Przemienienie. Księga 1. Zakładnik obietnicy. Tom I - Artur Wasążnik - ebook

Przemienienie. Księga 1. Zakładnik obietnicy. Tom I ebook

Artur Wasążnik

3,5

Opis

Wszyscy obudzili się za późno z letargu. I wszyscy obrali zupełnie odmienne strategie na przetrwanie. A wszystkie te strategie były złe… ale oni brnęli w nie bez opamiętania. Wszyscy! I ginęli jedni po drugich. W osamotnieniu. Choć każdy z nich marzył o zjednoczeniu z pozostałymi.

W połowie dziesiątego wieku słowiańskie pogranicze Królestwa Niemiec nieustannie pogrążało się w chaosie. A miało być jeszcze gorzej. Kruszyły się kolejne filary starego świata Słowian połabskich. Gospodarka, handel, ustrój, religia, obyczaje, więzi plemienne i rodzinne… wszystko to rozpadało się na oczach przerażonych ludzi.

W akcie rozpaczliwej niezgody na taki stan rzeczy co jakiś czas płonęły wsie kolonistów niemieckich i kościoły budowane dla poszczególnych plemion. Wet prowadził do odwetu. Ale stawki żadnej z nadchodzących bitew nie stanowiła już chwała – w najlepszym wypadku było to przetrwanie.

Wtedy nikt nie brał na poważnie innej możliwości. Przemienienia. A przynajmniej – nie na taką skalę. Wtedy wszyscy na Połabiu żyli jedną, szeptaną z ust do ust i pełną nadziei wieścią… cała kraina szykowała się bowiem do powstania!

Nikt nie wiedział tylko gdzie tkwiło zarzewie buntu, kto miał przewodzić. Mówiono coś o przymierzach z wielkimi potęgami, o tajnych emisariuszach i wędrownych kapłanach odprawiających po lasach charyzmatyczne obrzędy pogańskie. Chodziły też słuchy zgoła nieprawdopodobne, o widmach i demonach znanych z mitologii słowiańskiej… ale czy należało dawać wiarę takim bajaniom starych bab? Sąsiednie Królestwo Niemiec toczyła właśnie wojna domowa, co dodatkowo sprzyjało planom konspiratorów. Ileż by dali urzędnicy królewscy za jakąkolwiek wskazówkę, w którym to miejscu biło serce szykowanej rebelii!

Rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania, klecenie intryg i prowokacje mające zdusić bunt w zarodku. Każda ze stron uruchomiła wszystkich swoich szpiegów, dyplomatów i zabójców. Rozpuszczano plotki i pomówienia, licząc na zasianie niezgody oraz zamieszania u przeciwników. Tylko kto tu był czyim przeciwnikiem? Ile plemion przyłączy się do rezurekcji, a ile opowie się po stronie króla Niemiec? Ile ludów połabskich rozłamie się na pół stawiając brata przeciwko bratu i syna przeciwko ojcu? Wtedy jeszcze nikt nie mógł znać odpowiedzi na te pytania.

Taaaak… to było doprawdy gorące lato roku pańskiego dziewięćset pięćdziesiątego czwartego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Autor:

Artur Wasążnik

Projekt graficzny okładki:

Magdalena Marków wg pomysłu Artura Wasążnika

Ilustracje:

Magdalena Marków

Copyright © Artur Wasążnik

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie

bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Wydawca:

WASPOS

Redakcja techniczna:

Ewa Koperska

Skład i łamanie:

Maciej Szczuka

Wydanie 1

ISBN 978-83-66070-07-3

Wydawnictwo WasPos

ul. Rembielińska 8a/120, 03–343 Warszawa

tel. 514–979–839, [email protected]

www.waspos.pl

Szaleństwem byłoby sądzić, że przyszłość dopiero się wydarzy, skoro konstruujemyją już dziś. Ale też owo „dziś” zostało przez kogoś wykreowane dużo, dużo wcześniej.Umiejętność postrzegania świata jako układu przyczynowo-skutkowegojest podstawą dla podejmowania racjonalnych i efektywnych działań tu i teraz.

Rozdział 1PIERWSZE ROZDANIE

…Właśnie rozpoczynało się lato Roku Pańskiego dziewięćset pięćdziesiątego czwartego…

Widok z okna o tej porze prezentował się dość niezwykle. Magdeburski rynek wypełniły tłumy ludzi wielu stanów, majętności, języków i religii. Wyróżniali się przede wszystkim mężowie wysokiego urodzenia, przyodziani w barwne i kosztowne szaty, tym dłuższe i barwniejsze, im komu bardziej na pieniądzu zbywało. Niektórzy w zewnętrznym okazywaniu statusu oszczędniejsi byli, choćby ze względu na godność kapłańską, ale rekompensowali to sobie znakomicie innymi atrybutami swej pozycji: a to koniem okazałym, a to znowu ogromnym, srebrnym krucyfiksem na piersiach ukazującym mękę Pańską, która sama w sobie jest zaprzeczeniem zbytku.

Każdy z nich otaczał się wianuszkiem ludzi służebnych, a im który bardziej był bogaty, tym większy wianuszek wokół niego się kłębił. Och, tak! Prawdziwie szczęśliwy jest dopiero człowiek udzielający swych posług zacnemu i możnemu panu, i tym szczęśliwszy, im więcej jego pan tej możności przejawiał. Kiedy inni ludzie w sierocej samotności i w bolesnej świadomości swej nieprzydatności nikomu poza sobą znosić muszą kaprysy losu, nie wnosząc przy tym nic pożytecznego do ogólnego ładu, bo i nie służą oni przecie żadnej wyższej idei, człowiek służebny cieszyć się może ojcowskimi łaskami swojego pana i opiekuna, i wieść beztroskie życie, wiedząc, że ktoś znaczniejszy od niego dba o jego los, jego kiszki, a nawet jego duszę. Tudzież wiedząc także i to, że jego wierność będzie nagrodzona nie tylko Tam – lecz również jeszcze tu, za życia. Z całą pewnością ludzie służebni ustępowali w swym statusie jedynie własnym panom, choć przecież i wśród służby można by odnaleźć kilka szczebli różniących się w swym ubiorze i obowiązkach, co wynikało z ich zasobności, a to z kolei – z ich bliższego lub dalszego usytuowania względem pańskiego majestatu. Wszystko to znakomicie odzwierciedlało układ świata nakreślony przez świętego Augustyna, gdzie im kto bliżej jest Pana Boga, tym bogatszy jest w jego święte łaski.

Ze służbą możnych ludzi równać się mogli co najwyżej kupcy znamienitsi, którzy po trosze sami panami byli i własnych ludzi posiadali, ale też usłużnie większym od siebie ulegali. Jednakże większość z nich to ludzie obcego pochodzenia, którzy jeśli nawet służą, to nie do końca wiadomo właściwie komu. Stan kupiecki jest z kolei do rzemieślników podobny, ale ci jeszcze bardziej od kupców muszą o uwagę zacnych panów zabiegać, a skoro rzadko jej doświadczają, to większość życia spędzają wolno, w niepewności dnia jutrzejszego. Oba te stany też starały się swój status ostentacyjnie okazać, aby przez jakichś możnych panów być zauważonym, ale swoim przepychem któregoś bynajmniej nie urazić.

Niżej wyglądem i zacnością prezentowali się zbrojni kombatanci i nie mówię tu o tych, których dobry los obdarzył służbą dla zacnego pana, bo ci postawą dumną i strojem górowali nad innymi, ale bardziej o najemnikach wszelkiej maści, którzy swymi zawadiackimi spojrzeniami i wesołym krzykactwem próbowali odwrócić uwagę od szarych tunik, obdartych kaftanów i źle uszytych butów. Jednakże człowiek roztropny, choćby i głęboko pobożny, choćby przekonany o cnotach ubóstwa, łatwo zauważy, co jest tu do zauważenia. Ci więc przynajmniej mogli liczyć, że w sprzyjających okolicznościach wstąpią na rok, pół roku, a choćby nawet i dwa miesiące na służbę, jeśliby wojna jaka sprawiedliwa wybuchła, albo też kto znaczny swoich praw na nikczemniku dochodził.

Za tymiż zbrojnymi, w dalszej kolejności pod względem poświęcanej im uwagi, byli wszelacy ludzie wolni, co to ich nikt nie chciał do swej służby przyjąć i którzy wyłącznie sami o siebie musieli się troszczyć. Należałoby tu wyliczyć przekupniów, wyrobników, kmieci o różnych specjalnościach, najemnych robotników i wielu innych. Każdy z nich nosił na sobie suknię lichą, kubrak dziurawy, tudzież kapelusz słomiany stargany przez czas, albo inny też rodzaj przyodziewku, który swym stanem żałosnym oddawał wartość stanu wolnego, w jakim widocznie za grzechy rodziców swych tkwili. Licha to pozycja w społeczności bożej, ale da się z nią żyć, wszakże bezpańskość mniej doskwiera człowiekowi niźli pańszczyźniana bezwolność. Bo kto by chciał płótnem byle jakim i resztkami skór się przyodziewać, kierpce ze słomy sobie klecić? Kto by chciał od świtu do nocy ciężkie prace wykonywać w chłodzie lub spiekocie, mając w nagrodę chłodną, brudną, zadymioną chatę i miskę nieokraszonej soczewicy? Cierpieć mroźne zimy, głód, niedostatki i we wszystkim nie tylko być posłusznym swemu panu, bo to akurat jest cnotą, ale, jako powiedziano, właśnie: bez-wol-nym. Bez możliwości awansu pośród podobnych sobie, skoroby pan poczciwy dostrzegł w nim bożą iskrę talentu jakiegoś. O nie! Człowiekowi bezwolnemu w żaden sposób nie wolno było bytu swego poprawić, jak to nieraz robili przecież niewolnicy. Bezwolnemu nawet i pana opuścić niepodobna, jeśli trafi się zrządzeniem losu jaki niegodziwiec. O tak! Z tej perspektywy to i los człowieka wolnego wydawał się znacznie lepszy niż ludzi bezwolnych.

