Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Przewodnik kulinarno-podróżniczy, w którym znajdziesz ponad 150 przepisów z całego świata – od aromatycznej arabskiej kawy przez sycące angielskie śniadanie i domowy turecki kebab aż po wykwintny tort szwarcwaldzki.
Układ książki opiera się na alfabecie – każdej literze przypisany jest inny kraj lub region. Dzięki temu z każdym kolejnym rozdziałem przeniesiesz się w zupełnie inne miejsce na świecie.
Poza tradycyjnymi przepisami znajdziesz tu również kulinarne ciekawostki z różnych zakątków globu. Dowiesz się, jakie są ulubione potrawy każdego ze stanów Ameryki, co jadła królowa Elżbieta, jakie dania spożywa się po zachodzie słońca podczas ramadanu, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu. Poznasz też etykietę tradycyjnej gruzińskiej supry oraz wiele innych fascynujących zwyczajów kulinarnych.
A to jeszcze nie wszystko! Autorka dzieli się także swoimi nigdzie wcześniej niepublikowanymi podróżniczymi przygodami.
Otwórz tę książkę i pozwól, by apetyt na odkrywanie świata i gotowanie zawładnął Twoim sercem. Przygotuj się na niezapomnianą wyprawę śladami kulinarnych opowieści!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 444
Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że w swoim życiu wydam książkę kucharską, popukałabym się w głowę. Z ręką na sercu muszę przyznać, że przez większość życia moje zdolności kulinarne ograniczały się do czterech dań: spaghetti bolognese (z sosem z torebki, ma się rozumieć), kurczaka z ryżem, wszelkich dostępnych w sklepach mrożonek, kanapek. Nie myślcie, że autentycznie do gotowania miałam dwie lewe ręce. Jakoś tak się moje losy w dzieciństwie potoczyły, że odkąd pamiętam, to ja byłam tą od sprzątania, a moja młodsza siostra od gotowania. I uwierzyłam w to, że tak już musi pozostać. Że żadnej kucharki ze mnie nie będzie, że przecież nie każdy musi być mistrzem w kuchni. Na długie lata powyższych czterech dań w zupełności mi wystarczało. Urozmaiceniem moich posiłków oraz czynności wykonywanych w kuchni było pieczenie, bo piec uwielbiałam od zawsze. Świąteczne pierniki, aksamitne babki, świąteczne mazurki, własnoręcznie zagniatane puszyste ciasta drożdżowe, biszkoptowe kremowe torty, a nawet królowa beza! Tak, to wszystko już jako nastolatka byłam w stanie sama wyczarować.
Nie zdziwi mnie, jeśli po tym wstępie niejeden z Was ze zgrozą pomyśli, że książka, którą właśnie trzyma w ręce, jest jakimś nieporozumieniem, kulinarnym kawałem albo, co gorsza, niewypałem.
Gwarantuję Wam, że nic z tych rzeczy!
Historia z moim niegotowaniem zmieniła się pięć, może sześć lat temu. Pewnego dnia odkryłam, że tak jak w pieczeniu, w kucharzeniu również istnieją gotowe przepisy, które wystarczy wykonać krok po kroku, by wyczarować coś naprawdę smakowitego. Kiedy to sobie uzmysłowiłam, nie śmiejcie się za bardzo, nie mogłam wręcz przestać gotować! Wtedy wreszcie sama byłam w stanie przyrządzić dania, którymi uwielbiałam zajadać się, podróżując po najrozmaitszych zakątkach świata. Najlepsze zaś jest to, że miałam przy tym coraz więcej frajdy.
Pewnego dnia zapragnęłam podzielić się pomysłami na orientalne wariacje smakowe z moją mamą, wspaniałą kucharką, oddaną klasycznej kuchni polskiej. Wpadłam na pomysł, że przygotuję kilkanaście swoich ulubionych dań z różnych krańców globu, sfotografuję je i zmajstruję dla mamy miniksiążkę kucharską jako podarunek na nadchodzący Dzień Matki. Pamiętam, że zaczęłam wtedy wypisywać przykładowe dania, wracając do swoich licznych podróży do różnych zakątków świata. I wiecie co? Nie mogłam zamknąć ich w tych kilkunastu opcjach. Tamtej pamiętnej kwietniowej nocy zaczęła krążyć w mojej głowie myśl: a co, gdyby mój drobny prezent dla mamy przekształcić w coś większego? W mojej głowie wybuchła prawdziwa burza myśli. Nie mogłam zmrużyć oka prawie do rana. Moja czaszka aż dymiła od kulinarnych pomysłów. Aż wreszcie połączyłam w myślach wszystkie kropki tej gastronomicznej łamigłówki, wstałam, włączyłam światło, wzięłam kartkę i zaczęłam pisać:
A jak Australia: beza pavlova
I jak Indie: chlebki naan
T jak Tajlandia: pad thai
Zanim wstał świt, na kilku zużytych kartkach, wśród licznych skreśleń i poprawek, wyklarował się szkic mojej książki kucharskiej.
Od tamtej kwietniowej nocy minęły już ponad trzy lata. To długo, pomyślicie. Nie ukrywam, że całego tego czasu nie przesiedziałam w kuchni. Miałam wzloty i upadki, zarówno podczas gotowania, jak i fotografowania, a wreszcie podczas tworzenia książkowego tekstu. W szkicu, który powstał tamtej nocy, wprowadziłam gigantyczne zmiany, potroiłam liczbę pierwotnych potraw, wykreśliłam niektóre kraje, by w ich miejsce dołożyć coś ciekawszego. Swoją kuchnię zamieniłam w prawdziwe studio fotograficzne, z dwoma wielkimi lampami błyskowymi, z dziesiątkami serwetek, podkładek, kulinarnych teł, z setkami talerzy, miseczek, kubków, filiżanek, sztućców. Stałam się stałą klientką sklepów z używaną porcelaną, ale też krawieckich, bo gdzieś musiałam upolować tkaniny nawiązujące do Zanzibaru czy Boliwii. Wielokrotnie widziano mnie też w Castoramie, gdzie targowałam się o dobrą cenę pojedynczych płytek podłogowych, kolekcjonowałam próbki farb i tynków strukturalnych. Stałam się częstym bywalcem Kuchni Świata, a wreszcie zyskałam miano najbardziej wybrednej klientki w osiedlowym warzywniaku, bo przecież zakupione przeze mnie maliny, papryczki chili czy jadalne kwiaty musiały być idealnie okrągłe, jednobarwne i, broń Boże, wygniecione czy naderwane. Ale co najważniejsze, wyprowadziłam swoje umiejętności kulinarne na zupełnie inny poziom. Nie odmierzam już przypraw łyżeczkami, a sypię „na oko”. Przestałam kurczowo trzymać się przepisów, a postawiłam na improwizację. Nie marnuję jedzenia, bo jeśli coś zalega mi w lodówce, w mig jestem w stanie wyczarować z tego jakieś popisowe danie azjatyckie, włoskie czy meksykańskie. Mój smak i węch wyczuliły się na tyle, że nie zadowalam się już byle kanapką, sosem z torebki, a już w żadnym wypadku sklepową mrożonką. Rzadziej jadam na mieście. Jedzenie do domu zamawiam w naprawdę wyjątkowych sytuacjach, bo w końcu sama jestem w stanie przygotować dorodnego burgera, pikantną afrykańską samosę czy wypełniające cynamonowym zapachem przestrzeń wokół mnie i mych sąsiadów szwedzkie cynamonki.
Jest jeszcze jedna wypadkowa tej książki: znacznie poszerzyłam swoją wiedzę nie tylko o kuchniach świata, ale też kulturach, zwyczajach, tradycjach co najmniej dwudziestu trzech krajów i zakątków naszego globu.
Przyznam, że nie ze wszystkimi potrawami szło mi jak po maśle. Choć większość z nich po dwóch próbach trafiała na karty tej książki, były i takie, które kosztowały mnie zdecydowanie więcej czasu, pracy, a przede wszystkim cierpliwości. Najwięcej trudności przysporzyły mi, o dziwo, Włochy. Pizza, ravioli, arancini czy gnocchi są niczym najrozkoszniejsza uczta dla podniebienia, lecz satysfakcjonujące własnoręczne ich przygotowanie zajęło mi od czterech do sześciu prób. Pastéis de nata liczbę tę podniosły do siedmiu, zaś bawarskim preclom zagroziłam, że jeśli tym razem (ósmym) nie wyjdą, wyrzucę je z mojej książki. Wyszły. I bez obaw, wychodzą już zawsze. Były jednak i takie potrawy, które z racji smaku, wyglądu albo bycia niefotogenicznymi, faktycznie zostały perfidnie skreślone z kart tej książki. Dodatkowo niektóre z nich na tyle nadszarpnęły moją anielską cierpliwość, że nie mam najmniejszej ochoty kiedykolwiek ich kosztować na absolutnie żadnym krańcu świata. Tym bardziej w swojej kuchni. W książce tej znajduje się też nieliczna grupa dań, których ponowne przyrządzenie podaję w wątpliwość z powodu nadwyrężenia mojej fotograficznej twórczości: francuska zupa cebulowa, hiszpańskie minikrokiety czy słynne klopsiki z Ikea. Większość jednak prezentowanych tu potraw stała się moimi ulubionymi smakołykami, które regularnie goszczą w moim menu albo których domagają się moi najbliżsi.
W książce tej czeka na Was aż 150 przepisów z całego świata: od gorzkiej kawy parzonej po arabsku, przez sycące English breakfast, domowej roboty turecki kebab w bułce, na oryginalnym torcie szwarcwaldzkim kończąc. Książka została podzielona na 23 rozdziały, odpowiadające poszczególnym literom alfabetu. Każdej z nich przyporządkowałam jedno państwo albo region świata. Dlatego wraz z każdym kolejnym rozdziałem będziecie mogli przenieść się kulinarnie do zupełnie innego miejsca na świecie. Poza przepisami na najbardziej tradycyjne potrawy danego kraju na początku każdego rozdziału znajdziecie też krótki wstęp, a w nim charakterystykę regionu pod względem nie tylko kulinarnym. Przeczytacie tu o ulubionych potrawach w poszczególnych stanach Ameryki, menu królowej Elżbiety, tradycjach kulinarnych podczas ramadanu, ale też o tym, co najchętniej kładzie się na ruszcie w Australii i RPA, czym zagryza się piwo podczas bawarskiego Oktoberfestu, a wreszcie poznacie etykietę na czas trwania tradycyjnej gruzińskiej supry.
Zapewne teraz zastanawiacie się, czy sama odwiedziłam wszystkie wymienione w książce kraje. No cóż, chciałabym. I choć zdecydowana większość z nich jest już odhaczona na mojej liście, jeszcze trochę przede mną. Moje podróże do nieznanych mi jeszcze zakątków, dzięki napisaniu tej książki, „wskoczyły” na zupełnie inny poziom. Jestem bardziej świadoma miejsc, które odwiedzam, i to nie tylko pod względem kulinarnym. Oczywiście, jeśli tylko mam okazję, kosztuję lokalnej kuchni, zwłaszcza dań prezentowanych w książce. Dzięki poznaniu zwyczajów i tradycji w różnych krajach jest mi znacznie bliżej do ich mieszkańców.
