Przez rajskie wyspy na dach świata - Joanna Morea - ebook

Przez rajskie wyspy na dach świata ebook

Joanna Morea

4,0

Opis

Książka Przez rajskie wyspy na dach świata jest kontynuacją podróżniczej powieści Kiedy marzenia spełniają się na dachu.

Tym razem podróż wiedzie przez wyspy na Pacyfiku, takie jak słynna Bora Bora czy Moorea, Nową Zelandię, Australię, aż po niektóre kraje Azji Południowo – Wschodniej by zakończyć się wylotem do Nepalu. Jej osobiste przygody oraz wnikliwy podgląd tego nad wyraz bogatego pod wieloma względami skrawka świata stanowią niezwykle interesującą opowieść. Czytelnik nadzwyczaj szybko poczuje, jakby sam znajdował się na szlaku, poczuje smaki i zapachy, a nawet przeżyje strach na australijskiej rafie koralowej. Dlaczego? Sami się przekonajcie. To barwna i ujmująca historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
3
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Joanna Morea & e-bookowo

Grafika na okładce: Dream79 (Envato)

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN: 978-83-8166-168-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie

CZĘŚĆ 1. Polinezja Francuska

Rozdział 1

Na całe osiem godzin i dwadzieścia minut oddaję się przestrzeni powietrznej. Tyle trwa przelot z Los Angeles do Papeete, stolicy przecudownej wyspy Tahiti. Jestem jakieś kilkanaście tysięcy metrów ponad Pacyfikiem. Podczas lotu często zasypiam, osuwając się w fotelu. Czasem jednak dokonuję w myślach przeglądu ostatnich wydarzeń. Staram się niczego nie oceniać, tylko czerpać możliwie jak najwięcej nauki z własnych przeżyć, nie wplątując w to emocji. Nie jest to łatwe zadanie, bo nocny przelot skłania do przemyśleń, a te głównie krążą wokół mnie i mojego partnera podróży. Równie często, a może nawet częściej nocny lot jednak otępia i zniewala do snu.

Wciąż jestem bardzo osłabiona po dopiero co przebytej w Meksyku salmonelli. W mojej głowie przewijają się bardzo żywe obrazy z kliniki. Twarze zainteresowanych mną meksykańskich lekarzy, którzy kręcili się wokół mnie bezustannie – to znaczy tak mi się wydawało, bo za każdym razem, kiedy się budziłam, widziałam ich przy swoim łóżku. Wyglądało na to, że nieźle ich nastraszyłam.

Po sześciu miesiącach włóczęgi po drogach i bezdrożach Ameryki Łacińskiej nic już nie jest takie samo. Zmieniło się moje postrzeganie świata. Nigdy już nie będę tą samą osobą, jaka wyruszyła w tę niezwykłą podróż. Wszystkie doznania, przeżycia, przygody czy ich brak sprawiły, że na każdy aspekt życia na Ziemi patrzę zupełnie inaczej. Lepiej czy gorzej? Mądrzej, bardziej wnikliwie czy powierzchownie? Trzeźwiej czy na fali zaślepiających czasem emocji? Tego nie potrafię ocenić i nawet nie chcę. Jedno jest pewne – jestem inna.

Zmiany zewnętrzne widać gołym okiem. Nie trzeba mnie testować psychologicznie, żeby je zauważyć. Ameba, potem salmonella zamieniły mnie w wychudzoną i chyba mało atrakcyjną kobietę. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy, trochę zbyt słaby błysk w oku. Przy moim wzroście 172cm i wadze ledwie powyżej pięćdziesięciu kilogramów nie prezentuję się obecnie najlepiej. Nawet nie byłabym atrakcyjną modelką. A jednak mimo to dźwigam swój ponad dwudziestokilogramowy plecak z tyłu i około siedmiokilogramowy z przodu. I robię to z ochotą, trochę to zbyt dla mnie męczące obecnie, ale to nie jest takie ważne – najbardziej istotne jest to, że za chwilę postawię stopy na cudownych polinezyjskich wyspach. One mają mnie uleczyć, mają sprawić, że wydobrzeję. Stuprocentowa naturoterapia. Moje niewykupione recepty, które dostałam przy wyjściu z kliniki, pozostały gdzieś w jednym z meksykańskich koszy na śmieci. Klamka zapadła. Nie ma odwrotu. Tu, w sposób naturalny, bezinwazyjny, mają powrócić mi siły i mam wyzdrowieć. Bez tego moja podróż będzie musiała się zakończyć. I ta właśnie wiara w szybkie wyzdrowienie obecnie mnie nie opuszcza, a nawet więcej, jestem pewna, że tak będzie. Zresztą, cóż innego mogę teraz zrobić? Nic. Wszystko w rękach Wszechświata i Boga, jak mawiała moja babcia.

Lądujemy w cudownym, wymarzonym Papeete o drugiej nad ranem. O tej chwili marzyłam od dziecka. Tahiti, wyspa, która rozpala wyobraźnię, miejsce, do którego nie każdemu udaje się dotrzeć. Niewiarygodne, ale to kolejne z moich wielkich marzeń, które tu i teraz właśnie się spełnia.

Jest środek nocy, a mimo to, kiedy opuszczamy samolot, bucha w nas gorące, wilgotne, oceaniczne powietrze. Przy wejściu do terminalu piękna, młoda, czarnowłosa Tahitanka uśmiechając się promieniście, jakby chciała oszukać siebie oraz nas i udawać, że to nie jest środek nocy, wręcza nam nieduży, kremowobiały kwiat o mocnym, urzekającym zapachu. To gardenia tahitańska. Symbol wyspy Tahiti, kwiat uczuć mający wyrażać miłość. Na całym świecie znany jest pod nazwą Tiare Tahiti – kwiat Tahiti.

Wkładam kwiat we włosy. Czarująca Tahitanka uśmiecha się do mnie.

− Witamy na Tahiti!

Wychodzimy poza nieduży hall przylotów. Jest tu cicho i spokojnie, niemal kameralnie. Czarne niebo otula wyspę, a wraz z nią także nas. Wszystko wokół wydaje się być uśpione. Z nami przyleciało tu raptem kilkoro pasażerów. Bardzo szybko gdzieś zniknęli. Większość pozostała w samolocie i kontynuuje swoją podróż do Nowej Zelandii, a my jak zagubione istoty stoimy samotni ze swoimi plecakami i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić. Siadam na jednej z pustych ławek. Powietrze jest przyjemnie rozgrzane. „I co dalej?” – myślę. Mój partner przysiada obok mnie.

− Jaki masz plan? – zagaduje mnie ospale.

− Nie mam żadnego – odpowiadam obojętnie.

Nagle drzwi się rozsuwają i pojawia się podobna do nas samotna para obładowana plecakami. Kobieta trzyma w ręku książkę. Rozpoznaję, że to przewodnik Lonely Planet. Pozdrawiają nas skinieniem głowy.

− Przepraszam – zaczepiam ich natychmiast. – Czy można zerknąć? – pytam, wskazując książkę.

− Jasne – odpowiadają chórkiem.

− Nie zdążyłam kupić żadnej publikacji o Tahiti – tłumaczę.

− Nie ma sprawy, a skąd jesteście?

− Z Polski.

− Wow, to koniec świata! – dziwią się. – To ile lecieliście?

− Nie wylecieliśmy z Polski, jesteśmy w podróży dookoła świata i właśnie przybyliśmy tu z Meksyku przez Los Angeles.

− Wow, prawdziwi traperzy! – spontanicznie dziwi się dziewczyna. – A może wybierzcie się z nami na sąsiednią wyspę, na Moorea. Papeete jest zwyczajnym miastem, nie ma tu nic atrakcyjnego. Moorea jest za to znacznie ciekawsza. Wszyscy ze stolicy jeżdżą tam odpoczywać. Tahitański cel wakacyjny, rozumiecie?

− Dla mnie to świetny pomysł – odpowiadam błyskawicznie. – Mam na imię Joanna.

Natychmiast czujemy się bardzo dobrze w swoim towarzystwie. Według ich wiedzy musimy poczekać kilka godzin do pierwszego autobusu, którym dojedziemy na przystań, skąd promem zabierzemy się na wyspę. Tak też robimy. Niemal jak czwórka rozbitków, porozkładani w pozycjach leżąco-siedzących opowiadamy sobie swoje historie przez najbliższe prawie cztery godziny. Nowo poznani pochodzą z Kanady. Obydwoje są płetwonurkami i przylecieli na Polinezję, żeby zarabiać na wyławianiu pereł na plantacjach. Jednak najbliższe dwa do trzech tygodni zamierzają korzystać z uroków polinezyjskich i rozpocząć tutejszą przygodę od wakacji, a nie od pracy.

Pierwszy prom odpływa po szóstej rano. Wsiadamy na pokład niezwykle podnieceni i rozgadani. Kiedy nasz środek transportu oddala się od kei, moje oczy zatapiają się w błękicie wody. Milknę. Ogarnia mnie zaduma. Czuję się taka po brzegi wypełniona szczęściem, że aż boję się to szczęście sobie uświadamiać.

Nad Mooreą wiszą szare chmury. Powietrze przesiąknięte jest oceaniczną wilgocią, która natychmiast przenika moje włosy i skórę. Poranna szarość jest niezwykle nastrojowa. Wciągam głęboko powietrze. Jest orzeźwiająco morskie i pachnie algami. Spoglądam na daleki szary horyzont. Najbliższy kontynent jest bardzo daleko stąd. Potem mój wzrok przyciągają zielone ramiona wyspy. Im bliżej dopływamy, tym mniej chmur zwisa na jej ramionach. Gdzieś się rozpływają. Po godzinie wpływamy do małej zatoki. W milczeniu stawiam pierwsze kroki na zjawiskowej wyspie. „Witaj, Moorea” – szepczę.

Rozdział 2

Mała kropeczka, niejako kapnięta na wielkim bezkresnym błękicie, oddalona 18000 km od kontynentu. Moorea jest zieloną wyspą pochodzenia wulkanicznego. To część archipelagu Wysp Towarzystwa. Te zaś wchodzą w skład Polinezji Francuskiej, która jest francuską Wspólnotą zamorską. Ta nieduża wyspa zamieszkiwana jest tylko przez szesnaście tysięcy stałych mieszkańców. Ja staję się właśnie jej tymczasowym rezydentem. Z lotu ptaka wyspa kształtem przypomina serce albo szybującego ptaka z rozłożonymi skrzydłami. Otoczona wąskim błękitnym pasmem lagun wygląda niezwykle atrakcyjnie.