Tak więc rynek w Magdeburgu napełnił się po brzegi wszelakimi stanami, a także łatwo rozpoznawalnymi przybyszami. Nie trzeba było być wytrawnym obserwatorem, aby z wysokości piętra sąsiadującego z rynkiem opactwa świętego Maurycego wypatrzeć bizantyjskich notabli upstrzonych najbardziej ze wszystkich, najemnych węgierskich gwardzistów o zupełnie obcych rysach twarzy, odzieniu i uzbrojeniu innym niż wszystkich zbrojnych dookoła, czy Słowian przybywających w celu sprzedaży bydła, skór albo miodu, których to najczęściej od wspomnianych już chłopów niekiedy odróżnić nie sposób. Zaiste było to wielorakie i przedziwne zbiegowisko. Całe to mrowie ludzkie kłębiło się, kręciło, mieszało ze sobą, czyniąc przy tym niemały rwetes, skupiając jednak swoją uwagę na samym środku placu rynkowego, gdzie właśnie odbywał się targ niewolników.

Od kilku tygodni byli to przede wszystkim Wkrzanie, których licznie dostarczył tu margrabia Geron ze swojej niedawno odbytej wyprawy. Niewielkie to plemię było zgromadzone u ujścia rzeki Wkry, która wraz z zalewem łączącym rzekę Odrę z morzem stanowiła ich główne źródło utrzymania. A że Wkra spływała wprost z kraju Redarów – najpotężniejszego szczepu Związku Wieleckiego i dysponującego najświetniejszą na Połabiu świątynią – przeto Wieletom bardzo zależało na utrzymywaniu nielicznych, acz bitnych Wkrzanów w zależności od siebie… tudzież przynajmniej w jako takim sojuszu. Mieli też co prawda Redarowie rzekę Hawelę lepiej nadającą się do żeglugi, ale ta spływała na tereny Stodoranów, których Wieleci – mimo wysiłków – nie potrafili zbyt długo utrzymywać w orbicie swoich wpływów. Poza tym wszelkie ich towary musiałyby dalej wędrować Łabą pomiędzy nieprzychylnymi Obodrzycami a wrogimi Sasami, a to już czyniło handel tą drogą zbyt ryzykownym i mało opłacalnym. Można by mniemać, że stąd właśnie brała się wyjątkowa zadziorność tego nielicznego ludu u ujścia Wkry, że cokolwiek i komukolwiek by nie uczynili, mogli zawsze liczyć na to, że murem za nimi staną Redarowie i reszta plemion wieleckich, a była to na Połabiu potęga ogromna, z którą wszyscy – nawet Niemcy – musieli się liczyć. Wszelako było coś w usposobieniu Wkrzanów, co irytowało nawet ich wielkich sprzymierzeńców. Jakaś buta i poczucie wyższości. Nawet świątynia w Radogoszczy, do której podarki spływały od wielu bardzo oddalonych plemion słowiańskich, nie robiła na nich większego wrażenia. Czuli się spadkobiercami znacznie świetniejszych ludów wyznających potężniejszych bogów. Istotnie, rycerze wracający z ekspedycji karnej do ich kraju dostrzegali w swoich opowieściach pewne drobne różnice zarówno w wyglądzie ich świątyń, ich bóstw, jak też ich samych. Chociażby to, że w przeciwieństwie do okolicznych Słowian większość Wkrzanów miała czarne włosy i piwne oczy.

Tym właśnie wyróżniali się teraz w swej masie od kilkunastu Obodrzyców, Morzyczan, Dziadoszan czy Łużyczan wystawionych na sprzedaż również tamtego dnia. Razem tworzyli trochę nieproporcjonalną kolekcję słowiańskich plemion Połabia ściśniętą na niewielkim skrawku bruku i ogrodzonym… zaledwie sznurem. Ktoś nieroztropny rzekłby, że los niewolnika gorszy jest od losu chłopa bezwolnego i wskazałby na odstręczający widok zniszczonego odzienia Słowian wystawionych na targu – na pozlepiane włosy, poczerniałe od kurzu oraz spierzchłe wargi, wychudzone członki i zapadłe oczy. To wszystko było prawdą, lecz tylko chwilowo. Jedynie w tym miejscu i jedynie do momentu, kiedy ci nieszczęśnicy dotrą do dalekich saraceńskich krain, gdzie trafią pod opiekuńcze skrzydła jakiegoś nowego pana. Może dlatego właśnie wszyscy oni czekali na swój los z takim spokojem, cierpliwością i niemalże stoicyzmem? Zdecydowana większość z nich nie była nawet skrępowana powrozami lub łańcuchami, co niezmiernie dziwiło dalekich przybyszów, którzy pierwszy raz oglądali targ słowiański. Z pewnością zdziwią się jeszcze bardziej, kiedy ujrzą tychże pogan jak bez protestów, ani ociągania, bez bata nadzorcy, sznurów i łańcuchów pomaszerują na koniec dnia każdy za swoją Dolą – jak to oni sami nazywają los, uważając go za jakieś pomniejsze bóstwo. Zaiste było to niezwykle osobliwe, bo przecież nie sposób odmówić Słowianom ani odwagi, ani krnąbrnej dumy, ani wręcz srogości i zajadłości przeciwko swoim wrogom. Lecz zaledwie który z nich dostanie się do niewoli, a traci niemal natychmiast swą niedawną dzikość na rzecz posłuszeństwa i niezmiernie rzadko kiedy się zdarza, aby w pojedynkę uciekał, albo w kupie próbował stawiać ostatni opór!

Powiadano, że nie ma bowiem odpowiedniejszego dla tego ludu stanu niż właśnie stan niewolny, w którym czują się oni i realizują najlepiej. Ale czy nie poświadcza to znanej powszechnie w chrześcijańskim świecie opinii, że człowiek z natury swojej stworzony jest po to, aby służyć – po pierwsze Bogu, a po wtóre wyznaczonym przez Boga ludziom, którzy w jego imieniu zarządzają Ziemią? Bo przecież wszystkim wiadomo jest, że gdzie tylko na świecie ludzie służą jeden drugiemu, a wszyscy zaś Bogu – tam pokój i porządek panują; a zaś tam, gdzie ludy są tego nieświadome i usilnie o wolność zabiegają – tam wiecznie wojna, śmierć i cierpienie. Kto zdaje sobie sprawę z takiego właśnie urządzenia świata, tego postawa tych Słowian na magdeburskim rynku dziwić nie powinna, bo jeśli w posłuszeństwie swym wytrwają, to czeka ich los znacznie lepszy od wszystkich wolnych kmieci, zbrojnych czy rzemieślników, którzy przypatrywali się im z dużym zainteresowaniem tego słonecznego, czerwcowego dnia.

Wilhelm, który z największą lubością służył pod jarzmem chrystusowym przez całe swoje życie, przyjmował ten porządek świata bez zastrzeżeń. A czynił tak nie tylko jako człowiek swojej epoki, ale też jako osoba stanu zakonnego. Był on niezwykle bacznym obserwatorem i błyskawicznie potrafił wyczytać w człowieku wszystko to, co ten chciałby światu zakomunikować swoją powierzchownością, jak również i to, co starał się przed innymi ukryć w swoich myślach. Targ niewolników z tłumami ludzi wszystkich stanów był prawdziwą ucztą dla jego zmysłów i wielkim wyzwaniem dla bystrości jego umysłu. Wszystko to, na czym spoczęło w tej chwili jego oko, utwierdzało go w jego przekonaniach.

Nagle w zachowaniu Słowian dostrzegł pewne poruszenie – i to nie tylko u targowanych niewolników, lecz również wśród tych nielicznych, acz rozpoznawalnych wolnych, którzy przybyli tu zaoferować swoje płody i wyroby. Wilhelm skinął na stojącego dwa kroki od niego strażnika, aby ten podszedł do okna, po czym wskazał na kilka osób w tłumie znajdujących się w odległych od siebie miejscach placu, a zdradzających jednakie zachowanie. Tak jakby w ich ciała wstąpił nagle jeden duch. Słowianie zwrócili się wszyscy w tym samym kierunku, czynili jakieś ledwie zauważalne gesty i poruszali bezdźwięcznie ustami. Strażnik, wyczulony na bezpieczeństwo swojego pana, bezwiednie położył dłoń na rękojeści miecza.

– Wasza wielebność, zmowa… – szepnął gorączkowo, nachylając się ku Wilhelmowi, bez spuszczania rynku z oczu. – Coś tu chyba niedobrego się gotuje. Oni tam wszyscy coś uknuli!

– Tu? W Magdeburgu? W królewskim mieście? – również odpowiedział szeptem pryncypał.

– Dlaczegóż by nie? Kto by się spodziewał rozpoczęcia powstania w samej stolicy?! Z zaskoczenia mogliby przejąć miasto od środka!

Istotnie, nagłe i jednakowe zachowanie Połabian wyglądało niepokojąco i mogło sprawiać takie wrażenie, zwłaszcza że niezwyczajność owego poruszenia wśród nich można było dostrzec jedynie z pewnej odległości. Tam na dole ludzie ściśnięci byli w tłumie i mało kto mógł zobaczyć coś dalej niż na odległość kilkunastu kroków. I tylko jeden człowiek na całym targu zdawał się zauważać to dziwne i dość niepozorne zjawisko. Był to jakiś brodaty kupiec wielkiej postury, zapewne Radanita[1]. Tylko on jeden w tej chwili obserwował z wyraźnym niepokojem na twarzy ten dziwaczny spektakl, rozerwany na kilkadziesiąt pozornie niepołączonych ze sobą scen na obszarze całego rynku. W tej chwili tylko on jeden… bo Wilhelm teraz zogniskował swoją uwagę właśnie na tym Radanicie. Widział go już kilka razy w Magdeburgu i w tym czasie zdążył się dowiedzieć też co nieco o nim, ale nigdy nie miał okazji rozmawiać z nim osobiście. Szczerze powiedziawszy, nie pasował mu do ewentualnej zmowy Słowian.

Czy to w ogóle mogła być zmowa? Spisek? Za mało ich – przemknęło przez głowę młodemu zakonnikowi. Do tego żaden z nich nie miał broni… a może właśnie to powinno budzić jego podejrzenie? Ale nie budziło. Nie miał wątpliwości, że żaden ze Słowian nie skrywał pod płaszczem niczego poza podróżnym nożykiem, który nie nadawał się do walki. Tuż za murem płynęła rzeka Łaba, łatwa do przekroczenia w tym miejscu, a za rzeką był już kraj słowiański. Gdyby zebrana w tajemnicy armia uderzyła niespodziewanie… Niemożliwe! Magdeburg sąsiadował z plemieniem Stodoranów, które było już wtedy najbardziej schrystianizowanym ludem Połabia, ale też posiadało na swym terenie dwa biskupstwa – w Brzennej i w Hawelbergu. Poza tym Wilhelm znał doskonale posunięcia słowiańskich plemion, wiedział o przygotowaniach do powstania i wiedział również, że nie było ono jeszcze gotowe. Te kiepsko zorganizowane ruchawki na Łużycach i jakiś wypad rabunkowy Obodrzyców… to tylko utwierdzało go w przekonaniu, że wiecznie podzieleni i skłóceni – nie bez pomocy Niemiec – Słowianie prędzej się jakoś w ramach jednego plemienia rzucą do łupienia przygranicznych wiosek, niż zdołają wyłonić spośród siebie kogoś, kto ich zjednoczy i potrafi skoordynować ich działania.

