo­wa­nia, a wresz­cie pod­czas two­rze­nia książ­ko­wego tek­stu. W szkicu, który powstał tam­tej nocy, wpro­wa­dzi­łam gigan­tyczne zmiany, potro­iłam liczbę pier­wot­nych potraw, wykre­śli­łam nie­które kraje, by w ich miej­sce doło­żyć coś cie­kaw­szego. Swoją kuch­nię zamie­ni­łam w praw­dziwe stu­dio foto­gra­ficzne, z dwoma wiel­kimi lam­pami bły­sko­wymi, z dzie­siąt­kami ser­we­tek, pod­kła­dek, kuli­nar­nych teł, z set­kami tale­rzy, mise­czek, kub­ków, fili­ża­nek, sztuć­ców. Sta­łam się stałą klientką skle­pów z uży­waną por­ce­laną, ale też kra­wiec­kich, bo gdzieś musia­łam upo­lo­wać tka­niny nawią­zu­jące do Zan­zi­baru czy Boli­wii. Wie­lo­krot­nie widziano mnie też w Casto­ra­mie, gdzie tar­go­wa­łam się o dobrą cenę poje­dyn­czych pły­tek pod­ło­go­wych, kolek­cjo­no­wa­łam próbki farb i tyn­ków struk­tu­ral­nych. Sta­łam się czę­stym bywal­cem Kuchni Świata, a wresz­cie zyska­łam miano naj­bar­dziej wybred­nej klientki w osie­dlo­wym warzyw­niaku, bo prze­cież zaku­pione przeze mnie maliny, papryczki chili czy jadalne kwiaty musiały być ide­al­nie okrą­głe, jed­no­barwne i, broń Boże, wygnie­cione czy nade­rwane. Ale co naj­waż­niej­sze, wypro­wa­dzi­łam swoje umie­jęt­no­ści kuli­narne na zupeł­nie inny poziom. Nie odmie­rzam już przy­praw łyżecz­kami, a sypię „na oko”. Prze­sta­łam kur­czowo trzy­mać się prze­pi­sów, a posta­wi­łam na impro­wi­za­cję. Nie mar­nuję jedze­nia, bo jeśli coś zalega mi w lodówce, w mig jestem w sta­nie wycza­ro­wać z tego jakieś popi­sowe danie azja­tyc­kie, wło­skie czy mek­sy­kań­skie. Mój smak i węch wyczu­liły się na tyle, że nie zado­wa­lam się już byle kanapką, sosem z torebki, a już w żad­nym wypadku skle­pową mro­żonką. Rza­dziej jadam na mie­ście. Jedze­nie do domu zama­wiam w naprawdę wyjąt­ko­wych sytu­acjach, bo w końcu sama jestem w sta­nie przy­go­to­wać dorod­nego bur­gera, pikantną afry­kań­ską samosę czy wypeł­nia­jące cyna­mo­no­wym zapa­chem prze­strzeń wokół mnie i mych sąsia­dów szwedz­kie cyna­monki.

Jest jesz­cze jedna wypad­kowa tej książki: znacz­nie posze­rzy­łam swoją wie­dzę nie tylko o kuch­niach świata, ale też kul­tu­rach, zwy­cza­jach, tra­dy­cjach co naj­mniej dwu­dzie­stu trzech kra­jów i zakąt­ków naszego globu.

Przy­znam, że nie ze wszyst­kimi potra­wami szło mi jak po maśle. Choć więk­szość z nich po dwóch pró­bach tra­fiała na karty tej książki, były i takie, które kosz­to­wały mnie zde­cy­do­wa­nie wię­cej czasu, pracy, a przede wszyst­kim cier­pli­wo­ści. Najwię­cej trud­no­ści przy­spo­rzyły mi, o dziwo, Wło­chy. Pizza, ravioli, aran­cini czy gnoc­chi są niczym naj­roz­kosz­niej­sza uczta dla pod­nie­bie­nia, lecz satys­fak­cjo­nu­jące wła­sno­ręczne ich przy­go­to­wa­nie zajęło mi od czte­rech do sze­ściu prób. Pastéis de nata liczbę tę pod­nio­sły do sied­miu, zaś bawar­skim prec­lom zagro­zi­łam, że jeśli tym razem (ósmym) nie wyjdą, wyrzucę je z mojej książki. Wyszły. I bez obaw, wycho­dzą już zawsze. Były jed­nak i takie potrawy, które z racji smaku, wyglądu albo bycia nie­fo­to­ge­nicz­nymi, fak­tycz­nie zostały per­fid­nie skre­ślone z kart tej książki. Dodat­kowo nie­które z nich na tyle nad­szarp­nęły moją aniel­ską cier­pli­wość, że nie mam naj­mniej­szej ochoty kie­dy­kol­wiek ich kosz­to­wać na abso­lut­nie żad­nym krańcu świata. Tym bar­dziej w swo­jej kuchni. W książce tej znaj­duje się też nie­liczna grupa dań, któ­rych ponowne przy­rzą­dze­nie podaję w wąt­pli­wość z powodu nad­wy­rę­że­nia mojej foto­gra­ficz­nej twór­czo­ści: fran­cu­ska zupa cebu­lowa, hisz­pań­skie mini­kro­kiety czy słynne klop­siki z Ikea. Więk­szość jed­nak pre­zen­to­wa­nych tu potraw stała się moimi ulu­bio­nymi sma­ko­ły­kami, które regu­lar­nie gosz­czą w moim menu albo któ­rych doma­gają się moi naj­bliżsi.

W książce tej czeka na Was aż 150 prze­pi­sów z całego świata: od gorz­kiej kawy parzo­nej po arab­sku, przez sycące English bre­ak­fast, domo­wej roboty turecki kebab w bułce, na ory­gi­nal­nym tor­cie szwar­cwaldz­kim koń­cząc. Książka została podzie­lona na 23 roz­działy, odpo­wia­da­jące poszcze­gól­nym lite­rom alfa­betu. Każ­dej z nich przy­po­rząd­ko­wa­łam jedno pań­stwo albo region świata. Dla­tego wraz z każ­dym kolej­nym roz­dzia­łem będzie­cie mogli prze­nieść się kuli­nar­nie do zupeł­nie innego miej­sca na świe­cie. Poza prze­pi­sami na naj­bar­dziej tra­dy­cyjne potrawy danego kraju na początku każ­dego roz­działu znaj­dzie­cie też krótki wstęp, a w nim cha­rak­te­ry­stykę regionu pod wzglę­dem nie tylko kuli­nar­nym. Prze­czy­ta­cie tu o ulu­bio­nych potra­wach w poszcze­gól­nych sta­nach Ame­ryki, menu kró­lo­wej Elż­biety, tra­dy­cjach kuli­nar­nych pod­czas rama­danu, ale też o tym, co naj­chęt­niej kła­dzie się na rusz­cie w Austra­lii i RPA, czym zagryza się piwo pod­czas bawar­skiego Okto­ber­fe­stu, a wresz­cie pozna­cie ety­kietę na czas trwa­nia tra­dy­cyjnej gru­ziń­skiej supry.

Zapewne teraz zasta­na­wia­cie się, czy sama odwie­dzi­łam wszyst­kie wymie­nione w książce kraje. No cóż, chcia­ła­bym. I choć zde­cy­do­wana więk­szość z nich jest już odha­czona na mojej liście, jesz­cze tro­chę przede mną. Moje podróże do nie­zna­nych mi jesz­cze zakąt­ków, dzięki napi­sa­niu tej książki, „wsko­czyły” na zupeł­nie inny poziom. Jestem bar­dziej świa­doma miejsc, które odwie­dzam, i to nie tylko pod wzglę­dem kuli­nar­nym. Oczy­wi­ście, jeśli tylko mam oka­zję, kosz­tuję lokal­nej kuchni, zwłasz­cza dań pre­zen­to­wa­nych w książce. Dzięki pozna­niu zwy­cza­jów i tra­dy­cji w róż­nych kra­jach jest mi znacz­nie bli­żej do ich miesz­kań­ców.

Książkę tę pole­cam nie tylko wiel­kim fanom goto­wa­nia, ale też podróż­ni­kom, bo nie jest to typowa książka kuchar­ska, a kuli­narno-podróż­ni­czy prze­wod­nik po świe­cie. Z tego powodu bar­dzo zachę­cam Was do prze­czy­ta­nia nie tylko prze­pi­sów, ale też wstę­pów do poszcze­gól­nych roz­dzia­łów. Gwa­ran­tuję, że wyj­dzie Wam to na dobre i bły­śnie­cie w nie­jed­nym towa­rzy­stwie. Ponadto niech książka ta będzie dla Was przy­kła­dem, że warto uwie­rzyć w swój poten­cjał. Nawet jeśli tysiące razy usły­sze­li­ście od kogoś, że nie nada­je­cie się do cze­goś, nie skre­ślaj­cie sie­bie. Nie pozwól­cie, aby ta nega­tywna myśl opa­no­wała Wasz umysł, bo wtedy tak jak i ja na kilka, może nawet kil­ka­na­ście lat uśmier­ci­cie w sobie jakąś pasję, umie­jęt­ność, talent. Jakąś cząstkę sie­bie.

Na zakoń­cze­nie życzę Wam, aby ten kuli­narno-podróż­ni­czy prze­wod­nik pozwo­lił rów­nież i Wam przy­być, ugo­to­wać i zjeść 150 dań z podróży do cie­ka­wych miejsc na świe­cie. Liczę na to, że prze­glą­da­jąc karty książki, nie tylko zgłod­nie­je­cie, nie tylko zapra­gnie­cie odtwo­rzyć pysz­no­ści wła­sno­ręcz­nie, ale będzie­cie chcieli wyru­szyć w świat śla­dem zawar­tych na stro­ni­cach książki kuli­nar­nych opo­wie­ści.

Bez względu, czy w kuli­narną podróż uda­cie się do swo­jej kuchni, czy spa­ku­je­cie ple­cak i podą­ży­cie we wspo­mniane w książce miej­sca, wszyst­kim Wam życzę smacz­nego!

Wyjaśnienie

Zanim przej­dzie­cie do goto­wa­nia i pie­cze­nia, wyja­śnię Wam kilka nie­zwy­kle waż­nych kuli­nar­nych kwe­stii. Na liście skład­ni­ków do każ­dego prze­pisu celowo pomi­nę­łam pieprz i sól, jeśli użyte były jedy­nie w celu dopra­wie­nia potrawy. Podob­nie sytu­acja wygląda z oliwą z oli­wek. Jeśli wyko­rzy­stana została jedy­nie do sma­że­nia, nie umiesz­cza­łam jej na liście skład­ni­ków, jeżeli zaś wyma­gane jest jej uży­cie nie tylko w tym celu, znaj­dzie­cie ją wśród innych wymie­nio­nych skład­ni­ków. Zało­ży­łam, że nawet naj­więk­szy kuli­narny laik w swo­jej kuchen­nej szafce ma pieprz, sól oraz oliwę z oli­wek.

Na kilka lini­jek wyja­śnie­nia zasłu­guje rów­nież mąka. Ci z Was, któ­rzy regu­lar­nie wyko­rzy­stują mąkę przede wszyst­kim do pie­cze­nia, zapewne dosko­nale zdają sobie sprawę, że mąka mące nie­równa. Celowo nie wypi­sy­wa­łam typu uży­tej przeze mnie mąki, chyba że było to nie­zwy­kle istotne, jak ma to miej­sce w prze­pi­sie na wło­ską pizzę, dla któ­rej jedy­nym dozwo­lo­nym według Wło­chów typem mąki jest typ 00. Każda inna mąka w tej książce jest mąką pszenną bez okre­ślo­nego typu, spo­ra­dycz­nie mąką kuku­ry­dzianą. Pozo­sta­wiam Wam tu więc mączną dowol­ność, jeśli cho­dzi o typ. Zwróć­cie uwagę, że w zależ­no­ści od uży­tego przez Was jej typu ilość nie­zbędna do pra­wi­dło­wego wyko­na­nia danego dania może nieco róż­nić się od tej poda­nej w prze­pi­sie. Bar­dziej sta­ra­łam się zazna­czyć, jakiej kon­sy­sten­cji cia­sta należy się spo­dzie­wać pod koniec wyra­bia­nia bądź zagnia­ta­nia. Dla­tego uwzględ­nij­cie dosy­pa­nie mniej­szej/więk­szej koń­co­wej ilo­ści mąki, niż zasu­ge­ro­wa­łam to w prze­pi­sie. Wresz­cie podane przy prze­pi­sach czasy goto­wa­nia doty­czą rze­czy­wi­stego przy­go­to­wy­wa­nia skład­ni­ków oraz sma­że­nia, pie­cze­nia czy goto­wa­nia. Dodat­kowe minuty należy więc doli­czyć w przy­padku potraw wyma­ga­ją­cych mary­no­wa­nia, mocze­nia, chło­dze­nia.

A jak AUSTRALIA – kraina kawą i winem płynąca

Kuch­nia austra­lij­ska jed­nym sło­wem? Spe­cy­ficzna! Z naszej per­spek­tywy Austra­lia leży na naj­dal­szym krańcu świata, jed­nak tam­tej­sze menu przy­po­mina potrawy z róż­nych zakąt­ków globu. Poza ory­gi­nalną, nieco eks­cen­tryczną kuch­nią Abo­ry­ge­nów dzi­siej­sze dania na anty­po­dach koja­rzą się nie tylko z Wielką Bry­ta­nią, Wło­chami, Gre­cją czy Ame­ryką, ale coraz czę­ściej z Chi­nami, Wiet­na­mem i Koreą. Austra­lia na tale­rzu to praw­dziwy tygiel kuli­narny!