Wskakujemy do lokalnej taksówki, pickupa i jedziemy wzdłuż wybrzeża. Kierujemy się do jednego z najtańszych na wyspie kempingów „Chez Nelson”. W porannym słońcu wszystko wydaje się być niezwykle wyraziste. Niemal hipnotyzujący błękit lagun, jaskrawozielone trawy, kolorowe kwiaty, lśniące w słońcu palmy sprawiają wrażenie wręcz nierealnego świata. Te wszystkie kiedyś oglądane przeze mnie kolorowe, zapierające oddech pocztówki stały się w jednej chwili rzeczywistością, ożyły. I teraz to wszystko jest dookoła mnie. Mogę w to nie wierzyć, myśląc, że to sen, ale powiew wiatru, delikatna bryza łaskocząca twarz i rozgadany po francusku kierowca to dowody na moją obecność.

Samochód wiezie nas wzdłuż północnego czoła wyspy. Mijamy po drodze dwie urokliwie wcinające się w ciało wyspy zatoki: Cooka i Opunohu. Nasz kemping położony jest na północno-zachodniej połówce „wyspowego serca”.

Nie jest pewne, czy znajdziemy tu miejsce, dlatego ja idę do recepcji, a Włodek pozostaje przy aucie z plecakami. Z okna niskiego budynku dostrzegam wąski pierścień rafy koralowej, na której załamują się fale. Za białym wianuszkiem fal rozciąga się granat niekończącego się Pacyfiku.

– Mamy wolną jedną kabanę, ale tylko na dwie noce – wyjaśnia około czterdziestoletnia właścicielka. – Później zaczynają się święta i wszyscy ze stolicy tu przypływają. Mamy pełną rezerwację. Zresztą wy też będziecie musieli zostać na wyspie, bo promy nie będą kursować.

Biorę kabanę, mimo że jest bardzo droga. Nie pytam też o pozwolenie Włodka. Chcę spać dzisiaj na łóżku, a nie w namiocie, który jest taką dwójką, że mieści tylko dwa ciała, a na plecaki nie ma już miejsca. Nasi kanadyjscy znajomi zostają tu z nami. Biorą droższy pokój. Ich wakacje dopiero się zaczynają i chcą skorzystać z nich w pełni. Umawiamy się na wspólne popołudnie i znikamy w swoich polinezyjskich schronieniach. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic, a potem rzeczywistość mi się urywa.

Po nieco dłuższej drzemce odnoszę wrażenie, jakby właśnie rozpoczął się zupełnie nowy dzień. Kabana usytuowana jest jakieś 200 m od plaży i oddziela ją od morza zielone pasmo pola namiotowego, na skraju którego rosną długie, wysmukłe palmy. Natychmiast po przebudzeniu idę zanurzyć się w ciepłych wodach laguny. Ma prześliczny błękitny kolor. Plaża jest nieduża, ale z białym piaskiem. Zniszczona przy brzegu rafa koralowa zaczyna się już w płytkiej wodzie i jest gęsta, pokrętna jak labirynt. Woda jest bardzo spokojna, jak jeziorko. Cały dramat silnego falowania zaczyna się i kończy na krawędzi laguny, jakieś kilkaset metrów od plaży. Trzeba czekać na przypływ, żeby swobodnie pływać pomiędzy ostrymi rafami. Nie przeszkadza mi to jednak taplać się w płyciźnie, żeby schłodzić rozgrzane ciało.

Jest mi dobrze. Czuję spokój. Moje osłabienie już tak nie dokucza. Jestem na spowolnionych obrotach, ale niczego mi tu nie trzeba. Dziś mogę w pełni leniuchować. Nie muszę nic organizować, przygotowywać, poszukiwać. Musimy pozostać tu kilka dni i to jest najlepszy prezent, jaki wyspy mi ofiarowały.

Kątem oka dostrzegam postać Włodka. Podobnie jak ja wskakuje do wody. Po chwili zwraca się do mnie:

− Musimy znaleźć jakiś sklep z jedzeniem.

− Rzeczywiście – przytakuję. – Przecież od wyjścia z samolotu nic jeszcze nie jadłam!

Zbieramy się, żeby rozpoznać teren. Pierwszy sklep znajduje się w bliskim sąsiedztwie z kempingiem. To sklep francuski. Wszystko jest drogie, ale dobre. Kupujemy bagietki i jakieś serki. Na terenie naszego kempingu jest duża, dobrze wyposażona kuchnia. Tu przyrządzamy sobie pierwszy posiłek dnia. Widać, że kuchnia jest dość ważnym punktem na terenie ośrodka. To miejsce spotkań. Tutaj turyści z całego świata mieszają się i stapiają ze sobą, tworząc mooreańską, fascynującą społeczność, której stajemy się częścią z każdym wymienionym, wypowiedzianym czy zamienionym zdaniem.

Nasi kanadyjscy znajomi nie pojawiają się na horyzoncie, więc wracamy na plażę. Rozciągam hamak w najmniej nasłonecznionym miejscu przy wodzie i rozkoszuję się nicnierobieniem. Niebo jest intensywnie błękitne i bezchmurne. Linię horyzontu odcinają od granatowego oceanu białe bałwany kotłującej się wody na krawędzi rafy, a potem jasnobłękitna laguna, z lekko pomarszczoną taflą układa się drobniutkimi falami tuż u moich stóp zwisających z hamaka. Jestem sama, bo Włodek zabrał nasze jedyne płetwy wraz z maską do snorkowania i zginął gdzieś pod powierzchnią wody. Bez płetw jestem w wodzie znacznie wolniejsza, ale jednocześnie lubię mieć nieskrępowane stopy. Dookoła prawie nie ma ludzi. Plaża jest pusta, dlatego tak fascynuje i przyciąga. Zeskakuję z hamaka i zanurzam się w cieplutkim błękicie. Czysta rozkosz. Widoczność w wodzie nie jest najlepsza, dlatego wypływam nieco dalej. Labirynt raf jest cudownie piękny, ale niekoniecznie przyjemny w dotyku. Obcieram łydkę. Unoszę głowę, żeby ocenić, jak daleko jestem od brzegu i czy nie spróbować zbliżyć się do tej białej, tętniącej życiem granicy, za którą rozciąga się wielka głębia. To niestety jeszcze długa droga. Nagle kątem oka dostrzegam coś ponad taflą wody. Zatrzymuję się natychmiast. Czuję, jak dreszcz przechodzi mi po plecach. Czyżby to…? Nie, to niemożliwe. To jakieś moje urojenie. Rekiny nie wpływają do lagun. Uspokajam się i płynę dalej. Pod wodą jest teraz więcej kolorowych raf i przedziwnych rybek. Płynę za nimi. Znowu obtarłam stopę. Oj, zabolało. Nieruchomieję w wodzie. Uświadamiam sobie, że jeśli rzeczywiście widziałam rekina, to przecież nie mam z nim szans, a zwłaszcza z krwawiącą łydką. Rozglądam się uważnie dookoła i nie czekając na spotkanie pierwszego stopnia, płynę do brzegu. Przerażenie odebrało mi siły i wychodzę z wody skonana. Układam ciało na bezpiecznym hamaku i zastanawiam się, czy to było przywidzenie, czy naprawdę coś dużego było w wodzie. Cokolwiek to było, ja już jestem na suchym lądzie. A gdzie jest Włodek? Niestety nie mam pojęcia. Przez prawie godzinę kręcę się po kempingu i wzdłuż plaży, żeby go odnaleźć. Trochę się niepokoję, bo jeśli jest w wodzie... Bez paniki. Wreszcie po jakiejś godzinie pojawia się zadowolony.

– A co ty taka przerażona? – pyta.

− A ty nie mogłeś powiedzieć, gdzie znikasz?

− Poszedłem sobie na sąsiednią plażę, a potem rozpoznać okolicę.

− A dlaczego beze mnie?

− A ja wiem, czy byś chciała? Sama powiedziałaś, że chcesz tu odpoczywać!

− Owszem, ale jestem tu z tobą, a nie sama ze sobą i jak wiesz, podobnie jak ty bardzo lubię ROZPOZNAWAĆ okolice!

− O co ci chodzi?

− O nic, martwiłam się o ciebie – odpowiadam, odwracając głowę. – Chyba widziałam rekina w lagunie, ale nie jestem pewna – mówię już spokojniej.

− To niemożliwe! – Zaśmiał się kpiąco. – Jak zwykle wymyślasz.

Popołudnie spędzamy na lokalnym święcie kwiatów. Moorea, wyspa ukwiecona w każdym zakątku kolorowi się kwiatami wzdłuż i wszerz. Nazywana jest wiecznym ogrodem, w którym rośliny takie jak hibiskusy, tiares, różowe wawrzyny, jaśminy czy kwiaty imbiru, zwane tu Opuhi de Tahiti, kwitną okrągły rok. Kobiety ubrane są w kwieciste, zwiewne sukienki, we włosach noszą uplecione wianki, a na szyjach zawieszone sznury kwiatowe. Mężczyźni podobnie. Z tą tylko różnicą, że zamiast sukienek noszą szorty i koszule w kwieciste wzory.

Dochodzimy do drewnianych straganów, na których jest co? Oczywiście mnóstwo kwiatów. Zaraz pozdrawiam uśmiechającego się Tahitańczyka, a ten spontanicznie wsuwa mi jeden z kwiatów we włosy. Po czym natychmiast wyjaśnia, że jeśli jestem panną, to mogę włożyć kwiatek za lewe ucho, zaś jeśli mężatką – za prawe. Tak też robię. Powoli upodabniam się do tubylców. Nawet nie zdając sobie sprawy, włożyłam spódniczkę w kwiaty. Na straganach są także owoce i warzywa, orzechy kokosowe i wyroby z nich, ananasy, mnóstwo waniliowych cudeniek oraz ozdoby z muszli. Nieopodal kolorowych i pachnących kokosami kramików na otwartej przestrzeni, wyglądającej jak boisko, młode dziewczęta zaczynają grupowy taniec. To rytualne tańce wykonywane specjalnie podczas tego święta. Ponieważ się ściemnia, dookoła tańczących zapalane są pochodnie.

Przysiadam na ziemi obok innych oglądających. Jestem wtopiona w tło. Czuję się całkowicie zintegrowana. Jestem w pełni tu i teraz.

Rozdział 3

Moorea to wyspa szczególna. Nazywana jest rajską nie tylko z uwagi na cudownie kwitnące kwiaty, ale także na piękno lagun. Uważa się, że najpiękniejsze laguny znajdują się na Bora-Bora i właśnie na Moorea.