Kolejny rzut oka na plac spowodował jednak u niego ukłucie w piersiach. „Węgrzy! Na Boga! Ci tam niby posłowie na placu. Czego właściwie szukają w Magdeburgu? Gdyby tak oni i Słowianie… w końcu jedni i drudzy są w większości poganami! A za drzwiami tej komnaty czeka ich przecież dwóch…”.

To wszystko trwało zaledwie kilkanaście oddechów. Strażnik, którego imię brzmiało Manfred, gotów był już, aby wybiec na zewnątrz, wołać pachołków, wrzeszczeć na straż miejską, gdy w tym samym momencie odezwały się dzwony kościelne.

– Czekaj – powstrzymał sługę Wilhelm.

Znów wskazał strażnikowi te same osoby na rynku. Wznosiły one teraz nieznacznie ręce ponad oczami, osłaniając się od rażącego słońca, i kiwali ledwie zauważalnie głowami… wszystko zaś powróciło do normalności, zanim jeszcze głos dzwonów zdążył ucichnąć. Spojrzeli po sobie – Wilhelm z ulgą, zaś jego przyboczny[2] Manfred z wyrazem niezrozumienia. Jeszcze jest spokój… jeszcze nie teraz… to tylko południe – dla Słowian święta chwila w ciągu dnia, a zwłaszcza dla plemion oddających cześć słonecznemu bóstwu.

Gestem ręki Wilhelm odprawił Manfreda na jego poprzednie miejsce, sam zaś odwrócił się ku swojemu gościowi cierpliwie oczekującemu w przeciwległym końcu komnaty. Bawiący u niego poseł z Konstantynopola wykazał się wyjątkowym taktem, skoro przez tak długi czas znosił milczące wpatrywanie się w okno młodego zakonnika. Na co liczył? Na to, że po długiej chwili kontemplacji Wilhelm należycie doceni wagę jego misji? A może obserwując go przez cały czas, próbował odgadnąć, kim właściwie jest ten człowiek i jakich sposobów należało użyć, aby go wykorzystać do swoich celów? Z całą pewnością obaj podchodzili bardzo ostrożnie do tej słownej rozgrywki, nie chcąc popełnić jakiegoś fałszywego ruchu.

Wilhelm drgnął, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o obecności posła, po czym donośnym głosem podjął przerwany wcześniej temat.

– Dziwi mnie przede wszystkim, że bizantyjski poseł przybywa tu w asyście węgierskich wojowników. Czy przeoczyłem może jakiś istotny zwrot w polityce cesarstwa? Chyba wiecie, że mój pan ojciec dopiero co ruszył z Magdeburga na czele armii przeciwko wielkiej sile ordy, która wtargnęła w nasze granice.

– Wasza wielebność – odrzekł natychmiast i bez fałszywej służalczości poseł, ale Wilhelm natychmiast go poprawił.

– To jest niepotrzebne schlebianie! Jestem tylko mnichem.

– Ale w hierarchii królestwa jesteście wystarczająco wysoko jako królewski syn pierworodny – nie tracił czujności Bizantyjczyk.

– Ten pierworodny nie jest następcą tronu.

– Za pozwoleniem waszej wielebności – upierał się przy tym tytule gość – ale chodzą też słuchy kreślące świetlaną waszą przyszłość. Może nawet w roli biskupa nad Słowianami?

Wilhelm zaniemówił na krótką chwilę. Ten przybysz z Konstantynopola był niezwykle dobrze poinformowany! Takie pogłoski istotnie krążyły od niedawna po mieście. Były jednak nie do końca prawdziwe, o czym zakonnik doskonale wiedział. Jednakże wprawiło go w podziw to, jak szybko poseł dotarł do tych plotek, skoro pojawiły się one od niedawna, a Bizantyjczyk był w Magdeburgu zaledwie od rana, spędzając wcześniej długi czas w krajach barbarzyńców. Trzeba przyznać, że sława, jaką cieszyły się bizantyjska dyplomacja i wywiad, okazała się w pełni zasłużona! Cóż, nawet i plotka przydawała zakonnikowi mającemu niespełna dwadzieścia pięć lat dużego splendoru i zainteresowania ludzi. Teraz pojmował, dlaczego poproszono o spotkanie właśnie jego.

Bizantyjczyk, który wyglądał zresztą na niewiele starszego, być może trzydziestoletniego mężczyznę o krzepkiej posturze, pociągłej twarzy i wyniosłym spojrzeniu, a wszystko w oprawie drogich i barwnych szat, najwyraźniej dostrzegł chwilowe zmieszanie i wykorzystał to natychmiast, próbując narzucić Wilhelmowi swoją narrację.

– Słyszałem co prawda wieści o najeździe Węgrów na południowe księstwa należące do króla Ottona, ale chciałbym wobec waszej wielebności zauważyć dwie kwestie, które stawiają osoby mi towarzyszące poza podejrzeniami – tu zrobił pauzę, dyplomatycznie oczekując na pozwolenie, jakby miał do czynienia z samym monarchą, nie zaś z mnichem z niepewnymi perspektywami awansu. Ewidentnie próbował go tym samym skokietować. Dwudziestopięciolatek w habicie gestem zezwolił na kontynuowanie, wobec czego poseł mówił dalej.

– Po pierwsze, o ile mi wiadomo, to książę Ludolf wzniecił pierwej bunt przeciwko swojemu ojcu, szlachetnemu Ottonowi, a dopiero wtórej Węgrzy wkroczyli, kto wie z czyjego podjudzenia?

To było bardzo śmiałe stwierdzenie. Wilhelm wiedział, że nieprzychylni jego bratu dworzanie mówili, że to Ludolf właśnie sprowadził ordę dla wywołania w królestwie chaosu, w którym jego upadająca rebelia mogłaby odzyskać wigor. Z drugiej strony, nie wypowiadając wprost imienia tego, kto miałby dopuścić się owego wezwania armii koczowników, poseł podniósł zwykłą plotkę do rangi wieści dyplomatycznej, nie narażając się na zarzut obelgi wobec kogokolwiek. Do Wilhelma dotarło, że już dawno nie miał przed sobą tak wytrawnego… gracza. Należało mieć się na baczności.

– Zresztą – kontynuował poseł – doszły mnie też słuchy, że ci podburzeni Węgrzy kierują się szybkim marszem do krajów położonych dalej na zachód. Nie jest to więc chyba najazd, lecz przejazd.

– Przejazd nieokrzesanych dzikusów zasadniczo niewiele różni się od najazdu – zauważył Wilhelm, ale Bizantyjczyk nie stracił rezonu.

– Tedy może drugi argument będzie dla waszej wielebności bardziej przekonujący. Otóż trzeba wam wiedzieć, że moi towarzysze, wywodzący się z możnych rodów węgierskich, pochodzą z innego plemienia, niebiorącego zupełnie udziału w tej ekspedycji. Jak już wcześniej wspomniałem, do moich obowiązków należy posłowanie do wielu krain znajdujących się między Konstantynopolem a waszym morzem. Cesarstwo posiada liczne kontakty i wielu przyjaciół, a nawet jeśli się trafi jakiś nieprzyjaciel, to i z nim politycznie jest prowadzić rozmowy dla poprawienia stosunków. My również w minionych latach doświadczyliśmy madziarskich napadów i nie wszyscy ich wodzowie są przychylni rozmowom z wysłannikami cesarza.

– Węgrzy podobno napadli nasze księstwa w sile dotąd niespotykanej, a więc musieli oni powołać pod broń niemal wszystkich swoich – wtrącił Wilhelm, mając nadzieję, że może uda mu się coś niecoś wyciągnąć z Bizantyjczyka.

– Węgrów nad środkowym Dunajem żyje krocie! Jeśli dodamy do tego podobnych im Bułgarów lub Pieczyngów[3], z którymi nieraz zawierają sojusze, a do tego jeszcze wielokrotnie liczniejsze ludy słowiańskie będące pod władzą ordy, to niejednego mocarza by rozjechali na swoich kopytach. Szczęściem dla nas wszystkich więcej jest między nimi pustej rywalizacji niż zgody.

– Od kogóż więc przywozisz nam tego nieszczęsnego mnicha? – nawiązał Wilhelm do wcześniejszej części ich rozmowy.

– Od Taksonyego. Syna Zoltana i wnuka Arpada, który ludy madziarskie sprowadził na stepy pomiędzy Alpami a Karpatami. Taksony jest człekiem wpływowym i wielce ugodowym, i choć, jak zauważyłem podczas mojej bytności w ich kraju, wielu możnych węgierskich srożyło się przeciwko wam, to jednak ten wódz woli szukać zgody. Zdradzę waszej wielebności w zaufaniu, że podczas wizyty wiele mnie wypytywał o zasady naszej wiary i wspomniał nawet raz o możliwości ochrzczenia siebie i członków rodu Zoltana. Na koniec pozwolił mi wybrać jednego z brańców będących w jego mocy i poprosił mnie o odstawienie go do króla Ottona jako dowód jego przychylności chrześcijanom. Zapewne też chciał w ten sposób dać do zrozumienia, że… cokolwiek by jego ziomkowie w porywie entuzjazmu nie uczynili, to jego w tym winy nie ma żadnej. Miałem tam do wyboru wielu jeńców, a wszyscy zadbani byli i odkarmieni, nikomu krzywda poza brakiem swobody się nie działa. Wybrałem ja właśnie ojca Paulinusa, o którym już mówiłem wcześniej, i jego to chciałem cesarzowi w imieniu przychylnego wodza węgierskiego przywieźć. Jednak, jak widać, król zdążył się już oddalić z Magdeburga, zanim zdążyłem tu dotrzeć.

– Dziwi mnie mimo to, że przybywacie tu bez bizantyjskiej straży, a jedynie w towarzystwie węgierskich wojowników. Oprócz tych dwóch młokosów za drzwiami, czeka jeszcze kilku innych przed drzwiami opactwa.