Książkę tę polecam nie tylko wielkim fanom gotowania, ale też podróżnikom, bo nie jest to typowa książka kucharska, a kulinarno-podróżniczy przewodnik po świecie. Z tego powodu bardzo zachęcam Was do przeczytania nie tylko przepisów, ale też wstępów do poszczególnych rozdziałów. Gwarantuję, że wyjdzie Wam to na dobre i błyśniecie w niejednym towarzystwie. Ponadto niech książka ta będzie dla Was przykładem, że warto uwierzyć w swój potencjał. Nawet jeśli tysiące razy usłyszeliście od kogoś, że nie nadajecie się do czegoś, nie skreślajcie siebie. Nie pozwólcie, aby ta negatywna myśl opanowała Wasz umysł, bo wtedy tak jak i ja na kilka, może nawet kilkanaście lat uśmiercicie w sobie jakąś pasję, umiejętność, talent. Jakąś cząstkę siebie.
Na zakończenie życzę Wam, aby ten kulinarno-podróżniczy przewodnik pozwolił również i Wam przybyć, ugotować i zjeść 150 dań z podróży do ciekawych miejsc na świecie. Liczę na to, że przeglądając karty książki, nie tylko zgłodniejecie, nie tylko zapragniecie odtworzyć pyszności własnoręcznie, ale będziecie chcieli wyruszyć w świat śladem zawartych na stronicach książki kulinarnych opowieści.
Bez względu, czy w kulinarną podróż udacie się do swojej kuchni, czy spakujecie plecak i podążycie we wspomniane w książce miejsca, wszystkim Wam życzę smacznego!
Zanim przejdziecie do gotowania i pieczenia, wyjaśnię Wam kilka niezwykle ważnych kulinarnych kwestii. Na liście składników do każdego przepisu celowo pominęłam pieprz i sól, jeśli użyte były jedynie w celu doprawienia potrawy. Podobnie sytuacja wygląda z oliwą z oliwek. Jeśli wykorzystana została jedynie do smażenia, nie umieszczałam jej na liście składników, jeżeli zaś wymagane jest jej użycie nie tylko w tym celu, znajdziecie ją wśród innych wymienionych składników. Założyłam, że nawet największy kulinarny laik w swojej kuchennej szafce ma pieprz, sól oraz oliwę z oliwek.
Na kilka linijek wyjaśnienia zasługuje również mąka. Ci z Was, którzy regularnie wykorzystują mąkę przede wszystkim do pieczenia, zapewne doskonale zdają sobie sprawę, że mąka mące nierówna. Celowo nie wypisywałam typu użytej przeze mnie mąki, chyba że było to niezwykle istotne, jak ma to miejsce w przepisie na włoską pizzę, dla której jedynym dozwolonym według Włochów typem mąki jest typ 00. Każda inna mąka w tej książce jest mąką pszenną bez określonego typu, sporadycznie mąką kukurydzianą. Pozostawiam Wam tu więc mączną dowolność, jeśli chodzi o typ. Zwróćcie uwagę, że w zależności od użytego przez Was jej typu ilość niezbędna do prawidłowego wykonania danego dania może nieco różnić się od tej podanej w przepisie. Bardziej starałam się zaznaczyć, jakiej konsystencji ciasta należy się spodziewać pod koniec wyrabiania bądź zagniatania. Dlatego uwzględnijcie dosypanie mniejszej/większej końcowej ilości mąki, niż zasugerowałam to w przepisie. Wreszcie podane przy przepisach czasy gotowania dotyczą rzeczywistego przygotowywania składników oraz smażenia, pieczenia czy gotowania. Dodatkowe minuty należy więc doliczyć w przypadku potraw wymagających marynowania, moczenia, chłodzenia.
Kuchnia australijska jednym słowem? Specyficzna! Z naszej perspektywy Australia leży na najdalszym krańcu świata, jednak tamtejsze menu przypomina potrawy z różnych zakątków globu. Poza oryginalną, nieco ekscentryczną kuchnią Aborygenów dzisiejsze dania na antypodach kojarzą się nie tylko z Wielką Brytanią, Włochami, Grecją czy Ameryką, ale coraz częściej z Chinami, Wietnamem i Koreą. Australia na talerzu to prawdziwy tygiel kulinarny!
Rozpocznijmy naszą podróż od kawy, z której Australia słynie. Przybyła ona, jak wiele innych produktów i dań, wraz z włoskimi i greckimi imigrantami, szybko zdobywając serca mieszkańców. Do tego stopnia przypadła im do gustu, że nawet gigant kawowy Starbucks musiał wycofać się z tego rynku. Najpopularniejszą wersją kawy jest tu flatwhite. Choć dla nas to po prostu kawa z mlekiem, dla Australijczyków flatwhite to napój o znaczeniu kulturowym, uosabiający ich tożsamość narodową.
Mówiąc o australijskim jedzeniu, nie sposób pominąć słowa barbie – skrótu od barbecue, czyli grillowania. Cała Australia grilluje przy każdej możliwej okazji: na urodziny, chrzciny, Boże Narodzenie, spotkanie z przyszłymi teściami. Na ruszcie ląduje wszystko: od delikatnych skrzydełek z kurczaka, poprzez grube australijskie kiełbaski snags i dorodne steki najlepszej wołowiny, po kawałki uda kangura, piersi strusia emu, a nawet części grzbietu krokodyla.
Mieszkańcy antypodów uwielbiają gotowe półprodukty. Nie przepadają za czasochłonnym obieraniem ziemniaków czy siekaniem czosnku. W tamtejszych sklepach aż roi się od gotowych do użycia warzyw, owoców i innych kulinarnych niezbędników. Nic dziwnego, że organizując spotkania dla sąsiadów, rzadko który Australijczyk spędza długie godziny przy garach. Goście nie przychodzą z pustymi rękami, raczej przynoszą kupione w markecie prawie gotowe hot chips (frytki), różnorodne surówki, w tym ulubioną coleslaw, oraz kawałki bogato marynowanego mięsa, które gospodarz tylko wrzuca na ruszt, by natychmiast oddać się radosnym pogawędkom.
Do grillowanego mięsa Australijczycy hojnie dodają słodkawy sos barbecue, podobny do tego znanego nam w Polsce. Jest on szczególnie uwielbiany w stanie Queensland, z powodów znanych tylko miejscowym. Co ciekawe, nawet na tym krańcu świata nie może zabraknąć ketchupu. Ale uwaga! Nazwanie pomidorowego sosu w Australii ketchupem to faux pas, często niewybaczalne dla wrażliwych na tym punkcie mieszkańców. Jedyna właściwa nazwa to tomato sauce.
Czy to na ogrodowym, chwiejnym stoliku podczas barbie, czy przy okazałym dębowym stole podczas rodzinnego niedzielnego śniadania, w całej Australii z dużym prawdopodobieństwem dostrzeżemy vegemite. Australijczycy kochają ten specyfik na równi z flatwhite!
Vegemite to ciemnobrązowa pasta, wyglądem przypominająca znaną wszystkim nutellę. W smaku jednak znacząco się od niej różni. To mieszanka wyciągu z drożdży, przypraw i warzyw. Te ostatnie zainspirowały jej nazwę. Vegemite zadebiutowała na australijskich stołach w 1923 roku, aby uzupełnić niedobory witamin z grupy B, których drożdże są bogatym źródłem.
Zamiłowanie Australijczyków do tej niepozornej, ciemnej pasty bywa niezrozumiałe dla wielu Europejczyków. Czasem, mimo szczerych chęci wtopienia się w kulinarną kulturę antypodów, test vegemite okazuje się zbyt trudny dla przybysza. Australijczycy nie wyobrażają sobie jednak śniadania bez kromki tostowego chleba grubo posmarowanej vegemite. Dodają ją także do sosów, używają jako składnika mięsnych marynat, a niektórzy nawet potajemnie wyjadają pastę łyżeczką prosto ze słoika. Vegemite jest najczęściej kupowanym i wywożonym z Australii pamiątkowym przysmakiem!
Dla turystów odwiedzających Australię intrygującą atrakcją jest skosztowanie dań kuchni Aborygenów. To jednak wyzwanie dla osób o mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach. O ile stosunkowo łatwo przełknąć nieco dziwnie wyglądające, świeże zioła czy nasiona, sprawa komplikuje się w przypadku nieznanych kawałków korzeni i innych podejrzanie wyglądających części roślin. Jeszcze trudniej skusić się na wciąż poruszające się larwy owadów. W aborygeńskim menu nie brakuje też dzikich ptaków, jaszczurek, węży, a wreszcie mięsa emu i kangura − podanego w formie znacznie mniej przetworzonej niż na wspomnianych wcześniej, „cywilizowanych”, grillowych ucztach.
Na deser czekają nas australijskie słodkości. Również w tej kwestii Australijczycy preferują drogę na skróty. Zamiast mozolnej zabawy w oddzielanie żółtek od białek i przesiewanie mąki łakocie nabywają w supermarketach. Do ich ulubionych słodkich przekąsek należą czekoladowo-ryżowe ciasteczka TimTamy. Rocznie przeciętny mieszkaniec kontynentu zjada nawet kilkadziesiąt paczek tych smakołyków.
Popularnym sposobem konsumowania TimTamów, którego Australijczycy chętnie uczą przyjezdnych, jest używanie ich jako słomek do picia ciepłych napojów, głównie kawy i herbaty. Aby to zrobić, należy odgryźć przeciwległe rogi ciastka, zanurzyć jeden z nich w napoju, a drugi włożyć do ust. Trzymając ciastko w palcach, można zacząć ssać płyn. Ciepła herbata lub kawa powoli rozpuszcza TimTama od środka. Gdy ciastko staje się bardzo miękkie, zjada się to, co z niego zostało, ze smakiem oblizując czekoladowe palce. Ta zabawa, nie tylko dla dzieci, nazywana jest timtammingiem. Istnieją też bardziej wymyślne określenia, takie jak timtam suck, timtam explosion czy timtam orgasm.
Na pozornie suchym australijskim kontynencie rozciągają się tysiące hektarów żyznych i przez większą część roku zielonych winnic. Corocznie Australia wytwarza takie ilości wina, że plasuje się na piątym miejscu w światowej skali produkcji tego trunku. Co więcej, australijskie wina są uznawane za jedne z najlepszych i od lat zajmują prestiżowe pozycje w międzynarodowych rankingach. Butelki opuszczające kontynent wypełnione są przede wszystkim białym cabernet sauvignon i chardonnay oraz czerwonym merlotem i znakomitym shiraz. Ten ostatni uważany jest za winny znak firmowy Australii.
To z Brazylii pod koniec XVIII wieku dotarły do Australii pierwsze sadzonki winorośli. Ze względu na brak doświadczenia w uprawie i produkcji wina pierwsze próby zakończyły się niepowodzeniem. Na szczęście, dzięki wytrwałości nowych osadników, na początku XIX wieku udało się rozpocząć sprzedaż butelek wypełnionych już całkiem dobrym winem. Dopiero jednak lata 30. XIX wieku i sadzonki przywiezione z Hiszpanii i Francji pozwoliły australijskiemu winu zdobyć światową renomę. Sami Australijczycy włożyli ogrom pracy i wysiłku, aby przekonać świat, że ich wino zasługuje na miejsce obok butelek napełnionych w winnicach Francji, Włoch czy Hiszpanii.