Roz­pocz­nijmy naszą podróż od kawy, z któ­rej Austra­lia sły­nie. Przy­była ona, jak wiele innych pro­duk­tów i dań, wraz z wło­skimi i grec­kimi imi­gran­tami, szybko zdo­by­wa­jąc serca miesz­kań­ców. Do tego stop­nia przy­pa­dła im do gustu, że nawet gigant kawowy Star­bucks musiał wyco­fać się z tego rynku. Naj­po­pu­lar­niej­szą wer­sją kawy jest tu fla­twhite. Choć dla nas to po pro­stu kawa z mle­kiem, dla Austra­lij­czy­ków fla­twhite to napój o zna­cze­niu kul­tu­ro­wym, uosa­bia­jący ich toż­sa­mość naro­dową.

Mówiąc o austra­lij­skim jedze­niu, nie spo­sób pomi­nąć słowa bar­bie – skrótu od bar­be­cue, czyli gril­lo­wa­nia. Cała Austra­lia gril­luje przy każ­dej moż­li­wej oka­zji: na uro­dziny, chrzciny, Boże Naro­dze­nie, spo­tka­nie z przy­szłymi teściami. Na rusz­cie ląduje wszystko: od deli­kat­nych skrzy­de­łek z kur­czaka, poprzez grube austra­lij­skie kieł­ba­ski snags i dorodne steki naj­lep­szej woło­winy, po kawałki uda kan­gura, piersi stru­sia emu, a nawet czę­ści grzbietu kro­ko­dyla.

Miesz­kańcy anty­po­dów uwiel­biają gotowe pół­pro­dukty. Nie prze­pa­dają za cza­so­chłon­nym obie­ra­niem ziem­nia­ków czy sie­ka­niem czosnku. W tam­tej­szych skle­pach aż roi się od goto­wych do uży­cia warzyw, owo­ców i innych kuli­nar­nych nie­zbęd­ni­ków. Nic dziw­nego, że orga­ni­zu­jąc spo­tka­nia dla sąsia­dów, rzadko który Austra­lij­czyk spę­dza dłu­gie godziny przy garach. Goście nie przy­cho­dzą z pustymi rękami, raczej przy­no­szą kupione w mar­ke­cie pra­wie gotowe hot chips (frytki), róż­no­rodne surówki, w tym ulu­bioną cole­slaw, oraz kawałki bogato mary­no­wa­nego mięsa, które gospo­darz tylko wrzuca na ruszt, by natych­miast oddać się rado­snym poga­węd­kom.

Do gril­lo­wa­nego mięsa Austra­lij­czycy hoj­nie dodają słod­kawy sos bar­be­cue, podobny do tego zna­nego nam w Pol­sce. Jest on szcze­gól­nie uwiel­biany w sta­nie Queen­sland, z powo­dów zna­nych tylko miej­sco­wym. Co cie­kawe, nawet na tym krańcu świata nie może zabrak­nąć ket­chupu. Ale uwaga! Nazwa­nie pomi­do­ro­wego sosu w Austra­lii ket­chu­pem to faux pas, czę­sto nie­wy­ba­czalne dla wraż­li­wych na tym punk­cie miesz­kań­ców. Jedyna wła­ściwa nazwa to tomato sauce.

Czy to na ogro­do­wym, chwiej­nym sto­liku pod­czas bar­bie, czy przy oka­za­łym dębo­wym stole pod­czas rodzin­nego nie­dziel­nego śnia­da­nia, w całej Austra­lii z dużym praw­do­po­do­bień­stwem dostrze­żemy vege­mite. Austra­lij­czycy kochają ten spe­cy­fik na równi z fla­twhite!

Vege­mite to ciem­no­brą­zowa pasta, wyglą­dem przy­po­mi­na­jąca znaną wszyst­kim nutellę. W smaku jed­nak zna­cząco się od niej różni. To mie­szanka wyciągu z droż­dży, przy­praw i warzyw. Te ostat­nie zain­spi­ro­wały jej nazwę. Vege­mite zade­biu­to­wała na austra­lij­skich sto­łach w 1923 roku, aby uzu­peł­nić nie­do­bory wita­min z grupy B, któ­rych droż­dże są boga­tym źró­dłem.

Zami­ło­wa­nie Austra­lij­czy­ków do tej nie­po­zor­nej, ciem­nej pasty bywa nie­zro­zu­miałe dla wielu Euro­pej­czy­ków. Cza­sem, mimo szcze­rych chęci wto­pie­nia się w kuli­narną kul­turę anty­po­dów, test vege­mite oka­zuje się zbyt trudny dla przy­by­sza. Austra­lij­czycy nie wyobra­żają sobie jed­nak śnia­da­nia bez kromki tosto­wego chleba grubo posma­ro­wa­nej vege­mite. Dodają ją także do sosów, uży­wają jako skład­nika mię­snych mary­nat, a nie­któ­rzy nawet pota­jem­nie wyja­dają pastę łyżeczką pro­sto ze sło­ika. Vege­mite jest naj­czę­ściej kupo­wa­nym i wywo­żo­nym z Austra­lii pamiąt­ko­wym przy­sma­kiem!

Dla tury­stów odwie­dza­ją­cych Austra­lię intry­gu­jącą atrak­cją jest skosz­to­wa­nie dań kuchni Abo­ry­ge­nów. To jed­nak wyzwa­nie dla osób o moc­nych ner­wach i jesz­cze moc­niej­szych żołąd­kach. O ile sto­sun­kowo łatwo prze­łknąć nieco dziw­nie wyglą­da­jące, świeże zioła czy nasiona, sprawa kom­pli­kuje się w przy­padku nie­zna­nych kawał­ków korzeni i innych podej­rza­nie wyglą­da­ją­cych czę­ści roślin. Jesz­cze trud­niej sku­sić się na wciąż poru­sza­jące się larwy owa­dów. W abo­ry­geń­skim menu nie bra­kuje też dzi­kich pta­ków, jasz­czu­rek, węży, a wresz­cie mięsa emu i kan­gura − poda­nego w for­mie znacz­nie mniej prze­two­rzo­nej niż na wspo­mnia­nych wcze­śniej, „cywi­li­zo­wa­nych”, gril­lo­wych ucztach.

Na deser cze­kają nas austra­lij­skie słod­ko­ści. Rów­nież w tej kwe­stii Austra­lij­czycy pre­fe­rują drogę na skróty. Zamiast mozol­nej zabawy w oddzie­la­nie żół­tek od bia­łek i prze­sie­wa­nie mąki łako­cie naby­wają w super­mar­ke­tach. Do ich ulu­bio­nych słod­kich prze­ką­sek należą cze­ko­la­dowo-ryżowe cia­steczka Tim­Tamy. Rocz­nie prze­ciętny miesz­ka­niec kon­ty­nentu zjada nawet kil­ka­dzie­siąt paczek tych sma­ko­ły­ków.

Popu­lar­nym spo­so­bem kon­su­mo­wa­nia Tim­Ta­mów, któ­rego Austra­lij­czycy chęt­nie uczą przy­jezd­nych, jest uży­wa­nie ich jako sło­mek do picia cie­płych napo­jów, głów­nie kawy i her­baty. Aby to zro­bić, należy odgryźć prze­ciw­le­głe rogi ciastka, zanu­rzyć jeden z nich w napoju, a drugi wło­żyć do ust. Trzy­ma­jąc ciastko w pal­cach, można zacząć ssać płyn. Cie­pła her­bata lub kawa powoli roz­pusz­cza Tim­Tama od środka. Gdy ciastko staje się bar­dzo mięk­kie, zjada się to, co z niego zostało, ze sma­kiem obli­zu­jąc cze­ko­la­dowe palce. Ta zabawa, nie tylko dla dzieci, nazy­wana jest tim­tam­min­giem. Ist­nieją też bar­dziej wymyślne okre­śle­nia, takie jak tim­tam suck, tim­tam explo­sion czy tim­tam orgasm.

Na pozor­nie suchym austra­lij­skim kon­ty­nen­cie roz­cią­gają się tysiące hek­ta­rów żyznych i przez więk­szą część roku zie­lo­nych win­nic. Corocz­nie Austra­lia wytwa­rza takie ilo­ści wina, że pla­suje się na pią­tym miej­scu w świa­to­wej skali pro­duk­cji tego trunku. Co wię­cej, austra­lij­skie wina są uzna­wane za jedne z naj­lep­szych i od lat zaj­mują pre­sti­żowe pozy­cje w mię­dzy­na­ro­do­wych ran­kin­gach. Butelki opusz­cza­jące kon­ty­nent wypeł­nione są przede wszyst­kim bia­łym caber­net sau­vi­gnon i char­don­nay oraz czer­wo­nym mer­lo­tem i zna­ko­mi­tym shi­raz. Ten ostatni uwa­żany jest za winny znak fir­mowy Austra­lii.

To z Bra­zy­lii pod koniec XVIII wieku dotarły do Austra­lii pierw­sze sadzonki wino­ro­śli. Ze względu na brak doświad­cze­nia w upra­wie i pro­duk­cji wina pierw­sze próby zakoń­czyły się nie­po­wo­dze­niem. Na szczę­ście, dzięki wytrwa­ło­ści nowych osad­ni­ków, na początku XIX wieku udało się roz­po­cząć sprze­daż bute­lek wypeł­nio­nych już cał­kiem dobrym winem. Dopiero jed­nak lata 30. XIX wieku i sadzonki przy­wie­zione z Hisz­pa­nii i Fran­cji pozwo­liły austra­lij­skiemu winu zdo­być świa­tową renomę. Sami Austra­lij­czycy wło­żyli ogrom pracy i wysiłku, aby prze­ko­nać świat, że ich wino zasłu­guje na miej­sce obok bute­lek napeł­nio­nych w win­ni­cach Fran­cji, Włoch czy Hisz­pa­nii.

Chleb Damper

4 POR­CJE • 45 MIN • ŁATWY

Chleb dam­per to pie­czywo z austra­lij­skiego buszu. Przez stu­le­cia wypie­kali go paste­rze i poga­nia­cze bydła, uży­wa­jąc jedy­nie trzech łatwo dostęp­nych skład­ni­ków: mąki, wody i soli. Po ręcz­nym wyro­bie­niu cia­sta nabi­jali je na patyk i wkła­dali do doga­sa­ją­cego ogni­ska, przy­kry­wa­jąc popio­łem. Po kilku godzi­nach chleb był gotowy do spo­ży­cia, co wygłod­niali paste­rze czy­nili z wielką ochotą, delek­tu­jąc się nim w towa­rzy­stwie suszo­nego lub pie­czo­nego w tym samym ogni­sku mięsa.

Na prze­strzeni wie­ków recep­tura dam­pera nie­wiele się zmie­niła. Austra­lij­czycy uży­wają mąki samo­ro­sną­cej, którą w Pol­sce łatwo zastą­pić, doda­jąc do mąki pszen­nej odro­binę proszku do pie­cze­nia. Nie­wielka ilość masła sprawi, że chle­bek sta­nie się deli­kat­niej­szy i jesz­cze smacz­niej­szy.

Chleb z buszu naj­le­piej sma­kuje jesz­cze cie­pły, posma­ro­wany masłem i opró­szony świeżo zmie­lo­nym pie­przem. Po wysty­gnię­ciu dam­per dość szybko tward­nieje i staje się kru­chy. Austra­lij­czycy zna­leźli jed­nak na to spo­sób − taki wypiek świet­nie spraw­dza się jako doda­tek do zup.

Składniki:

250 g mąki pszen­nej

150 ml mleka

25 g mięk­kiego masła

2 łyżeczki proszku do pie­cze­nia

łyżeczka soli

DODATKOWO

kilka łyżek mleka

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 190°C z ter­mo­obie­giem. Prze­siej mąkę, dodaj pro­szek do pie­cze­nia i sól. Wymie­szaj. Dodaj masło i wcie­raj je w mąkę pal­cami, aż skład­niki się połą­czą. Wlej mleko i wymie­szaj okrą­głym nożem (jak do sma­ro­wa­nia masła) do uzy­ska­nia jed­no­li­tej masy. Prze­łóż cia­sto na opró­szony mąką blat i wyra­biaj jesz­cze minutę. Ufor­muj z cia­sta kulę o śred­nicy 12 cm. Lekko ją spłaszcz i umieść na bla­sze wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia. Za pomocą ostrego noża natnij na wierz­chu chleba głę­bo­kie bruzdy w kształ­cie gwiazdy. Posma­ruj wierzch chleba mle­kiem. Piecz około 30 minut, aż chleb nabie­rze zło­tego koloru.

Do poda­nia: masło, zupa krem, gulasz

por­cja: 110 g/277 kcal

białko: 7 g

tłusz­cze: 7 g

węglo­wo­dany: 48 g

Stek po australijsku

2 STEKI • 30 min • ŚREDNI

Na anty­po­dach, zwłasz­cza na tere­nach far­mer­skich, wystę­puje jeden z naj­niż­szych na świe­cie poziom zanie­czysz­cze­nia powie­trza. Aż 97% bydła pasie się tu na zie­lo­nej tra­wie, dzięki czemu mięso zawiera duże ilo­ści kwa­sów omega-3. Lokalni hodowcy muszą także speł­niać rygo­ry­styczne wyma­ga­nia, by zapew­nić zwie­rzę­tom wszelki dobro­stan. Dla­tego austra­lij­ska woło­wina ucho­dzi za jedną z naj­lep­szych na świe­cie.