– Droga Węgrów do pełnego poznania miłości Pańskiej jest jeszcze daleka, a za tym idzie też wzajemna nieufność. Moi przyboczni zostali przy ojcu Paulinusie dla jego bezpieczeństwa, zaś ci wojownicy – wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi – zostali mi przydzieleni przez dowódcę eskortującego mnie do granicy pocztu, abym mógł wcześniej odnaleźć wystarczająco szlachetnego i wysoko postawionego arystokratę, któremu mógłbym godnie tego świętego człowieka przekazać.

– A gdzież on właściwie jest? Gdzie ojciec Paulinus?

– Całkiem niedaleko…

– Za Łabą?

– W rzeczy samej. Tam właśnie na popas Węgrzy stanęli.

Wilhelm oczywiście wiedział doskonale, gdzie znajdowali się wojownicy Madziarów. Prawie wszystkie ziemie między Odrą a Łabą były w zasięgu nowo budowanych kościołów, klasztorów, osadników niemieckich, ale przede wszystkim – marchii, która najprecyzyjniej potrafiła dostarczać mu wszelkich informacji o tym, co się działo na ziemiach słowiańskich. Wiedział też, że większość tego, co powiedział Bizantyjczyk, było prawdą… i to go niepokoiło najbardziej. Jeśli dyplomata mówił tak szczerze i tak wylewnie, to znaczyło, że tkał z tego wielką pelerynę dla zakrycia jakiegoś ogromnego łgarstwa. Zastanawiał się, który z nich miał tę partię lepiej przygotowaną i kto kogo wodził według swoich planów. „W jaki w ogóle sposób podejść kogoś takiego?” – pomyślał.

– Zechciejcie mi przypomnieć wasze imię? Rad bym zapamiętać kogoś tak doskonale znającego się na polityce nie tylko krajów chrześcijańskich, ale i dzikich ord.

– Sergiusz, wasza wielebność.

– A zatem, drogi Sergiuszu, nie wymieniłeś jeszcze ceny.

– Ceny? – zdziwił się poseł.

– Okupu. – Łagodnie, ale stanowczo cisnął go młodzian.

– Ależ wasza wielebność! Przecież już wspomniałem, że uwolnienie ojca Paulinusa jest aktem dobrej woli ze strony Taksonyego.

– Jesteś pewien, drogi Sergiuszu, że takie było właśnie życzenie madziarskiego wodza? Żebyś nam oddał mnicha… tak bez żadnej… hmmm, rekompensaty za… powiedzmy… jego utrzymanie podczas tej rocznej… jak by to ująć? Gościny?

– Jako chrześcijanin i cesarski sługa nigdy nie podjąłbym się pośredniczenia w takim procederze! – żachnął się Sergiusz nieco teatralnie, wymownie przy tym wymachując rękoma.

– To wspaniała wiadomość! Och! Ach! – poderwał się z miejsca Wilhelm i zaczął przesadnie gestykulować oraz podskakiwać jak marny aktor. – Ach! Och! Przenigdy! Ojojoj!

Po chwili jednak zaprzestał tego i spojrzał na Sergiusza, mrużąc oczy i delikatnie wykrzywiając w uśmiechu kąciki ust. Twarz posła stężała, kiedy zrozumiał, że ta drwina z marnego aktorstwa była skierowana konkretnie do niego. Obaj spojrzeli sobie w oczy i na kilka chwil zapadła gęsta cisza. Być może królewski syn analizował, czy nie posunął się za daleko, czy nie należało grać swojej roli do końca? Ale instynkt podpowiedział mu coś innego, niż mówiły zgodnie rozum i dworskie wychowanie. Być może cesarski poseł, widząc nie tylko odkrycie jego retoryki, ale też dezaprobatę dla niej, oraz z powodu tego, że rozmowa odbywała się w cztery oczy (Manfred był jedynie sługą, zresztą wciąż demonstracyjnie odwróconym twarzą ku oknu), rozważał zmianę strategii? Trudno było o tym ostatecznie orzec, ale faktem stało się, że od tego momentu zmienił się sposób i ton rozmowy w głosach ich obu.

– A może jakieś warunki? – podjął odmieniony Wilhelm.

– Nawet i tego nie – skwitował tym razem lakonicznie Bizantyjczyk.

– Aż trudno uwierzyć. I żadnych nawet słów wiadomości dla mnie?

– Nie.

– Nic? Żadnego nakłaniania?

– Do czegóż miałbym nakłaniać?

– Nie wiem! Może do poparcia Ludolfa i zbuntowania się przeciwko królowi? Może do wpuszczenia węgierskiego pocztu do Saksonii, żeby mógł się rozmówić z grafem Wichmanem? Dziwnym zbiegiem okoliczności te wszystkie bunty i najazdy mają miejsce w tym samym czasie, panie pośle.

– Nie proszę przecież o przejazd dla Węgrów, ani o nic więcej. Jestem sługą cesarza Konstantyna siódmego. Przychyliłem się do prośby węgierskiego wodza, bo jest to zgodne z naszą i waszą racją stanu oraz z tego powodu, że każdy chrześcijanin uwolniony z pogańskiej niewoli jest wart odrobiny poświęcenia. Mówią o waszej wielebności – nie zapominał wciąż o konwenansach, pomimo odarcia z maski – że choć młody wiekiem, jesteście niezwykle pojętni i bystrzy. To, co zobaczyłem, świadczy o tym, że tak jest. Jednakże są na tym świecie gesty, odruchy i zachowania, których nadmierna interpretacja nie przynosi nam żadnej wiedzy, a wręcz przeciwnie. Weźmy takie kichanie. Istotą kichnięcia jest wewnętrzna potrzeba, która przynosi korzyść w postaci ulgi. Jeśli zaczniemy to rozpatrywać jako przejaw jakiegoś ukrytego zamiaru, to łatwo można by wyciągnąć stąd wnioski najdalej idące, ale czy prawdziwe?

Dwudziestopięciolatek nie spodziewał się aż takiej szczerości ze strony Sergiusza po swoim prowokującym wygłupie. Był jednak zadowolony. Poseł z pewnością nadal tkał swoją pajęczą sieć, ale przynajmniej opadła z niego spora warstwa dyplomatycznego pudru.

– Bardzo się cieszę, drogi Sergiuszu, że mogłem cię poznać… właśnie w takich okolicznościach – Wilhelm wypowiedział ostatnie zdanie jeszcze w tym samym co przed chwilą tonie, po czym niespodziewanie wrócił do dworskich reguł rozmowy między dwoma ludźmi o bardzo wysokiej pozycji. – Nie jestem człowiekiem światowym, większość życia spędziłem w klasztorach, więc wybaczcie, jeśli moim niedowierzaniem uchybiłem w czymś cesarskiemu majestatowi, który przecież reprezentujecie… nawet jeśli chwilowo spełniacie zacną prośbę przychylnego nam szlachcica węgierskiego.

– Wcale nie czuję się urażony, a raczej onieśmielony tak niespotykanie bystrym rozmówcą – Sergiusz również wrócił do formy dworskiej. Następnie zapadła krótka cisza. Bizantyjczyk nie chciał przeszkadzać Wilhelmowi w jakiejś nieodgadnionej myśli, która najwyraźniej na pewien czas zawładnęła jego uwagą.

– Jestem prawdziwie wzruszony twoją szlachetnością, Sergiuszu, i zawstydzony własną niewiarą. Zachowałem się jak Tomasz przed obliczem zmartwychwstałego Pana. Pozwól, że wynagrodzę ci ten trud, którego się podjąłeś.

– Ależ wasza wielebność, mnie naprawdę nie wypada! – próbował zaprotestować Sergiusz, ale Wilhelm już odwrócił się na krześle i krzyknął na Manfreda. Ten podbiegł, nachylił się, pochwycił szept jakiś do swojego ucha i natychmiast wyszedł z komnaty.

– To tylko skromny podarunek, ale stanowi dla mnie ważną pamiątkę i wielce wymowny jest w swym zdobieniu. Jest to prezent od szczególnie bliskiej mi osoby, ze wspaniałym przesłaniem, które było dla mnie źródłem moich pierwszych kontemplacji jeszcze w dzieciństwie – mówił wyraźnie podekscytowany młodzieniec.

– Jednakże panie, czy zapłata za czyn szlachetny nie czyni z niego zwykłego kupiectwa?

– A jakaż to zapłata, kiedy ja dostaję od ciebie mnicha Paulinusa, a odwdzięczam się zaledwie skromnym, prostym, choć chyba w nie najgorszym guście podarkiem? Ilość złota równa wadze tego nieszczęśnika… O! To byłaby zapłata! Zwłaszcza jeśli twierdzisz, że Węgrzy jeńcom nie szczędzą pokarmu! A jednak to nic z tych rzeczy. Potraktuj to zresztą jako mój dowód sympatii i radości z poznania tak zacnego człowieka.

Drzwi do komnaty rozwarły się i ponownie pojawił się w nich Manfred niosący coś niewielkiego, niknącego niemal zupełnie w jego ogromnych dłoniach. Podszedł do Wilhelma, przyklęknął i wyciągnął do niego ręce. Wilhelm wziął przedmiot i natychmiast wręczył go swojemu gościowi. Ten odebrał go z narastającym zdumieniem… Istotnie, spodziewał się czegoś znacznie bardziej… wykwintnego? Drogiego? A może zwyczajnie większego niż to, co trzymał w dłoniach. Skierował zakłopotany wzrok na gospodarza, ale serdeczny uśmiech utwierdził posła w przekonaniu, że to właśnie był ów prezent dla niego.

Była to maleńkich rozmiarów szkatułka, kunsztownie wykonana z hebanowego drewna, ze srebrnymi, ale nieszczególnie ozdobnymi okuciami. Wieko, łagodnie wygięte w grzbiet, upstrzone było kilkunastoma srebrnymi ćwiekami rozrzuconymi dość chaotycznie, ale przyjemnie dla oka. Na samej zaś górze znajdował się układ pięciu drobnych, choć znakomicie kontrastujących rubinów, chyba jedyny rzeczywiście cenny element tego artefaktu. Trzy spośród tych krwawych kamieni rozmieszczone były w równych odległościach wzdłuż grzbietu wieka w taki sposób, że środkowy istotnie znajdował się w centralnym punkcie. Dwa ostatnie usytuowane były tuż obok środkowego, ale jak gdyby poprzecznie do grzbietu. Można by nawet odnieść wrażenie, że ta piątka klejnotów tworzyła swego rodzaju krzyż, trochę nieforemny ze względu na gabaryty pudełeczka.

– Piękne… – zdołał wyjąkać zaskoczony Sergiusz. – Widać, że… że… osobiste!

– Zechciej unieść wieko, przyjacielu.