4 PORCJE • 45 MIN • ŁATWY
Chleb damper to pieczywo z australijskiego buszu. Przez stulecia wypiekali go pasterze i poganiacze bydła, używając jedynie trzech łatwo dostępnych składników: mąki, wody i soli. Po ręcznym wyrobieniu ciasta nabijali je na patyk i wkładali do dogasającego ogniska, przykrywając popiołem. Po kilku godzinach chleb był gotowy do spożycia, co wygłodniali pasterze czynili z wielką ochotą, delektując się nim w towarzystwie suszonego lub pieczonego w tym samym ognisku mięsa.
Na przestrzeni wieków receptura dampera niewiele się zmieniła. Australijczycy używają mąki samorosnącej, którą w Polsce łatwo zastąpić, dodając do mąki pszennej odrobinę proszku do pieczenia. Niewielka ilość masła sprawi, że chlebek stanie się delikatniejszy i jeszcze smaczniejszy.
Chleb z buszu najlepiej smakuje jeszcze ciepły, posmarowany masłem i oprószony świeżo zmielonym pieprzem. Po wystygnięciu damper dość szybko twardnieje i staje się kruchy. Australijczycy znaleźli jednak na to sposób − taki wypiek świetnie sprawdza się jako dodatek do zup.
250 g mąki pszennej
150 ml mleka
25 g miękkiego masła
2 łyżeczki proszku do pieczenia
łyżeczka soli
kilka łyżek mleka
Rozgrzej piekarnik do 190°C z termoobiegiem. Przesiej mąkę, dodaj proszek do pieczenia i sól. Wymieszaj. Dodaj masło i wcieraj je w mąkę palcami, aż składniki się połączą. Wlej mleko i wymieszaj okrągłym nożem (jak do smarowania masła) do uzyskania jednolitej masy. Przełóż ciasto na oprószony mąką blat i wyrabiaj jeszcze minutę. Uformuj z ciasta kulę o średnicy 12 cm. Lekko ją spłaszcz i umieść na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Za pomocą ostrego noża natnij na wierzchu chleba głębokie bruzdy w kształcie gwiazdy. Posmaruj wierzch chleba mlekiem. Piecz około 30 minut, aż chleb nabierze złotego koloru.
Do podania: masło, zupa krem, gulasz
porcja: 110 g/277 kcal
białko: 7 g
tłuszcze: 7 g
węglowodany: 48 g
2 STEKI • 30 min • ŚREDNI
Na antypodach, zwłaszcza na terenach farmerskich, występuje jeden z najniższych na świecie poziom zanieczyszczenia powietrza. Aż 97% bydła pasie się tu na zielonej trawie, dzięki czemu mięso zawiera duże ilości kwasów omega-3. Lokalni hodowcy muszą także spełniać rygorystyczne wymagania, by zapewnić zwierzętom wszelki dobrostan. Dlatego australijska wołowina uchodzi za jedną z najlepszych na świecie.
Najbardziej pożądaną, najdoskonalszą i najcenniejszą odmianą wołowiny jest Australian Wagyu Beef. Bydło, z którego pochodzi to mięso, wywodzi się z Japonii, dzięki czemu australijscy farmerzy dbają o zwierzęta w japońskim stylu: karmią je najlepszymi paszami, poją piwem i nacierają sake. Zwierzętom odtwarzane są utwory muzyki klasycznej. Wszystko to ma na celu uzyskanie jak najwyższego wyniku w Marble Score − skali przyjmującej wartości od 2 do 9, oceniającej bogactwo smaku wołowiny. Jedynie 0,000000001% mięsa uzyskuje wynik na poziomie 7–9, co pozwala mu trafić do najbardziej renomowanych światowych restauracji.
320 g dobrej jakości wołowiny (polędwica, antrykot, rostbef)
2 łyżki masła klarowanego
3 łyżki śmietany 18%
2 łyżki tartego chrzanu
żółtko
łyżeczka mielonej ostrej papryki
Wyjmij wołowinę z lodówki 30 minut przed przyrządzeniem. Umyj mięso i oczyść z błon, osusz papierowym ręcznikiem. Podziel na dwa steki, lekko rozbij otwartą dłonią, posól z jednej strony. Rozpuść masło na patelni do grillowania. Smaż stek z posolonej strony kilka minut.1 Posól drugą stronę i odwróć mięso drewnianymi szczypcami (nigdy nie rób tego widelcem). Smaż kilka minut. Zdejmij mięso z patelni, odstaw na kilka minut bez przykrycia. Dopraw stek świeżo zmielonym pieprzem. Przygotuj sos: Wymieszaj śmietanę, chrzan, żółtko i paprykę. Dodaj sos powstały podczas smażenia mięsa. Dopraw szczyptą soli.
Do podania: frytki, pieczone ziemniaki, surówka coleslaw
stek: 240 g/571 kcal
białko: 32 g
tłuszcze: 49 g
węglowodany: 4 g
4 PORCJE • 50 min • ŚREDNI
Historia tego dania wywodzi się z Włoch, gdzie jest ono znane jako melanzane alla parmigiana − plastry panierowanego bakłażana polewano sosem pomidorowym, obficie posypywano parmezanem i zapiekano.
Wraz z włoskimi emigrantami, z przystankiem w USA, danie dotarło do Australii. W trakcie tej kulinarnej podróży bakłażan zastąpiono najpierw cielęciną, a następnie kurczakiem, gdy porcjowany drób stał się powszechnie dostępny w Australii. Początkowo oznaka wyższego statusu społecznego, dziś parmigiana z kurczaka, znana jako parmi lub parmy, jest ikoną australijskiego pubu.
Pełna wersja dania jest niezwykle sycąca i najczęściej składa się z gigantycznej panierowanej piersi z kurczaka obficie polanej sosem pomidorowym, uwieńczonej zapieczonym serem, podawanej z okazałą porcją frytek. Przyjezdnym zaleca się dzielenie dania z towarzyszami stołu.
4 piersi z kurczaka
2 jajka
4 łyżki mleka
łyżka musztardy
bułka tarta do obtoczenia
mąka pszenna do obtoczenia
2 ząbki czosnku
400 g passaty pomidorowej
120 ml białego wytrawnego wina
2 łyżki oliwy z oliwek
2 łyżeczki suszonego oregano
2 łyżeczki białego cukru
100 g parmezanu
kulka mozzarelli
2 łyżki oliwy z oliwek
garść świeżej bazylii
olej do smażenia
Umyj mięso, osusz papierowym ręcznikiem i jeśli trzeba, lekko rozbij. Oprósz z każdej strony pieprzem i solą. W naczyniu umieść mąkę, w drugim roztrzep jajka z mlekiem, musztardą, szczyptą pieprzu i soli. W trzecim naczyniu umieść bułkę tartą. Panieruj kurczaka kolejno w mące, jajku i bułce tartej. Rozgrzej olej i usmaż kurczaka na złoty kolor. Odłóż. Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Przygotuj sos: Rozgrzej 2 łyżki oliwy. Dodaj rozgniecione ząbki czosnku i smaż kilka minut do wytworzenia aromatu. Usuń czosnek. Dodaj passatę, wino, oregano, cukier, szczyptę pieprzu i soli. Wymieszaj i doprowadź do wrzenia. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut, mieszając od czasu do czasu, aż sos zgęstnieje. Wlej kilka łyżek sosu pomidorowego do naczynia do zapiekania, ułóż kurczaka i polej pozostałym sosem. Umieść na wierzchu kawałki mozzarelli, posyp tartym parmezanem, skrop oliwą, oprósz pieprzem i solą. Piecz 15 minut. Upieczoną parmigianę posyp świeżą bazylią.
Do podania: frytki
porcja: 490 g/858 kcal
białko: 87 g
tłuszcze: 32 g
węglowodany: 54 g
18 LAMINGTONÓW • 1,5 godz. • ŚREDNI
Legenda głosi, że deser ten powstał zupełnie przypadkiem. Służąca lady Lamington, żony gubernatora stanu Queensland, przygotowując deser dla gości, niechcący upuściła biszkoptowe ciastko do czekoladowej polewy. Chcąc naprawić błąd, czekoladowe ciastko obsypała wiórkami kokosa.
Lammo, jak pieszczotliwie nazywają je Australijczycy, przygotowuje się w dwóch etapach. Pierwszego dnia piecze się biszkopt, który następnie kroi się na małe kwadraty i przekłada dżemem. Po nocy przechowywania w lodówce lamingtony zanurza się w kakaowym lukrze i posypuje wiórkami kokosowymi. W bardziej wykwintnej wersji biszkoptowe kostki macza się w czekoladzie i obsypuje trzema rodzajami płatków kokosowych.
250 g mąki pszennej
200 g białego cukru
3 duże jajka
125 g miękkiego masła
3 łyżki mleka
3 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki soli
100 g cukru pudru
30 g kakao
100 ml mleka
30 g masła
200 g wiórków kokosowych
100 g dżemu malinowego
Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Utrzyj masło z cukrem na jednolitą masę. Dodawaj po jednym jajku, ciągle mieszając. Przesiej mąkę, dodaj proszek do pieczenia oraz sól. Wlej mleko i wymieszaj na średnich obrotach. Przelej masę do prostokątnej formy (20 × 30 cm) wyłożonej papierem do pieczenia i wyrównaj. Piecz około 35 minut do złotego koloru. Wystudź. Odetnij nierówne brzegi i podziel ciasto na 18 kwadratów. Każdy kwadrat przekrój na pół, posmaruj jedną połówkę dżemem i przykryj drugą. Włóż do lodówki na minimum godzinę. Przygotuj lukier: Do czystej misy miksera przelej rozpuszczone masło. Dodaj mleko. Mieszając na wolnych obrotach, dodawaj stopniowo mieszankę cukru pudru i kakao, aż powstanie jednolita masa. Zanurz każdego lamingtona w lukrze, a następnie obtocz w wiórkach kokosowych. Aby zachować biały kolor kokosu, używaj świeżej porcji wiórków dla każdego kawałka. Wstaw do lodówki do schłodzenia na godzinę.
lamington: 75 g/284 kcal
białko: 4 g
tłuszcze: 16 g
węglowodany: 33 g
8 KAWAŁKÓW • 3 godz. • TRUDNY
Po dziś dzień kwestia narodzin najsłynniejszego deseru świata rozpala emocje, stając się powodem zażartego sporu między Australią a Nową Zelandią. Wszystko za sprawą rosyjskiej primabaleriny, Anny Pavlovej, która w latach dwudziestych ubiegłego wieku, podczas tournée po świecie, odwiedziła oba te kraje. W każdym z nich podano jej wyjątkowy deser − bezowy, rozpływający się w ustach, orzeźwiający torcik. Obecnie tak trudno jednoznacznie ustalić, który z nich był pierwszy i lepszy: ten z Australii czy Nowej Zelandii.