Podobnie jak inne wyspy polinezyjskie zaludniana była przez żeglarzy przybywających w te strony najprawdopodobniej z południowo-wschodniej Azji na wielkich, podwójnych pirogues. To katamarany dwukadłubowe. Przyjmuje się, że wyspy zasiedlane były około X wieku naszej ery. Jednocześnie ostatnie odkrycia archeologów sugerują, że to właśnie Polinezyjczycy na swoich niewiarygodnie bezpiecznych katamaranach podbili Amerykę jeszcze przed Europejczykami. Ciekawostka goni ciekawostkę. Nie wszystko da się wyjaśnić w sprawie tychże wysp. Nawet nie da się jednoznacznie określić pochodzenia lokalnej ludności. Teorie są dwie: pierwsza — przyjmująca, iż ta przed-polinezyjska ludność wzięła udział w zaludnianiu terenów Ameryki; druga — wprost przeciwnie, zakłada emigrację osadniczą z Ameryki na wyspy Polinezji.

„W obu przypadkach uważano, że ludność ta przekazała częściowo swój dorobek kulturowy późniejszym mieszkańcom tych terenów — Polinezyjczykom. Dlatego też w ich kulturze i typie antropologicznym znajdujemy pewne elementy, które wskazywałyby na dawne powiązania oceaniczno-amerykańskie”1.

Jakiekolwiek nie jest pochodzenie lokalnej ludności, są to niezwykle urodziwi ludzie. Czarnowłosi, o ciemno-oliwkowej karnacji, wielu mężczyzn jest pięknie zbudowanych, a na ich muskularnych ciałach pobłyskują oryginalne i charakterystyczne tatuaże. Kobiety, zwłaszcza te młode, obdarzone są bardzo ładnym ciałem i urokliwym uśmiechem. Owszem, zdarzają się puszyści, ale gdzież na świecie takich nie ma.

Ta tropikalna wyspa pochodzenia wulkanicznego ma do zaoferowania także swój naturalny urok. Ponieważ spędzimy tu kilka najbliższych dni, wybieramy się na podbój wspomnianego piękna. Wraz z kanadyjskimi znajomymi rozpoczynamy od łapania stopa. Chcemy dotrzeć do punktu widokowego Belvedere, skąd rozciąga się panorama na dwie największe na wyspie zatoki. Żeby okrążyć wyspę, trzeba przejechać około 60 km. Mamy zatem nadzieję, że nawet przy małym ruchu samochodowym nie ma ryzyka, że nie powrócimy na miejsce do wieczora.

Dzień jest słoneczny i przyjemnie ciepły. Na horyzoncie majaczą ledwie widoczne chmury. Kipimy radością i dobrym humorem. Już po kilku minutach zabieramy się pickupem. Kierowca zostawia nas po jakichś 4 km. Dalej idziemy pieszo. Na wyspie wszystko wydaje się być idealne. Jest czysto. Pobocza są zielone i zadbane. Droga wygląda tak, jakby była dopiero co zbudowana. Ruch prawie ustał. Szybko odbijamy od głównej przelotówki, okalającej wyspę i kierujemy się w jej głąb, wchodząc w sterylny obszar niedużych zabudowań. Wszędzie rosną egzotyczne, niezwykłej urody rośliny, a lśniące w słońcu palmy dodają tu tylko uroku. Idąc spacerowo i beztrosko rozmawiając, dość szybko docieramy do atrakcji turystycznej, do punktu widokowego Belvedere (240 m n.p.m.), skąd podziwiać można zatoki wąskimi lejami wcięte w wyspę. Nad nami jednak pojawiły się chmury – trochę nie wiadomo skąd – a tym samym popsuły widoczność. Szkoda, bo zdjęcia nie będą najlepsze, a i błękit okalających wyspę lagun skrył się pod warstwami deszczowych chmur. Nasz optymizm jednak nie opada i kontynuujemy wycieczkę. Tym razem szukamy wodospadu ukrytego gdzieś w dżungli. Nie mamy map, nie mijamy ludzi, ale próbując różnych ścieżek, w końcu dochodzimy w jego pobliże. A kiedy już wyłania się nam przed oczami, skryty w zielonych ramionach dżungli, wtedy jak grom z jasnego nieba spada na nas obfity deszcz. W ciągu kilku chwil robi się tak ślisko, że ciężko nam się przedrzeć i podejść do czoła kaskady. Prawie pod stopami odkrywamy nieduży akwen, a w nim długą rybę. Panowie nawet mieli ochotę wskoczyć do baseniku, ale obecność przedziwnego stworzenia nieznacznie zmieniła ich plany. Przemoczeni wracamy. Idziemy wśród wielkich kropel deszczu, między domostwami zatopionymi w zieleni i kolorowych kwiatach, a na naszej drodze co chwila wyrastają drzewa mango, kokosowe, grejpfrutowe i bananowce pełne owoców. Tak, to prawdziwy raj na ziemi.

Rozdział 4

Tej nocy wiał bardzo silny wiatr, a Abel, nasz kanadyjski kolega, łowił ryby wraz z lokalnymi rybakami. Przyniósł ich tyle, że będziemy je jeść przez kilka następnych dni. Obdarowuje nie tylko nas, ale każdego, kto ma ochotę na świeżą rybkę na śniadanie.

− A wiecie, że od kilku dni wpływa do laguny spory rekin? – opowiada Abel. – Nawet porządnie mnie nastraszył!

− Rekin? – podłapuję.

− Jeszcze przed zachodem słońca, kiedy łowiłem harpunem, o mało nie wpłynąłem mu prosto w paszczę. Musiałem zostawić mu na kolację taką wielką, upolowaną przez siebie rybę!

− To znaczy, że przedwczoraj mogłam go widzieć pomiędzy rafami? – pytam.

− Bardzo możliwe.

Włodek spojrzał na mnie podejrzliwie.

− Fantazja cię ponosi – stwierdził i poszedł sobie.

Szarość rozlała się nad wyspą. Jest ciepło i wieje lekki wiatr. Dziś nikt nie ma energii na wycieczki, eksploracje czy imprezowanie. Wszyscy nasi znajomi snują się leniwie tu i ówdzie, lądując najczęściej w łóżkach lub tak jak ja, na hamaku. Czytam, coś zapisuję, zasypiam i rozmyślam. I tak dochodzę do nadzwyczaj odkrywczych wniosków – jestem na wyspach Polinezji Francuskiej, na przecudownej Moorea. Mimo że marzyłam, żeby się tu znaleźć, to nie do końca w to wierzyłam. Od marzeń do rzeczywistości często wiedzie długa droga, zatem wnioskuję, że sztukę ich spełniania całkiem nieźle opanowuję i czasem na skróty udaje mi się urzeczywistniać nawet te największe.I z tą cudowną myślą zeskakuję z hamaka i zanurzam się w szarobłękitnej, ale niesamowicie przyjemnie ciepłej wodzie.

Na pobliskim festiwalu kwiatowo-warzywnym zakupuję dynię i zabieram się za robienie placków dyniowych. Trochę się rozpędziłam z ilością, tak że przysiada się do nas połowa gości kempingowych. Francuzi, Australijczycy, a nawet osiemdziesięcioletnia para z Nowej Zelandii. Istna wielonarodowościowa i wielopokoleniowa komuna. Znalazło się nawet wino i to nie jedna butelka. Jednym słowem szary, leniwy dzień przeistacza się w imprezowy wieczór.

− Hej, ruszcie tyłki i zobaczcie, co się tutaj dzieje! – Nagle ktoś odwraca naszą uwagę od butelek.

W jednej chwili wszyscy wychodzimy na plaże, żeby zobaczyć coś absolutnie zjawiskowego. Rozstąpiły się chmury i rozpoczął się zachód słońca. Oglądałam ich wiele, ale taka intensywność barw, jaką odkrywam tutaj, jest niespotykana. Wszystko zaczyna się od soczystej żółci, która powoli zamienia się w głęboki pomarańcz i poprzez ognistą czerwień przemienia w różowofioletowe mazaje, niby chaotycznie rozrzucone przed nami. A wszystko to jest tłem dla pary siedzących przede mną niezwykle pięknych i muskularnych Polinezyjczyków.

Kiedy zalega już ciemność wyjmuję z plecaka flet i cichutko gram melodie, które pojawiają się w mojej głowie. Muzyka przedziera się przez lekkie powiewy wiatru i snuje gdzieś ponad falami.

Rozdział 5

Po tygodniu rajskiego bytowania opuszczamy Moorea. Prom odpływa od nabrzeża, a mi w oku pojawiają się łzy. Wieje silny wiatr, tak że mokre policzki błyskawicznie wysychają. Widoczność jest bardzo dobra. Powietrze jest przejrzyste i tylko gdzieniegdzie wiszą białe cumulusy.

W Papeete jesteśmy w południe. Jeszcze dziś zamierzamy wypłynąć na Bora-Bora. Ponieważ od ponad tygodnia nie zaglądałam do skrzynki mailowej, jak tylko dostrzegam kafejkę internetową zaraz ją odwiedzam. Powrót do cywilizacji. Dobre wieści. Mój młodszy brat zdał maturę! Super!

Włodek pośpiesza mnie. On nie przegląda wiadomości, nawet nie ma poczty internetowej. Internet to nie jego świat.

− Dawaj, dawaj! – pokrzykuje. – Trzeba kupić bilety na statek!

− Już kończę. Ty też masz pozdrowienia – dodaję, ale chyba go to nie interesuje.

Mamy szczęście, bowiem dziś odpływa statek na Bora-Bora. Następny będzie dopiero w piątek, czyli za dwa dni. Podchodzę do kasy, żeby kupić dwa najtańsze bilety i niestety szczęście okazuje się krótkotrwałe. Pozostały już tylko te droższe miejsca, kuszetki, które kosztują trzy razy więcej od najtańszych. Nie chcemy przepłacać. Taki wydatek znacznie osłabi nasz budżet. Próbuję wynegocjować jakieś korzystniejsze rozwiązanie, ale kobieta, Francuzka, wydaje się być zupełnie niewzruszona moimi opowieściami. Cóż było robić? Decydujemy się zostać w stolicy do piątku.

Z portu do miasta jest daleko. Nie bardzo wiemy, jak się tam dostać, a już zupełnie nic nie wiem na temat lokalizacji hostelu, którego dane spisałam z książki Kanadyjczyków. Nieopodal dostrzegam grupkę rozmawiających przy samochodzie ludzi. Zostawiam duży plecak przy Włodku i podchodzę do mężczyzny, który wydaje się żegnać pozostałych. W chwili, kiedy wsiada do auta, podbiegam i pytam:

− Przepraszam, czy może mi pan pomóc?