Poseł z namaszczeniem wykonał prośbę młodzieńca, spodziewając się, że prawdziwy skarb odnajdzie we wnętrzu szkatułki. Może jakiś wspaniały pierścień godny syna najsilniejszego króla tej części Europy? A jednak nic z tych rzeczy. Wnętrze było puste i tylko grawer na samym dnie imitował ozdobę. Była to jakaś łacińska sentencja.

– „Ile noszę imion”? – przetłumaczył zdziwionym głosem Sergiusz.

– Dostałem to jeszcze w latach dziecięcych – wyjaśnił Wilhelm. – To taka gra. Ile imion ma ten przedmiot? Jak możemy go nazwać? Szkatułka? Skrzyneczka? Pudełko? Skrytka? Schowek? Z początku wydaje się to banalna zabawa słowami, ale w miarę, jak się w nią zagłębiamy, możemy odkrywać nowe jej pokłady.

Nie ma co udawać, poseł ledwie potrafił ukryć zmieszanie i zażenowanie, które go dopadły w tym samym czasie. Jednak bacznie przyglądający mu się gospodarz wyglądał na zadowolonego z siebie. Wkrótce rozstali się, lecz Sergiusz zapewnił, że przed zmrokiem jeszcze przyprowadzi Paulinusa, zaś Wilhelm obiecał, że każe przygotować dla ich trójki wyborną wieczerzę.

Po wyjściu posła bizantyjskiego Wilhelm obserwował jeszcze jakiś czas, jak oddala się on z grupką wojowników węgierskich torujących mu drogę przez zgromadzony na targu niewolników tłum. Był to widok dość rzadki, gdy reprezentant najbardziej cywilizowanego imperium świata korzystał z eskorty jednego z najdzikszych ludów Europy. Manfred, dowódca osobistej straży Wilhelma, a jeszcze od niego o całe cztery lata młodszy, trzymał się w należytej odległości od swojego pana przez cały czas prowadzonej rozmowy, jednak teraz sztywna etykieta dworska mogła ustąpić stosunkowo przyjacielskim relacjom, jakie obu łączyły. Podszedł bliżej i wraz z królewiczem odprowadzał gościa wzrokiem.

– Czy mam za nimi iść? – zapytał przytomnie.

– Nie ma takiej potrzeby – odparł niemrawo, ale z pewnością w głosie Wilhelm.

– To pójdę, kiedy nad ranem będzie wracał do Węgrów! – nalegał młodzik.

– Powiedziałem już, że nie ma takiej potrzeby! Przecież wiemy o ich obecności, zanim jeszcze przekroczyli Odrę. Margrabia Geron w ostatnim czasie zwraca w swoich listach uwagę bardziej na nich, niż na przygotowania powstańcze u Słowian.

– I właśnie dlatego… – chciał zaprotestować sługa, ale Wilhelm nie dał mu dojść do słowa.

– …I właśnie dlatego przyjechali najpierw do nas. Bo wiedzą, gdzie mamy oczy i uszy. Właśnie próbowali nas wywieść w pole, dając fałszywy trop w postaci ojca Paulinusa… że niby specjalnie dla jego marnej osoby trudzili się aż do Magdeburga. W istocie jednak ma on jedynie posłużyć jako pretekst dla ich obecności w tych stronach, o której i tak oni wiedzą, że my wiemy. Wiedzą na pewno, że mają szpiegów na karku. Nie mogą się ich pozbyć, więc próbują ściągnąć na siebie większą ich liczbę.

– Nie rozumiem, po co mieliby to robić?

– Żeby ich łatwiej wypatrzeć, a przez to oszukać, kiedy szpiedzy zaczną zajmować się wzajemnie sami sobą. W takim momencie wystarczy, że gwałtownie skręcą ku Wieletom i nic wtedy nie wskórasz.

– Mówię po słowiańsku, kiedy trzeba – upierał się Manfred.

– Ale nie myślisz po słowiańsku! Plemiona wieleckie są fanatyczne w swym pogaństwie i nienawiści do Niemców. To kwestia nie więcej niż trzech dni, zanim cię odkryją i złapią… nie, taki plan jest zbyt ryzykowny. Tak się składa, że moje oczy już wędrują z ich misją i to nawet w sytuacji, jeśli Sergiusz i jego Węgrzy powrócą do swoich krajów. A dla ciebie mam teraz inne zadanie. Widzisz czoło targu niewolnikami? Tam, gdzie prowadzą Słowian przed oblicza kupców? Widzisz tego rosłego Radanitę, z tą wielką brodą?

– Tego, któregoście mi rano pokazywali?

– Właśnie tego! Weź ze sobą kilku jeszcze braci od krzyża i proście grzecznie o niezwłoczne spotkanie. Ale najpierw poślij po tego młodego… jak mu tam?

– Gniewomysła?

– O właśnie! Niech czeka w sieni na moje wezwanie.

Sługa skłonił się, lecz zanim odszedł, Wilhelm zdążył jeszcze zawołać.

– Manfredzie! Czekaj! Przecież zapomniałbym zupełnie! Idź do komnaty Gizeli i powiedz jej, żeby już teraz przybyła do mnie. A z Żydem… postępuj grzecznie. Jak dworzanin, nie jak gwardzista. Z nim się nie spieszy aż tak bardzo.

Manfred skłonił się i wyszedł. Królewski syn pozostał sam z pejzażem ludzkich postaci za szybami okna oraz z kłębowiskiem własnych myśli. Nie miał wątpliwości, że Sergiusz był z nim nad wyraz szczery – co zatem starał się ukryć w ten sposób? Czy przybył od Taksonyego? Niewykluczone. Czy Taksony faktycznie nie wziął udziału w potężnej wyprawie Węgrów jaka spadła na jego kraj? Dość wątpliwe, ale możliwe. Zatem czy rysowała się szansa na wyłom w potędze ordy, prowadzący do jej uzależnienia na wzór ościennych plemion słowiańskich i skandynawskich? Jeżeli tak, to czemu Bizancjum nie zgarnęło takiej okazji dla siebie? Po co bizantyjski poseł miałby towarzyszyć węgierskiemu pocztowi w drodze do Magdeburga? Wspominał na samym początku, że jego misja wiedzie dalej… ale gdzie? Do Duńczyków? To nie brzmiało optymistycznie. Może dalej, do Anglów, albo Franków? A co, jeśli po prostu… do Słowian? Kogo znaczącego mógłby odwiedzić powyżej Magdeburga? Wieletów? Obodrzyców? Wolinian? Rugiów?

Te myśli przerwało mu wejście Gizeli. Skłoniła się dworsko i zbliżyła na kilka kroków. Nie posiadała olśniewającej urody. Choć z drugiej strony, być może to ten strój, szary, zgrzebny, mało kobiecy… strój mniszki. Może on sprawiał wrażenie ponurego i bezkształtnego, a nie ona sama.

– Droga Gizelo… – wyciągnął ku niej ręce i zbliżył się, aby ją uściskać. Dziewczyna wzdrygnęła się nieco, ale odwzajemniła nieznacznie jego uścisk. – Jakże twoje przygotowania?

– Dziękuję – odparła skromnie, choć nie podnosząc oczu na niego. – Na ukończeniu.

– Uśmiech! – warknął niespodziewanie, a ona istotnie wydała z siebie przepiękny i słodki grymas. – Zęby! – dodał ostro, oglądając ją trochę jak konia przed zakupem, a dziewczyna posłusznie odsłoniła dwa cudne rzędy perełek. Uśmiech dodawał jej prawdziwego blasku! Pomimo swej przeciętności i nieatrakcyjnego stroju, doznała niespodziewanej przemiany, tak jak chwast polny, kiedy pewnego ranka wypuści z siebie pąki kwiatowe. Wilhelm delikatnie odwzajemnił się jej tym samym, ale bynajmniej nie dla obudzonych w sobie emocji, a raczej z zadowolenia, że grymas na twarzy Gizeli prezentował się jak należy. Cofnął się o dwa kroki, aby móc ją lepiej objąć wzrokiem, i wrócił do słodkiego tonu równie niespodziewanie, jak przed chwilą z niego wypadł.

– Zacznijmy… Czy jesteś może stęskniona?

– O tak, mój panie – zapewniła z ekscytacją w głosie. – Całą noc spędziłam na modłach i rozpływałam się w marzeniach!

– Ejże… nie okłamujesz ty mnie? – niemal figlarnie ciągnął młodzieniec w habicie.

– Skądże znowu! A kiedy usnęłam… nie wiem, czy wolno mi mówić o takich rzeczach.

– Ależ mów.

– Kiedy w końcu umęczona modłami opadłam z sił, to miałam sen…

– Patrz w oczy! – Wilhelm znowu niespodziewanie warknął na nią, jak pies wydający pierwsze ostrzeżenie.

– …to miałam sen – Gizela uniosła na chwilę oczy i głowę, ale po chwili jakoś intuicyjnie spuściła je z powrotem. – I ty mi się tam śniłeś, panie, razem ze mną…

– Patrz mu w oczy!!! – zagrzmiał nagle i wymierzył jej krótki, gwałtowny policzek. – Przecież od razu widać, że kłamiesz! Nawet jeśli mąż twój okaże się oczarowanym twoimi powabami głupcem, to pamiętaj, że choćby z daleka obserwuje was dzień i noc jego świta, krewni, drużyna, goście, a nawet służba! Oni już by wyczuli, że coś w tym twoim słodkim wyznaniu jest nie tak, choćby nie usłyszeli słów. Masz mu patrzeć w oczy cały czas, a zwłaszcza w takich momentach – wycedził ostro i natarczywie.

Dziewczyna bez ociągania się uniosła głowę niemalże z wyższością i wyzywająco zatopiła wzrok w twarzy Wilhelma. Jej jasny i pełny uśmiech, który momentalnie zniknął przy uderzeniu jak księżyc w czasie wichury chowający się za chmurą, teraz na nowo ukazał przed nim swoje cudne oblicze. Zupełnie jakby nic się nie stało, jakby tamtej chwili wcale nie było… i jak gdyby nigdy nic podjęła dalej swoje szczebioty w tym samym miejscu, gdzie jej przerwano.

– …razem ze mną. Na wielkiej, kwiecistej łące, obok jeziora z ciepłą wodą, gdzie zażywałam właśnie kąpieli.