W duchu kompromisu uznano, że receptura słodkiej bezy pochodzi z Australii, podczas gdy nazwę deser zawdzięcza Nowej Zelandii. To obwieszczenie nie zakopało jednak bezowego topora całkowicie. Jedno jest pewne − torcik pavlova na antypodach stał się prawdziwą ikoną letniego deseru. Dlatego też w prawie każdym australijskim domu znajdzie się on na bożonarodzeniowym stole. Wszak Boże Narodzenie przypada tam w samym środku lata, kiedy orzeźwiający deser smakuje najlepiej.
300 g białego cukru
6 jajek
*
3 łyżki wody
2 łyżki skrobi ziemniaczanej
szczypta soli
50 g cukru pudru
300 g śmietany 36%
dowolne świeże owoce
kilka listków świeżej mięty
Oddziel białka od żółtek (żółtka możesz zachować do innego przepisu2). Umieść białka w misie miksera, dodaj sól i wodę. Ustaw mikser na średnie obroty i ubijaj do uzyskania sztywnej pianki. Kontynuując ubijanie, dodawaj po łyżce cukru, aż pianka stanie się bardzo gęsta i lśniąca. Wmieszaj delikatnie skrobię ziemniaczaną, ustawiając mikser na niskich obrotach. Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Narysuj na papierze do pieczenia koło o średnicy około 20 centymetrów i umieść go na blasze. Wyłóż ubitą pianę na narysowane koło, formując w środku delikatne wgłębienie. Wyrównaj brzegi łyżką, tworząc pionowe, dekoracyjne rowki. Piecz bezę w 180°C 5 minut, następnie zmniejsz temperaturę do 140°C i kontynuuj pieczenie kolejne 90 minut. Nie otwieraj drzwiczek piekarnika przez cały czas pieczenia. Pozwól bezie ostygnąć, a następnie delikatnie odklej papier. Przygotuj krem: Ubij śmietanę na sztywno na szybkich obrotach. Pod koniec ubijania dodaj cukier. Rozprowadź równomiernie krem na wierzchu bezy, a następnie udekoruj świeżymi owocami i listkami mięty. Wstaw ciasto do lodówki do schłodzenia na 2 godziny.
kawałek: 140 g/331 kcal
białko: 4 g
tłuszcze: 14 g
węglowodany: 49 g
W tym rozdziale, oprócz przepisów na charakterystyczne potrawy z krajów Półwyspu Bałkańskiego, znajdziecie również przepisy typowe dla kuchni Węgier. Nie wynika to z braku mojej wiedzy geograficznej − Węgry celowo zostały włączone do jednej grupy wraz z Grecją, Bułgarią czy Czarnogórą, gdyż kuchnię tego kraju charakteryzuje wiele bałkańskich cech. Sama zaś, ilekroć podróżowałam przez tę część świata, witałam się z Węgrami.
Kuchnia bałkańska nie jest jednorodna i stanowi odzwierciedlenie mieszanki narodów, tradycji, języków, a nawet religii krajów tworzących ten region. Podobne jednak podejście do przygotowywania posiłków oraz kultura ich spożywania są tu wspólnym mianownikiem. Bałkańska kuchnia przede wszystkim ma smakować, a nie olśniewać wyglądem, dlatego nie każde serwowane tu danie jest wizualnym majstersztykiem szefa kuchni. Z pewnością jednak jest rozkoszą dla podniebienia. Jest dość prosta pod względem składników, choć nie zawsze można to samo powiedzieć o sposobie przygotowywania dań. Większość z nich wymaga nakładu czasu, pracy i niemałego doświadczenia. To kuchnia ludzi niezbyt zamożnych, którzy swoje posiłki komponują ze składników pielęgnowanych własnymi rękami i ciężką pracą.
Po raz pierwszy moje nogi stanęły na Bałkanach kilkanaście lat temu. Odwiedziłam Węgry, a dokładnie Budapeszt, podczas spontanicznego sylwestrowego wypadu. Wtedy jeszcze daleko było mi do kulinarnego hobby. Tego zarówno w mojej kuchni, jak i w podróży. Z tamtego wyjazdu zapamiętałam wszędobylski zapach grzanego wina. Wdychając na okrągło tę intensywną woń, marzyłam o ucieczce. Na szczęście forralt bor (po węgiersku grzane wino) wkrótce powróciło do mych łask, a pamiątką pierwszego spotkania z nie-Bałkanami jest ostatni przepis tego rozdziału.
W ciągu kilkunastu kolejnych lat wielokrotnie odwiedzałam któryś z bałkańskich krajów: od Słowenii, po Chorwację, Rumunię, kończąc na Grecji, jednak to ostatni trip, pieszczotliwie zwany bałkantripem, dostarczył mi najwięcej nie tylko smakowych doznań. Bałkantrip, czyli kolejna europejska objazdówka wynajętym busem, z namiotami rozkładanymi na chybił trafił, bagażnikiem zapakowanym po sufit sprzętem do biwakowania, dmuchanymi materacami i frisbee, ale też całą toną zupek chińskich i tym podobnych dań w wersji instant, tym razem zakończył się inaczej. Tym razem z wakacji wróciliśmy z równie wypakowanym pojazdem. Po pierwsze, wypełniające atmosferę smaki Bałkanów nie pozwoliły nam zalewać zalegających w bagażniku instant noodle. Choć nie było tego w planie, w większości żywiliśmy się w przydrożnych tawernach, lokalnych gospodarstwach agroturystycznych, w domach gospodarzy, u których zatrzymywaliśmy się, kiedy prysznic z butelki nie zdawał się zmywać z nas spiekoty wakacyjnej aury. Po drugie, mieszkańcy Bałkanów okazali się tak szczodrymi i cudnymi ludźmi, że część otrzymanych od nich podarków wróciła z nami do Polski.
Do Polski dojechała ofiarowana przez pewnego Chorwata plastikowa butelka po wodzie mineralnej z domowej roboty rakiją, pieszczotliwie nazywaną przez nas, z powodu jej intensywnego zapachu, naftą. Dopóki nie zdrapaliśmy oryginalnej etykiety obejmującej butelkę, dochodziło do zabawnej dla obserwatora sceny, kiedy to któryś z uczestników wyjazdu nieopatrznie gasił pragnienie z niewłaściwej butelki.
Na zawsze zapamiętam też pierwszą noc w Albanii. Tym razem, z powodu bezpieczeństwa, zdecydowaliśmy się na wygodny nocleg w zaciszu czyjegoś skromnego domostwa. Nie obyło się bez przekleństw i chwil grozy, kiedy to nasz wynajęty bus, niesiony głosem nawigacji, ugrzązł na wąskiej bezasfaltowej drodze. Przez chwilę byliśmy pewni, że najbliższą noc spędzimy właśnie w takim zawieszeniu. Na szczęście znakomity team work przyniósł wybawienie i kilka chwil później wymyci i najedzeni wylegiwaliśmy się w czystych albańskich łożach. Relaks nie trwał jednak długo. Skoro świt za oknem przeszło stado kilkuset owiec. Na nasze nieszczęście większość z nich miała zawieszone na szyi niezmiernie głośne dzwonki. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na rozpaczanie, bo oto właściciel lokum zaprosił nas na śniadanie w naprawdę królewskim wydaniu. Czego wtedy tam na stole nie było! A wszystko domowej roboty, prosto z przydomowego ogródka. Ilekroć coś migiem znikało z kolorowych talerzyków zwarcie zastawiających gigantyczny stół, nasz gospodarz donosił dokładkę. Na dodatek, kiedy ruszaliśmy już w dalszą drogę, obdzielił nas tak, że kolejnego dnia ponownie nie musieliśmy zagrzewać wody na zupki.
Podobna niezapomniana uczta czekała na nas w greckiej tawernie, do której całą ekipą postanowiliśmy dojść kilkukilometrowym spacerem, świadomi, że pierwszorzędne greckie trunki uzupełnią przepyszne jadło. Biesiada rozpoczęła się skromnie świeżymi warzywami. Po nich na stole znalazły się rześkie pasty warzywne, przeróżne grillowane mięsa, młode pieczone ziemniaki, dolmades, czyli winogronowe gołąbki, sałatki i wiele, wiele innych genialnych smakołyków. To wszystko ubogacone zostało solidną miarą lokalnego wina. Wina tak szlachetnego, że do swojej bazy wracaliśmy śpiewająco. Jedzenie i towarzysząca mu atmosfera sprawiły, że postanowiliśmy nieco zmienić plan podróży i zostać w tej greckiej mieścince jeszcze jedną noc. Kolejny wieczór zakończył się równie śpiewająco.
Nasz bałkantrip potwierdził powszechnie znany fakt, że mieszkańcy Bałkanów uwielbiają biesiadować, delektować się smakowitymi daniami, popijać je lokalnym winem albo rakiją, spędzać czas w gronie najbliższych i przyjaciół. Huczne kolacje jada się tu do późnych godzin nocnych. Zarówno w kuchni, jak i przy stole spędza się sporą część życia, dlatego w większości tutejszych domów i mieszkań znajduje się doskonale ku temu zaprojektowane pomieszczenie – jadalnia. Przestrzeń ta bynajmniej nie jest tu postrzegana jako luksus, ale jako coś równie niezbędnego jak łazienka. Mawia się tu, że lepsza osobna jadalnia niż większa sypialnia i oddzielna garderoba.
Muszę też wspomnieć o jakże popularnej na całych Bałkanach rakii, naszej pamiątkowej nafcie. To owocowa brandy, powstała najczęściej ze śliwek, ale zdarzają się wersje wytworzone z dowolnych owoców, zwykle tych, których gospodarz ma najwięcej: winogron, brzoskwiń, fig, pigwy. Pod ciężarem rakii uginają się półki w każdym większym i mniejszym bałkańskim sklepie. Trunek widnieje też w karcie menu tutejszych restauracji. W większości domostw napój ten wytwarza się jednak samodzielnie. Taka domowa rakija może być naprawdę bardzo mocna i zawierać nawet 60% objętości alkoholu, podczas gdy sklepowa ma zwykle moc 40–50%. Nasza bałkańska pamiątka była z pewnością tym pierwszym typem trunku.
Mówi się, że żadna podróż na Półwysep Bałkański nie będzie udana, jeśli choć raz nie skosztuje się tu prawdziwej rakii. Mieszkańcy Bałkanów czy gospodarze domów wypoczynkowych mają w zwyczaju częstować tym lokalnym alkoholem swoich gości, co nasz trzytygodniowy bałkantrip wielokrotnie potwierdził. Istnieje nawet specjalny protokół picia rakii:
Kiedy ktoś zaoferuje nam rakiję, nie należy odmawiać.
Wznosząc toast i stukając się kieliszkami, koniecznie należy utrzymać kontakt wzrokowy z zebranym towarzystwem. W Serbii i Chorwacji toast wznosi się słowami
živeli
, na Słowenii
na zdravje
, zaś w Bułgarii
nazdrave
.
Rakija serwowana jest w niewielkich kieliszkach, nie wypija się jej na raz, jak „po polsku” szoty wódki. Raczej delektuje się zawartością naczynka małymi łykami.
Pijąc rakiję, nie poprzestaje się na jednej kolejce. W końcu jest to trunek temperamentnych Bałkańczyków.