Mężczyzna otwiera szeroko oczy i wyraźnie zdziwiony słucha. Ponieważ nie słyszę żadnej odpowiedzi, ponawiam pytanie i mówię znacznie wolniej – może mój francuski nie jest dla niego zrozumiały.

− Czy może mi…

− Oczywiście! – odpowiada nagle, urywając mi w pół zdania.

− Czy wie pan, gdzie jest ten hostel? – pytając, podsuwam kartkę z nazwą i ulicą.

Przygląda się uważnie i po chwili odpowiada.

− Nie, nie mam pojęcia, gdzie to jest.

Bierze kartkę z mojej ręki i podchodzi do stojących w pobliżu ludzi. Wymieniają uwagi i za moment sympatyczny grubasek jest z powrotem przy mnie.

− Niestety, nikt nie zna tego miejsca. To musi być jakaś nowa noclegownia– stwierdza. – Czy chcesz, żeby cię tam zawieźć?

− Byłoby cudownie. A jeśli nie tam, to chociaż do centrum – dodaję.

Grubasek, typowy Polinezyjczyk nas zabiera. Chcemy wskoczyć na tył jego luksusowego pickupa, ale on się nie zgadza. Wrzucamy tam tylko bagaże, a sami wsiadamy do klimatyzowanej szoferki. Podaję mu kartkę z adresem, ale on jej nie bierze. W zamian zaczyna pogawędkę. Pyta skąd jesteśmy, dlaczego tu przyjechaliśmy, na jak długo itp. Potem dzwoni do kogoś i rozmawia przez połowę drogi w języku wyspiarzy.

Jest środek dnia, dość gorąco na zewnątrz i przyjemnie chłodno w samochodzie. Centrum Papeete jest dość nowoczesne i mocno ukwiecone. Zielone skwerki, niewysokie, ale szklane budynki przyjemnie ze sobą współgrają. Miasto jest zwarte i szybko wyjeżdżamy na przedmieścia. Trochę mnie dziwi, że nasz kierowca jedzie tak pewnie, choć jeszcze niedawno nie znał miejsca, do którego chcemy dotrzeć. Jest jednak tak miły i godny zaufania, że nawet przez chwile nie wzbudza moich podejrzeń. Odbijamy od głównej drogi i skręcamy w dzielnicę domków jednorodzinnych. Powinnam być bardziej uważna, bo nie zapamiętam drogi – myślę. W tym momencie nasz kierowca wjeżdża na prywatną posesję.

– Kochani, chyba się nie przedstawiłem. – Uśmiecha się. – Mam na imię Jean, a tu mieszka moja mama. To właśnie z nią rozmawiałem przez telefon. Mama zwróciła mi uwagę, że nie jestem dla was zbyt gościnny, skoro chcę was zawieźć do miejsca, którego nie znam i które może być niebezpieczne. A mama ma zawsze rację. Poprosiła, żebym przywiózł was tutaj, do niej.

− Jean, to bardzo miłe z twojej i ze strony twojej mamy strony, musi być bardzo dobrą i mądrą kobietą, ale my nie chcemy sprawiać wam kłopotu! – zaczęłam onieśmielona całą tą sytuacją.

− Nie sprawiacie – zawiesił głos.

− Joanna, mam na imię Joanna – przedstawiam się wreszcie.

− Joanna, mama ma rację. W tym hostelu mogą was okraść albo zrobić coś złego, a tu będziecie bezpieczni.

− Jean, nie wiem, co powiedzieć…

− Nic. Chodźcie, wejdziemy przywitać mamę.

Zabieramy plecaki i całą trójką wchodzimy do niewysokiego, przyjemnie schłodzonego domu. W środku rozchodzi się zapach wanilii. W wielu wazonach kolorowią się kwiaty. Poznaję dorosłe córki Jeana. Podchodzą i witają się z nami ciepło. Przechodzimy do drugiego pomieszczenia, gdzie zostawiamy plecaki. Potem jedna z dziewcząt przynosi nam coś do picia. Proszeni siadamy w przytulnym salonie. Panuje tu spokój. Zapach wanilii miesza się z zapachem czerwonych kwiatów. Możliwe, że to imbir. Po chwili Jean wprowadza siwą staruszkę. Ma niezwykle spokojne i wnikliwe spojrzenie. Witamy się. Kobieta nie mówi po francusku. Nie rozmawiamy, tylko się obserwujemy. Jean to wymienia uwagi po polinezyjsku z mamą, to tłumaczy nam na francuski. Jestem urzeczona siedzącą przede mną kobietą. Jest w niej jakaś magia i niewzruszony spokój.

Nagle Jean zwraca się do mnie:

− Mama mówi, że jesteś jak kwiat wanilii i taka delikatna jest twoja dusza.

Przez długą chwilę nie potrafię wykrzesać z siebie ani słowa. Jestem pod ogromnym wrażeniem wszystkiego, co się teraz dzieje. Wreszcie Jean pomaga mamie powrócić do jej pokoju. Wtedy jakby budzę się z oczarowania i powracam do rozmowy. Włodek sugeruje namioty. Natychmiast podchwytuję tę myśl i przekazuje ją Jeanowi.

− Nie ma mowy, żebyście spali poza domem. Namiotów użyjecie innym razem.

Poddajemy się. Jean proponuje, żebyśmy zwiedzili okolicę. Wybieramy się na spacer do pobliskiej mariny. Podwozi nas kawałek i sam jedzie po zakupy. Po krótkim spacerku dochodzimy do miejsca, gdzie kołysze się kilka jachtów, a pomiędzy pustymi polerami dzieci skaczą do wody. Nabrzeże portowe ciągnie się w różnych kierunkach. Jest ciepły, wczesny wieczór. Tu zmrok zapada szybko, więc żeby się nie zgubić, siadamy i obserwujemy kąpiące się, głośne dzieciaki. Moją uwagę przyciąga około dziesięcioletnia francuska dziewczynka. Jest bardzo śmiała, wręcz prowokująca. Świetnie pływa i bardzo spektakularnie wskakuje do wody. Wygląda na to, że jest tu wszystkim znana. Mieszka zapewne gdzieś w sąsiedztwie albo na jednym z jachtów. Jej beztroskość i spontaniczność nawet mnie napawa radością. Najchętniej razem z nią wskoczyłabym do wody. W trakcie zachodu słońca do dzieciaków dołączają starsi i wszyscy lądują w pluskach i plaskach do czyściutkiej zatoki. Przy gasnącym słońcu zmieniamy miejsce. Dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej ktoś zapala lampkę na jachcie i dwoje ludzi zasiada do kolacji. Idziemy w ich stronę. Tuż przy brzegu w wodzie dostrzegam płaszczki. Piękne stwory pływają tuż przy pirsie, dosłownie na wyciągnięcie ręki.

– One często tutaj są – zagaduje mnie mężczyzna z jachtu.

− Piękne stworzenia – stwierdzam.

− To nasi, można by rzec, sąsiedzi – dodaje kobieta.

− To długo musicie już tu być – bardziej opiniuję niż pytam.

− Mieszkamy na jachcie. Jesteśmy z Francji. Przypłynęliśmy tu prawie dwa lata temu i tu pozostaliśmy. Nasz jacht jest teraz naszym domem.

− To fantastycznie, że możecie tak żyć. – Jestem podekscytowana.

− Ale gdzieś pracujecie czy żyjecie z oszczędności? – pyta Włodek.

− Nie, nie! Z oszczędności nie dalibyśmy rady – odpowiada mężczyzna. – Ja pracuję. Jestem spawaczem i całkiem nieźle tu zarabiam.

− Pewnie też bym została na dłużej – przyznaję – a w ogóle popłynęłabym jachtem najlepiej do Nowej Zelandii.

− Popytajcie w marinie – podpowiada kobieta. – Tu wszyscy się kręcą po Pacyfiku, jedni na wschód, drudzy na zachód. Jeśli tylko macie czas i ochotę, nietrudno jest się zaczepić.

− Wow! – Aż zakręciło mi się w głowie z wrażenia.

− Czasem nawet skipperzy szukają sobie towarzystwa na dalsze trasy i biorą za pomoc lub gotowanie podczas rejsu.

Jak tylko odeszliśmy od przemiłych Francuzów, dosłownie zaatakowałam Włodka sugestiami i nowymi pomysłami.

− Nie podniecaj się, moja droga, mamy bilet lotniczy do Nowej Zelandii, więc nie opłaca się nam płynąć – gasi mnie.

− Masz rację, ale gdyby tak pomiędzy wyspami się udało, to nie chciałbyś?

– Pewnie, że bym chciał, ale mamy małe szanse.

Rzeczywiście są niewielkie, ale nie to jest tu istotne, najważniejsze, że taka supermożliwość istnieje i kiedyś w przyszłości trzeba zrobić wszystko, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i dać się ponieść przygodzie.

Jest już zupełnie ciemno, kiedy wracamy do domu naszych dobroczyńców. Jean wybiega nam na spotkanie ogromnie zmartwiony. Myślał, że się zgubiliśmy. Po chwili jednak uśmiecha się szeroko i oznajmia:

− Moja mama zwróciła mi uwagę, że potrzebujecie spokoju, a w domu może być zbyt głośno, dlatego zabiorę was do dobrego hotelu, nie do tego hostelu, o którym nic nie wiemy.

− Ale...

− Nie martwcie się! Mama ma zawsze rację. Wszystko już jest przygotowane. Pokój jest wynajęty. Jutro przyjadę po was po śniadaniu i spędzimy razem dzień.

− Jean, tyle dla nas robicie… – zaczynam wzruszona.

− Joanna, moja mama od dziecka uczyła nas, że ludzi trzeba szanować i dobrze traktować. Wy jesteście moimi gośćmi, jesteście przyjaciółmi. My, ludzie, wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami. – Zamilkł na chwilę, spoglądając na mnie. – Kiedy podeszłaś wczoraj do mnie poprosić o pomoc, zrobiłaś to nie jak biały zdobywca, któremu się tu wszystko należy, tylko jak siostra, która zwraca się do brata. Spojrzałaś w moje oczy, a ja dostrzegłem w nich twój szacunek do mnie. Dla mnie jesteś siostrą z dalekiego kraju, a rodzeństwo powinno sobie pomagać. Nasza filozofia jest prosta – najważniejsza jest miłość do ludzi i do matki. Miłość i pokój! My Polinezyjczycy jesteśmy wolni i szanujemy szczerych ludzi!