– Wystarczy – przerwał jej młodzieniec i podszedł znowu o okna, a z głosu jego biło tym razem odprężenie. – Znacznie lepiej, Gizelo. A jednak jesteś nieuważna. Zapominasz, że takie wyznania muszą płynąć jak melodia w akordzie: nie tylko z ust, ale i z tonu głosu, uśmiechu, oczu, postawy ciała, czy gestykulacji rąk. Zbyt mocno skupiasz się na jednej czy dwóch nutkach, a zapominasz o pozostałych, dlatego nie brzmisz do końca wiarygodnie. Wiesz o tym?

Dziewczyna, chociaż jeszcze przed chwilą wyładniała i rozkwitła pod przymusem szturchańców Wilhelma, teraz ponownie zamknęła się w sobie. Znowu była szarym ulepkiem bez ust i oczu, a nawet bez jakiegoś wyraźnego kształtu. Nawet jej głos był teraz jakiś niedbały i szorstki.

– Tak, panie. Ale skąd mi to wszystko wiedzieć, kiedy całe życie spędziłam w klasztorze wśród mniszek? Ani sama zaznać nie mogłam, ani innych podejrzeć w grzecznych i dworskich amorach. Jednak Bóg na niebie widzi moją gorącą wiarę i dopomoże, kiedy zajdzie taka potrzeba!

– Pewnie masz rację. Pan stworzył i niewiastę, i męża w taki sposób, że odnajdą drogę nawzajem do siebie, choćby każde od urodzenia w całkowitej samotności i dziczy chowane było. Ale musisz i to pamiętać, że nie będziesz miała do czynienia z byle chłopem lub myśliwym. Wiem, co myślisz… że nie jest on samym księciem, a zaledwie należy do dalszej rodziny, która o tron nieprędko się upomni. A jednak to możny i wpływowy człowiek… – przerwał i spojrzał na ledwie szesnastoletnią Gizelę, która wierciła się w miejscu, dusząc coś w sobie. – Co z tobą, dziewczyno? Chcesz mi coś powiedzieć?

– Zastanawiam się jedynie, jak ja mu te wszystkie pięknie wyuczone słowa przekażę, skoro nie mówię w jego języku? A i on podobno po niemiecku ledwie kilka słów potrafi wypowiedzieć.

– Niepotrzebnie się tym frasujesz – uspokajająco i czule odezwał się do niej. – Spędzisz wiele czasu w kraju Słowian to się szybko ich mowy nauczysz. Ale z przyszłym mężem lepiej rozmawiaj po niemiecku, wtedy mniej osób podsłucha. Przy tobie z kolei on się naszego języka i naszego zwyczaju nauczy. A zanim do tego dojdzie, musisz grać pozostałymi nutami. One niekiedy znaczą więcej niż słowa. Pamiętasz chociaż, jak on się nazywa?

– Pamiętam… – bez przekonania odparła dziewczyna.

– Potrafisz jego imię wymówić? – poprosił Wilhelm, który znowu zaczął nabierać wątpliwości.

– Cha… Chaw… Chawelmer…

– Chwalimir! Na Boga! Stodoranie zadźgają cię, zanim jeszcze spoczniesz z nim w łożnicy! W najlepszym przypadku obrazisz ich wszystkich i cię na wozie z łajnem wywiozą z kraju na tułaczkę. A w najgorszym pomyślą, że bełkoczesz coś bezładnie jak czarownica, odetną ci ten pusty łeb i pochowają go między twoimi nogami!

Jak na zawołanie uchyliły się drzwi do komnaty i ukazała się w nich jakaś niezbyt urocza łepetyna.

– Czego? – żachnął się młodzieniec w habicie.

– Wasza miłość, on już czeka – półgłosem wycedził Manfred.

– Kto taki?

– No… ten Żyd, co go miałem sprowadzić. Czy mam go wprowadzić?

– Matko przenajświętsza – przeraził się Wilhelm. – Już tu jest? – Wydawał się rzeczywiście przejęty i zaskoczony, lecz zaraz zmitygował się i przyciszonym głosem dopytał: – Czy wpuściłeś go tylnym wejściem?

– Tylnym i po cichu – zapewnił go Manfred.

– Niech jeszcze chwilę poczeka! Potrzebuję tylko kilka słów zamienić z Gizelą.

Jego sługa i przyboczny zarazem bez słowa zniknął ponownie za ciężkimi drzwiami, darowując dwóm postaciom w habitach kilka ostatnich chwil na rozmowę.

– To ostatnie słowa, jakie mogę ci przekazać, potem będziesz musiała liczyć tylko na siebie. Jeśli sobie poradzisz, to czeka cię z pewnością dostatnie życie. Jeśli coś popsujesz, to konsekwencje mogą być katastrofalne i to nie tylko dla ciebie. Czy potrafisz wziąć na siebie odpowiedzialność za wielu, wielu innych?

– Potrafię – zapewniła natychmiast dziewczyna. Jej głos zabrzmiał przekonująco, ale jej oczy… nie podniosły się ani na moment.

– Wiem, że przyjmujesz to jako karę, ale prawdę mówiąc, jest to twoja najlepsza szansa życiowa. Wysyłaj do mnie listy regularnie. Biskup brandenburski ci w tym pomoże. Zdobądź tam sobie jakichś oddanych przyjaciół. A przede wszystkim słuchaj i miej oczy szeroko otwarte.

– Będę miała, panie – przytaknęła posłusznie.

– Dziś wieczorem będę spożywał wieczerzę w towarzystwie bizantyjskiego posła. Chciałbym, abyś nam usługiwała. Być może okaże się to dla ciebie jeszcze przydatne w przyszłości… kto wie? Aha! Jest też inna sprawa. Pamiętasz może tę małą, czarną szkatułkę ze srebrnymi ćwiekami i rubinami?

– Pamiętam – przyznała.

– Chciałbym, abyś miała baczenie, czy nie rozpoznasz jej gdzie u kogo?

– Czy kto ją ukradł?

– Nie, skądże! Podarowałem ją komuś, ale nie jestem pewien, czy jest on zadowolony z mojego prezentu. Bardzo byłbym rad, gdybym wiedział, czy ktoś inny nie stanie się wkrótce jej właścicielem. Jeśli ją u kogokolwiek rozpoznasz, dowiedz się, kto to taki, i prześlij mi pismo o tym czym prędzej!

– Będzie, jak mówisz.

– To wszystko. Zawsze pamiętaj, kim jesteś. Jesteś Gizelą, córką hrabiego Ryszarda. To dumny ród i ty też powinnaś być dumna… ale przede wszystkim zapomnij, kim już nie jesteś!

Po tych słowach wygonił dziewkę z komnaty i krzyknął na Manfreda, chcąc czym prędzej rozmówić się z kolejnym gościem, aby zdążyć jeszcze przed powrotem Sergiusza wraz z ojcem Paulinusem.

Do komnaty niemal natychmiast wszedł Żyd, za nim wkroczył Manfred, zatrzymując się jednak tuż przy drzwiach. Wilhelm zaproponował gościowi krzesło i sam usiadł naprzeciwko niego. Patrząc na nich, można było odnieść wrażenie, że pomimo oczywistych różnic w ubiorze, rysach twarzy, kolorze i obfitości włosów czy w sylwetce, obu mężów wiele z tych cech jednocześnie łączy. W tym podobieństwie różnica sprowadzała się właściwie do większej obfitości charakteryzującej semickiego przybysza. Wilhelm nie należał do osób szczupłych, a jego dość nieforemną sylwetkę zaokrąglał sterczący brzuch. Jednak sylwetka Radanity była znacznie bardziej rozdęta i przysadzista, choć trzeba przyznać, że po magdeburskim rynku nawet w tej chwili przechadzali się też grubsi od niego. Królewski syn miał wciąż bujną czuprynę, jak przystało na młodzieńca, jednakże jego gość porośnięty był obfitym, poskręcanym i z lekka już posiwiałym włosem nie tylko pod czapką, ale też na twarzy. Młodzik nosił wzorem klasztornym szatę skromną, acz długą i dość dobrze na niego skrojoną, podczas gdy u siedzącego naprzeciwko brodacza sukno układało się w tak liczne i głębokie fałdy, jakby nie dla jednej, ale dla trzech osób jego postury zostało przysposobione.

Ogólnie rzecz ujmując, u Wilhelma, pomimo oznak dostatku, wiodącą zasadą zdawała się być wstrzemięźliwość, czy to w wyglądzie, czy w zachowaniu. U zaproszonego Żyda – wprost przeciwnie, królowała obfitość granicząca z przesadą. Nie przepych, ale właśnie „obfitość”. Broda, włosy, brzuch czy szata bynajmniej nie ułatwiały mu codziennego życia. A mimo to zdawały się jak najbardziej celowe. Te oznaki przesady cechowały także jego ruchy, gesty, a przede wszystkim mimikę, w czym najbardziej zdradzał swoje korzenie z południowych krain. Każdy, nawet najbardziej błahy temat ilustrował zamaszystymi ruchami rąk i nieco komicznym szeregiem min, dobieranych osobno dla każdej poruszanej kwestii. Kiedy się z czymś nie zgadzał – zwężał oczy w szparki, zaciskał mocno wargi i kiwał głową na boki tak bardzo, aż mu całe włosie trzęsło się jak u owcy przed strzyżą. Kiedy okazywał zaskoczenie lub niedowierzanie – wybałuszał gały, unosił wysoko brwi, usta lekko otwierał i układał w ciup, odchylając przy tym delikatnie głowę do tyłu. Kiedy zaś chciał do czegoś zachęcić – wywalał ślepia na wierzch, uśmiechał się od ucha do ucha i zacierał ręce tuż przed swoją brodą. Był podróżnikiem i szybko okazało się, że zna dobrze, a niekiedy bardzo dobrze, większość języków, którymi mówiono w przemierzanych przez niego krajach. A jednak dostrzegało się w nim jakieś przyzwyczajenie do pełnego zobrazowania wypowiadanych słów, co z kolei mogło świadczyć, że wielokrotnie znajdował się w sytuacji, kiedy osoby napotkane przez niego nie mówiły w jakiejkolwiek znanej mu mowie, lub też mówiły bardzo słabo.

Na wstępie obaj wymienili się zwyczajowymi grzecznościami powitalnymi, których nie należało zaniechać, nawet jeśli sposób sprowadzenia Izraelity był… dość niecodzienny. Okazało się wówczas, że kupiec nosił imię biblijnego Jakuba i zajmował się handlem słowiańskimi niewolnikami, nabywając ich głównie w Magdeburgu i Pradze. Trudno było powiedzieć, czy jest ostatecznie poddanym króla Burgundii, czy może kagana chazarskiego, albo nawet kalifa Kordoby. Zdawało się raczej, że Jakub traktował wszystkie te kraje po trosze jak ojczyzny, choć były one pod różnymi względami skrajnie odległe od siebie. Dla nikogo nie było wówczas tajemnicą, że to głównie tam trafiały dziesiątki tysięcy niewolników pojmanych między Łabą a Dnieprem. Potomek Abrahama wreszcie zaczął zdradzać przejawy zaniepokojenia i zniecierpliwienia na swojej nader plastycznej twarzy, toteż Wilhelm postanowił przejść do rzeczy, rozpoczynając jednak od kolejnej grzeczności.