Poza winem i wspomnianą wyżej rakiją na Bałkanach toasty wznosi się też lokalnymi trunkami. W Bułgarii jest to mastika – 47-procentowa anyżówka, którą wypija się z dodatkiem kilku kostek lodu albo dodaje do różnorakich koktajli. W Albanii prym wiedzie winogronowa brandy skënderbeu, upamiętniająca narodowego bohatera tego kraju – Gjergjija Kastrioti, który w XV wieku dzielnie stawiał opór tureckiej armii. Nad węgierskim Dunajem przechyla się kieliszki wypełnione pálinką. To wódka lub brandy o zawartości alkoholu od 37,5 do nawet 86%, występująca w różnych smakach: jabłkowym, gruszkowym, wiśniowym, truskawkowym i morelowym. Na bazie pálinki wytwarzane są likiery i napoje spirytusowe: paprykowa paprika pálinka czy podpalana przed podaniem krampampuli.
Bałkany to kraina skąpana w słońcu, gdzie dojrzewają soczyste papryki i aromatyczne pomidory. Te warzywa są podstawą wielu świeżych potraw. Natomiast ich nadmiar suszy się i przechowuje na chłodniejsze dni. W Macedonii wysuszona na słońcu i grubo mielona papryka, znana jako bukować, nadaje mięsnym daniom wyrazisty smak i pikantność, skutecznie zastępując chili czy tabasco. Ale to węgierska papryka ma swoją fascynującą historię: przybyła na te ziemie wraz z Turkami z Bliskiego Wschodu, początkowo pełniąc rolę rośliny ozdobnej. Z czasem jej wysuszona i sproszkowana postać zaczęła wypierać nawet pieprz. Węgierska papryka ma wiele obliczy: od bardzo ostrej (eros, csipős), poprzez słodką (csemege, édesnemes), po słodko-ostrą (félédes). W kraju tym uprawia się ponad tysiąc odmian tego warzywa, a najostrzejsza z nich podobno stokrotnie przewyższa pikantnością papryczki chili.
Jednym z flagowych bałkańskich produktów jest słony owczy ser. Bośnia, z jej rozległymi terenami pastwiskowymi, słynie z produkcji wyśmienitych serów owczych i krowich. Szczególnie popularny jest wędzony ser simljeni, przypominający smakiem polski oscypek. Ceniony jest również bryndzowaty ser z miecha (sir izmjesine), przechowywany w skórzanym worku, dostępny głównie w okolicach Trebinje.
Królową bałkańskich serów pozostaje jednak feta. Choć podobne sery można znaleźć w Albanii i Bułgarii, nazwa „feta” jest zastrzeżona wyłącznie dla produktu pochodzącego z Grecji.
Istnieje jeszcze jeden element, który kulinarnie scala bałkański region − mięso. Od Bułgarii po Albanię, od Słowenii do Grecji, w menu lokalnych restauracji i na stołach domowych jadalni nieodzownie musi znaleźć się kawał mięsa: pieczonego, smażonego, grillowanego. Niezależnie od formy podania mieszkańcy tej części Europy zgodnie twierdzą, że bez mięsa żaden posiłek nie jest kompletny.
4 SŁOIKI • 1,5 godz. • ŁATWY
Ajwar narodził się w Serbii i jego oryginalny przepis zawierał wyłącznie paprykę. Współcześnie smak pasty wzbogaca się różnymi dodatkami: bakłażanem, pomidorami, cukinią, a nawet korzeniem pietruszki. Ajwar jest niezwykle wszechstronny w kuchni − doskonale sprawdza się jako smarowidło do pieczywa, sos do makaronu i ziemniaków, a także jako baza do zup i sosów mięsnych.
Na Bałkanach ajwar to też tradycja. Po obfitych zbiorach papryki te warzywa, które nie zostały przeznaczone na ajwar, nawleka się na sznurki i wiesza pod dachami, gdzie suszą się w promieniach bałkańskiego słońca. Sam proces nawlekania papryk to nie tylko praca, ale również doskonała okazja do spotkań rodzinnych i towarzyskich pogawędek. Przypomina dawny polski zwyczaj skubania pierza.
Bułgaria. Dla mnie zaś ajwar na zawsze pozostanie wspomnieniem śniadania pod namiotem. Najlepiej smakował wyjadany prosto ze słoika kawałkiem niezbyt świeżego już chleba. Jeszcze lepiej po nocy spędzonej w pospiesznie rozłożonym namiocie gdzieś pośród bułgarskich gór, tuż po wybudzającej i jakże orzeźwiającej kąpieli w lodowatej, górskiej rzece. Wtedy ta najsłynniejsza paprykowa pasta miała dla mnie smak najdroższego kawioru świata.
kilogram czerwonej podłużnej papryki
2 małe bakłażany
2 papryczki chili
3
pół główki nieobranego czosnku
30 ml oliwy z oliwek
2 łyżki octu spirytusowego
3 łyżki mielonej słodkiej papryki
2 łyżki soli
Rozgrzej piekarnik do 220°C z funkcją grilla. Umyj i osusz papryki i bakłażany. Przekrój papryki na pół, usuń gniazda nasienne. Pokrój bakłażany w plastry. Oddziel od siebie ząbki czosnku, nie obieraj, delikatnie rozgnieć je nożem. Ułóż warzywa na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Grilluj 30–45 minut, aż skórka sczernieje. Przykryj warzywa folią aluminiową i odstaw na 20 minut. Zdejmij skórkę z papryki i bakłażanów, obierz czosnek. Zmiksuj warzywa w blenderze na gładką masę, dodając papryczki chili, jeśli używasz. Przełóż pastę do dużego garnka, dodaj oliwę, ocet, paprykę w proszku oraz sól i wymieszaj. Gotuj na średnim ogniu 30 minut, mieszając od czasu do czasu. Dopraw pieprzem i solą. Przełóż gorący ajwar do czystych słoików.4
Do podania: pieczywo, makaron, mięso
słoik: 400 g/194 kcal
białko: 5 g
tłuszcze: 9 g
węglowodany: 27 g
4 PORCJE • 50 min • ŁATWY
Na Węgrzech tradycyjnie leczo przyrządza się z obfitą ilością kiełbasy. Czasem wraz z naczyniem pełnym parującego leczo podaje się dodatkowe pęto swojskiej kiełbasy. Węgrzy spożywają leczo z dodatkiem chleba, czasem zastępując go ryżem lub ugotowanym jajkiem. Nierzadko danie to traktuje się jako dodatek do potraw mięsnych, nawet do kotleta schabowego. W takim przypadku zwykle do leczo nie dodaje się już mięsa.
Złotą zasadą wyśmienitego leczo jest zachowanie równych proporcji cebuli, pomidorów i papryki. Obecnie jednak, nawet w ojczyźnie tego dania, można spotkać wersje z dodatkiem sezonowych warzyw, takich jak cukinia, bakłażan, a nawet różnego rodzaju grzybów.
Węgry. Węgierskie leczo jest dla mnie czymś na miarę polskiego hot doga kupionego na którejś ze stacji benzynowych podczas podróży. Ilekroć przemierzałam okołobałkańską część Europy, rutynowo już zatrzymywałam się na przypadkowej węgierskiej stacji, by miła pani z obsługi wielką chochlą nalała do małej miseczki hojną porcję parującego, mięsnego leczo. Zatrzymywałam się, by po chwili szczęśliwie zajadać się przepysznym węgierskim gęstym daniem ze stacji benzynowej.
200 g grubej kiełbasy
100 g tłustego bekonu
4 duże pomidory
2 czerwone papryki
2 żółte papryki
2 średnie cebule
3 łyżki mielonej słodkiej papryki
Pokrój w plastry kiełbasę, bekon w drobną kostkę. Sparz pomidory, obierz je ze skórki i pokrój w ćwiartki. Umyj papryki, usuń gniazda nasienne i pokrój w cienkie paski. Pokrój cebule w piórka. Podsmaż bekon do wytopienia tłuszczu. Odłóż na bok. Zeszklij cebulę na tym samym tłuszczu. Dodaj mieloną paprykę, wymieszaj i smaż pół minuty. Zmniejsz ogień, dodaj papryki, przykryj i gotuj 10 minut, mieszając od czasu do czasu. Dodaj pomidory oraz kiełbasę. Zeskrob to, co przywarło do dna garnka. Gotuj pod przykryciem 15–20 minut, aż warzywa zmiękną. Dopraw pieprzem i solą. Dodaj usmażony wcześniej bekon.
Do podania: pieczywo
porcja: 490 g/295 kcal
białko: 18 g
tłuszcze: 14 g
węglowodany: 26 g
6 PORCJI • 1,5 godz. • ŚREDNI
Musaką zajadać się można nie tylko w Grecji. Każde z państw regionu bałkańskiego prezentuje swoją wariację tego dania. W Bułgarii do musaki dodaje się jajka, szpinak, a nawet kwaśną kapustę i ryż. W Rumunii na warstwę warzywną, poza bakłażanem, składają się seler, kalafior i kapusta.
Typowa grecka musaka to zaś warstwa pieczonych ziemniaków i bakłażana przełożona aromatycznym mielonym mięsem oraz delikatnym sosem beszamelowym. Całość uwieńczona jest hojną porcją sera. Tradycyjnie podawana jest w jednoporcjowym glinianym naczyniu. Najlepiej smakuje letnia − wtedy warstwy potrawy mają wystarczająco dużo czasu na zastygnięcie, a danie lepiej zachowuje swój kształt, co ułatwia proces konsumpcji. Jada się ją za pomocą noża i widelca, odkrawając porcje w sam raz na jeden kęs. Kto choć raz miał okazję zajadać się musaką, wie, że danie to wymaga zręcznego operowania sztućcami. Pozostały w naczyniu sos wyjada się za pomocą kawałka chleba, który w lokalnych restauracjach towarzyszy musace.
Grecja. Grecję odwiedziłam wielokrotnie, ale musakę jadłam tylko raz. I choć uwielbiam to danie, delektując się nim ten pierwszy raz, sparzyłam się, a właściwie dotkliwie się poparzyłam. Być może gdybym w przeszłości nauczyła się podstaw greki, zrozumiałabym, kiedy Grek, stawiając przede mną gorącą porcję świeżo przyrządzonej musaki, wyjaśniał, że naczynie zostało wyjęte z wnętrza pieca minutę temu i trzeba uważać.