Rozdział 6

Budzę się, wciąż oszołomiona wczorajszymi wydarzeniami. Jesteśmy w dość dobrym hotelu. Pokój jest przestronny, z wyjściem na niewielki ogród. Jesteśmy głodni, dlatego idziemy zapytać w recepcji, gdzie w pobliżu możemy zjeść śniadanie.

– Ale śniadanie jest w hotelu – informuje nas dość okrągła Polinezyjka.

− My chcemy w mieście – dorzuca Włodek.

− Jak chcecie, ale śniadanie macie i tak zamówione – odpowiada nieco chłodniej już kobieta.

− Jak to? – dziwi się Włodek.

− Wasz przyjaciel o wszystkim pomyślał. – Patrzy na nas zaskoczona.

− To może my zapłacimy? – pyta Włodek.

Kobieta milknie na chwilę. Spogląda uważnie i po chwili zaczyna:

− Musicie być z daleka i nic nie wiecie o Polinezyjczykach, nie macie pojęcia o naszych zwyczajach. Nic nie rozumiecie.

− Rzeczywiście – wtrącam. – Ale proszę nas za to źle nie oceniać. My jesteśmy bardzo wdzięczni za tę gościnę. W dzisiejszych czasach trudno o takie piękne, bezinteresowne gesty.

− Największą wdzięcznością i szacunkiem jest przyjęcie tych braterskich gestów. Musicie być szczególni, skoro Polinezyjczyk tak gości białych.

Zaraz po późnym śniadaniu przyjeżdża po nas Jean. Był tu już wcześniej, ale jeszcze spaliśmy. Jest ze swoją dwunastoletnią córką. Okazuje się, że dziewczynka jest adoptowana. Ma na imię Poe.

− Wiecie, my Polinezyjczycy, jesteśmy jak jedna rodzina. Nasze dzieci są dziećmi wszystkich Polinezyjczyków. Nieważne, czy urodzone na Samoa, czy odległych Hawajach, czy tutaj. Poe pochodzi z Nowej Kaledonii. Jej mama ją zostawiła i nie chciała wychowywać. Wzięliśmy ją, kiedy była jeszcze malutka. Kochamy jak nasze biologiczne dzieci, a może nawet bardziej, bo już raz została odepchnięta przez najbliższą jej osobę.

Jean opowiada wszystko przy dziewczynce, co chwila przytulając ją do siebie. Widać więź pomiędzy nimi, jak również to, że wie, że jest adoptowaną córką.

– Kilka lat temu jej matka przypomniała sobie o dziewczynce i chciała zabrać do siebie. A przecież Poe to nie przedmiot, to czująca, wrażliwa osoba, która jest częścią naszej rodziny. My ją pokochaliśmy, a ona pokochała nas. Odbył się proces. Wygraliśmy, nasza córka pozostała z nami – mówiąc to, po raz kolejny przytula dziewczynkę, która raźno wtóruje swojemu papie w opowieści. Jest radosna i otwarcie zadowolona z faktu, że została ze swoimi obecnymi rodzicami tu, na Polinezji Francuskiej.

Całą czwórką zjadamy lunch, po nim odwiedzamy mamę, czyli babcię rodziny, a następnie jedziemy zwiedzać Papeete.

Wyspa Tahiti nazywana jest Królową Południowego Pacyfiku. Jest największa w łańcuchu wysp Polinezji Francuskiej, na którą składa się 118 wysp i atoli porozrzucanych na obszarze zbliżonym wielkością do Europy Zachodniej. Od blisko trzech stuleci Tahiti przywoływała skojarzenie wyspy szczęśliwej, beztroskiej, na której żyją kochający ludzi Tahitańczycy.

Papeete, stolica wyspy i całej Polinezji Francuskiej jest ekonomicznym sercem kraju. Miasto jest bardzo europejskie, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie: mocno francuskie w swojej stylistyce, tętniące życiem, pełne skwerów, bulwarów, ukwieconych placyków i nowoczesności. Targowiska, galerie handlowe z lekkim rysem tahitańskich smaków, zapachów i tutejszej sztuki są co najmniej oryginalne.

Jean zabiera nas do miejsca zwanego Plage de la Pointe Venus. To wysunięty cypel, mierzeja piaskowa, przy której zakotwiczył po raz pierwszy James Cook w XVIII wieku. Woda wokół pokrytej czarnym piaskiem mierzei jest szmaragdowa. Na środku cypla stoi latarnia morska. Stąd widać wyspę Moorea. Mieszkańcy stolicy chętnie spędzają tu wolny czas. Dzisiaj, pomimo że to środek tygodnia oraz dnia, jest tu sporo pływających młodych ludzi. Większość trenuje na polinezyjskich, niedużych, dwukadłubowych katamaranach, piroque, które bardziej przypominają nasze kajaki z doczepioną z boku płozą, która ma za zadanie utrzymać balans.

W czasie wycieczki Jean dużo opowiada o ich sporcie narodowym, jakim jest polinezyjskie kajakarstwo i jego odmiany z surfingiem włącznie.

− Bo wiecie, wszyscy Polinezyjczycy uprawiają kajakarstwo i wszyscy jesteśmy w tym mistrzami, tylko każdy w swojej specjalności.

− To znaczy?

− My, z Polinezji Francuskiej, jesteśmy mistrzami światowymi, ale na krótkiej fali, a Hawajczycy na długiej.

Niewiele brakuje, żeby Jean zagonił nas do nauki odpowiedniego wiosłowania tymi cudeńkami. Mnóstwo pirogue’ów leży na plaży i czeka na swych właścicieli. Tu rzeczywiście prawie wszyscy wiosłują. Stąd te piękne muskularne ciała.

Jeszcze przed zachodem słońca docieramy do punktu widokowego, skąd w pełni możemy podziwiać urzekającą panoramę zabudowanej linii brzegowej.

Jest już ciemno, kiedy odbieramy żonę Jeana, Cecil, z pracy i razem jedziemy na kolację. Zjadam przepyszne owoce morza i jakąś ostrą, rybną zupę. Tym razem poddaję się sugestiom kulinarnym gospodarzy. Wszystko jest wyśmienite.

Jesteśmy wciąż pod opieką naszych gościnnych Polinezyjczyków, dlatego sugeruję Włodkowi, żebyśmy to my zapłacili za kolację. Jean reaguje na to takimi oto mądrościami:

− Joanna i Vladimir, nie ma mowy. Jesteście moimi gośćmi. Ja jestem u siebie, w swoim kraju i niczego mi nie zabraknie. Wy zaś jesteście daleko od domu, a pieniądze będą wam jeszcze potrzebne.

− Ale wy tak dużo dla nas robicie – mówię.

− My, Polinezyjczycy, tacy już jesteśmy. Jak możemy pomóc, to pomagamy – mówiąc to, chwyta Cecil za rękę, taki uścisk miłosny. – Pamiętacie tych ludzi, których odwoziłem na statek?

− Tak, oczywiście.

− Tych troje młodych ludzi zapakowałem na statek, kupując im bilety. Nie mieli już pieniędzy i chcieli jechać do pracy. Są nam wdzięczni za pomoc, a to dla nas nagroda. – Milknie, jakby chciał mocniej zwrócić naszą uwagę, spogląda poważniej i po chwili kontynuuje. – Znacie Biblię, prawda? Kiedy spotykacie głodnego, trzeba go nakarmić, a spragnionego napoić. Kiedy Pan zapyta, dlaczego nie pomogłeś tym Polakom, Joannie i Vladimirowi, kiedy byli na twojej ziemi, to co ja powiem, że nie pomyślałem o tym, że jest mi przykro i że teraz żałuję? A wiecie, co on mi odpowie?

− Co?

− Że teraz to żałować już jest za późno! Życie jest krótkie i my wszyscy powinniśmy sobie pomagać, bo wszyscy jesteśmy braćmi.

Rozdział 7

Piątkowe przedpołudnie traktujemy jako dzień przygotowawczy do naszego oczekiwanego od dwóch dni rejsu. Cecil zabiera nas z hotelu około południa. Zjada z nami lunch. Jean dzisiaj pracuje, dlatego ona wzięła nas pod swoje skrzydła. W drodze do portu odwiedzam jeszcze Internet. O szesnastej żegnamy się i wchodzimy na cargo statek Vaeanu.

Podróż morska pomiędzy wyspami jest najlepszą formą przemieszczania się. Jest znacznie tańsza niż przelot, o ile kupi się miejsce nie w kabinie, tylko na pokładzie, jest świetną okazją do zmieszania się z lokalną ludnością i przede wszystkim do podziwiania niewiarygodnie pięknych widoków. Cargo statek Vaeanu wypływa z portu w Papeete trzy razy w tygodniu – w poniedziałki, środy oraz piątki. Płynie do wyspy Bora-Bora, mijając po drodze wyspy Huahine, Raiatea i Taha’a. Do Bora-Bora dotrzemy jutro rano.

Bilet, który zakupiliśmy, pozwala nam przebywać na najwyższym zadaszonym pokładzie. Oczywiście nie są to żadne luksusy, wręcz przeciwnie, raczej prymitywne warunki, ale kto myślałby teraz o świetnie wyposażonej kabinie, z łóżkiem i oddzielną łazienką, kiedy wokół mnie dostrzegam niemal samych Polinezyjczyków w ich normalnych warunkach. W kabinie byłabym zupełnie odcięta od kontaktu z nimi. A tutaj? Tutaj się od nich uczę. W pierwszej chwili podglądam co robią, bowiem nasz pokład to tylko niebieska, stalowa podłoga. Nie ma tu siedzeń, krzeseł czy innych tego rodzaju udogodnień. Z wolna pasażerowie rozkładają maty lub koce na pokładzie, oznaczając w ten sposób swoje miejsce. Oboje z Włodkiem robimy dokładnie to samo. Pod ścianą ustawiamy plecaki, wyciągamy z nich karimaty i układamy je obok siebie. Będziemy spać w bliskim sąsiedztwie z innymi, ale nie ma tu jakiegoś wielkiego tłoku. Kiedy opadają już pierwsze emocje, do moich nozdrzy dociera słodki zapach kokosów. Tak jakby ktoś wypiekał ciasteczka na dolnym pokładzie. Aż mi ślinka cieknie. Zaraz jednak słodki zapach miesza się z wonią marihuany. Tubylcy dość frywolnie sobie popalają. Zamiast piwka kurzą czy też jarają jointa. Nie ma tu zakazu palenia, więc chętnie wymykam się na pokład. A tu rajskie obrazy. Mijamy wyspę Moorea, która oddala się na horyzoncie w gasnącym świetle zachodzącego kolorowo słońca. Jest prawie bezwietrznie i przyjemnie ciepło. Zmrok zapada bardzo szybko, a na niebie zapala się tysiące gwiazd.