– Raz jeszcze dziękuję za przyjęcie mojego zaproszenia, drogi Jakubie.

– A czy miałem jakiś wybór! – wybuchnął niespodziewanie Izraelita, wyrzucając ręce wysoko nad głowę.

– Jakże to? Czy sługa mój był nie dość uprzejmy? Powiedz tylko, a każę mu wymierzyć dziesięć batów!

– A co mi tam po jego uprzejmości, albo też po jego batach!? Mogłem to odmówić? Już się wieści poniosły daleko, co spotyka nieszczęśników, którzy odmówią ludziom takim, jak ci.

– „Ludziom takim, jak ci”? – zaimprowizował zaskoczenie zakonnik. – Czyli jakim?

– Czyli takim, których oznaczyliście naszytymi znakami krzyża na piersiach[4]!

– A więc to znak Chrystusa cię tak wystraszył? Niepotrzebnie! Ludzie postępujący zgodnie z prawem nie mają się czego obawiać.

– Prawem? Tylko z którym prawem? Na świecie jest ich wiele! Prawem chrześcijańskim, czy mojżeszowym? A może słowiańskim albo mahometańskim? – ironizował.

– Jest tylko jeden Bóg i jedno jest jego prawo, a także jedna droga zbawienia w naśladowaniu jego syna – przekomarzał się gospodarz, choć wydawało się, że wiedział doskonale, jaki był sens słów Żyda. Wiedział, ale chciał też usłyszeć, co ludzie mówią. – A jakie to wieści o nich krążą, jeśli mogę zapytać?

– Że wojownicy znaczący się krzyżem na piersiach spędzają niemal całe dnie na bezustannych modlitwach – niespodziewanie bez żadnych oporów odpowiedział mu Izraelita. – Że w każdej wolnej chwili szkolą swoje umiejętności władania różnego rodzaju bronią i niewielu rycerzy potrafiłoby im dotrzymać pola. Że są nieprzekupni i absolutnie poddani władzy tylko jednego człowieka, mianowicie tobie, panie.

– A zatem same zalety! – podpuszczał dalej młodzik.

– Mówią też, że w swoim ślepym posłuszeństwie gotowi są do popełniania czynów nie do końca licujących z nauczaniem waszego Kościoła.

– Czy chcesz mnie uczyć kanonów chrześcijaństwa, drogi Jakubie? – w łagodnym głosie Wilhelma pobrzmiewało echo groźby.

– Zapytaliście mnie, co mówią ludzie, to i powtarzam wiernie – zwinnie odparował cios Izraelita. – Mam już prawie czterdzieści cztery lata i odbyłem wiele podróży między Kordobą a Itil[5], każdorazowo też przemierzam włości króla Ottona, a wcześniej króla Henryka[6]. Bywam też w dziedzinach innych chrześcijańskich władców, czy to Francji, czy to Burgundii, ale nie przypominam sobie, abym gdziekolwiek tam spotkał się z tak pomyślaną machiną ludzką.

– Nie mów mi, drogi gościu, że nigdy nie spotkałeś się choćby z biskupami utrzymującymi własne wojsko na wypadek potrzeby użycia go w obronie przeciwko poganom albo heretykom? To wszak rzecz powszechna!

– Z całym szacunkiem, panie, ale ani ty nie jesteś jeszcze biskupem, ani też twoi wojownicy nie są podobni do tych władanych przez biskupów. Tamci to najemnicy dobrze opłacani przez lokalnych ojców Kościoła ze zbieranej dziesięciny. Ci tutaj, to… to… – Izraelita, który dotąd był nad wyraz odważny w swej otwartości, tak teraz zawahał się i resztę tego, co miał jeszcze do powiedzenia, można było odczytać już tylko z jego twarzy.

– Śmiało, Jakubie – zachęcał Wilhelm. – Znajduję w tobie osobę niezwykle światłą i bystrą. Na dowód szczerości moich intencji odwzajemnię ci się również szczerym wyznaniem. Otóż nieprzypadkowo kazałem memu krzyżowemu słudze zaprosić właśnie ciebie na spotkanie ze mną. Przyznaję, że obserwuję cię od kilku dobrych lat podczas twoich pobytów w Magdeburgu. Ostatnio też popytałem nieco na twój temat. Wyrobiłem sobie już jakąś opinię i widzę teraz, że nie pomyliłem się co do ciebie. Obiecuję, że ta rozmowa pozostanie między nami i cokolwiek mi powiesz – przyjemnego albo nieprzyjemnego, nie zostaniesz za to ukarany. Wprost przeciwnie! Zamierzam cię jeszcze nagrodzić w złocie za twoją szczerość.

Słowo „złoto” zostało odpowiednio skwitowane przez Żyda wyrazem twarzy odzwierciedlającym zainteresowanie, zdziwienie i żądzę. Czy trzeba jeszcze dodawać, że była to ewidentna próba zwerbowania poważnego kupca jako informatora królewskiego dworu Niemiec? Manfred stał na szeroko rozstawionych nogach i z założonymi na piersiach rękoma, niby to wpatrzony w nieokreśloną dal, niby nie słuchał, ale kupiec wiedział, że to tylko pozory. Za drzwiami stało jeszcze kilku takich kawalerów od krzyża. Czy miał inne wyjście z tej sytuacji, niż tylko potulnie się zgodzić na takie warunki, jakie dyskretnie mu sugerowano? Ale też obietnica zapłaty była argumentem nie do pogardzenia. W pierwszej kolejności był przecież kupcem. Jeśli klient chce kupić niewolnika – to go dostaje, a jeśli płaci za informację – to i ona staje się towarem. No i do tego dochodzą koneksje na dworze królewskim, co może być najbardziej wartościową premią. To wszystko najwyraźniej sprawiło, że bez zbędnej dyskusji czy zaprzeczania faktom, z miejsca odważył się na znacznie odważniejsze wynurzenia.

– Bardzoście hojni, panie, i niech wam to Bóg wynagrodzi…

– A zatem?

– Wiecie, panie, że od dawna zajmuję się handlem słowiańskimi niewolnikami. Znam ich język, ich zwyczaje, wiem sporo o ich religii, o ich organizacji różnej dla różnych plemion. Przemierzam też szmat świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego, widziałem już i wojska biskupie, i straże świątynne, ale słyszałem tylko o jednym miejscu, gdzie zastosowano taki sam sposób bezwzględnego oddania dużej liczby świetnie wyszkolonych wojowników pod władzę kapłana i z przyzwoleniem na ich użycie niemal w każdej sprawie bez żadnych ograniczeń ze strony władcy.

– O jakim miejscu mówisz?

– O Arkonie, wasza miłość!

Słowa te najwyraźniej zrobiły duże wrażenie na Wilhelmie. Zapadło kilkusekundowe milczenie, które przerwał młody zakonnik.

– Mało jest ludzi, którzy potrafiliby przekazać jakieś wiarygodne informacje o tej rugijskiej arcyświątyni Słowian, a też sami Rugiowie są wyjątkowo nieprzychylni wobec wszelkich nieproszonych gości. Słyszałem już wiele opowieści o tej wyspie i o jej mieszkańcach, a jedna bardziej fantastyczna od drugiej. Skąd możesz mieć pewność, co jest prawdą w opisach Arkony?

– A czy sądzicie, panie, że w tej profesji byłbym jeszcze wśród żywych, gdybym nie posiadał wiarygodnych informacji? Gdybym nie potrafił dokopać się przez zwały szlamu do źródła?

– I jaka wiedza stąd wypływa?

– Czy to akurat wiedza, czy tylko moje skojarzenie, tego nie wiem. Wszakże nie sposób nie zauważyć, panie, że wasza gwardia krzyżowa działa zupełnie jak gwardia tego ich bożka Świętowita.

– Trochę to wydumane… – zlekceważył zakonnik – …ale gdyby nawet tak było, to cóż z tego?

– Jak dla mnie, to zupełnie nic, wasza miłość. Rugia zamknęła się dawno temu sama w sobie i jak powiedzieliście – mało kto wie, co tam się dzieje. Jednakże mogliby się znaleźć nawet w samych Niemczech i tacy, którzy słyszeli co nieco, i którym mogłoby to posłużyć jako pretekst do zablokowania waszej kandydatury na… powiedzmy jakiś wysoki urząd, kiedyś w przyszłości. Nie mówiąc już o tym, że w tym kraju wielu możnych wystąpiło zbrojnie przeciwko swojemu królowi, a takie skojarzenie to woda na ich młyn. Od razu wytknęliby wam wasze pochodzenie…

Brodacz zaciął się w pół zdania, a Wilhelm jakoś odruchowo się nachmurzył.

– Nie pomyśl, panie, że chciałem cię jakoś urazić… ale wszyscy wiedzą… wiedzą przecież…

– No wykrztuś to, człowieku! – dość opryskliwie ponaglił go młodzieniec.

– Wasza miłość… – wymamrotał Radanita, sądząc, że nieopatrznie naruszył dworskie tabu. Być może zresztą tak było, a zwłaszcza teraz, kiedy rozchodziły się szepty o rychłym objęciu przez Wilhelma jakiegoś znakomitego stanowiska w hierarchii kościelnej. Może chodziło nawet o tytuł biskupa Hawelbergu lub Brandenburga?

A jednak Radanita się mylił. Młodego zakonnika w tym stwierdzeniu oburzało coś zupełnie innego. Wcale nie to, że wszyscy mu pamiętali, iż jego matka… była Słowianką. Nałożnicą króla. A on sam był bękartem. Oburzało go raczej to, czego nie pamiętali – że ta Słowianka była książęcej krwi! Nie jakaś tam prosta chłopka wzięta przez pijanego monarchę po całonocnej uczcie, albo zwycięskiej bitwie, ale córka księcia stodorańskiego Tęgomira, z którym nie tylko całe Połabie się liczyło, ale też Czesi i Polanie zabiegali usilnie o jego przychylność. Całe dzieciństwo wzrastał we wstydzie nie wiadomo o co, aż którejś nocy doszedł do wniosku, że Bóg, kiedy tamtej nocy powołał go do życia, miał swój cel w tym, aby na drodze młodego królewicza postawić właśnie księżniczkę stodorańską. Rozumiał to jego ojciec, rozumiał to jego dziadek Tęgomir, a teraz i on zaczynał pojmować wyższy sens i przeznaczenie swojego pochodzenia.