500 g mielonego mięsa (wieprzowo-wołowego lub baraniny)
4 duże ziemniaki
2 cukinie
bakłażan
średnia cebula
3 ząbki czosnku
250 g passaty pomidorowej
7 łyżek oliwy z oliwek
łyżka przecieru pomidorowego
łyżeczka mielonego cynamonu
3 gałązki świeżego tymianku
pół łyżeczki cukru
100 g mąki pszennej
600 ml mleka
100 g masła
100 g parmezanu
3 żółtka
pół łyżeczki mielonego białego pieprzu
pół łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
Rozgrzej piekarnik do 200°C z termoobiegiem. Wysmaruj oliwą naczynie do zapiekania. Obierz ziemniaki, pokrój w półcentymetrowe plastry. Dodaj część świeżego tymianku, po pół łyżeczki pieprzu i soli oraz łyżkę oliwy i wymieszaj. Przełóż do naczynia i piecz 15 minut. Pokrój bakłażan w półcentymetrowe plastry. Dodaj część tymianku, po pół łyżeczki pieprzu i soli oraz łyżkę oliwy i wymieszaj. Ułóż na ziemniakach i piecz 15 minut. Pokrój cukinie w półcentymetrowe plastry. Dodaj pozostałą część tymianku, po pół łyżeczki pieprzu i soli oraz łyżkę oliwy i wymieszaj. Ułóż na warzywach i piecz 15 minut. Posiekaj cebulę i czosnek. Zetrzyj na tarce parmezan. Podsmaż cebulę, po chwili dodaj czosnek i usmaż. Dodaj cynamon, wymieszaj i smaż. Zrób wolne miejsce na patelni, dodaj przecier, podsmaż minutę, a następnie wymieszaj z pozostałymi składnikami. Dodaj cukier i wymieszaj. Dodaj mięso, wymieszaj i smaż kilka minut, aż mięso będzie gotowe. Dodaj passatę pomidorową, wymieszaj. Zmniejsz ogień i gotuj 10 minut do momentu odparowania nadmiaru płynu. Dopraw pieprzem i solą. Rozpuść masło w osobnym garnku, dodaj mąkę i energicznie wymieszaj. Mieszając, wlewaj mleko małymi porcjami. Pozostaw na ogniu i mieszaj do momentu, aż sos stanie się gęsty. Zdejmij z ognia. Dodaj pieprz, gałkę muszkatołową i żółtka. Wymieszaj. Dodaj połowę parmezanu, wymieszaj. Rozprowadź sos mięsny na warzywach, a na nim sos beszamelowy. Posyp wierzch pozostałym parmezanem. Piecz 30 minut do momentu przyrumienienia sera. Odczekaj pół godziny, zanim zaczniesz kroić.
Do podania: pieczywo
porcja: 500 g/728 kcal
białko: 30 g
tłuszcze: 51 g
węglowodany: 39 g
6 PORCJI • 1,5 godz. • TRUDNY
Placki po węgiersku z Węgrami wspólny mają gulasz (gulyás), którego w kraju tym zjada się codziennie ogromne ilości. Klasyczny węgierski gulasz ma formę gęstej zupy, serwowanej w dużym kociołku na środku stołu, z którego wszyscy się częstują. Do gulaszu obowiązkowo podaje się pieczywo, koniecznie białe, bo do ciemnego, choć uważanego za zdrowsze, Węgra trudno przekonać.
Rumunia. Najlepszy placek po węgiersku jadłam w… Rumunii! Wybrałam się tam na zorganizowaną wycieczkę rowerową, na której od początku szło mi niezmiernie cherlawo. Raczej zamykałam rozciągnięty wężyk kilkudziesięciu jednośladów. W przedostatni dzień rowerowego tripa stał się jednak cud. Do mety dotarłam jako trzecia. Być może moje mięśnie po przejechaniu kilkuset kilometrów doszły w końcu do rowerowej wprawy. Być może po odwiedzeniu poprzedniej nocy mrocznego cmentarza, położonego niedaleko zamku Drakuli, tak bardzo nie chciałam zostawać w tyle. Być może to zjedzony na obiad wyborny placek po węgiersku popity dwoma kieliszkami mocnej palinki zrobił swoje.
500 g wieprzowego mięsa gulaszowego
100 g pieczarek
czerwona papryka
duża cebula
2 ząbki czosnku
500 ml bulionu wołowego
2 łyżki masła
łyżka przecieru pomidorowego
3 łyżki mąki pszennej
2 łyżeczki mielonej słodkiej papryki
łyżeczka mielonej ostrej papryki
3 ziela angielskie
2 liście laurowe
1500 g obranych ziemniaków
duża cebula
2 duże jajka
4 łyżki mąki pszennej
olej do smażenia
Umyj mięso i pokrój w kostkę o boku 1,5 centymetra. Oczyść pieczarki i pokrój na mniejsze kawałki. Przepołów paprykę, pozbądź się gniazd nasiennych i pokrój w cienkie paski. Posiekaj cebulę i czosnek. Rozgrzej masło, usmaż pieczarki i odłóż. Oprósz mięso dwoma łyżkami mąki i usmaż na patelni po pieczarkach z dodatkiem oliwy. Odłóż. Rozgrzej oliwę w oddzielnym garnku, usmaż cebulę i czosnek. Dodaj mięso, wlej bulion i zagotuj. Zmniejsz ogień i duś pod przykryciem 30 minut. Dodaj paprykę, pieczarki, przecier pomidorowy oraz przyprawy. Wymieszaj i duś godzinę, mieszając od czasu do czasu. Dopraw pieprzem i solą. Wymieszaj jedną łyżkę mąki z pięcioma łyżkami sosu z gulaszu. Dodaj do garnka i wymieszaj. Przygotuj placki ziemniaczane: Umyj obrane ziemniaki i zetrzyj na tarce o drobnych oczkach. Odciśnij nadmiar wody. Dodaj mąkę, drobno pokrojoną cebulę i jajka. Dopraw pieprzem i solą. Smaż placki na rozgrzanym oleju, na patelni o średnicy około 20 centymetrów, 4–5 minut z każdej strony. Przełóż placek na talerz, nałóż porcję gulaszu, przykryj drugą połówką placka.
Do podania: kwaśna śmietana
porcja: 560 g/562 kcal
białko: 28 g
tłuszcze: 22 g
węglowodany: 68 g
6 PORCJI • 1 GODZ. • ŚREDNI
Burek, zwany też bourék, byurek, bourekas, można zjeść w większości krajów bałkańskich, a także w Turcji i Afryce Północnej. W krajach byłej Jugosławii burek przygotowuje się z ciasta filo nadziewanego mielonym mięsem, zwykle wołowym. Farsz powstały z różnych serów, ziemniaków, szpinaku, a nawet jabłek z cynamonem równie dobrze jednak nadaje się do przygotowania tego dania. Mówi się, że ile gospodyń, tyle wersji tej potrawy.
Albania. Na Bałkanach burek zjadany jest zarówno jako przystawka, jak i danie główne; jest idealny na śniadanie, obiad i kolację. Sprzedawany jest w lokalnych piekarniach, podobnie jak nasze drożdżówki. Podczas bałkańskich uroczystości i biesiad burek przyrządza się w płaskich, okrągłych, pokaźnych formach. Po upieczeniu kroi się go na mniejsze kawałki, zwykle trójkąty, i jeszcze ciepły serwuje przybyłym gościom.
Kiedy wracam myślami do opisanego we wstępie bałkantripa, to właśnie burek zasługuje na miano lokalnego dania wyjazdu. Bo burek nadaje się idealnie do jedzenia na wynos. Ileż ja tych różnych burków się objadłam: ze szpinakiem, z albańskim górskim serem, z mieloną baraniną, a nawet taki na słodko. Choć za tym ostatnim tęsknię najmniej. Na koniec najważniejsze – najlepsze burki są w Albanii. I nie mam tu na myśli tuzinów bezpańskich psów wałęsających się po ulicach miast i wsi.
500 g mielonego mięsa wołowego lub wieprzowego
średnia cebula
2 łyżeczki mielonej ostrej papryki
łyżeczka mielonej słodkiej papryki
900 g świeżego szpinaku
2 ząbki czosnku
300 g sera feta
2 łyżki masła
jajko
3 łyżki jogurtu naturalnego
3 łyżki oliwy z oliwek
3 łyżki wody
opakowanie ciasta filo
5
Przygotuj nadzienie mięsne: Pokrój cebulę w drobną kostkę. Rozgrzej oliwę i usmaż cebulę. Dodaj mięso mielone i usmaż. Dodaj papryki. Dopraw pieprzem i solą. Smaż kilka minut i odstaw z ognia. Przygotuj nadzienie szpinakowe: Posiekaj szpinak i czosnek. Rozgrzej masło, dodaj czosnek i szpinak, smaż. Dodaj rozdrobnioną fetę. Dopraw pieprzem i solą. Odstaw z ognia. Przygotuj mieszankę do smarowania ciasta: Roztrzep jajko, dodaj jogurt, oliwę oraz wodę. Wymieszaj. Rozgrzej piekarnik do 180°C z termoobiegiem. Natłuść prostokątne naczynie i ułóż w nim arkusz ciasta filo, tak aby wystawał na boki. Posmaruj przygotowaną mieszanką, połóż kolejny arkusz i dociśnij. Rozprowadź połowę dowolnego farszu. Ułóż kolejny arkusz ciasta, tak aby nie wystawał na boki. Posmaruj mieszanką, dodaj następny arkusz i rozprowadź na nim pozostały farsz. Ułóż kolejny arkusz ciasta, posmaruj mieszanką. Połóż ostatni arkusz i na wierzchu złóż wystające boki ciasta. Posmaruj pozostałą mieszanką wierzch burka. Piecz 25–30 minut do uzyskania złocistego koloru.
BUREK MIĘSNY
porcja: 200 g/449 kcal
białko: 22 g
tłuszcze: 26 g
węglowodany: 32 g
BUREK SZPINAKOWY
porcja: 300 g/432 kcal
białko: 19 g
tłuszcze: 24 g
węglowodany: 33 g
4 PORCJE • 1 GODZ. • ŚREDNI
Każda szanująca się chorwacka restauracja, serwująca owoce morza, kusi w swoim menu tajemniczą potrawą − czarnym risottem, czyli crni rižoto. To danie, będące wariacją na temat klasycznego włoskiego risotta z owocami morza, zawdzięcza swą niezwykłą barwę atramentowi z kałamarnicy lub mątwy.
Warto pamiętać, że spożycie czarnego risotta pozostawia po sobie ślad − charakterystyczny czarny uśmiech, który utrzymuje się długo po posiłku. Dlatego crni rižoto nie jest najlepszym wyborem na pierwszą randkę, chyba że oboje partnerzy mają poczucie humoru.
Wyspa Hvar, Chorwacja. Za to czarne risotto sprawdzi się idealnie na tripie z grupą najbliższych znajomych. Bo kiedy razem spędza się całe doby, razem szuka się dogodnego podłoża na rozbicie namiotu, razem tworzy się prowizoryczną łazienkę, wreszcie razem znosi się spiekotę dnia chorwackiego i trzęsie się w nocy pod śpiworem gdzieś w górach Czarnogóry, można się też razem pośmiać z czarnego języka. Najlepsze czarne risotto jadłam na wyspie Hvar, jako ukojenie na rozdygotane nerwy, kiedy to pan odpowiedzialny za rezerwację motocykli postanowił wykiwać siedmioosobową ekipę i wypłynął w morze. Siedem czarnych języków dosadnie wyciągniętych w stronę morza przywróciło ekipie doskonały wakacyjny nastrój.