Naj­bar­dziej pożą­daną, naj­do­sko­nal­szą i naj­cen­niej­szą odmianą woło­winy jest Austra­lian Wagyu Beef. Bydło, z któ­rego pocho­dzi to mięso, wywo­dzi się z Japo­nii, dzięki czemu austra­lij­scy far­me­rzy dbają o zwie­rzęta w japoń­skim stylu: kar­mią je naj­lep­szymi paszami, poją piwem i nacie­rają sake. Zwie­rzę­tom odtwa­rzane są utwory muzyki kla­sycz­nej. Wszystko to ma na celu uzy­ska­nie jak naj­wyż­szego wyniku w Mar­ble Score − skali przyj­mu­ją­cej war­to­ści od 2 do 9, oce­nia­ją­cej bogac­two smaku woło­winy. Jedy­nie 0,000000001% mięsa uzy­skuje wynik na pozio­mie 7–9, co pozwala mu tra­fić do naj­bar­dziej reno­mo­wa­nych świa­to­wych restau­ra­cji.

Składniki:

STEK

320 g dobrej jako­ści woło­winy (polę­dwica, antry­kot, rost­bef)

2 łyżki masła kla­ro­wa­nego

SOS

3 łyżki śmie­tany 18%

2 łyżki tar­tego chrzanu

żółtko

łyżeczka mie­lo­nej ostrej papryki

Przygotowanie:

Wyj­mij woło­winę z lodówki 30 minut przed przy­rzą­dze­niem. Umyj mięso i oczyść z błon, osusz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem. Podziel na dwa steki, lekko roz­bij otwartą dło­nią, posól z jed­nej strony. Roz­puść masło na patelni do gril­lo­wa­nia. Smaż stek z poso­lo­nej strony kilka minut.1 Posól drugą stronę i odwróć mięso drew­nia­nymi szczyp­cami (ni­gdy nie rób tego widel­cem). Smaż kilka minut. Zdej­mij mięso z patelni, odstaw na kilka minut bez przy­kry­cia. Dopraw stek świeżo zmie­lo­nym pie­przem. Przy­go­tuj sos: Wymie­szaj śmie­tanę, chrzan, żółtko i paprykę. Dodaj sos powstały pod­czas sma­że­nia mięsa. Dopraw szczyptą soli.

Do poda­nia: frytki, pie­czone ziem­niaki, surówka cole­slaw

stek: 240 g/571 kcal

białko: 32 g

tłusz­cze: 49 g

węglo­wo­dany: 4 g

Parmigiana z kurczaka

4 POR­CJE • 50 min • ŚREDNI

Histo­ria tego dania wywo­dzi się z Włoch, gdzie jest ono znane jako melan­zane alla par­mi­giana − pla­stry panie­ro­wa­nego bakła­żana pole­wano sosem pomi­do­ro­wym, obfi­cie posy­py­wano par­me­za­nem i zapie­kano.

Wraz z wło­skimi emi­gran­tami, z przy­stan­kiem w USA, danie dotarło do Austra­lii. W trak­cie tej kuli­nar­nej podróży bakła­żan zastą­piono naj­pierw cie­lę­ciną, a następ­nie kur­cza­kiem, gdy por­cjo­wany drób stał się powszech­nie dostępny w Austra­lii. Począt­kowo oznaka wyż­szego sta­tusu spo­łecz­nego, dziś par­mi­giana z kur­czaka, znana jako parmi lub parmy, jest ikoną austra­lij­skiego pubu.

Pełna wer­sja dania jest nie­zwy­kle sycąca i naj­czę­ściej składa się z gigan­tycz­nej panie­ro­wa­nej piersi z kur­czaka obfi­cie pola­nej sosem pomi­do­ro­wym, uwień­czo­nej zapie­czo­nym serem, poda­wa­nej z oka­załą por­cją fry­tek. Przy­jezd­nym zaleca się dzie­le­nie dania z towa­rzy­szami stołu.

Składniki:

KURCZAK

4 piersi z kur­czaka

2 jajka

4 łyżki mleka

łyżka musz­tardy

bułka tarta do obto­cze­nia

mąka pszenna do obto­cze­nia

SOS

2 ząbki czosnku

400 g pas­saty pomi­do­ro­wej

120 ml bia­łego wytraw­nego wina

2 łyżki oliwy z oli­wek

2 łyżeczki suszo­nego ore­gano

2 łyżeczki bia­łego cukru

DODATKOWO

100 g par­me­zanu

kulka moz­za­relli

2 łyżki oliwy z oli­wek

garść świe­żej bazy­lii

olej do sma­że­nia

Przygotowanie:

Umyj mięso, osusz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem i jeśli trzeba, lekko roz­bij. Oprósz z każ­dej strony pie­przem i solą. W naczy­niu umieść mąkę, w dru­gim roz­trzep jajka z mle­kiem, musz­tardą, szczyptą pie­przu i soli. W trze­cim naczy­niu umieść bułkę tartą. Panie­ruj kur­czaka kolejno w mące, jajku i bułce tar­tej. Roz­grzej olej i usmaż kur­czaka na złoty kolor. Odłóż. Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Przy­go­tuj sos: Roz­grzej 2 łyżki oliwy. Dodaj roz­gnie­cione ząbki czosnku i smaż kilka minut do wytwo­rze­nia aro­matu. Usuń czo­snek. Dodaj pas­satę, wino, ore­gano, cukier, szczyptę pie­przu i soli. Wymie­szaj i dopro­wadź do wrze­nia. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu, aż sos zgęst­nieje. Wlej kilka łyżek sosu pomi­do­ro­wego do naczy­nia do zapie­ka­nia, ułóż kur­czaka i polej pozo­sta­łym sosem. Umieść na wierz­chu kawałki moz­za­relli, posyp tar­tym par­me­za­nem, skrop oliwą, oprósz pie­przem i solą. Piecz 15 minut. Upie­czoną par­mi­gianę posyp świeżą bazy­lią.

Do poda­nia: frytki

por­cja: 490 g/858 kcal

białko: 87 g

tłusz­cze: 32 g

węglo­wo­dany: 54 g

Lamingtony

18 LAMING­TO­NÓW • 1,5 godz. • ŚREDNI

Legenda głosi, że deser ten powstał zupeł­nie przy­pad­kiem. Słu­żąca lady Laming­ton, żony guber­na­tora stanu Queen­sland, przy­go­to­wu­jąc deser dla gości, nie­chcący upu­ściła bisz­kop­towe ciastko do cze­ko­la­do­wej polewy. Chcąc napra­wić błąd, cze­ko­la­dowe ciastko obsy­pała wiór­kami kokosa.

Lammo, jak piesz­czo­tli­wie nazy­wają je Austra­lij­czycy, przy­go­to­wuje się w dwóch eta­pach. Pierw­szego dnia pie­cze się bisz­kopt, który następ­nie kroi się na małe kwa­draty i prze­kłada dże­mem. Po nocy prze­cho­wy­wa­nia w lodówce laming­tony zanu­rza się w kaka­owym lukrze i posy­puje wiór­kami koko­so­wymi. W bar­dziej wykwint­nej wer­sji bisz­koptowe kostki macza się w cze­ko­la­dzie i obsy­puje trzema rodza­jami płat­ków koko­so­wych.

Składniki:

CIASTO

250 g mąki pszen­nej

200 g bia­łego cukru

3 duże jajka

125 g mięk­kiego masła

3 łyżki mleka

3 łyżeczki proszku do pie­cze­nia

pół łyżeczki soli

LUKIER

100 g cukru pudru

30 g kakao

100 ml mleka

30 g masła

DODATKOWO

200 g wiór­ków koko­so­wych

100 g dżemu mali­no­wego

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Utrzyj masło z cukrem na jed­no­litą masę. Doda­waj po jed­nym jajku, cią­gle mie­sza­jąc. Prze­siej mąkę, dodaj pro­szek do pie­cze­nia oraz sól. Wlej mleko i wymie­szaj na śred­nich obro­tach. Prze­lej masę do pro­sto­kąt­nej formy (20 × 30 cm) wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia i wyrów­naj. Piecz około 35 minut do zło­tego koloru. Wystudź. Ode­tnij nie­równe brzegi i podziel cia­sto na 18 kwa­dra­tów. Każdy kwa­drat prze­krój na pół, posma­ruj jedną połówkę dże­mem i przy­kryj drugą. Włóż do lodówki na mini­mum godzinę. Przy­go­tuj lukier: Do czy­stej misy mik­sera prze­lej roz­pusz­czone masło. Dodaj mleko. Mie­sza­jąc na wol­nych obro­tach, doda­waj stop­niowo mie­szankę cukru pudru i kakao, aż powsta­nie jed­no­lita masa. Zanurz każ­dego laming­tona w lukrze, a następ­nie obtocz w wiór­kach koko­so­wych. Aby zacho­wać biały kolor kokosu, uży­waj świe­żej por­cji wiór­ków dla każ­dego kawałka. Wstaw do lodówki do schło­dze­nia na godzinę.

laming­ton: 75 g/284 kcal

białko: 4 g

tłusz­cze: 16 g

węglo­wo­dany: 33 g

Torcik pavlova

8 KAWAŁ­KÓW • 3 godz. • TRUDNY

Po dziś dzień kwe­stia naro­dzin naj­słyn­niej­szego deseru świata roz­pala emo­cje, sta­jąc się powo­dem zażar­tego sporu mię­dzy Austra­lią a Nową Zelan­dią. Wszystko za sprawą rosyj­skiej pri­ma­ba­le­riny, Anny Pavlo­vej, która w latach dwu­dzie­stych ubie­głego wieku, pod­czas tournée po świe­cie, odwie­dziła oba te kraje. W każ­dym z nich podano jej wyjąt­kowy deser − bez­owy, roz­pły­wa­jący się w ustach, orzeź­wia­jący tor­cik. Obec­nie tak trudno jed­no­znacz­nie usta­lić, który z nich był pierw­szy i lep­szy: ten z Austra­lii czy Nowej Zelan­dii.

W duchu kom­pro­misu uznano, że recep­tura słod­kiej bezy pocho­dzi z Austra­lii, pod­czas gdy nazwę deser zawdzię­cza Nowej Zelan­dii. To obwiesz­cze­nie nie zako­pało jed­nak bez­owego topora cał­ko­wi­cie. Jedno jest pewne − tor­cik pavlova na anty­po­dach stał się praw­dziwą ikoną let­niego deseru. Dla­tego też w pra­wie każ­dym austra­lij­skim domu znaj­dzie się on na bożo­na­ro­dze­nio­wym stole. Wszak Boże Naro­dze­nie przy­pada tam w samym środku lata, kiedy orzeź­wia­jący deser sma­kuje naj­le­piej.

Składniki:

BEZA

300 g bia­łego cukru

6 jajek

*

3 łyżki wody

2 łyżki skrobi ziem­nia­cza­nej

szczypta soli

KREM

50 g cukru pudru

300 g śmie­tany 36%

DODATKOWO

dowolne świeże owoce

kilka list­ków świe­żej mięty

Przygotowanie:

Oddziel białka od żół­tek (żółtka możesz zacho­wać do innego prze­pisu2). Umieść białka w misie mik­sera, dodaj sól i wodę. Ustaw mik­ser na śred­nie obroty i ubi­jaj do uzy­ska­nia sztyw­nej pianki. Kon­ty­nu­ując ubi­ja­nie, doda­waj po łyżce cukru, aż pianka sta­nie się bar­dzo gęsta i lśniąca. Wmie­szaj deli­kat­nie skro­bię ziem­nia­czaną, usta­wia­jąc mik­ser na niskich obro­tach. Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Nary­suj na papie­rze do pie­cze­nia koło o śred­nicy około 20 cen­ty­me­trów i umieść go na bla­sze. Wyłóż ubitą pianę na nary­so­wane koło, for­mu­jąc w środku deli­katne wgłę­bie­nie. Wyrów­naj brzegi łyżką, two­rząc pio­nowe, deko­ra­cyjne rowki. Piecz bezę w 180°C 5 minut, następ­nie zmniejsz tem­pe­ra­turę do 140°C i kon­ty­nuuj pie­cze­nie kolejne 90 minut. Nie otwie­raj drzwi­czek pie­kar­nika przez cały czas pie­cze­nia. Pozwól bezie osty­gnąć, a następ­nie deli­kat­nie odklej papier. Przy­go­tuj krem: Ubij śmie­tanę na sztywno na szyb­kich obro­tach. Pod koniec ubi­ja­nia dodaj cukier. Roz­pro­wadź rów­no­mier­nie krem na wierz­chu bezy, a następ­nie ude­ko­ruj świe­żymi owo­cami i list­kami mięty. Wstaw cia­sto do lodówki do schło­dze­nia na 2 godziny.

kawa­łek: 140 g/331 kcal

białko: 4 g

tłusz­cze: 14 g

węglo­wo­dany: 49 g

B jak BAŁKANY − tu mięso i papryka są życiodajną siłą

W tym roz­dziale, oprócz prze­pi­sów na cha­rak­te­ry­styczne potrawy z kra­jów Pół­wy­spu Bał­kań­skiego, znaj­dzie­cie rów­nież prze­pisy typowe dla kuchni Węgier. Nie wynika to z braku mojej wie­dzy geo­gra­ficz­nej − Węgry celowo zostały włą­czone do jed­nej grupy wraz z Gre­cją, Buł­ga­rią czy Czar­no­górą, gdyż kuch­nię tego kraju cha­rak­te­ry­zuje wiele bał­kań­skich cech. Sama zaś, ile­kroć podró­żo­wa­łam przez tę część świata, wita­łam się z Węgrami.