– Dość! – powiedział oschle Wilhelm, zaznaczając swoją wolę, choć od dłuższej chwili panowała między nimi cisza. – Niezwykle przenikliwie to nakreśliłeś, drogi Jakubie! Szkoda tylko, że niezbyt celnie. Ale i tak jestem pod wielkim wrażeniem.

– Niezbyt celnie? – obruszył się kupiec.

– Jest tu być może pewne podobieństwo i nie kryję, że słyszałem kiedyś o tej arkońskiej gwardii, ale moje wiadomości na jej temat były i są nadal tak skąpe, że na tym nic sensownego nie mógłbym zbudować.

– Pozwólcie panie, że się nie zgodzę z waszą opinią. Otóż słowa moje uważam za celne i to nawet bardzo. Bo w tym wszystkim nie jest przecież ważne prawdziwe lub złudne podobieństwo między wielmożnym Wilhelmem i rugijską świątynią wszystkich pogańskich świątyń. Prawdziwe za to z całą pewnością będą konsekwencje takich pomówień. Jeżeli zaś ja, skromny żydowski kupiec, dostrzegłem taką możliwość, to cóż dopiero inni, bardziej godni ode mnie, których w waszym kraju nie brakuje – przymilnie, ale do rzeczy spointował brodacz.

– Słusznie. Nawet bardzo słusznie – niechętnie przyznał Wilhelm. – Właśnie kogoś tak dalekowzrocznego i obeznanego z delikatnymi niuansami słowiańskiego świata potrzebowałem dla mojej sprawy.

– Sprawy? – zdziwił się Jakub. Zrobił ze dwie, może trzy wyjątkowo głupie miny, które jednak nie wywarły wrażenia na Wilhelmie. I wtedy do kupca dotarło, że ich pogawędka nie służyła zakonnikowi do zdobycia informacji, ale była rodzajem egzaminu.

– Tak, sprawy – odrzekł w końcu zakonnik. – Niezwykle wielkiej wagi. Długo wahałem się, komu mógłbym ją powierzyć, ale ty przekonałeś mnie niemal całkowicie.

– Wasza miłość! Ja mam obowiązki. Mam licznych niewolników, których muszę dostarczyć do Kordoby, a podróż potrwa wiele tygodni. Może mógłbym być bardziej pomocny i przygotowany w przyszłym roku na wiosnę, kiedy to planuję pojawić się ponownie w Magdeburgu.

– Niedorzeczność! Masz też syna, sługi i wynajętych kondotierów do ochrony. Z pewnością uwiniesz się do wiosny z moją nietrudną, ale delikatną misją, i wtedy dołączysz do swoich.

– To doprawdy niebywałe! Jako kupiec mam zagwarantowane prawa i swobodę! – zdobył się na protest Jakub.

– Ależ ja twoich przywilejów nie zamierzam łamać. Jednak i ty musisz też prawa przestrzegać. Sam przecież zauważyłeś, że prawo bywa żydowskie lub chrześcijańskie, albo też ma ono niekiedy jeszcze inne pochodzenie. Skąd wiesz, że już nie złamałeś któregoś z naszych praw? Ty albo twój syn?

Manfred, stojący dotąd bez ruchu, teraz odchrząknął znacząco i przełożył ręce na plecy, zerkając wymownie na Jakuba. Ten, rozumiejąc najwyraźniej jak dramatycznie małe ma pole do obrony, błyskawicznie odmalował na swojej twarzy przerażenie i rezygnację. Zakonnik kiwnął na strażnika, a Manfred skłonił się lekko i wyszedł z komnaty. Na chwilę zostali więc sam na sam. Wilhelm zdecydowanie przejął inicjatywę.

– Czasy mamy niebezpieczne, drogi Jakubie. Połowa naszego kraju jest objęta rebelią. Węgrzy, potężniejsi niż kiedykolwiek, weszli w nasze granice. Król wyruszył z wojskiem przeciwko nim, ale trudno przeciwnikowi stawiać czoło, mając go również za swoimi plecami. Całe Połabie szemrze o buncie, o powstaniu. Gadają nawet o jakimś włóczędze-proroku, tym ich „wieszczu”, który bałamuci pogan jakąś niedorzeczną wizją triumfalnego wkroczenia ich bóstwa do chrześcijańskiej stolicy, może nawet do samego Rzymu! Ludzie tych proroctw łakną jak powietrza, bo już im jest duszno w jarzmie chrystusowym. Nie nawykli jeszcze, że za posłuszeństwem kroczy pokój, a za pokojem dobrobyt. Dawno by już pogranicze stanęło w ogniu, gdyby nie to, że brakuje im jednego – odpowiedniego przywódcy. Słowianie to kłótliwy lud, więc sami z siebie zbyt szybko go nie znajdą. Niepokoi mnie raczej to, że ostatnimi czasy kręcą się między Odrą a Łabą dziwni posłańcy, emisariusze różnych władców… i zastanawiam się, czy też oni nie zdołaliby rzucić nam za plecy jakiejś iskry, która wywoła tam wielki pożar.

– Ze słów waszej miłości pojmuję, że moim zadaniem jest udanie się za Łabę. Czego tam ode mnie potrzebujecie? Mam zdobyć informacje o tych emisariuszach? Kim są? Czego chcą?

– Na razie ruszysz do Hawelbergu. Tam spędzisz w miejscu, które ci wskażę, najbliższe tygodnie i wybadasz nastroje. Będzie ci tam o wiele łatwiej, bo o ile na całym Połabiu nie brakuje nawróconych Słowian, o tyle w Księstwie Stodorańskim jest ich zdecydowanie najwięcej.

– Jestem kupcem, nie wojownikiem. Co jeśli jednak powstanie wybuchnie?

Drzwi uchyliły się cichutko i do komnaty dyskretnie wsunął się Manfred, jakby nie chciał swoim powrotem zakłócać zawiązywanego spisku. Obaj spojrzeli na niego bez entuzjazmu, po czym Wilhelm kontynuował.

– Twoje zadanie polega właśnie na tym, aby do powstania nie doszło.

– A jak to mam niby osiągnąć? – podniósł lament zaskoczony Jakub. – Wyślijcie już lepiej tego tu – skinął zamaszyście głową w stronę Manfreda. – Jestem pewien, że z kolegami z przyjemnością dokonają pacyfikacji kilku okolicznych wiosek.

– Zgoda! – natychmiast podjął rozradowany Wilhelm. – „Ten tu” jedzie z tobą.

Teraz to Manfred zbaraniał. Wymienili się z Żydem krótkim spojrzeniem i obaj mieli jednakowo głupie miny, co najwyraźniej bawiło młodego zakonnika.

– Ale to nie on jest kluczem do powodzenia twojego przedsięwzięcia – pospieszył z uspokojeniem kupca, wciąż jednak zanosząc się od śmiechu.

– To w takim razie kto?

Drzwi do komnaty uchyliły się po raz kolejny… ale tym razem ukazały jedynie wąską szparę, jak gdyby ktoś stojący za nimi stracił w ostatniej chwili śmiałość. Manfred przytomnie chwycił za klamkę i otworzył je na oścież, odsłaniając postać dwunasto- może trzynastoletniego, szczupłego chłopczyka, spoglądającego na nich wystraszonymi oczyma. Ubrany był z niemiecka, ale rysy twarzy zdradzały inne pochodzenie. Sługa chwycił malca dość bezceremonialnie za przegub dłoni i szarpnięciem podprowadził go kilka kroków w głąb sali przed oblicze Jakuba i Wilhelma.

– W samą porę – skwitował zakonnik. – To jest twoja broń, Jakubie.

– A kto to jest? – zapytał niepewnie Izraelita.

– Gniewomysł Stoigniewicz. Pierworodny syn Stoigniewa, naczelnika Obodrzyców i według informacji przesyłanych mi przez margrabiego Gerona ten Stoigniew to silny pretendent do miana władcy wszystkich plemion połabskich. To jednak zależy od tego, którzy spośród licznych ostatnio na Połabiu gości dopną swego.

***

Słońce nad magdeburskim rynkiem zatoczyło szeroki łuk, zmierzając wyraźnie poza obręb murów miejskich. Cienie kamienic wydłużyły się i zawładnęły niemal zupełnie targowiskiem, gdzie jeszcze dwa pacierze temu kończono ostatnie tego dnia transakcje z kupcami z dalekich krain. Dzisiejsza sprzedaż niewolników dobiegła końca, choć dzień wciąż jeszcze jarzył się gorącym światłem. Jutro w tym samym miejscu od rana ustawione zostaną stragany garncarzy, szewców, krawców, rybaków, pszczelarzy, piekarzy i innych ludzi podobnego stanu. Targ słowiański zostanie powtórzony dopiero za tydzień, a potem znowu za tydzień, i znowu… i tak jeszcze przez wiele lat, do niemal zupełnego wyniszczenia tubylców.

Wydaje się, że ze wszystkich momentów tkwiących u korzeni późniejszych, często dużo późniejszych wydarzeń, znacznie przekraczających granice zmierzającego na zatracenie Połabia – ten właśnie dzień najlepiej nadaje się na rozpoczęcie naszej opowieści. Tego bowiem dnia w najbardziej klarowny sposób splotły się losy postaci, które mimo że pozostały nieco w cieniu głównych wydarzeń historycznych opisywanych w kronikach, to jednak swoimi poczynaniami rozpoczęły dzieło tkania nowej idei oznaczającej zwrot nie tylko dla tego zakątka świata, ale też dla całej Europy. Z całą pewnością bez tego zwrotu historia naszego kontynentu dobiegłaby końca jeszcze przed zmierzchem epoki średniowiecza.

Być może to właśnie tego dnia w krużgankach opactwa świętego Maurycego wpadli na siebie choćby na chwilę wszyscy aktorzy grający znaczące role w pierwszych aktach tego przedstawienia: Jakub z małoletnim Gniewomysłem odprowadzani przez Manfreda, Gizela pomagająca przygotować wieczerzę, i powracający z uwolnionym brańcem Sergiusz w towarzystwie młodego, niewysokiego Węgra o zadziornym spojrzeniu. Z tego właśnie miejsca i z tego momentu rozpoczyna się nasza opowieść.

Rozdział 2POGUBIENIE

R