300 g owoców morza (kalmary i mątwa)
średnia cebula
2 ząbki czosnku
200 g ryżu arborio
600 ml bulionu rybnego
200 ml białego wytrawnego wina
50 g parmezanu
2 łyżki masła
2 łyżki passaty pomidorowej
2 łyżki atramentu z kałamarnicy (lub mątwy)
6
sok z cytryny
garść świeżej natki pietruszki
Obierz i oczyść owoce morza, dokładnie umyj i pokrój na mniejsze kawałki. Posiekaj cebulę, czosnek i natkę pietruszki. Zetrzyj na tarce parmezan. Rozgrzej łyżkę masła, dodaj owoce morza i smaż kilka minut. Odstaw. Rozgrzej oliwę w osobnym garnku, dodaj cebulę i czosnek, podsmaż. Dodaj ryż, a następnie wlej wino, wymieszaj i gotuj do momentu odparowania alkoholu. Dodawaj bulion małymi porcjami, tak aby ryż cały czas był wilgotny. Gotuj 15 minut, mieszając od czasu do czasu. Dodaj passatę pomidorową, wymieszaj i gotuj kilka minut. Dodaj owoce morza i tusz z kałamarnicy. Wymieszaj i pozostaw na małym ogniu 5 minut. Dopraw pieprzem i solą. Zdejmij z ognia. Dodaj pozostałą łyżkę masła, wymieszaj. Przykryj i odstaw na 3 minuty. Posyp parmezanem, natką pietruszki oraz skrop sokiem z cytryny.
porcja: 390 g/524 kcal
białko: 27 g
tłuszcze: 37g
węglowodany: 87g
4 PORCJE • 40 min • ŁATWY
Tufahija cieszy się popularnością na całych Bałkanach, ale to w Bośni i Hercegowinie zajmuje szczególne miejsce w sercach mieszkańców. Chętnie jest serwowana jako orzeźwiające zwieńczenie sycących, mięsnych posiłków, charakterystycznych dla kuchni tego regionu.
Tradycyjnie tufahija podawana jest w dużych, szklanych pucharkach, skąpana w słodkim syropie. Czasem, dla dodatkowej dekoracji i smaku, na wierzchu jabłka, oprócz bitej śmietany, umieszcza się świeżą lub kandyzowaną wiśnię, która nadaje deserowi elegancji i subtelnej kwaskowatości.
Mostar, Bośnia i Hercegowina. Tufahija to doskonałe orzeźwienie w najbardziej upalny dzień. Zdążyłam się o tym przekonać, zwiedzając Mostar, jedno z najbardziej gorących miejsc Półwyspu Bałkańskiego. Podczas pobytu w tym mieście temperatura wskazywała piekielne 43 stopnie! Dlatego po odbębnieniu wizyty na słynnym mostarskim moście, gdzie dwójka miejscowych śmiałków za niebagatelną kwotę 80 euro każdy(!) chciała spektakularnie skoczyć do wody, ale zebranym tam ludziom nie w głowie było szperać w portfelach w poszukiwaniu euro, czym prędzej odszukaliśmy wybawiające lokum z klimatyzacją. Ale dopiero idealnie schłodzona tufahija ugasiła w nas żar bośniackiego słońca.
4 średniej wielkości jabłka
300 g białego cukru
70 g orzechów włoskich
50 g śmietany 36%
sok z cytryny
łyżka cukru pudru
Obierz jabłka ze skórki, wydrąż w środku dziurę na wylot. Natrzyj owoce sokiem z cytryny. Wlej litr wody do wysokiego garnka, dodaj biały cukier, pozostały sok z cytryny oraz skórkę z dwóch obranych jabłek. Zagotuj. Zmniejsz ogień i włóż jabłka. Przykryj i gotuj 6 minut. Przewróć jabłka na drugą stronę, przykryj i gotuj kolejne 6 minut. Wyjmij z syropu jabłka. Wystudź zarówno jabłka, jak i syrop. Odłóż 4 połówki orzechów, resztę zmiel. Dodaj kilka łyżek syropu z gotowanych jabłek do mielonych orzechów. Wymieszaj. Przełóż masę orzechową do rękawa cukierniczego i nadziewaj wnętrze jabłek. Ubij śmietanę na sztywną pianę. Pod koniec ubijania dodaj cukier puder. Przyozdób wierzch każdego z jabłek bitą śmietaną oraz orzechami. Umieść każde z jabłek w szklanym naczyniu i zalej syropem.
porcja: 350 g/553 kcal
białko: 4 g
tłuszcze: 16 g
węglowodany: 100 g
12 PORCJI • 1 GODZ. 10 Min • ŚREDNI
Palacsinta to dla Węgrów nie tylko danie, ale wręcz styl życia. Zajadają się nimi od świtu do nocy, wypełniając je wszystkim, czego dusza zapragnie: czekoladą, jabłkami, szpinakiem, grzybami, wędzonym serem…
Niektóre nadzienia mają nawet swoje specjalne nazwy, jak na przykład słynne hortobágyi − mielona cielęcina z ziołami, podawana z sosem paprykowym i kwaśną śmietaną.
Prawdziwą gwiazdą wśród palacsinta jest jednak wersja à la Gundel − słodki deser, który podbił serca smakoszy na całym świecie. Podawane jako pojedyncze placki zwinięte w rulon lub złożone w trójkąt, albo w formie imponującego naleśnikowego tortu, palacsinta à la Gundel często wieńczą lżejsze obiady. Lżejsze, ponieważ ten deser to prawdziwa bomba kaloryczna!
Budapeszt, Węgry. Wracamy do początku tego rozdziału, czyli pamiętnego sylwestra w Budapeszcie. To wtedy po raz pierwszy miałam przyjemność zajadać się palacsintą oblaną gęstą, jeszcze ciepłą czekoladą. Zresztą czekolada towarzyszyła nam wtedy nie tylko na talerzu i w ręce jako przekąska. Ten jednak niezwykle zabawny czekoladowy epizod pozostawię dla wiadomości nielicznego grona.
400 g mąki pszennej
400 ml mleka
300 ml wody
4 jajka
2 łyżeczki białego cukru
masło do smażenia
200 g mielonych orzechów włoskich
100 g rodzynek
300 g śmietany 36%
100 ml rumu
4 łyżki cukru pudru
skórka z 2 pomarańczy
tabliczka gorzkiej czekolady
100 g śmietany 36%
50 ml rumu
żółtko
Sparz pomarańcze, zetrzyj na tarce skórkę. Dodaj rodzynki i zalej rumem. Wymieszaj i odstaw na noc. Podgrzej śmietanę na krem orzechowy, nie doprowadzaj jej do wrzenia. Dodaj orzechy, cukier oraz rodzynki i skórkę pomarańczową wraz z rumem. Ciągle mieszając, gotuj na małym ogniu do zgęstnienia sosu. Wystudź. Przesiej mąkę, dodaj cukier i jajka. Wlej mleko i wodę. Wymieszaj na jednolitą masę. Usmaż naleśniki na złocisty kolor. Przygotuj polewę czekoladową: Podgrzej śmietanę i dodaj połamaną czekoladę. Lekko podgrzewaj i mieszaj do momentu rozpuszczenia czekolady. Zdejmij z ognia. W osobnym naczyniu roztrzep żółtko z rumem, dodaj do czekolady i śmietany. Wymieszaj.
WERSJA TORTOWA: Ułóż na talerzu lub paterze pierwszy naleśnik, posmaruj go kremem orzechowym, ułóż kolejny naleśnik. Powtarzaj, aż wykorzystasz wszystkie naleśniki. Polej całość obficie sosem czekoladowym.
WERSJA POJEDYNCZA: Posmaruj naleśnikowy placek kremem orzechowym. Zwiń w rulon lub złóż w trójkąt i polej sosem czekoladowym.
porcja: 200 g/528 kcal
białko: 12 g
tłuszcze: 30 g
węglowodany: 48 g
Wielki chiński filozof Konfucjusz mawiał, że jedzenie jest najważniejszą rzeczą na świecie. Do dziś część Chińczyków uważa żołądek za „drugi mózg” człowieka, a tamtejsi mistrzowie kuchni skrupulatnie dbają o harmonię smaków i kolorów w każdym daniu. Jedzenie dla mieszkańców Państwa Środka to nie tylko sposób na zaspokojenie głodu, ale wręcz świętość, nierozerwalnie związana nawet z najmniejszą uroczystością.
W chińskiej kuchni od stuleci obowiązuje zasada równowagi składników w jednym daniu. Idealna potrawa powinna łączyć pięć smaków, czyli słodki, gorzki, kwaśny, słony i ostry. Ta reguła ma swoje korzenie w chińskiej medycynie, a konkretnie w teorii yin i yang, która podkreśla znaczenie homeostazy i równowagi w dążeniu do zdrowia i dobrego samopoczucia. Składniki yin, czyli te o słonym, kwaśnym i gorzkim smaku, wilgotnej konsystencji oraz chłodnych, w większości zielonych barwach, mają działanie ochładzające organizm. Natomiast składniki yang, czyli produkty słodkie i ostre, w ciepłych kolorach, głównie czerwonym i pomarańczowym, które są suche i pochodzą z ziemi, mają właściwości rozgrzewające. Zachowanie równowagi między yin i yang jest kluczowe dla należytego samopoczucia i zdrowia, a jej brak może prowadzić do przykrych dolegliwości, a nawet poważnych chorób.
Rozległy obszar Chin pod względem kulinarnym najprościej można podzielić na cztery główne regiony: północną kuchnię Pekinu, wschodnią kuchnię Szanghaju, zachodnią kuchnię Syczuanu i południową kuchnię kantońską. Najbardziej znane i rozpowszechnione na świecie są kuchnia syczuańska i kantońska. Ta pierwsza charakteryzuje się wyjątkowo pikantnymi daniami. Niezbędnym dodatkiem do większości potraw jest tu bardzo ostra pasta z chili i czerwonej papryki. Kuchnia kantońska natomiast jest tą najbardziej popularną wśród samych Chińczyków. Już od stuleci mieszkańcy regionu słyną z wyrafinowanych gustów kulinarnych, dlatego wszystkie składniki, tj. mięsa, warzywa i pozostałe dodatki, muszą być najświeższe i najwyższej jakości, a potrawy przyrządza się tu z największą sumiennością.
Na przestrzeni lat kuchnie poszczególnych prowincji wzajemnie się przenikały, tworząc unikatową mieszankę smaków. To, co dziś możemy znaleźć w chińskich restauracjach na całym świecie, jest połączeniem słodkiego południa, kwaśnego wschodu, pikantnej północy oraz ostrego zachodu.
Powszechnie wiadomo, że zarówno w Chinach, jak i w innych regionach Azji zamiast noża i widelca do konsumowania posiłków używa się pałeczek. Czasem, szczególnie w przypadku zupy, przydatna okazuje się też porcelanowa łyżka. Tradycyjne chińskie pałeczki są wykonane z bambusa, ale można je również spotkać w wydaniu z innych rodzajów drewna, kości słoniowej, a nawet w bardziej luksusowych wersjach ze srebra czy złota.
Podczas wizyty w tradycyjnym chińskim domu czy restauracji osoby nieznające tamtejszej kultury mogą nieświadomie popełnić faux pas związane z używaniem pałeczek. Największym z nich jest wbicie pałeczek pionowo w miskę ryżu, makaronu czy innego dania. Chińczykom przypomina to kadzidełka palone na ołtarzu zmarłego i jest uważane za zwiastun śmierci kogoś z obecnych przy stole. Kiedy nie używamy pałeczek, nie należy ich zostawiać na stole. Lepiej ułożyć je poziomo na talerzu lub skorzystać ze specjalnej podstawki. Większość restauracji oferuje również stojaki na pałeczki.