Wracam do naszej zbiorowej sypialni. Większość pasażerów już drzemie. Jest ledwie kilka rodzin z dziećmi. Pomiędzy tubylcami dostrzegamy mężczyznę, innego, bo jak my białego. Wyłuskujemy się wzajemnie. Mężczyzna podchodzi do nas na pogawędkę. Jest Francuzem. Podróżuje od wielu lat, a ostatnie kilka spędził mieszkając w Australii. Jest samotnym podróżnikiem, zauroczonym tropikalnymi wyspami i właśnie ziemią kangurów.

Potem już zatapiam się w lekturze kolejnego przewodnika i w rytmie silnika okrętowego, grającego jednostajną rytmicznie sekwencję, zasypiam. Budzę się w nocy. Niestety pomimo bardzo dobrej pogody, spanie na cienkiej karimacie, która niewiele oddziela moje kości od metalowego pokładu, nawet dla mnie stanowi dość mocną lekcję wytrzymałości fizycznej.

Bardzo wcześnie podnoszę się z mojego nad wyraz niewygodnego legowiska. Dookoła opustoszało. Dużo ludzi wysiadło na mijanych wcześniej wyspach. Wraz ze wschodem słońca przepływamy obok wyspy Taha’a. Widok jest wręcz mistyczny. Wciąż się podszczypuję i pytam, czy aby na pewno tu jestem, czy to nie jest mój jeden z wielu, ale jednak sen. Na szczęście podbiega do mnie ciemnowłose dziecko i bardzo realnie na mnie wpada. Podnosząc malca, dziękuję, że jest prawdziwy.

Do Bora-Bora dopływamy około ósmej rano. W jasnym słońcu seledynowa laguna wydaje się być zupełnie nierzeczywista, jakby ktoś dolał tam jakiegoś sztucznego barwnika. Wpływamy przez naturalny kanał, przerwę w pierścieniu atolu. Port usytuowany jest przy wewnętrznej głównej wyspie, w miasteczku Vaitape.

Schodzimy na ląd. Nawet przez chwilę nie muszę się martwić o nocleg. Jeszcze dobrze nie stanęłam na nabrzeżu, a już prawie jestem atakowana przez niedużego mężczyznę, właściciela pensjonatu Blue Lagoon. Chyba nie mamy zbyt wielkiej ochoty na dyskutowanie i negocjowanie cen, dlatego wybieramy pierwszą propozycję.

Mężczyzna zabiera nas samochodem. Jesteśmy jedynymi zabranymi ze statku gośćmi. Grubasek jest Francuzem, który wraz z żoną przeniósł się z Francji na Bora-Bora jakieś kilkanaście lat temu. Wchodzimy do pensjonatu i szybkim – w biegu – „cześć!”, wita nas wspomniana żona. Trochę zaniedbana kobieta. Pokrzykuje na męża i trochę na nas.

− Witamy na Bora-Bora! – zaczyna. – Macie pokój na piętrze. Tu nie mamy kluczy, ale jesteśmy uczciwi i nic wam nie grozi, nikt was nie okradnie. Wszystkie pokoje są otwarte.

Spoglądamy na siebie i nie komentujemy. Kobieta nagle zwraca się do męża:

– A kupiłeś sól?

− O merde, zapomniałem!

− Ty zawsze o wszystkim zapominasz! – krzyczy, po czym zwraca się do nas: – On zawsze o wszystkim zapomina. I jak tu z takim żyć?

− To my pójdziemy do naszego pokoju – nieśmiało zmieniam temat i wchodzę na górę.

− Pokaż im pokój! – rozkazuje kobieta.

− Dobra, dobra – odpowiada mężczyzna i potulnie prowadzi nas na piętro.

Z naszego pokoju rozchodzi się widok na wodę, ale nie błękitną lagunę, tylko niedużą, wciętą, otoczoną roślinnością zatoczkę. Rzucamy nasze bagaże i jak najszybciej chcemy wydostać się z tego przedziwnego miejsca. Wyruszamy eksplorować wyspę. Pierwszym złapanym stopem odjeżdżamy tam, gdzie nas oczy poniosą. Kierowca zostawia nas w pobliżu Matira Point, wysuniętego języka wyspy, otoczonego niezwykle błękitno-seledynową, szeroką laguną z białą plażą. To miejsce jest zjawiskowe. Laguna jest niesłychanie rozległa i płytka. Błękitno-seledynowa przestrzeń na dalekim horyzoncie poza pierścieniem atolu przechodzi w głęboki granat.

Wchodzę do przeźroczystej wody. Jest nieprzyzwoicie ciepła. Niestety nie mam obuwia ochronnego, dlatego jak najprędzej kładę się na wodzie i dryfuję, patrząc na błękitne niebo. Absolutnie rajsko. Nie jesteśmy tu zupełnie sami. Nieopodal dostrzegam zakręconych kitesurferów. Mają piękne miejsce do surfowania. Nie zostajemy tu długo. Przechodzimy na drugą stronę cypla. Laguna wciąż jest szeroka, ale zamknięta dla przypadkowych przechodniów. Znajduje się tutaj jakiś ekskluzywny resort z superdomkami pobudowanymi na wodzie, zatem te plaże i ta część laguny jest prywatna.

Jeszcze w Meksyku, tj. kilka tygodni temu, spotkaliśmy Polaków, którzy umawiali się z nami na Bora-Bora. Podali nam wtedy adres miejsca, w którym mieli się zatrzymać na jakiś czas. Okazuje się, że to niedaleko stąd. Robimy więc sobie kilkukilometrowy spacer w pełnym słońcu. Droga okazuje się być trochę dłuższa, niż zakładaliśmy. Kiedy już docieramy na miejsce, okazuje się, że żadni Polacy tu nie pojawili się w ciągu ostatnich miesięcy. Jesteśmy trochę rozczarowani. Szkoda. Chociaż dzięki temu poznaliśmy pieszo kawałek przydrożnych uroków wyspy. Natrafiliśmy na przykład na suszące się w cieniu drzew, porozrzucane na nich sieci rybackie. W ciągu blisko dwóch godzin marszu nie minęliśmy „żywego osobnika” ani pieszo, ani autem, ani żadnym środkiem lokomocji. Zastanawiamy się, jak tu wrócić do pensjonatu, który nawet nie bardzo wiemy, gdzie jest położony i poza nazwą nie mamy o nim żadnej wiedzy. Na kempingu, do którego dotarliśmy, pytamy o lokalny transport.

− Tylko samochody, rowery i nogi! – oznajmia właścicielka.

Trochę już głodni i zmęczeni słońcem idziemy główną drogą, mając nadzieję, że w końcu jakaś duszyczka tędy przejedzie. Po około godzinie marszu zabiera nas roześmiany Polinezyjczyk. Wskakujemy na tył pickupa i szybko docieramy na miejsce. Tu wszyscy wszystkich znają, a nasi francuscy gospodarze są szczególnie rozpoznawalni.

Jest wczesny wieczór. Siadamy na tarasie i w promieniach zachodzącego słońca zjadamy pierwszy porządny posiłek tego dnia. Według moich obliczeń mamy jedenaście godzin różnicy pomiędzy Bora-Bora a Warszawą. Tutaj jest osiemnasta, a w Polsce piąta rano następnego dnia. Kończy się dwudziesty piąty dzień maja.

Rozdział 8

Nasz francuski gospodarz, niewyobrażalnie roztrzepana osobowość, zawozi nas na keję. Statek wraz z nami odpływa punktualnie o ósmej trzydzieści. Wzgórza wyspy porośnięte są bujną roślinnością, której kolor nabiera soczystości wraz z porannym słońcem. Wczoraj moje oczy hipnotyzował błękit lagun, dziś zieleń wzgórz. Żegnam Bora-Bora z uśmiechem i zachwytem.

Wchodzimy na statek i zajmujemy najwyższy pokład. Jednostka płynie na wyspę Taha’a, a potem przez Raiatea i Huahine wraca do wyspy Tahiti. My dzisiaj schodzimy z pokładu na Raiateę. Nasza podróż trwa niespełna 5 godzin.

Raiatea to druga co do wielkości z Wysp Towarzystwa zaraz po Tahiti. Wraz z sąsiadującą mniejszą Taha’a otoczona jest jedną rafą koralową i może się zdarzyć, że obydwie te wyspy kiedyś się połączą, tworząc jedną. Raiatea została odkryta przez Jamesa Cooka w 1769 roku podczas brytyjskiej ekspedycji naukowej. Nazwa wyspy oznacza „odległy raj” lub też „niebo z łagodnym światłem”2. Jest uważana za najbardziej świętą wyspę na południowym Pacyfiku. To właśnie tu narodziła się Polinezja. Wyspa jest sekretnym ogrodem pełnym ukrytych świątyń. Tubylcy od pokoleń przekazują antyczne mity i wierzenia związane bezpośrednio z Raiateą. Jest ona od tysiąca lat do dziś głównym centrum kulturalnym i religijnym całego regionu. Polinezyjczycy wierzą, że to właśnie stąd rozpoczęła się migracja ich przodków na Hawaje, do Nowej Zelandii i dalej.

Raiatea rośnie przed nami z minuty na minutę. Wpływamy w lagunę. Statek przepływa wąski naturalny kanał, jakby wycięty w pierścieniu okalającej rafy korytarz i wolno zbliża się do kei. Dopływamy punktualnie. Jest piękny, słoneczny dzień. Schodzimy na ląd w towarzystwie kilku Polinezyjczyków. Inni czekają, żeby opuścić wyspę, jednakże nie ma tłoku, nie ma też turystów. Jesteśmy w Uturoa, głównym mieście portowym na wyspie. Nabrzeże jest zadbane, choć to port przeładunkowy.

Zanim opuściliśmy Pepeete Cecil, nasza znajoma Polinezyjka, podała mi numer telefonu do swojej rodziny zamieszkałej na wyspie.

− Zadzwońcie do nich koniecznie, bo już wiedzą, że przyjedziecie!

Jak obiecaliśmy, tak robimy. Podchodzę do pierwszego miejsca z telefonem i dzwonię.

Wujek Niny pojawia się po niedługim czasie i wiezie nas do jednego z tańszych miejsc na wyspie, na kemping Peter’s Place. Zostawiamy bagaże i jedziemy na objazdową wycieczkę.