Kuch­nia bał­kań­ska nie jest jed­no­rodna i sta­nowi odzwier­cie­dle­nie mie­szanki naro­dów, tra­dy­cji, języ­ków, a nawet reli­gii kra­jów two­rzą­cych ten region. Podobne jed­nak podej­ście do przy­go­to­wy­wa­nia posił­ków oraz kul­tura ich spo­ży­wa­nia są tu wspól­nym mia­now­ni­kiem. Bał­kań­ska kuch­nia przede wszyst­kim ma sma­ko­wać, a nie olśnie­wać wyglą­dem, dla­tego nie każde ser­wo­wane tu danie jest wizu­al­nym maj­stersz­ty­kiem szefa kuchni. Z pew­no­ścią jed­nak jest roz­ko­szą dla pod­nie­bie­nia. Jest dość pro­sta pod wzglę­dem skład­ni­ków, choć nie zawsze można to samo powie­dzieć o spo­so­bie przy­go­to­wy­wa­nia dań. Więk­szość z nich wymaga nakładu czasu, pracy i nie­ma­łego doświad­cze­nia. To kuch­nia ludzi nie­zbyt zamoż­nych, któ­rzy swoje posiłki kom­po­nują ze skład­ni­ków pie­lę­gno­wa­nych wła­snymi rękami i ciężką pracą.

Po raz pierw­szy moje nogi sta­nęły na Bał­ka­nach kil­ka­na­ście lat temu. Odwie­dzi­łam Węgry, a dokład­nie Buda­peszt, pod­czas spon­ta­nicz­nego syl­we­stro­wego wypadu. Wtedy jesz­cze daleko było mi do kuli­nar­nego hobby. Tego zarówno w mojej kuchni, jak i w podróży. Z tam­tego wyjazdu zapa­mię­ta­łam wszę­do­byl­ski zapach grza­nego wina. Wdy­cha­jąc na okrą­gło tę inten­sywną woń, marzy­łam o ucieczce. Na szczę­ście for­ralt bor (po węgier­sku grzane wino) wkrótce powró­ciło do mych łask, a pamiątką pierw­szego spo­tka­nia z nie-Bał­ka­nami jest ostatni prze­pis tego roz­działu.

W ciągu kil­ku­na­stu kolej­nych lat wie­lo­krot­nie odwie­dza­łam któ­ryś z bał­kań­skich kra­jów: od Sło­we­nii, po Chor­wa­cję, Rumu­nię, koń­cząc na Gre­cji, jed­nak to ostatni trip, piesz­czo­tli­wie zwany bał­kan­tri­pem, dostar­czył mi naj­wię­cej nie tylko sma­ko­wych doznań. Bał­kan­trip, czyli kolejna euro­pej­ska objaz­dówka wyna­ję­tym busem, z namio­tami roz­kła­da­nymi na chy­bił tra­fił, bagaż­ni­kiem zapa­ko­wa­nym po sufit sprzę­tem do biwa­ko­wa­nia, dmu­cha­nymi mate­ra­cami i fris­bee, ale też całą toną zupek chiń­skich i tym podob­nych dań w wer­sji instant, tym razem zakoń­czył się ina­czej. Tym razem z waka­cji wró­ci­li­śmy z rów­nie wypa­ko­wa­nym pojaz­dem. Po pierw­sze, wypeł­nia­jące atmos­ferę smaki Bał­ka­nów nie pozwo­liły nam zale­wać zale­ga­ją­cych w bagaż­niku instant noodle. Choć nie było tego w pla­nie, w więk­szo­ści żywi­li­śmy się w przy­droż­nych tawer­nach, lokal­nych gospo­dar­stwach agro­tu­ry­stycz­nych, w domach gospo­da­rzy, u któ­rych zatrzy­my­wa­li­śmy się, kiedy prysz­nic z butelki nie zda­wał się zmy­wać z nas spie­koty waka­cyj­nej aury. Po dru­gie, miesz­kańcy Bał­ka­nów oka­zali się tak szczo­drymi i cud­nymi ludźmi, że część otrzy­ma­nych od nich podar­ków wró­ciła z nami do Pol­ski.

Do Pol­ski doje­chała ofia­ro­wana przez pew­nego Chor­wata pla­sti­kowa butelka po wodzie mine­ral­nej z domo­wej roboty rakiją, piesz­czo­tli­wie nazy­waną przez nas, z powodu jej inten­syw­nego zapa­chu, naftą. Dopóki nie zdra­pa­li­śmy ory­gi­nal­nej ety­kiety obej­mu­ją­cej butelkę, docho­dziło do zabaw­nej dla obser­wa­tora sceny, kiedy to któ­ryś z uczest­ni­ków wyjazdu nie­opatrz­nie gasił pra­gnie­nie z nie­wła­ści­wej butelki.

Na zawsze zapa­mię­tam też pierw­szą noc w Alba­nii. Tym razem, z powodu bez­pie­czeń­stwa, zde­cy­do­wa­li­śmy się na wygodny noc­leg w zaci­szu czy­je­goś skrom­nego domo­stwa. Nie obyło się bez prze­kleństw i chwil grozy, kiedy to nasz wyna­jęty bus, nie­siony gło­sem nawi­ga­cji, ugrzązł na wąskiej bez­as­fal­to­wej dro­dze. Przez chwilę byli­śmy pewni, że naj­bliż­szą noc spę­dzimy wła­śnie w takim zawie­sze­niu. Na szczę­ście zna­ko­mity team work przy­niósł wyba­wie­nie i kilka chwil póź­niej wymyci i naje­dzeni wyle­gi­wa­li­śmy się w czy­stych albań­skich łożach. Relaks nie trwał jed­nak długo. Skoro świt za oknem prze­szło stado kil­ku­set owiec. Na nasze nie­szczę­ście więk­szość z nich miała zawie­szone na szyi nie­zmier­nie gło­śne dzwonki. Nie mie­li­śmy zbyt dużo czasu na roz­pa­cza­nie, bo oto wła­ści­ciel lokum zapro­sił nas na śnia­da­nie w naprawdę kró­lew­skim wyda­niu. Czego wtedy tam na stole nie było! A wszystko domo­wej roboty, pro­sto z przy­do­mo­wego ogródka. Ile­kroć coś migiem zni­kało z kolo­ro­wych tale­rzy­ków zwar­cie zasta­wia­ją­cych gigan­tyczny stół, nasz gospo­darz dono­sił dokładkę. Na doda­tek, kiedy rusza­li­śmy już w dal­szą drogę, obdzie­lił nas tak, że kolej­nego dnia ponow­nie nie musie­li­śmy zagrze­wać wody na zupki.

Podobna nie­za­po­mniana uczta cze­kała na nas w grec­kiej tawer­nie, do któ­rej całą ekipą posta­no­wi­li­śmy dojść kil­ku­ki­lo­me­tro­wym spa­ce­rem, świa­domi, że pierw­szo­rzędne grec­kie trunki uzu­peł­nią prze­pyszne jadło. Bie­siada roz­po­częła się skrom­nie świe­żymi warzy­wami. Po nich na stole zna­la­zły się rześ­kie pasty warzywne, prze­różne gril­lo­wane mięsa, młode pie­czone ziem­niaki, dolma­des, czyli wino­gro­nowe gołąbki, sałatki i wiele, wiele innych genial­nych sma­ko­ły­ków. To wszystko ubo­ga­cone zostało solidną miarą lokal­nego wina. Wina tak szla­chet­nego, że do swo­jej bazy wra­ca­li­śmy śpie­wa­jąco. Jedze­nie i towa­rzy­sząca mu atmos­fera spra­wiły, że posta­no­wi­li­śmy nieco zmie­nić plan podróży i zostać w tej grec­kiej mie­ścince jesz­cze jedną noc. Kolejny wie­czór zakoń­czył się rów­nie śpie­wa­jąco.

Nasz bał­kan­trip potwier­dził powszech­nie znany fakt, że miesz­kańcy Bał­ka­nów uwiel­biają bie­sia­do­wać, delek­to­wać się sma­ko­wi­tymi daniami, popi­jać je lokal­nym winem albo rakiją, spę­dzać czas w gro­nie naj­bliż­szych i przy­ja­ciół. Huczne kola­cje jada się tu do póź­nych godzin noc­nych. Zarówno w kuchni, jak i przy stole spę­dza się sporą część życia, dla­tego w więk­szo­ści tutej­szych domów i miesz­kań znaj­duje się dosko­nale ku temu zapro­jek­to­wane pomiesz­cze­nie – jadal­nia. Prze­strzeń ta by­naj­mniej nie jest tu postrze­gana jako luk­sus, ale jako coś rów­nie nie­zbęd­nego jak łazienka. Mawia się tu, że lep­sza osobna jadal­nia niż więk­sza sypial­nia i oddzielna gar­de­roba.

Muszę też wspo­mnieć o jakże popu­lar­nej na całych Bał­ka­nach rakii, naszej pamiąt­ko­wej naf­cie. To owo­cowa brandy, powstała naj­czę­ściej ze śli­wek, ale zda­rzają się wer­sje wytwo­rzone z dowol­nych owo­ców, zwy­kle tych, któ­rych gospo­darz ma naj­wię­cej: wino­gron, brzo­skwiń, fig, pigwy. Pod cię­ża­rem rakii ugi­nają się półki w każ­dym więk­szym i mniej­szym bał­kań­skim skle­pie. Tru­nek wid­nieje też w kar­cie menu tutej­szych restau­ra­cji. W więk­szo­ści domostw napój ten wytwa­rza się jed­nak samo­dziel­nie. Taka domowa rakija może być naprawdę bar­dzo mocna i zawie­rać nawet 60% obję­to­ści alko­holu, pod­czas gdy skle­powa ma zwy­kle moc 40–50%. Nasza bał­kań­ska pamiątka była z pew­no­ścią tym pierw­szym typem trunku.

Mówi się, że żadna podróż na Pół­wy­sep Bał­kań­ski nie będzie udana, jeśli choć raz nie skosz­tuje się tu praw­dzi­wej rakii. Miesz­kańcy Bał­ka­nów czy gospo­da­rze domów wypo­czyn­ko­wych mają w zwy­czaju czę­sto­wać tym lokal­nym alko­ho­lem swo­ich gości, co nasz trzy­ty­go­dniowy bał­kan­trip wie­lo­krot­nie potwier­dził. Ist­nieje nawet spe­cjalny pro­to­kół picia rakii:

Kiedy ktoś zaofe­ruje nam rakiję, nie należy odma­wiać.

Wzno­sząc toast i stu­ka­jąc się kie­lisz­kami, koniecz­nie należy utrzy­mać kon­takt wzro­kowy z zebra­nym towa­rzy­stwem. W Ser­bii i Chor­wa­cji toast wznosi się sło­wami

živeli

, na Sło­we­nii

na zdra­vje

, zaś w Buł­ga­rii

nazdrave

.

Rakija ser­wo­wana jest w nie­wiel­kich kie­lisz­kach, nie wypija się jej na raz, jak „po pol­sku” szoty wódki. Raczej delek­tuje się zawar­to­ścią naczynka małymi łykami.

Pijąc rakiję, nie poprze­staje się na jed­nej kolejce. W końcu jest to tru­nek tem­pe­ra­ment­nych Bał­kań­czy­ków.

Poza winem i wspo­mnianą wyżej rakiją na Bał­ka­nach toa­sty wznosi się też lokal­nymi trun­kami. W Buł­ga­rii jest to mastika – 47-pro­cen­towa any­żówka, którą wypija się z dodat­kiem kilku kostek lodu albo dodaje do róż­no­ra­kich kok­tajli. W Alba­nii prym wie­dzie wino­gro­nowa brandy skënderbeu, upa­mięt­nia­jąca naro­do­wego boha­tera tego kraju – Gjer­gjija Kastrioti, który w XV wieku dziel­nie sta­wiał opór turec­kiej armii. Nad węgier­skim Duna­jem prze­chyla się kie­liszki wypeł­nione pálinką. To wódka lub brandy o zawar­to­ści alko­holu od 37,5 do nawet 86%, wystę­pu­jąca w róż­nych sma­kach: jabł­ko­wym, grusz­ko­wym, wiśnio­wym, tru­skaw­ko­wym i more­lo­wym. Na bazie pálinki wytwa­rzane są likiery i napoje spi­ry­tu­sowe: papry­kowa paprika pálinka czy pod­pa­lana przed poda­niem kram­pam­puli.

Bał­kany to kra­ina ską­pana w słońcu, gdzie doj­rze­wają soczy­ste papryki i aro­ma­tyczne pomi­dory. Te warzywa są pod­stawą wielu świe­żych potraw. Nato­miast ich nad­miar suszy się i prze­cho­wuje na chłod­niej­sze dni. W Mace­do­nii wysu­szona na słońcu i grubo mie­lona papryka, znana jako buko­wać, nadaje mię­snym daniom wyra­zi­sty smak i pikant­ność, sku­tecz­nie zastę­pu­jąc chili czy taba­sco. Ale to węgier­ska papryka ma swoją fascy­nu­jącą histo­rię: przy­była na te zie­mie wraz z Tur­kami z Bli­skiego Wschodu, począt­kowo peł­niąc rolę rośliny ozdob­nej. Z cza­sem jej wysu­szona i sprosz­ko­wana postać zaczęła wypie­rać nawet pieprz. Węgier­ska papryka ma wiele obli­czy: od bar­dzo ostrej (eros, csipős), poprzez słodką (cse­mege, édesnemes), po słodko-ostrą (félédes). W kraju tym upra­wia się ponad tysiąc odmian tego warzywa, a naj­ostrzej­sza z nich podobno sto­krot­nie prze­wyż­sza pikant­no­ścią papryczki chili.