Stukanie pałeczkami o naczynie kojarzone jest z zachowaniem żebraków. W oczekiwaniu na posiłek nie powinno się również bawić pałeczkami, a podczas jedzenia należy obchodzić się z nimi delikatnie, nie wbijając ich w kawałki mięsa i warzyw. Dopuszczalne jest natomiast dzielenie porcji jedzenia na mniejsze kawałki. Pałeczki powinno się trzymać w prawej dłoni między kciukiem a palcem wskazującym. Podczas jedzenia ryżu miseczkę można przytrzymać w lewej ręce tuż pod brodą, co ułatwia nabieranie kolejnych porcji i minimalizuje ryzyko upuszczenia jedzenia, a to byłoby oznaką złych manier. Osoby, które nie czują się pewnie, posługując się pałeczkami, zawsze mogą poprosić obsługę restauracji o tradycyjne sztućce. Prawie zawsze prośba ta zostanie wysłuchana. Należy jednak pamiętać, że nóż w Chinach jest postrzegany jako narzędzie agresji i nie powinien pojawiać się na stole.
Kto miał okazję odwiedzić typową chińską restaurację, z pewnością zapamiętał panującą tam gwarną atmosferę. Mieszkańcy Państwa Środka znani są z ożywionych konwersacji i wesołości podczas degustacji potraw. Wydawanie z siebie dziwnych odgłosów, takich jak mlaskanie, bekanie, siorbanie, jest tutaj na porządku dziennym i nie wywołuje zgorszenia, choć może to zaskakiwać przybyszów z Zachodu. Również wypluwanie kości na stół jest tutaj powszechnym zwyczajem. Ważne jednak, aby robić to po prawej stronie talerza, co jest zgodne z chińską etykietą. Najtrudniejszy do zaakceptowania dla wielu osób może być zwyczaj palenia papierosów podczas posiłku.
W chińskiej kulturze obowiązuje określony sposób rozsadzania gości przy stole. Najważniejsze miejsce, zawsze usytuowane naprzeciwko drzwi wejściowych, zajmuje gospodarz lub najstarsza osoba w grupie. Po jego prawej i lewej stronie zasiadają osoby o nieco niższej pozycji społecznej, a im dalej od gospodarza, tym niższa ranga gości. Zazwyczaj naprzeciwko gospodarza siedzą osoby najmłodsze, które w chińskiej hierarchii mają mniejsze znaczenie.
Najlepsze dania są umieszczane naprzeciwko najważniejszej osoby przy stole, która jako pierwsza ma prawo podnieść pałeczki i tym samym oficjalnie rozpocząć posiłek. Dopiero po tym geście pozostali uczestnicy uczty mają prawo zacząć jeść. Zgodnie z chińską tradycją w restauracjach zawsze zamawia się parzystą liczbę dań, ponieważ nieparzysta liczba symbolizuje śmierć. Dodatkowo, aby zapewnić dostatek jedzenia, przyjęło się zamawiać liczbę potraw równą liczbie osób w grupie i powiększoną o jeden.
Oznaką życzliwości i gościnności jest gest nałożenia przez gospodarza porcji jedzenia na talerz gościa. Właściwą reakcją jest zjedzenie wszystkiego, co zostało podane, oraz wyrażenie głośnego uznania dla smaku potrawy. Jeśli jednak danie nie przypadnie nam do gustu, najlepiej grzecznie podziękować gospodarzowi, a gdy nie będzie zwracał uwagi, dyskretnie przykryć nietrafiony wybór odrobiną ryżu, tak by nie rzucał się w oczy. Pozostawienie na talerzu niewielkiej ilości jedzenia jest tu akceptowalne.
W Chinach spożywa się dość nietypowe produkty, które w krajach zachodnich często uznawane są za niejadalne, a nawet odrażające. Należą do nich kurze nogi, świńskie uszy, zwierzęce jelita, mięso psa czy słynne chińskie nietoperze. Ten zwyczaj ma swoje korzenie w historii, kiedy to w Chinach przez długi czas panował głód, zmuszający ludzi do jedzenia praktycznie wszystkiego, aby przetrwać. Sami Chińczycy żartują, że są gotowi zjeść wszystko, co ma cztery nogi, a nie jest meblem.
6 PORCJI • 1 GODZ. • ŚREDNI
Zupa wonton, znana w Chinach od ponad dwóch tysięcy lat, to klarowny rosół wzbogacony różnorodnymi dodatkami. W zależności od regionu do zupy dodaje się warzywa, grzyby, zioła, sosy, czasem cienki makaron, a przede wszystkim charakterystyczne pierożki, od których zupa wzięła swoją nazwę − wontony.
Pierożki tradycyjnie nadziewane są mieloną wieprzowiną, krewetkami lub ostrygami. Spotyka się też wersje z mięsem drobiowym i wołowiną. Skład farszu różni się w zależności od prowincji, miasta, a nawet preferencji osoby przygotowującej potrawę. Niezmienny pozostaje jednak wyrazisty i dość pikantny smak farszu. Na północy Chin pierożki nazywa się po mandaryńsku huntún, hundun lub yúntûn. W kuchni kantońskiej, gdzie zupa również cieszy się dużą popularnością, znane są jako wantang lub wuntuna.
350 g mąki pszennej
200 ml letniej wody
2 łyżeczki soli
450 g mielonej wieprzowiny
szalotka
2 papryczki chili
2 ząbki czosnku
3 plastry świeżego imbiru
łyżka sosu sojowego
łyżka oleju sezamowego
łyżka skrobi kukurydzianej
łyżeczka cukru trzcinowego
pół łyżeczki mielonego białego pieprzu
szczypta soli
2 ząbki czosnku
mała cebula
2 plastry imbiru
1200 ml bulionu warzywnego
łyżka sosu sojowego
garść świeżej kolendry
garść świeżego szczypiorku
Przygotuj bulion: Umieść w garnku pokrojoną w ćwiartki cebulę, rozgniecione ząbki czosnku, imbir, sos sojowy oraz bulion. Zagotuj, zmniejsz ogień, przykryj i gotuj 30 minut. Przygotuj farsz: Wymieszaj mieloną wieprzowinę z drobno posiekaną szalotką, papryczką chili, czosnkiem i imbirem. Dodaj wszystkie płynne i sypkie przyprawy oraz skrobię. Wymieszaj do uzyskania jednolitej masy. Przesiej mąkę, dodaj sól. Wlewaj wodę małymi porcjami i mieszaj do uzyskania jednolitej masy. Rozwałkuj ciasto na cienki placek na blacie oprószonym mąką. Wykrój z niego kwadraty o boku 6–7 centymetrów. Umieść łyżkę farszu na środku każdego kwadratu. Sklej ze sobą przeciwległe wierzchołki tak, aby powstał trójkąt. Sklej za sobą pozostałe dwa wierzchołki. Jeśli ciasto się nie klei, lekko zwilż brzegi wodą. Usuń stałe elementy z bulionu, w razie potrzeby przelej zupę przez sitko. Dopraw pieprzem i solą. Ponownie zagotuj bulion. Dodaj do garnka pierożki wonton. Pomieszaj drewnianą łyżką, aby pierożki nie skleiły się ze sobą. Gotuj 5 minut od momentu wypłynięcia pierożków. Przełóż je do miski i ugotuj kolejną porcję. Przelej do misek bulion wraz z pierożkami, posyp posiekanym szczypiorkiem oraz kolendrą.
porcja: 410 g/491 kcal
białko: 23 g
tłuszcze: 22 g
węglowodany: 53 g
6 PORCJI • 1,5 godz. • ŚREDNI
Bułeczki bao są popularne nie tylko w Chinach, gdzie narodziły się prawie dwa tysiące lat temu. Można znaleźć je na stołach w Indonezji, Japonii i innych krajach Dalekiego Wschodu. Bułeczki bao występują w nieskończonej liczbie kształtów i nadzień. Doskonale smakują w wersji wytrawnej, z różnymi rodzajami mięs, świeżymi chrupiącymi warzywami, pastą fasolową oraz sosami. W Chinach zdarza się jadać je również na słodko. Stanowią wspaniałą propozycję na śniadanie, obiad i kolację.
Bułeczki bao występują w wersji otwartej oraz zamkniętej. Mogą być mniejsze i wtedy serwowane są zwykle po kilka na jedną porcję, lub większe, kiedy to już jedna bułka pozwoli solidnie się najeść. Zawsze powinny być podawane na gorąco w towarzystwie dowolnego sosu: sojowego, octu ryżowego, pasty chili albo bardziej wyszukanych połączeń. Obowiązkowo powinna towarzyszyć im świeżo zaparzona chińska herbata.
500 g piersi z kaczki
2 ząbki czosnku
łyżka miodu
łyżka sosu sojowego
łyżka oleju
sok z limonki
łyżeczka mielonej ostrej papryki
łyżeczka soli
500 g mąki pszennej
8 g suchych drożdży
300 ml ciepłego mleka
30 g masła
łyżeczka białego cukru
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka soli
ząbek czosnku
2 papryczki jalapeño
3 łyżki majonezu
łyżka octu balsamicznego
łyżeczka soku z limonki
ćwiartka czerwonej kapusty
duża marchewka
garść świeżej kolendry
2 łyżki czarnego sezamu
2 łyżki białego sezamu
Zamarynuj kaczkę: Umyj mięso i osusz papierowym ręcznikiem. Umieść w misce rozgniecione ząbki czosnku, miód, sos sojowy, olej, sok z limonki oraz paprykę i sól. Wymieszaj i przełóż do marynaty mięso, tak aby całe zostało przykryte. Owiń folią spożywczą i umieść w lodówce na minimum 2 godziny, najlepiej na całą noc. Rozgrzej piekarnik do 200°C z termoobiegiem. Wyjmij kaczkę z marynaty, przełóż do rękawa do pieczenia i wstaw do piekarnika na 1,5 godziny. Przesiej mąkę, dodaj drożdże, wlej mleko i rozpuszczone masło. Dodaj cukier, proszek do pieczenia i sól. Wyrób składniki na jednolite ciasto. Przykryj ręcznikiem i odstaw w ciepłe miejsce na godzinę. Przygotuj sos: Wymieszaj drobno posiekany czosnek, pokrojone papryczki jalapeño, majonez, ocet balsamiczny i sok z limonki. Rozwałkuj ciasto na placek grubości centymetra, wytnij kółka pożądanej wielkości. Posmaruj z jednej strony oliwą z oliwek i złóż na pół posmarowaną stroną do środka. Odstaw na 15 minut. Przygotuj warzywa: Pokrój czerwoną kapustę w cienkie paski. Obierz marchew i pokrój ją w słupki. Posiekaj kolendrę. Gotuj bułeczki na parze 15 minut. Wyjmij z rękawa mięso i porozrywaj na mniejsze kawałki. Wypełnij wnętrze bułeczek warzywami, mięsem, polej sosem, dodaj świeżą kolendrę. Posyp sezamem.
porcja: 375 g/709 kcal
białko: 27 g
tłuszcze: 32 g
węglowodany: 80 g