Większość poszarpanej linii brzegowej wyspy jest zabudowana, ale nie hotelami mniej lub bardziej ekskluzywnymi, tylko w większości domostwami. Tutejsze plaże są powulkaniczne, ciemne, wręcz czarne. Nie ma ich tak wiele, jak na innych wyspach. Wnętrze jest górzyste, około 100 m n.p.m. i niezamieszkałe. Jedziemy wzdłuż linii brzegowej. Docieramy do zatoki Faaroa. To dość głęboko wcięty w ląd fiord, nad którym dosłownie pochylają się gęsto zarośnięte tropikalną roślinnością strome zbocza. Ogród Botaniczny to prawdziwa przygoda z tutejszą florą – tropikalna roślinność skoncentrowana w jednym punkcie. Spacerujemy chwilę, a potem nasz gospodarz zabiera nas w miejsce kultu, jedno z bardziej niezwykłych i szczególnych na całej Polinezji. To Marae. W języku maoryskim słowo Marae znaczy „sąd” lub „miejsce spotkań, zgromadzeń”. W różnych kulturach mamy do czynienia z innym nazewnictwem, ale funkcja jest zbliżona, mam tu na myśli grecką agorę, rzymskie forum czy rynek w miastach średniowiecznej Europy. Marae Taputapuatea to dzisiaj zbiór kamiennych konstrukcji skupionych w jedynej lokalizacji, tutaj na planie prostokąta, nad wodą. Niegdyś miejsce to było świętym centrum, najważniejszym punktem religijnym Polinezji, sercem Polinezyjczyków począwszy od Hawajów po Wyspę Wielkanocna i Nową Zelandię. To centrum nauki, gdzie kapłani i żeglarze spotykali się, żeby składać ofiary bogom, szerzyć wiedzę o swoim pochodzeniu oraz dzielić się doświadczeniem w dziedzinie nawigacji i żeglowania.

Nasz gospodarz – przewodnik opowiada nam niezwykłe historie, które związane są z tym miejscem kultu.

− W tym świętym lokum przede wszystkim modlono się do naszych bogów, dziękowano im za wszystko czym obdarzali wyspę i żyjących na niej ludzi. Tutaj też składano ofiary. Kiedyś Polinezyjczycy mierzyli około dwóch metrów wzrostu. Widzicie ten wysoki kamienny słup, sterczący pośrodku placu? – zwraca się do nas.

− Tak.

− Według niego mierzono wzrost mężczyzn. Jeśli któryś był zbyt niski, składano go w ofierze.

− Składaliście ofiary z ludzi? – pytam zdziwiona.

− Nasi przodkowie – poprawia mnie. – Tak, ale robiono to niezwykle rzadko. Tylko podczas szczególnych ceremonii i głównie z wrogów. Poza tym tutaj również się bawiono. Radowano się z okazji narodzin dziecka czy podjęcia ważnej decyzji.

− To brzmi lepiej – wtrącam.

Czarnowłosy grubasek spogląda na mnie i bardzo poważnie uzupełnia swoją opowieść.

− Tutaj zjadano także ludzi.

− Jak to?

− Tych umarłych – wyjaśnia pośpiesznie. – Wierzono, że zjadając fragment ciała wybitnego kapłana czy wodza, przejmie się jego mądrość.

− Czy ty mnie nie nabierasz?

− Mana, energia, jest nie tylko w świętych miejscach, w kamieniach czy w przedmiotach należących do mędrców, ale także w żywych istotach, tych rozwiniętych. My wierzymy w siłę many i w to, że znajduje się ona w czaszce zmarłego.

Jego mina nawet na chwilę się nie zmienia. Jest tak poważny, że aż dreszcz przechodzi mi po plecach. Wreszcie uśmiecha się i nagle zmienia temat.

− Nie jesteście głodni?

Wieczór spędzamy z rodziną naszych gospodarzy. Wszyscy mieszkają w bliskim sąsiedztwie. Są radośni, uśmiechnięci i wyglądają na zadowolonych z życia.

Na wyspie prawie nie ma plaż, a zupełnie tych z białym piaskiem.

− Jeśli chcecie snorkować, trzeba wynająć łódź i płynąć na jedną z małych wysepek. Wokół nich są fajne miejsca do podglądania rybek i rafy – podpowiada jeden z zięciów.

− Możecie też pojeździć wokół wyspy rowerami – dodaje inny.

− Dajcie im spokój. Jutro ma padać deszcz i może będą chcieli odpocząć!

Wygląda na to, że wszyscy wcielają się w rolę doradców wakacyjnych.

Po obfitej kolacji zostajemy odwiezieni do naszego kempingu. Niestety jesteśmy dość daleko od Uturoa, czyli głównego miasteczka na wyspie.

Rozdział 9

Zabrzmi to bardzo dziwnie, ale przemarzłam na tropikalnej wyspie. Noc była bardzo zimna, a wszechobecna wilgoć wzmacniała tylko odczucie chłodu. Księżyc jaśniał jak lampa, przy której z łatwością można by czytać książkę. Efekt – jestem niewyspana, mam podkrążone oczy i drżę. Poranek wciąż jest rześki, choć słoneczny.

Kemping, a właściwie niski motelik, otoczony jest gęstą roślinnością i niemal przylepiony do zielonej ściany. Na niewielkim tarasie przed naszym pokojem z wolna pojawiają się pojedyncze promienie słońca. Siadam otulona w koc i popijając gorącą herbatę czytam jakąś książkę. Po chwili uświadamiam sobie, że jest tu niezwykle cicho. Żadnych odgłosów, żadnego szumu fal ani wiatru. Czas się zatrzymał wraz z dźwiękami, czy co? Bardzo uwodzicielska ta cisza. Tak sobie myślę, że chciałabym tak mieszkać, otoczona roślinnością, w sąsiedztwie rozbujanego morza, ale w absolutnej ciszy. Dlaczego? Bo wtedy dochodzą do mojej głowy świeże myśli, dźwięki i obrazy. Takie niczym niezmącone. Takie czyste, krystaliczne, nowo narodzone.

Temperatura otoczenia wzrasta, a my wyruszamy na podbój wyspy. Spacerujemy, kręcąc się wzdłuż drogi. Trudno dostać się do morza, bo mijamy prywatne posesje. Nie ma w pobliżu dojścia do plaż, nawet tych czarnych powulkanicznych. Stopem dojeżdżamy do pobliskiego sklepu. Tu wpadamy na francuskich podróżników. Obydwaj przemieszczają się wyłącznie po wyspach polinezyjskich. Są zauroczeni tutejszym naturalnym pięknem oraz obyczajami. Dostrzegam na ich ciele wiele tatuaży.

− To jedno z takich miejsc na ziemi, gdzie tatuaż to nie tylko jakaś bezmyślna ozdoba ciała, tu tatuaże są wizytówką właściciela – wyjaśnia jeden z nowo poznanych.

− Nigdy wcześniej nie interesowały mnie tatuaże. Nie miałem do nich żadnego stosunku. Dopiero tu się nimi zafascynowałem – dodaje drugi.

− Masz rekina – zauważam, spoglądając na rozbudowane ramię.

− Tak. W tutejszej kulturze rekin ma niezwykłe znaczenie. Jest uważany za świętą istotę, za króla wszelkich mórz. Na przykład zęby rekina reprezentują schronienie, doradztwo, ale również okrucieństwo i zdolności adaptacyjne.

− Te cechy określają właściciela? – pytam.

− Właściciel się z takimi utożsamia, ale też odpowiednie tatuaże wzmacniają je w nim.

− Ty też masz zęby rekina. To piękny wzór – zauważam.

− Zobacz to! – Drugi rozmówca odsłania plecy i pokazuje żółwia, który nie jest typowym rysunkiem. Bardziej przypomina geometryczny wzór.

− Niesamowity!

− Prawda, że piękny? – wtrąca pierwszy z rozmówców. Widać, że ma wiedzę na temat symboliki tutejszych tatuaży. – Żółw to kompas. Można według niego określać kierunki, tak mówią Polinezyjczycy, on dokładnie wie, gdzie płynąć. Zawsze też wraca do tych samych miejsc. Żółw to także symbol długowieczności, płodności, rodziny oraz harmonii.

− A jakieś inne wzory? Nie pochodzące ze zwierzęcego świata? – pytam.

− Bardzo popularne są wszystkie elementy związane z oceanem. Ten symbolizuje przeznaczenie, śmierć, życie pozaziemskie, a także życie doczesne i upartość.

− Bardzo to ciekawe – stwierdzam.

− Wytatuowane ciała Polinezyjczyków to takie ich wzory życia, swoiste wizytówki.

− Czy kobiety także opowiadają o sobie za pomocą tatuaży? – dopytuję.

− A masz ochotę sobie zrobić? – Nagle włącza się do rozmowy Włodek.

− Po raz pierwszy w życiu zaczynam to rozważać – odpowiadam. – Te wzory są zupełnie inne od tych, jakie widziałam.

− Rzeczywiście są bardzo oryginalne – przytakuje Włodek.

− Z kobietami jest nieco inaczej – objaśnia Francuz. – Obecnie Polinezyjki traktują tatuaże wyłącznie jako ozdoby, ale kiedyś były częścią tutejszej tradycji. Upiększały nogi, ręce i twarze.

− Jak Maoryski w Nowej Zelandii? – dorzucam, pytając.

− Właśnie, ale tatuują też pośladki – mówiąc to, uśmiecha się zalotnie. – Robi się to przed ślubem.

− To dla niej już za późno, bo jest mężatką – zauważa błyskawicznie Włodek.

− Ale nie jestem Polinezyjką, a wytatuowany pośladek, zwłaszcza taki blady, bez opalenizny, to może być ciekawostka – wtrącam pośpiesznie.

Nasza rozmowa się nie kończy, dlatego kupujemy piwo, drinki, siadamy pod sklepem i jak typowe żule (tylko spragnione wiedzy) gadamy i gadamy, pijemy i pijemy, i tak do wieczora.

Rozdział 10

To kac czy nie? Takie mam od rana rozważania. Nie mogę poddać się zbyt długiej kontemplacji, albowiem dziś opuszczamy świętą wyspę. A jeśli chcemy to uczynić, musimy jak najszybciej podnieść tyłki i kupić bilety na statek. Z pomocą przychodzi nam sam właściciel, Peter. Zabiera nas do portu, a po drodze opowiada swoja historię. Jego dziadek przybył tu drogą morską pod koniec XIX wieku z Danii. Był marynarzem. Zszedł ze statku i nigdy już nie wrócił do ojczyzny. Nigdy też nie opuścił wyspy, zresztą podobnie jak dzisiaj jego wnuk, czyli sam Peter. Oboje z żoną, w połowie Chinką, prowadzą kemping i twierdzą, że znaleźli najcudowniejszy, a jednocześnie najspokojniejszy zakątek świata i nigdzie nie muszą gnać, bo niczego już więcej od życia nie chcą.