Jed­nym z fla­go­wych bał­kań­skich pro­duk­tów jest słony owczy ser. Bośnia, z jej roz­le­głymi tere­nami pastwi­sko­wymi, sły­nie z pro­duk­cji wyśmie­ni­tych serów owczych i kro­wich. Szcze­gól­nie popu­larny jest wędzony ser siml­jeni, przy­po­mi­na­jący sma­kiem pol­ski oscy­pek. Ceniony jest rów­nież bryn­dzo­waty ser z mie­cha (sir izm­je­sine), prze­cho­wy­wany w skó­rza­nym worku, dostępny głów­nie w oko­li­cach Tre­binje.

Kró­lową bał­kań­skich serów pozo­staje jed­nak feta. Choć podobne sery można zna­leźć w Alba­nii i Buł­ga­rii, nazwa „feta” jest zastrze­żona wyłącz­nie dla pro­duktu pocho­dzą­cego z Gre­cji.

Ist­nieje jesz­cze jeden ele­ment, który kuli­nar­nie scala bał­kań­ski region − mięso. Od Buł­ga­rii po Alba­nię, od Sło­we­nii do Gre­cji, w menu lokal­nych restau­ra­cji i na sto­łach domo­wych jadalni nie­odzow­nie musi zna­leźć się kawał mięsa: pie­czo­nego, sma­żo­nego, gril­lo­wa­nego. Nie­za­leż­nie od formy poda­nia miesz­kańcy tej czę­ści Europy zgod­nie twier­dzą, że bez mięsa żaden posi­łek nie jest kom­pletny.

Ajwar

4 SŁO­IKI • 1,5 godz. • ŁATWY

Ajwar naro­dził się w Ser­bii i jego ory­gi­nalny prze­pis zawie­rał wyłącz­nie paprykę. Współ­cze­śnie smak pasty wzbo­gaca się róż­nymi dodat­kami: bakła­ża­nem, pomi­do­rami, cuki­nią, a nawet korze­niem pie­truszki. Ajwar jest nie­zwy­kle wszech­stronny w kuchni − dosko­nale spraw­dza się jako sma­ro­wi­dło do pie­czywa, sos do maka­ronu i ziem­nia­ków, a także jako baza do zup i sosów mię­snych.

Na Bał­ka­nach ajwar to też tra­dy­cja. Po obfi­tych zbio­rach papryki te warzywa, które nie zostały prze­zna­czone na ajwar, nawleka się na sznurki i wie­sza pod dachami, gdzie suszą się w pro­mie­niach bał­kań­skiego słońca. Sam pro­ces nawle­ka­nia papryk to nie tylko praca, ale rów­nież dosko­nała oka­zja do spo­tkań rodzin­nych i towa­rzy­skich poga­wę­dek. Przy­po­mina dawny pol­ski zwy­czaj sku­ba­nia pie­rza.

Buł­ga­ria. Dla mnie zaś ajwar na zawsze pozo­sta­nie wspo­mnie­niem śnia­da­nia pod namio­tem. Naj­le­piej sma­ko­wał wyja­dany pro­sto ze sło­ika kawał­kiem nie­zbyt świe­żego już chleba. Jesz­cze lepiej po nocy spę­dzo­nej w pospiesz­nie roz­ło­żo­nym namio­cie gdzieś pośród buł­gar­skich gór, tuż po wybu­dza­ją­cej i jakże orzeź­wia­ją­cej kąpieli w lodo­wa­tej, gór­skiej rzece. Wtedy ta naj­słyn­niej­sza papry­kowa pasta miała dla mnie smak naj­droż­szego kawioru świata.

Składniki:

kilo­gram czer­wo­nej podłuż­nej papryki

2 małe bakła­żany

2 papryczki chili

3

pół główki nie­obra­nego czosnku

30 ml oliwy z oli­wek

2 łyżki octu spi­ry­tu­so­wego

3 łyżki mie­lo­nej słod­kiej papryki

2 łyżki soli

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 220°C z funk­cją grilla. Umyj i osusz papryki i bakła­żany. Prze­krój papryki na pół, usuń gniazda nasienne. Pokrój bakła­żany w pla­stry. Oddziel od sie­bie ząbki czosnku, nie obie­raj, deli­kat­nie roz­gnieć je nożem. Ułóż warzywa na bla­sze wyło­żo­nej papie­rem do pie­cze­nia. Gril­luj 30–45 minut, aż skórka sczer­nieje. Przy­kryj warzywa folią alu­mi­niową i odstaw na 20 minut. Zdej­mij skórkę z papryki i bakła­ża­nów, obierz czo­snek. Zmik­suj warzywa w blen­de­rze na gładką masę, doda­jąc papryczki chili, jeśli uży­wasz. Prze­łóż pastę do dużego garnka, dodaj oliwę, ocet, paprykę w proszku oraz sól i wymie­szaj. Gotuj na śred­nim ogniu 30 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dopraw pie­przem i solą. Prze­łóż gorący ajwar do czy­stych sło­ików.4

Do poda­nia: pie­czywo, maka­ron, mięso

słoik: 400 g/194 kcal

białko: 5 g

tłusz­cze: 9 g

węglo­wo­dany: 27 g

Węgierskie leczo

4 POR­CJE • 50 min • ŁATWY

Na Węgrzech tra­dy­cyj­nie leczo przy­rzą­dza się z obfitą ilo­ścią kieł­basy. Cza­sem wraz z naczy­niem peł­nym paru­ją­cego leczo podaje się dodat­kowe pęto swoj­skiej kieł­basy. Węgrzy spo­ży­wają leczo z dodat­kiem chleba, cza­sem zastę­pu­jąc go ryżem lub ugo­to­wa­nym jaj­kiem. Nie­rzadko danie to trak­tuje się jako doda­tek do potraw mię­snych, nawet do kotleta scha­bo­wego. W takim przy­padku zwy­kle do leczo nie dodaje się już mięsa.

Złotą zasadą wyśmie­ni­tego leczo jest zacho­wa­nie rów­nych pro­por­cji cebuli, pomi­do­rów i papryki. Obec­nie jed­nak, nawet w ojczyź­nie tego dania, można spo­tkać wer­sje z dodat­kiem sezo­no­wych warzyw, takich jak cuki­nia, bakła­żan, a nawet róż­nego rodzaju grzy­bów.

Węgry. Węgier­skie leczo jest dla mnie czymś na miarę pol­skiego hot doga kupio­nego na któ­rejś ze sta­cji ben­zy­no­wych pod­czas podróży. Ile­kroć prze­mie­rza­łam oko­ło­bał­kań­ską część Europy, ruty­nowo już zatrzy­my­wa­łam się na przy­pad­ko­wej węgier­skiej sta­cji, by miła pani z obsługi wielką cho­chlą nalała do małej miseczki hojną por­cję paru­ją­cego, mię­snego leczo. Zatrzy­my­wa­łam się, by po chwili szczę­śli­wie zaja­dać się prze­pysz­nym węgier­skim gęstym daniem ze sta­cji ben­zy­no­wej.

Składniki:

200 g gru­bej kieł­basy

100 g tłu­stego bekonu

4 duże pomi­dory

2 czer­wone papryki

2 żółte papryki

2 śred­nie cebule

3 łyżki mie­lo­nej słod­kiej papryki

Przygotowanie:

Pokrój w pla­stry kieł­basę, bekon w drobną kostkę. Sparz pomi­dory, obierz je ze skórki i pokrój w ćwiartki. Umyj papryki, usuń gniazda nasienne i pokrój w cien­kie paski. Pokrój cebule w piórka. Pod­smaż bekon do wyto­pie­nia tłusz­czu. Odłóż na bok. Zeszklij cebulę na tym samym tłusz­czu. Dodaj mie­loną paprykę, wymie­szaj i smaż pół minuty. Zmniejsz ogień, dodaj papryki, przy­kryj i gotuj 10 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dodaj pomi­dory oraz kieł­basę. Zeskrob to, co przy­warło do dna garnka. Gotuj pod przy­kry­ciem 15–20 minut, aż warzywa zmiękną. Dopraw pie­przem i solą. Dodaj usma­żony wcze­śniej bekon.

Do poda­nia: pie­czywo

por­cja: 490 g/295 kcal

białko: 18 g

tłusz­cze: 14 g

węglo­wo­dany: 26 g

Musaka

6 POR­CJI • 1,5 godz. • ŚREDNI

Musaką zaja­dać się można nie tylko w Gre­cji. Każde z państw regionu bał­kań­skiego pre­zen­tuje swoją waria­cję tego dania. W Buł­ga­rii do musaki dodaje się jajka, szpi­nak, a nawet kwa­śną kapu­stę i ryż. W Rumu­nii na war­stwę warzywną, poza bakła­ża­nem, skła­dają się seler, kala­fior i kapu­sta.

Typowa grecka musaka to zaś war­stwa pie­czo­nych ziem­nia­ków i bakła­żana prze­ło­żona aro­ma­tycz­nym mie­lo­nym mię­sem oraz deli­kat­nym sosem besza­me­lo­wym. Całość uwień­czona jest hojną por­cją sera. Tra­dy­cyj­nie poda­wana jest w jed­no­por­cjo­wym gli­nia­nym naczy­niu. Naj­le­piej sma­kuje let­nia − wtedy war­stwy potrawy mają wystar­cza­jąco dużo czasu na zasty­gnię­cie, a danie lepiej zacho­wuje swój kształt, co uła­twia pro­ces kon­sump­cji. Jada się ją za pomocą noża i widelca, odkra­wa­jąc por­cje w sam raz na jeden kęs. Kto choć raz miał oka­zję zaja­dać się musaką, wie, że danie to wymaga zręcz­nego ope­ro­wa­nia sztuć­cami. Pozo­stały w naczy­niu sos wyjada się za pomocą kawałka chleba, który w lokal­nych restau­ra­cjach towa­rzy­szy musace.

Gre­cja. Gre­cję odwie­dzi­łam wie­lo­krot­nie, ale musakę jadłam tylko raz. I choć uwiel­biam to danie, delek­tu­jąc się nim ten pierw­szy raz, spa­rzy­łam się, a wła­ści­wie dotkli­wie się popa­rzy­łam. Być może gdy­bym w prze­szło­ści nauczyła się pod­staw greki, zro­zu­mia­ła­bym, kiedy Grek, sta­wia­jąc przede mną gorącą por­cję świeżo przy­rzą­dzo­nej musaki, wyja­śniał, że naczy­nie zostało wyjęte z wnę­trza pieca minutę temu i trzeba uwa­żać.

Składniki:

500 g mie­lo­nego mięsa (wie­przowo-woło­wego lub bara­niny)

4 duże ziem­niaki

2 cuki­nie

bakła­żan

śred­nia cebula

3 ząbki czosnku

250 g pas­saty pomi­do­ro­wej

7 łyżek oliwy z oli­wek

łyżka prze­cieru pomi­do­ro­wego

łyżeczka mie­lo­nego cyna­monu

3 gałązki świe­żego tymianku

pół łyżeczki cukru

SOS BESZAMELOWY

100 g mąki pszen­nej

600 ml mleka

100 g masła

100 g par­me­zanu

3 żółtka

pół łyżeczki mie­lo­nego bia­łego pie­przu

pół łyżeczki mie­lo­nej gałki musz­ka­to­ło­wej

Przygotowanie:

Roz­grzej pie­kar­nik do 200°C z ter­mo­obie­giem. Wysma­ruj oliwą naczy­nie do zapie­ka­nia. Obierz ziem­niaki, pokrój w pół­cen­ty­me­trowe pla­stry. Dodaj część świe­żego tymianku, po pół łyżeczki pie­przu i soli oraz łyżkę oliwy i wymie­szaj. Prze­łóż do naczy­nia i piecz 15 minut. Pokrój bakła­żan w pół­cen­ty­me­trowe pla­stry. Dodaj część tymianku, po pół łyżeczki pie­przu i soli oraz łyżkę oliwy i wymie­szaj. Ułóż na ziem­nia­kach i piecz 15 minut. Pokrój cuki­nie w pół­cen­ty­me­trowe pla­stry. Dodaj pozo­stałą część tymianku, po pół łyżeczki pie­przu i soli oraz łyżkę oliwy i wymie­szaj. Ułóż na warzy­wach i piecz 15 minut. Posie­kaj cebulę i czo­snek. Zetrzyj na tarce par­me­zan. Pod­smaż cebulę, po chwili dodaj czo­snek i usmaż. Dodaj cyna­mon, wymie­szaj i smaż. Zrób wolne miej­sce na patelni, dodaj prze­cier, pod­smaż minutę, a następ­nie wymie­szaj z pozo­sta­łymi skład­ni­kami. Dodaj cukier i wymie­szaj. Dodaj mięso, wymie­szaj i smaż kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Dodaj pas­satę pomi­do­rową, wymie­szaj. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut do momentu odpa­ro­wa­nia nad­miaru płynu. Dopraw pie­przem i solą. Roz­puść masło w osob­nym garnku, dodaj mąkę i ener­gicz­nie wymie­szaj. Mie­sza­jąc, wle­waj mleko małymi por­cjami. Pozo­staw na ogniu i mie­szaj do momentu, aż sos sta­nie się gęsty. Zdej­mij z ognia. Dodaj pieprz, gałkę musz­ka­to­łową i żółtka. Wymie­szaj. Dodaj połowę par­me­zanu, wymie­szaj. Roz­pro­wadź sos mię­sny na warzy­wach, a na nim sos besza­me­lowy. Posyp wierzch pozo­sta­łym par­me­zanem. Piecz 30 minut do momentu przy­ru­mie­nie­nia sera. Odcze­kaj pół godziny, zanim zaczniesz kroić.

Do poda­nia: pie­czywo

por­cja: 500 g/728 kcal

białko: 30 g

tłusz­cze: 51 g

węglo­wo­dany: 39 g

Placek po węgiersku

6 POR­CJI • 1,5 godz. • TRUDNY

Placki po węgier­sku z Węgrami wspólny mają gulasz (gulyás), któ­rego w kraju tym zjada się codzien­nie ogromne ilo­ści. Kla­syczny węgier­ski gulasz ma formę gęstej zupy, ser­wo­wa­nej w dużym kociołku na środku stołu, z któ­rego wszy­scy się czę­stują. Do gula­szu obo­wiąz­kowo podaje się pie­czywo, koniecz­nie białe, bo do ciem­nego, choć uwa­ża­nego za zdrow­sze, Węgra trudno prze­ko­nać.

Rumu­nia. Naj­lep­szy pla­cek po węgier­sku jadłam w… Rumu­nii! Wybra­łam się tam na zor­ga­ni­zo­waną wycieczkę rowe­rową, na któ­rej od początku szło mi nie­zmier­nie cher­lawo. Raczej zamy­ka­łam roz­cią­gnięty wężyk kil­ku­dzie­się­ciu jed­no­śla­dów. W przed­ostatni dzień rowe­ro­wego tripa stał się jed­nak cud. Do mety dotar­łam jako trze­cia. Być może moje mię­śnie po prze­je­cha­niu kil­ku­set kilo­me­trów doszły w końcu do rowe­ro­wej wprawy. Być może po odwie­dze­niu poprzed­niej nocy mrocz­nego cmen­ta­rza, poło­żo­nego nie­da­leko zamku Dra­kuli, tak bar­dzo nie chcia­łam zosta­wać w tyle. Być może to zje­dzony na obiad wyborny pla­cek po węgier­sku popity dwoma kie­lisz­kami moc­nej palinki zro­bił swoje.

Składniki:

GULASZ

500 g wie­przo­wego mięsa gula­szo­wego

100 g pie­cza­rek

czer­wona papryka

duża cebula

2 ząbki czosnku

500 ml bulionu woło­wego

2 łyżki masła

łyżka prze­cieru pomi­do­ro­wego

3 łyżki mąki pszen­nej

2 łyżeczki mie­lo­nej słod­kiej papryki

łyżeczka mie­lo­nej ostrej papryki

3 ziela angiel­skie

2 liście lau­rowe

PLACKI ZIEMNIACZANE

1500 g obra­nych ziem­nia­ków

duża cebula

2 duże jajka

4 łyżki mąki pszen­nej

olej do sma­że­nia

Przygotowanie:

Umyj mięso i pokrój w kostkę o boku 1,5 cen­ty­me­tra. Oczyść pie­czarki i pokrój na mniej­sze kawałki. Prze­po­łów paprykę, pozbądź się gniazd nasien­nych i pokrój w cien­kie paski. Posie­kaj cebulę i czo­snek. Roz­grzej masło, usmaż pie­czarki i odłóż. Oprósz mięso dwoma łyż­kami mąki i usmaż na patelni po pie­czar­kach z dodat­kiem oliwy. Odłóż. Roz­grzej oliwę w oddziel­nym garnku, usmaż cebulę i czo­snek. Dodaj mięso, wlej bulion i zago­tuj. Zmniejsz ogień i duś pod przy­kry­ciem 30 minut. Dodaj paprykę, pie­czarki, prze­cier pomi­do­rowy oraz przy­prawy. Wymie­szaj i duś godzinę, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dopraw pie­przem i solą. Wymie­szaj jedną łyżkę mąki z pię­cioma łyż­kami sosu z gula­szu. Dodaj do garnka i wymie­szaj. Przy­go­tuj placki ziem­nia­czane: Umyj obrane ziem­niaki i zetrzyj na tarce o drob­nych oczkach. Odci­śnij nad­miar wody. Dodaj mąkę, drobno pokro­joną cebulę i jajka. Dopraw pie­przem i solą. Smaż placki na roz­grza­nym oleju, na patelni o śred­nicy około 20 cen­ty­me­trów, 4–5 minut z każ­dej strony. Prze­łóż pla­cek na talerz, nałóż por­cję gula­szu, przy­kryj drugą połówką placka.

Do poda­nia: kwa­śna śmie­tana

por­cja: 560 g/562 kcal

białko: 28 g

tłusz­cze: 22 g

węglo­wo­dany: 68 g

Burek

6 POR­CJI • 1 GODZ. • ŚREDNI

Burek, zwany też bourék, byurek, boure­kas, można zjeść w więk­szo­ści kra­jów bał­kań­skich, a także w Tur­cji i Afryce Pół­noc­nej. W kra­jach byłej Jugo­sła­wii burek przy­go­to­wuje się z cia­sta filo nadzie­wa­nego mie­lo­nym mię­sem, zwy­kle woło­wym. Farsz powstały z róż­nych serów, ziem­nia­ków, szpi­naku, a nawet jabłek z cyna­mo­nem rów­nie dobrze jed­nak nadaje się do przy­go­to­wa­nia tego dania. Mówi się, że ile gospo­dyń, tyle wer­sji tej potrawy.

Alba­nia. Na Bał­ka­nach burek zja­dany jest zarówno jako przy­stawka, jak i danie główne; jest ide­alny na śnia­da­nie, obiad i kola­cję. Sprze­da­wany jest w lokal­nych pie­kar­niach, podob­nie jak nasze droż­dżówki. Pod­czas bał­kań­skich uro­czy­sto­ści i bie­siad burek przy­rzą­dza się w pła­skich, okrą­głych, pokaź­nych for­mach. Po upie­cze­niu kroi się go na mniej­sze kawałki, zwy­kle trój­kąty, i jesz­cze cie­pły ser­wuje przy­by­łym gościom.

Kiedy wra­cam myślami do opi­sa­nego we wstę­pie bał­kan­tripa, to wła­śnie burek zasłu­guje na miano lokal­nego dania wyjazdu. Bo burek nadaje się ide­al­nie do jedze­nia na wynos. Ileż ja tych róż­nych bur­ków się obja­dłam: ze szpi­na­kiem, z albań­skim gór­skim serem, z mie­loną bara­niną, a nawet taki na słodko. Choć za tym ostat­nim tęsk­nię naj­mniej. Na koniec naj­waż­niej­sze – naj­lep­sze burki są w Alba­nii. I nie mam tu na myśli tuzi­nów bez­pań­skich psów wałę­sa­ją­cych się po uli­cach miast i wsi.

Składniki:

NADZIENIE MIĘSNE

500 g mie­lo­nego mięsa woło­wego lub wie­przo­wego

śred­nia cebula

2 łyżeczki mie­lo­nej ostrej papryki

łyżeczka mie­lo­nej słod­kiej papryki

NADZIENIE SZPINAKOWE

900 g świe­żego szpi­naku

2 ząbki czosnku

300 g sera feta

2 łyżki masła

DO SMAROWANIA*

jajko

3 łyżki jogurtu natu­ral­nego

3 łyżki oliwy z oli­wek

3 łyżki wody

DODATKOWO

opa­ko­wa­nie cia­sta filo

5

Przygotowanie:

Przy­go­tuj nadzie­nie mię­sne: Pokrój cebulę w drobną kostkę. Roz­grzej oliwę i usmaż cebulę. Dodaj mięso mie­lone i usmaż. Dodaj papryki. Dopraw pie­przem i solą. Smaż kilka minut i odstaw z ognia. Przy­go­tuj nadzie­nie szpi­na­kowe: Posie­kaj szpi­nak i czo­snek. Roz­grzej masło, dodaj czo­snek i szpi­nak, smaż. Dodaj roz­drob­nioną fetę. Dopraw pie­przem i solą. Odstaw z ognia. Przy­go­tuj mie­szankę do sma­ro­wa­nia cia­sta: Roz­trzep jajko, dodaj jogurt, oliwę oraz wodę. Wymie­szaj. Roz­grzej pie­kar­nik do 180°C z ter­mo­obie­giem. Natłuść pro­sto­kątne naczy­nie i ułóż w nim arkusz cia­sta filo, tak aby wysta­wał na boki. Posma­ruj przy­go­to­waną mie­szanką, połóż kolejny arkusz i doci­śnij. Roz­pro­wadź połowę dowol­nego far­szu. Ułóż kolejny arkusz cia­sta, tak aby nie wysta­wał na boki. Posma­ruj mie­szanką, dodaj następny arkusz i roz­pro­wadź na nim pozo­stały farsz. Ułóż kolejny arkusz cia­sta, posma­ruj mie­szanką. Połóż ostatni arkusz i na wierz­chu złóż wysta­jące boki cia­sta. Posma­ruj pozo­stałą mie­szanką wierzch burka. Piecz 25–30 minut do uzy­ska­nia zło­ci­stego koloru.

BUREK MIĘ­SNY

por­cja: 200 g/449 kcal

białko: 22 g

tłusz­cze: 26 g

węglo­wo­dany: 32 g

BUREK SZPI­NA­KOWY

por­cja: 300 g/432 kcal

białko: 19 g

tłusz­cze: 24 g

węglo­wo­dany: 33 g

Czarne risotto

4 POR­CJE • 1 GODZ. • ŚREDNI

Każda sza­nu­jąca się chor­wacka restau­ra­cja, ser­wu­jąca owoce morza, kusi w swoim menu tajem­ni­czą potrawą − czar­nym risot­tem, czyli crni rižoto. To danie, będące waria­cją na temat kla­sycz­nego wło­skiego risotta z owo­cami morza, zawdzię­cza swą nie­zwy­kłą barwę atra­men­towi z kała­mar­nicy lub mątwy.

Warto pamię­tać, że spo­ży­cie czar­nego risotta pozo­sta­wia po sobie ślad − cha­rak­te­ry­styczny czarny uśmiech, który utrzy­muje się długo po posiłku. Dla­tego crni rižoto nie jest naj­lep­szym wybo­rem na pierw­szą randkę, chyba że oboje part­ne­rzy mają poczu­cie humoru.

Wyspa Hvar, Chor­wa­cja. Za to czarne risotto spraw­dzi się ide­al­nie na tri­pie z grupą naj­bliż­szych zna­jo­mych. Bo kiedy razem spę­dza się całe doby, razem szuka się dogod­nego pod­łoża na roz­bi­cie namiotu, razem two­rzy się pro­wi­zo­ryczną łazienkę, wresz­cie razem znosi się spie­kotę dnia chor­wac­kiego i trzę­sie się w nocy pod śpi­wo­rem gdzieś w górach Czar­no­góry, można się też razem pośmiać z czar­nego języka. Naj­lep­sze czarne risotto jadłam na wyspie Hvar, jako uko­je­nie na roz­dy­go­tane nerwy, kiedy to pan odpo­wie­dzialny za rezer­wa­cję moto­cy­kli posta­no­wił wyki­wać sied­mio­oso­bową ekipę i wypły­nął w morze. Sie­dem czar­nych języ­ków dosad­nie wycią­gnię­tych w stronę morza przy­wró­ciło eki­pie dosko­nały waka­cyjny nastrój.

Składniki:

300 g owo­ców morza (kal­mary i mątwa)

śred­nia cebula

2 ząbki czosnku

200 g ryżu arbo­rio

600 ml bulionu ryb­nego

200 ml bia­łego wytraw­nego wina

50 g par­me­zanu

2 łyżki masła

2 łyżki pas­saty pomi­do­ro­wej

2 łyżki atra­mentu z kała­mar­nicy (lub mątwy)

6

sok z cytryny

garść świe­żej natki pie­truszki

Przygotowanie:

Obierz i oczyść owoce morza, dokład­nie umyj i pokrój na mniej­sze kawałki. Posie­kaj cebulę, czo­snek i natkę pie­truszki. Zetrzyj na tarce par­me­zan. Roz­grzej łyżkę masła, dodaj owoce morza i smaż kilka minut. Odstaw. Roz­grzej oliwę w osob­nym garnku, dodaj cebulę i czo­snek, pod­smaż. Dodaj ryż, a następ­nie wlej wino, wymie­szaj i gotuj do momentu odpa­ro­wa­nia alko­holu. Doda­waj bulion małymi por­cjami, tak aby ryż cały czas był wil­gotny. Gotuj 15 minut, mie­sza­jąc od czasu do czasu. Dodaj pas­satę pomi­do­rową, wymie­szaj i gotuj kilka minut. Dodaj owoce morza i tusz z kała­mar­nicy. Wymie­szaj i pozo­staw na małym ogniu 5 minut. Dopraw pie­przem i solą. Zdej­mij z ognia. Dodaj pozo­stałą łyżkę masła, wymie­szaj. Przy­kryj i odstaw na 3 minuty. Posyp par­me­zanem, natką pie­truszki oraz skrop sokiem z cytryny.

por­cja: 390 g/524 kcal

białko: 27 g

tłusz­cze: 37g

węglo­wo­dany: 87g

Tufahija

4 POR­CJE • 40 min • ŁATWY

Tufa­hija cie­szy się popu­lar­no­ścią na całych Bał­ka­nach, ale to w Bośni i Her­ce­go­wi­nie zaj­muje szcze­gólne miej­sce w ser­cach miesz­kań­ców. Chęt­nie jest ser­wo­wana jako orzeź­wia­jące zwień­cze­nie sycą­cych, mię­snych posił­ków, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla kuchni tego regionu.