Wracamy z biletami. Pakujemy się, a ja wypijam mnóstwo płynów. Obawiam się, że to dowód na kaca. Wczorajsze francuskie wykłady na temat tatuaży okazały się mocno wyczerpujące intelektualnie. Nabrałam jednak ogromnej ochoty na jeden maleńki, taki subtelny, nierzucający się w oczy tatuaż.

Opuszczamy wyspę w promieniach zachodzącego słońca. Rejs do Huahine trwa niespełna trzy godziny. Kiedy schodzimy na keję, jest już zupełnie ciemno. Zastanawiam się, jak znajdziemy nocleg. Wszędzie trzeba dojechać samochodem. W pobliżu portu nie ma żadnych miejsc noclegowych. Ktoś jednak podchodzi do nas i pyta, czy to my zamawialiśmy pokój. Rozglądamy się, ale nikt poza nami nie zszedł ze statku, zatem ci, co rezerwowali, w ogóle się tu nie pojawili. Z nieukrywaną radością wskakujemy do auta i jedziemy na kemping. Na miejscu okazuje się, że jesteśmy nad samym morzem przy ładnej plaży. Podobnie jak na Moorea jest tu dobrze wyposażona wspólna kuchnia, z której wychodzi się na zadaszony taras z widokiem na lagunę. Spoglądam na morze. Wciąż jest jasna noc. Księżyc rzuca bladą poświatę. Na horyzoncie dostrzegam białe bałwany. To pierścień wokół laguny, o który rozbija się woda. Spotykamy młodego Szweda. Poza nim nikogo tu nie ma. Absolutny raj na ziemi, który chwilowo należy tylko do naszej trójki. Cudownie.

Rozdział 11

Kemping położony jest daleko od miasteczka i od jakiegokolwiek sklepu. Jesteśmy głodni, nie mamy nic na śniadanie. Właścicielka zawozi dzieci do szkoły i przy okazji zabiera nas do centrum miasta.

Huahine to jeden z sekretnych skarbów Polinezji. Wyspa nazywana jest dziką i składa się z dwóch mniejszych, Huahine Nui oraz Huahine Iti, te zaś połączone są ze sobą mostem zbudowanym przez człowieka oraz podczas odpływu – mierzeją.

Bez wątpienia cała wyspa jest bardzo zielona i gęsto porośnięta tropikalną dżunglą. Nazywa się ją także rajskim ogrodem. I nie bez powodu – mnóstwo tu plantacji drzew kokosowych, bananowców, gai chlebowych, wanilii, orchidei czy pól arbuzów. James Cook nazwał to miejsce „Hermosa”, czyli piękna. I rzeczywiście taka jest. Otoczona błękitno-granatowymi wodami lagun, które obmywają białe piaski plaż, poprzetykana niewielkimi wysepkami, które są jak klejnoty rozsypane wokół wyspy matki, otoczona chroniącym ją pierścieniem koralowym, poza którym już tylko granat i bezmiar.

Nie mogę oderwać oczu od koloru wody. Tutaj laguny są szerokie i miejscami dość głębokie. Przybrzeżny błękit przechodzi w lazur albo w chabrowy, albo wręcz w głęboki granat, by na koniec powrócić do wszelkich odmian błękitu i skończyć na ramionach rafy w białych bałwanach. Spektakl. Burczy mi w brzuchu i szybko powracam do rzeczywistości. Kobieta zatrzymuje samochód i wypuszcza nas, oznajmiając, że jeśli chcemy z nią wrócić, to mamy dziesięć minut na zakupy. Wbiegamy do pierwszego napotkanego sklepu. W błyskawicznym tempie chwytamy co nieco z półek i wracamy do umówionego miejsca, a zaraz potem do pensjonatu.

Śniadanie jemy bardzo proste, ale serwowane na tarasie z widokiem na kolejny cudny spektakl natury. Zjadam bagietkę z serem, po czym wskakuję do wody. W tym miejscu rafę mamy bardzo blisko, dosłownie kilka pociągnięć ramion i już można podziwiać podwodny świat. Niestety, jest niski poziom wody i można się nieźle poharatać.

W naszym pensjonacie można za darmo wypożyczyć rowery. Bierzemy je i jedziemy zwiedzać wyspę. Za przewodnika mamy instynkt, więc jedziemy tam, gdzie nas oczy poniosą. Dość szybko się gubimy, może nawet trochę z rozmysłem. Wjeżdżamy w obszar plantacji. Jaka to przyjemność podjadać świeżo zerwane owoce! Superaromatyczne banany, soczyste mango i niezawodna papaja. W miasteczku natrafiamy na niedużą przystań. Idealne miejsce do pływania. Woda przybiera tu kolor głębokiego granatu. Jest przeźroczysta i bardzo szybko robi się głęboko. Jest jednak tak nieprzyzwoicie ciepła, że nie chce się z niej wychodzić. To środek dnia. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale nie ma tu ludzi. Pluskamy się w cudownej wodzie, jak dzieci albo zabłąkane gdzieś w raju, nieświadome niczego owieczki. Po wspaniałym orzeźwieniu jeździmy jeszcze do wieczora, odkrywając niewiarygodnie piękne zakątki wyspy. Chcemy nacieszyć się nią i napatrzeć jakby na zapas.

Ostatni wieczór spędzamy przy plaży wraz z naszym szwedzkim współmieszkańcem. Kiedy zachodzi słońce, pojawia się dwóch Polinezyjczyków z sąsiedztwa. Witają nas z uśmiechem na twarzy i wchodzą do wody. Siadają na płyciźnie i malowani kolorowymi promieniami gasnącego słońca zaczynają śpiewać sobie tylko znane pieśni.

Rozdział 12

Moje dostosowanie do naturalnego tempa dnia jest wręcz imponujące. Zasypiam po zachodzie słońca, a budzę tuż przed świtem. Poranek jest rześki. Zimny wiatr wychładza mój nos. Brrr. Za to kolory na niebie, głównie róże, są niepoprawnie piękne. To kolejny bardzo słoneczny początek dnia.

Mała kawa. Kilka stron książki i ponownie rowerkami jedziemy do miasta po bilety na prom. Zabieramy ze sobą sprzęt do snorkowania. Wczoraj widzieliśmy kilka super miejsc, które chcemy rozpoznać pod wodą. Szybko docieramy do jednego z nich. Już przy brzegu jest głęboko, a po kilku krokach nie widać dna. Za to jakie pływają tu rybki! Kolorowe, okrągłe, długie jak długopisy, srebrne i wiele, wiele innych.

Trochę żałuję, że nie można tak bezkarnie wyławiać sobie pereł, w miejscu, które uchodzi za perłowy raj. Na wyspie znajduje się farma, gdzie hoduje się perły. To mała wysepka, położona na środku laguny. Można się dam dostać tylko łodzią. Nie odwiedzamy tego miejsca, choć uważam, że to duża strata – być tu i nie zobaczyć tego rodzaju ciekawostki. Włodek obawia się mojej kobiecej, nie ma co ukrywać, natury i że mogłabym w kapryśnym uniesieniu chcieć kupić sobie jakąś przecudowną czarną perłę. Być może? W końcu te z wysp Polinezji uchodzą za najpiękniejsze, a tym samym za najdroższe, a co najważniejsze – przynoszą szczęście.

W zamian zaliczamy jeszcze krystaliczne wody wczorajszej przystani. Właśnie wpływa tu nieduży jacht. Oj, popłynęłoby się na ocean! Może kiedyś dopłynę tu swoim jachtem?

Wracamy pośpiesznie do pensjonatu. Szybko się pakujemy i już po chwili siedzimy w samochodzie właściciela w drodze do Fare, skąd za godzinę odpływamy.

Na decku nie ma problemu z miejscem. Tym razem rozkładamy hamaki i kołysząc się miarowo, zasypiamy.

Rozdział 13

W Papeete jesteśmy o trzeciej nad ranem. Statek dopłynął do portu przed planowanym czasem. Okazją dostajemy się do centrum miasta. Tu przy nabrzeżu znajdujemy ustronne miejsce, kładziemy się na hamaki, które niestety nie wiszą tym razem, bo nie ma gdzie, i kontynuujemy spanie. To nie jest przyjemne drzemka. Twardo, a z pierwszymi promieniami zbyt gorąco. Kleję się cała od potu i wilgoci w powietrzu.

Wreszcie dzwonimy do Jeana. Prawie natychmiast się pojawia i zabiera do mamy na powitanie, a potem do hotelu. Próbujemy przekonać go, żeby nie robił sobie kłopotu, że tak luksusowy hotel nie jest nam potrzebny, jednak on ma inne zdanie. Dostrzegam, że Jean czuje się zakłopotany naszymi naciskami. Wtedy dyskretnie proszę Włodka, żeby przestał. Mamy tu do czynienia z ogromną różnicą kultur, przepaścią w pojmowaniu ofiarowywania. Wreszcie ustępujemy.

− Dziękuję, że uszanowaliście moją prośbę – zwraca się do nas, a właściwie bardziej do Włodka, który obawiając się zobowiązań, nie chciał przystać na tę gościnę. – My Polinezyjczycy już tacy jesteśmy – stwierdza.

Zostawiamy bagaże, a potem całą czwórką, tym razem z synem Jeana jedziemy na obiad. Lądujemy w McDonald’s. Panowie serwują sobie hamburgery, a ja zostaję przy rybce. Podczas obiadu wywiązuje się niesamowita rozmowa. Właściwie rozmawia Włodek z Jeanem, a ja jestem tłumaczem. Mam wrażenie, że Polinezyjczyk przejrzał rentgenowskim okiem duszę Włodka i dobrym słowem go uzdrawia.

– Vladimir, czy ty wiesz, jak wielkim cudem jest umiejętność dzielenia się z bliźnimi? Dzielenia wszystkim od dóbr fizycznych po uczucia. Bo czym więcej ofiarujesz ludziom w miłości i z chęci pomocy, tym więcej dobra otrzymasz od życia. I to jest cud! – oznajmia.

− Ja to wiem – reaguje Włodek.

− Wiedzieć to zbyt mało, trzeba umieć to wcielać w życie.

− No tak.