Tra­dy­cyj­nie tufa­hija poda­wana jest w dużych, szkla­nych puchar­kach, ską­pana w słod­kim syro­pie. Cza­sem, dla dodat­ko­wej deko­ra­cji i smaku, na wierz­chu jabłka, oprócz bitej śmie­tany, umiesz­cza się świeżą lub kan­dy­zo­waną wiśnię, która nadaje dese­rowi ele­gan­cji i sub­tel­nej kwa­sko­wa­to­ści.

Mostar, Bośnia i Her­ce­go­wina. Tufa­hija to dosko­nałe orzeź­wie­nie w naj­bar­dziej upalny dzień. Zdą­ży­łam się o tym prze­ko­nać, zwie­dza­jąc Mostar, jedno z naj­bar­dziej gorą­cych miejsc Pół­wy­spu Bał­kań­skiego. Pod­czas pobytu w tym mie­ście tem­pe­ra­tura wska­zy­wała pie­kielne 43 stop­nie! Dla­tego po odbęb­nie­niu wizyty na słyn­nym mostar­skim moście, gdzie dwójka miej­sco­wych śmiał­ków za nie­ba­ga­telną kwotę 80 euro każdy(!) chciała spek­ta­ku­lar­nie sko­czyć do wody, ale zebra­nym tam ludziom nie w gło­wie było szpe­rać w port­fe­lach w poszu­ki­wa­niu euro, czym prę­dzej odszu­ka­li­śmy wyba­wia­jące lokum z kli­ma­ty­za­cją. Ale dopiero ide­al­nie schło­dzona tufa­hija uga­siła w nas żar bośniac­kiego słońca.

Składniki:

4 śred­niej wiel­ko­ści jabłka

300 g bia­łego cukru

70 g orze­chów wło­skich

50 g śmie­tany 36%

sok z cytryny

łyżka cukru pudru

Przygotowanie:

Obierz jabłka ze skórki, wydrąż w środku dziurę na wylot. Natrzyj owoce sokiem z cytryny. Wlej litr wody do wyso­kiego garnka, dodaj biały cukier, pozo­stały sok z cytryny oraz skórkę z dwóch obra­nych jabłek. Zago­tuj. Zmniejsz ogień i włóż jabłka. Przy­kryj i gotuj 6 minut. Prze­wróć jabłka na drugą stronę, przy­kryj i gotuj kolejne 6 minut. Wyj­mij z syropu jabłka. Wystudź zarówno jabłka, jak i syrop. Odłóż 4 połówki orze­chów, resztę zmiel. Dodaj kilka łyżek syropu z goto­wa­nych jabłek do mie­lo­nych orze­chów. Wymie­szaj. Prze­łóż masę orze­chową do rękawa cukier­ni­czego i nadzie­waj wnę­trze jabłek. Ubij śmie­tanę na sztywną pianę. Pod koniec ubi­ja­nia dodaj cukier puder. Przy­ozdób wierzch każ­dego z jabłek bitą śmie­taną oraz orze­chami. Umieść każde z jabłek w szkla­nym naczy­niu i zalej syro­pem.

por­cja: 350 g/553 kcal

białko: 4 g

tłusz­cze: 16 g

węglo­wo­dany: 100 g

Węgierskie naleśniki

12 POR­CJI • 1 GODZ. 10 Min • ŚREDNI

Palac­sinta to dla Węgrów nie tylko danie, ale wręcz styl życia. Zaja­dają się nimi od świtu do nocy, wypeł­nia­jąc je wszyst­kim, czego dusza zapra­gnie: cze­ko­ladą, jabł­kami, szpi­na­kiem, grzy­bami, wędzo­nym serem…

Nie­które nadzie­nia mają nawet swoje spe­cjalne nazwy, jak na przy­kład słynne hortobágyi − mie­lona cie­lę­cina z zio­łami, poda­wana z sosem papry­ko­wym i kwa­śną śmie­taną.

Praw­dziwą gwiazdą wśród palac­sinta jest jed­nak wer­sja à la Gun­del − słodki deser, który pod­bił serca sma­ko­szy na całym świe­cie. Poda­wane jako poje­dyn­cze placki zwi­nięte w rulon lub zło­żone w trój­kąt, albo w for­mie impo­nu­ją­cego nale­śni­ko­wego tortu, palac­sinta à la Gun­del czę­sto wień­czą lżej­sze obiady. Lżej­sze, ponie­waż ten deser to praw­dziwa bomba kalo­ryczna!

Buda­peszt, Węgry. Wra­camy do początku tego roz­działu, czyli pamięt­nego syl­we­stra w Buda­pesz­cie. To wtedy po raz pierw­szy mia­łam przy­jem­ność zaja­dać się palac­sintą oblaną gęstą, jesz­cze cie­płą cze­ko­ladą. Zresztą cze­ko­lada towa­rzy­szyła nam wtedy nie tylko na tale­rzu i w ręce jako prze­ką­ska. Ten jed­nak nie­zwy­kle zabawny cze­ko­la­dowy epi­zod pozo­sta­wię dla wia­do­mo­ści nie­licz­nego grona.

Składniki:

PALACSINTA

400 g mąki pszen­nej

400 ml mleka

300 ml wody

4 jajka

2 łyżeczki bia­łego cukru

masło do sma­że­nia

KREM ORZECHOWY

200 g mie­lo­nych orze­chów wło­skich

100 g rodzy­nek

300 g śmie­tany 36%

100 ml rumu

4 łyżki cukru pudru

skórka z 2 poma­rań­czy

SOS CZEKOLADOWY

tabliczka gorz­kiej cze­ko­lady

100 g śmie­tany 36%

50 ml rumu

żółtko

Przygotowanie:

Sparz poma­rań­cze, zetrzyj na tarce skórkę. Dodaj rodzynki i zalej rumem. Wymie­szaj i odstaw na noc. Pod­grzej śmie­tanę na krem orze­chowy, nie dopro­wa­dzaj jej do wrze­nia. Dodaj orze­chy, cukier oraz rodzynki i skórkę poma­rań­czową wraz z rumem. Cią­gle mie­sza­jąc, gotuj na małym ogniu do zgęst­nie­nia sosu. Wystudź. Prze­siej mąkę, dodaj cukier i jajka. Wlej mleko i wodę. Wymie­szaj na jed­no­litą masę. Usmaż nale­śniki na zło­ci­sty kolor. Przy­go­tuj polewę cze­ko­la­dową: Pod­grzej śmie­tanę i dodaj poła­maną cze­ko­ladę. Lekko pod­grze­waj i mie­szaj do momentu roz­pusz­cze­nia cze­ko­lady. Zdej­mij z ognia. W osob­nym naczy­niu roz­trzep żółtko z rumem, dodaj do cze­ko­lady i śmie­tany. Wymie­szaj.

WER­SJA TOR­TOWA: Ułóż na tale­rzu lub pate­rze pierw­szy nale­śnik, posma­ruj go kre­mem orze­cho­wym, ułóż kolejny nale­śnik. Powta­rzaj, aż wyko­rzy­stasz wszyst­kie nale­śniki. Polej całość obfi­cie sosem cze­ko­la­do­wym.

WER­SJA POJE­DYN­CZA: Posma­ruj nale­śni­kowy pla­cek kre­mem orze­cho­wym. Zwiń w rulon lub złóż w trój­kąt i polej sosem cze­ko­la­do­wym.

por­cja: 200 g/528 kcal

białko: 12 g

tłusz­cze: 30 g

węglo­wo­dany: 48 g

C jak CHINY − jak nie popełnić pałeczkowej zbrodni

Wielki chiń­ski filo­zof Kon­fu­cjusz mawiał, że jedze­nie jest naj­waż­niej­szą rze­czą na świe­cie. Do dziś część Chiń­czy­ków uważa żołą­dek za „drugi mózg” czło­wieka, a tam­tejsi mistrzo­wie kuchni skru­pu­lat­nie dbają o har­mo­nię sma­ków i kolo­rów w każ­dym daniu. Jedze­nie dla miesz­kań­ców Pań­stwa Środka to nie tylko spo­sób na zaspo­ko­je­nie głodu, ale wręcz świę­tość, nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zana nawet z naj­mniej­szą uro­czy­sto­ścią.

W chiń­skiej kuchni od stu­leci obo­wią­zuje zasada rów­no­wagi skład­ni­ków w jed­nym daniu. Ide­alna potrawa powinna łączyć pięć sma­ków, czyli słodki, gorzki, kwa­śny, słony i ostry. Ta reguła ma swoje korze­nie w chiń­skiej medy­cy­nie, a kon­kret­nie w teo­rii yin i yang, która pod­kre­śla zna­cze­nie home­ostazy i rów­no­wagi w dąże­niu do zdro­wia i dobrego samo­po­czu­cia. Skład­niki yin, czyli te o sło­nym, kwa­śnym i gorz­kim smaku, wil­got­nej kon­sy­sten­cji oraz chłod­nych, w więk­szo­ści zie­lo­nych bar­wach, mają dzia­ła­nie ochła­dza­jące orga­nizm. Nato­miast skład­niki yang, czyli pro­dukty słod­kie i ostre, w cie­płych kolo­rach, głów­nie czer­wo­nym i poma­rań­czo­wym, które są suche i pocho­dzą z ziemi, mają wła­ści­wo­ści roz­grze­wa­jące. Zacho­wa­nie rów­no­wagi mię­dzy yin i yang jest klu­czowe dla nale­ży­tego samo­po­czu­cia i zdro­wia, a jej brak może pro­wa­dzić do przy­krych dole­gli­wo­ści, a nawet poważ­nych cho­rób.

Roz­le­gły obszar Chin pod wzglę­dem kuli­nar­nym naj­pro­ściej można podzie­lić na cztery główne regiony: pół­nocną kuch­nię Pekinu, wschod­nią kuch­nię Szan­ghaju, zachod­nią kuch­nię Syczu­anu i połu­dniową kuch­nię kan­toń­ską. Naj­bar­dziej znane i roz­po­wszech­nione na świe­cie są kuch­nia syczu­ań­ska i kan­toń­ska. Ta pierw­sza cha­rak­te­ry­zuje się wyjąt­kowo pikant­nymi daniami. Nie­zbęd­nym dodat­kiem do więk­szo­ści potraw jest tu bar­dzo ostra pasta z chili i czer­wo­nej papryki. Kuch­nia kan­toń­ska nato­miast jest tą naj­bar­dziej popu­larną wśród samych Chiń­czy­ków. Już od stu­leci miesz­kańcy regionu słyną z wyra­fi­no­wa­nych gustów kuli­nar­nych, dla­tego wszyst­kie skład­niki, tj. mięsa, warzywa i pozo­stałe dodatki, muszą być naj­śwież­sze i naj­wyż­szej jako­ści, a potrawy przy­rzą­dza się tu z naj­więk­szą sumien­no­ścią.

Na prze­strzeni lat kuch­nie poszcze­gól­nych pro­win­cji wza­jem­nie się prze­ni­kały, two­rząc uni­ka­tową mie­szankę sma­ków. To, co dziś możemy zna­leźć w chiń­skich restau­ra­cjach na całym świe­cie, jest połą­cze­niem słod­kiego połu­dnia, kwa­śnego wschodu, pikant­nej pół­nocy oraz ostrego zachodu.

Powszech­nie wia­domo, że zarówno w Chi­nach, jak i w innych regio­nach Azji zamiast noża i widelca do kon­su­mo­wa­nia posił­ków używa się pałe­czek. Cza­sem, szcze­gól­nie w przy­padku zupy, przy­datna oka­zuje się też por­ce­la­nowa łyżka. Tra­dy­cyjne chiń­skie pałeczki są wyko­nane z bam­busa, ale można je rów­nież spo­tkać w wyda­niu z innych rodza­jów drewna, kości sło­nio­wej, a nawet w bar­dziej luk­su­so­wych wer­sjach ze sre­bra czy złota.

Pod­czas wizyty w tra­dy­cyj­nym chiń­skim domu czy restau­ra­cji osoby nie­zna­jące tam­tej­szej kul­tury mogą nie­świa­do­mie popeł­nić faux pas zwią­zane z uży­wa­niem pałe­czek. Naj­więk­szym z nich jest wbi­cie pałe­czek pio­nowo w miskę ryżu, maka­ronu czy innego dania. Chiń­czy­kom przy­po­mina to kadzi­dełka palone na ołta­rzu zmar­łego i jest uwa­żane za zwia­stun śmierci kogoś z obec­nych przy stole. Kiedy nie uży­wamy pałe­czek, nie należy ich zosta­wiać na stole. Lepiej uło­żyć je poziomo na tale­rzu lub sko­rzy­stać ze spe­cjal­nej pod­stawki. Więk­szość restau­ra­cji ofe­ruje rów­nież sto­jaki na pałeczki.

Stu­ka­nie pałecz­kami o naczy­nie koja­rzone jest z zacho­wa­niem żebra­ków. W ocze­ki­wa­niu na posi­łek nie powinno się rów­nież bawić pałecz­kami, a pod­czas jedze­nia należy obcho­dzić się z nimi deli­kat­nie, nie wbi­ja­jąc ich w kawałki mięsa i warzyw. Dopusz­czalne jest nato­miast dzie­le­nie por­cji jedze­nia na mniej­sze kawałki. Pałeczki powinno się trzy­mać w pra­wej dłoni mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Pod­czas jedze­nia ryżu miseczkę można przytrzy­mać w lewej ręce tuż pod brodą, co uła­twia nabie­ra­nie kolej­nych por­cji i mini­ma­li­zuje ryzyko upusz­cze­nia jedze­nia, a to byłoby oznaką złych manier. Osoby, które nie czują się pew­nie, posłu­gu­jąc się pałecz­kami, zawsze mogą popro­sić obsługę restau­ra­cji o tra­dy­cyjne sztućce. Pra­wie zawsze prośba ta zosta­nie wysłu­chana. Należy jed­nak pamię­tać, że nóż w Chi­nach jest postrze­gany jako narzę­dzie agre­sji i nie powi­nien poja­wiać się na stole.

Kto miał oka­zję odwie­dzić typową chiń­ską restau­ra­cję, z pew­no­ścią zapa­mię­tał panu­jącą tam gwarną atmos­ferę. Miesz­kańcy Pań­stwa Środka znani są z oży­wio­nych kon­wer­sa­cji i weso­ło­ści pod­czas degu­sta­cji potraw. Wyda­wa­nie z sie­bie dziw­nych odgło­sów, takich jak mla­ska­nie, beka­nie, sior­ba­nie, jest tutaj na porządku dzien­nym i nie wywo­łuje zgor­sze­nia, choć może to zaska­ki­wać przy­by­szów z Zachodu. Rów­nież wyplu­wa­nie kości na stół jest tutaj powszech­nym zwy­cza­jem. Ważne jed­nak, aby robić to po pra­wej stro­nie tale­rza, co jest zgodne z chiń­ską ety­kietą. Naj­trud­niej­szy do zaak­cep­to­wa­nia dla wielu osób może być zwy­czaj pale­nia papie­ro­sów pod­czas posiłku.

W chiń­skiej kul­tu­rze obo­wią­zuje okre­ślony spo­sób roz­sa­dza­nia gości przy stole. Naj­waż­niej­sze miej­sce, zawsze usy­tu­owane naprze­ciwko drzwi wej­ścio­wych, zaj­muje gospo­darz lub naj­star­sza osoba w gru­pie. Po jego pra­wej i lewej stro­nie zasia­dają osoby o nieco niż­szej pozy­cji spo­łecz­nej, a im dalej od gospo­darza, tym niż­sza ranga gości. Zazwy­czaj naprze­ciwko gospo­darza sie­dzą osoby naj­młod­sze, które w chiń­skiej hie­rar­chii mają mniej­sze zna­cze­nie.

Naj­lep­sze dania są umiesz­czane naprze­ciwko naj­waż­niej­szej osoby przy stole, która jako pierw­sza ma prawo pod­nieść pałeczki i tym samym ofi­cjal­nie roz­po­cząć posi­łek. Dopiero po tym geście pozo­stali uczest­nicy uczty mają prawo zacząć jeść. Zgod­nie z chiń­ską tra­dy­cją w restau­ra­cjach zawsze zama­wia się parzy­stą liczbę dań, ponie­waż nie­pa­rzy­sta liczba sym­bo­li­zuje śmierć. Dodat­kowo, aby zapew­nić dosta­tek jedze­nia, przy­jęło się zama­wiać liczbę potraw równą licz­bie osób w gru­pie i powięk­szoną o jeden.

Oznaką życz­li­wo­ści i gościn­no­ści jest gest nało­że­nia przez gospo­da­rza por­cji jedze­nia na talerz gościa. Wła­ściwą reak­cją jest zje­dze­nie wszyst­kiego, co zostało podane, oraz wyra­że­nie gło­śnego uzna­nia dla smaku potrawy. Jeśli jed­nak danie nie przy­pad­nie nam do gustu, naj­le­piej grzecz­nie podzię­ko­wać gospo­da­rzowi, a gdy nie będzie zwra­cał uwagi, dys­kret­nie przy­kryć nie­tra­fiony wybór odro­biną ryżu, tak by nie rzu­cał się w oczy. Pozo­sta­wie­nie na tale­rzu nie­wiel­kiej ilo­ści jedze­nia jest tu akcep­to­walne.

W Chi­nach spo­żywa się dość nie­ty­powe pro­dukty, które w kra­jach zachod­nich czę­sto uzna­wane są za nie­ja­dalne, a nawet odra­ża­jące. Należą do nich kurze nogi, świń­skie uszy, zwie­rzęce jelita, mięso psa czy słynne chiń­skie nie­to­pe­rze. Ten zwy­czaj ma swoje korze­nie w histo­rii, kiedy to w Chi­nach przez długi czas pano­wał głód, zmu­sza­jący ludzi do jedze­nia prak­tycz­nie wszyst­kiego, aby prze­trwać. Sami Chiń­czycy żar­tują, że są gotowi zjeść wszystko, co ma cztery nogi, a nie jest meblem.

Zupa wonton

6 POR­CJI • 1 GODZ. • ŚREDNI

Zupa won­ton, znana w Chi­nach od ponad dwóch tysięcy lat, to kla­rowny rosół wzbo­ga­cony róż­no­rod­nymi dodat­kami. W zależ­no­ści od regionu do zupy dodaje się warzywa, grzyby, zioła, sosy, cza­sem cienki maka­ron, a przede wszyst­kim cha­rak­te­ry­styczne pie­rożki, od któ­rych zupa wzięła swoją nazwę − won­tony.

Pie­rożki tra­dy­cyj­nie nadzie­wane są mie­loną wie­przo­winą, kre­wet­kami lub ostry­gami. Spo­tyka się też wer­sje z mię­sem dro­bio­wym i woło­winą. Skład far­szu różni się w zależ­no­ści od pro­win­cji, mia­sta, a nawet pre­fe­ren­cji osoby przy­go­to­wu­ją­cej potrawę. Nie­zmienny pozo­staje jed­nak wyra­zi­sty i dość pikantny smak far­szu. Na pół­nocy Chin pie­rożki nazywa się po man­da­ryń­sku huntún, hun­dun lub yúntûn. W kuchni kan­toń­skiej, gdzie zupa rów­nież cie­szy się dużą popu­lar­no­ścią, znane są jako wan­tang lub wun­tuna.

Składniki:

CIASTO

350 g mąki pszen­nej

200 ml let­niej wody

2 łyżeczki soli

FARSZ

450 g mie­lo­nej wie­przo­winy

sza­lotka

2 papryczki chili

2 ząbki czosnku

3 pla­stry świe­żego imbiru

łyżka sosu sojo­wego

łyżka oleju seza­mo­wego

łyżka skrobi kuku­ry­dzia­nej

łyżeczka cukru trzci­no­wego

pół łyżeczki mie­lo­nego bia­łego pie­przu

szczypta soli

BULION

2 ząbki czosnku

mała cebula

2 pla­stry imbiru

1200 ml bulionu warzyw­nego

łyżka sosu sojo­wego

DODATKOWO

garść świe­żej kolen­dry

garść świe­żego szczy­piorku

Przygotowanie:

Przy­go­tuj bulion: Umieść w garnku pokro­joną w ćwiartki cebulę, roz­gnie­cione ząbki czosnku, imbir, sos sojowy oraz bulion. Zago­tuj, zmniejsz ogień, przy­kryj i gotuj 30 minut. Przy­go­tuj farsz: Wymie­szaj mie­loną wie­przo­winę z drobno posie­kaną sza­lotką, papryczką chili, czosn­kiem i imbi­rem. Dodaj wszyst­kie płynne i syp­kie przy­prawy oraz skro­bię. Wymie­szaj do uzy­ska­nia jed­no­li­tej masy. Prze­siej mąkę, dodaj sól. Wle­waj wodę małymi por­cjami i mie­szaj do uzy­ska­nia jed­no­li­tej masy. Roz­wał­kuj cia­sto na cienki pla­cek na bla­cie opró­szo­nym mąką. Wykrój z niego kwa­draty o boku 6–7 cen­ty­me­trów. Umieść łyżkę far­szu na środku każ­dego kwa­dratu. Sklej ze sobą prze­ciw­le­głe wierz­chołki tak, aby powstał trój­kąt. Sklej za sobą pozo­stałe dwa wierz­chołki. Jeśli cia­sto się nie klei, lekko zwilż brzegi wodą. Usuń stałe ele­menty z bulionu, w razie potrzeby prze­lej zupę przez sitko. Dopraw pie­przem i solą. Ponow­nie zago­tuj bulion. Dodaj do garnka pie­rożki won­ton. Pomie­szaj drew­nianą łyżką, aby pie­rożki nie skle­iły się ze sobą. Gotuj 5 minut od momentu wypły­nię­cia pie­roż­ków. Prze­łóż je do miski i ugo­tuj kolejną por­cję. Prze­lej do misek bulion wraz z pie­roż­kami, posyp posie­ka­nym szczy­pior­kiem oraz kolen­drą.

por­cja: 410 g/491 kcal

białko: 23 g

tłusz­cze: 22 g

węglo­wo­dany: 53 g

Bułeczki bao z kaczką

6 POR­CJI • 1,5 godz. • ŚREDNI

Bułeczki bao są popu­larne nie tylko w Chi­nach, gdzie naro­dziły się pra­wie dwa tysiące lat temu. Można zna­leźć je na sto­łach w Indo­ne­zji, Japo­nii i innych kra­jach Dale­kiego Wschodu. Bułeczki bao wystę­pują w nie­skoń­czo­nej licz­bie kształ­tów i nadzień. Dosko­nale sma­kują w wer­sji wytraw­nej, z róż­nymi rodza­jami mięs, świe­żymi chru­pią­cymi warzy­wami, pastą faso­lową oraz sosami. W Chi­nach zda­rza się jadać je rów­nież na słodko. Sta­no­wią wspa­niałą pro­po­zy­cję na śnia­da­nie, obiad i kola­cję.

Bułeczki bao wystę­pują w wer­sji otwar­tej oraz zamknię­tej. Mogą być mniej­sze i wtedy ser­wo­wane są zwy­kle po kilka na jedną por­cję, lub więk­sze, kiedy to już jedna bułka pozwoli solid­nie się najeść. Zawsze powinny być poda­wane na gorąco w towa­rzy­stwie dowol­nego sosu: sojo­wego, octu ryżo­wego, pasty chili albo bar­dziej wyszu­ka­nych połą­czeń. Obo­wiąz­kowo powinna towa­rzy­szyć im świeżo zapa­rzona chiń­ska her­bata.

Składniki:

KACZKA

500 g piersi z kaczki

2 ząbki czosnku

łyżka miodu

łyżka sosu sojo­wego

łyżka oleju

sok z limonki

łyżeczka mie­lo­nej ostrej papryki

łyżeczka soli

BAO

500 g mąki pszen­nej

8 g suchych droż­dży

300 ml cie­płego mleka

30 g masła

łyżeczka bia­łego cukru

łyżeczka proszku do pie­cze­nia

łyżeczka soli

SOS

ząbek czosnku

2 papryczki jalapeño

3 łyżki majo­nezu

łyżka octu bal­sa­micz­nego

łyżeczka soku z limonki

DODATKOWO

ćwiartka czer­wo­nej kapu­sty

duża mar­chewka

garść świe­żej kolen­dry

2 łyżki czar­nego sezamu

2 łyżki bia­łego sezamu

Przygotowanie:

Zama­ry­nuj kaczkę: Umyj mięso i osusz papie­ro­wym ręcz­ni­kiem. Umieść w misce roz­gnie­cione ząbki czosnku, miód, sos sojowy, olej, sok z limonki oraz paprykę i sól. Wymie­szaj i prze­łóż do mary­naty mięso, tak aby całe zostało przy­kryte. Owiń folią spo­żyw­czą i umieść w lodówce na mini­mum 2 godziny, naj­le­piej na całą noc. Roz­grzej pie­kar­nik do 200°C z ter­mo­obie­giem. Wyj­mij kaczkę z mary­naty, prze­łóż do rękawa do pie­cze­nia i wstaw do pie­kar­nika na 1,5 godziny. Prze­siej mąkę, dodaj droż­dże, wlej mleko i roz­pusz­czone masło. Dodaj cukier, pro­szek do pie­cze­nia i sól. Wyrób skład­niki na jed­no­lite cia­sto. Przy­kryj ręcz­ni­kiem i odstaw w cie­płe miej­sce na godzinę. Przy­go­tuj sos: Wymie­szaj drobno posie­kany czo­snek, pokro­jone papryczki jalapeño, majo­nez, ocet bal­sa­miczny i sok z limonki. Roz­wał­kuj cia­sto na pla­cek gru­bo­ści cen­ty­me­tra, wytnij kółka pożą­da­nej wiel­ko­ści. Posma­ruj z jed­nej strony oliwą z oli­wek i złóż na pół posma­ro­waną stroną do środka. Odstaw na 15 minut. Przy­go­tuj warzywa: Pokrój czer­woną kapu­stę w cien­kie paski. Obierz mar­chew i pokrój ją w słupki. Posie­kaj kolen­drę. Gotuj bułeczki na parze 15 minut. Wyj­mij z rękawa mięso i poroz­ry­waj na mniej­sze kawałki. Wypeł­nij wnę­trze bułe­czek warzy­wami, mię­sem, polej sosem, dodaj świeżą kolen­drę. Posyp seza­mem.

por­cja: 375 g/709 kcal

białko: 27 g

tłusz­cze: 32 g

węglo­wo­dany: 80 g