Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze - Piotr Szudejko - ebook

Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze ebook

Piotr Szudejko

0,0

Opis

Prawdziwy mężczyzna trzyma się z daleka od babskich hobby i unika niemęskich ubrań. Musi być silny fizycznie i psychicznie, jest zawsze gotów stanąć do walki w obronie rodziny i ojczyzny, a nawet za nie zginąć.
Ten wzorzec - przydatny zapewne w czasach, gdy sprawy załatwiało się raczej pięścią niż głową - jest nadal przekazywany z ojca na syna i od wczesnego dzieciństwa utrwalany strachem przed odrzuceniem przez kolegów. Nie przystając do współczesności, skutkuje niejednokrotnie depresją i wyższym wskaźnikiem samobójstw wśród mężczyzn.
Książka „Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze”  to protest wobec tradycyjnego modelu wychowania chłopców, a także nieoceniona pomoc dla wszystkich pragnących uwolnić  się od presji otoczenia wymuszającego konieczność ciągłego udowadniania  „prawdziwej męskości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Szudejko
Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze
© Copyright by Piotr Szudejko 2021Projekt okładki: Bogna RusakOdstępstwa od odmiany/pisowni proponowanej przez słownik ortograficznyPWN (https://sjp.pwn.pl) pozostawiono w tekście na życzenie autora.
ISBN 978-83-7564-646-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Wstęp

Zanim przedstawię, czym według mnie charakteryzuje się utrwalony wzorzec prawdziwego mężczyzny, jakie taki mężczyzna powinien posiadać cechy oraz w jaki sposób cechy te wpływają na niego oraz na otoczenie, chciałbym coś wyjaśnić, Drogi Czytelniku. Ta książka adresowana jest głównie do mężczyzn i chociaż z pewnością kobiety również po nią sięgną, pozwalam sobie zwracać się do Czytelnika w formie męskiej. Zdaję sobie sprawę z faktu, że trwająca właśnie ogólnokrajowa dyskusja na temat żeńskich końcówek (feminatywów) jest gorąca i zajmuje niejeden umysł. Nie potrafię jednak wznieść się na poziom wystarczający do zajęcia jakiegoś stanowiska w sprawie. Chciałbym wierzyć, że za jakiś czas zrezygnujemy całkowicie z przestarzałej koncepcji rodzaju i tego typu rozważania zajmą właściwe, choć niezbyt eksponowane miejsce przypisu. A zatem, wyłącznie dla własnej wygody, będę pisał „Drogi Czytelniku” i mogę tylko mieć nadzieję, że żadna z Czytelniczek nie poczuje się tym urażona do tego stopnia, by rzucić książkę w kąt. A nawet jeśli rzuci, to nie na zawsze.

A zatem, Drogi Czytelniku, jestem ci winien wyjaśnienie, dlaczego podjąłem się napisania tej książki. Liczę co prawda na to, że w trakcie pisania (i czytania) cel ten sam się najlepiej ujawni i wyświetli, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Na tym etapie wystarczające wydaje się zarysowanie tematu przewodniego, który będzie nam towarzyszyć. Jest nim nic innego, jak męskość, ze szczególnym uwzględnieniem tak zwanej męskości toksycznej. Zaczniemy od piosenki. Każdy chyba chociaż raz słyszał utwór zespołu „Gang Marcela” Mężczyzna i łzy i może pamięta słowa refrenu, które pozwolę sobie przytoczyć:

Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze

prawdziwy mężczyzna nie wie, co łzy

prawdziwy mężczyzna nie zna rozpaczy

mężczyzna i łzy to śmieszne, to wstyd.

Piosenkę tę słyszałem wielokrotnie w radio, które stale towarzyszyło moim latom szczenięcym, ale prawdziwe, emocjonalne zetknięcie się z jej treścią zawdzięczam ojcu. Ilekroć bowiem jako dziecko wywróciłem się albo spotkała mnie jakaś inna przykrość i byłem w związku z tym już na granicy płaczu, ojciec śpiewał mi przytoczony wyżej refren. Nie mam i nigdy nie miałem wątpliwości, że robił to celowo, żeby oderwać moje myśli od nieszczęścia i uniemożliwić mi użalanie się nad sobą. Z pokorą muszę przyznać, że udawało mu się za każdym razem wywołać we mnie gniew w ten sposób i o płaczu nie mogło być już mowy.

Z czasem okazji do takich przyśpiewek było coraz mniej. Sama koncepcja, zarys portretu prawdziwego mężczyzny wyrażony w piosence został mi już jednak wpojony.

Idąc po raz pierwszy do szkoły, wiedziałem już, że nie wolno mi płakać, ponieważ jest to hańba, której nie da się w żaden sposób zmyć. Wiedziałem, sam nie wiem już skąd, że jest to nie tyle niemęskie, co wręcz babskie, tak jak babski może być węzeł. Nie trzeba tłumaczyć, jakie są efekty jego zastosowania. Widziałem, co spotyka kolegów, którzy naruszyli świętą zasadę – śmiech, pogarda, drobne uszczypliwości, a czasem i brutalne żarty. W piosence nie było mowy o chłopcach, byli tylko prawdziwi mężczyźni. Chłopiec, który zachowywał się jak baba, tracił przynależność do grupy prawdziwych mężczyzn, a jednocześnie nie zyskiwał przecież przynależności do grupy dziewcząt. Stawał się więc wyrzutkiem, którego jedyną nadzieją była krótka pamięć rówieśników.

Z takim wzorcem wyszedłem zatem z domu, a kontakty szkolne tylko go pogłębiły i utrwaliły. Jednocześnie był to portret ledwie naszkicowany, który zostawiał sporo białych plam i niewiadomych, których nie potrafiłem jeszcze samodzielnie uzupełnić. Pytanie kolegów czy brata nie wchodziło w grę, ujawnienie niepewności było przecież znów babskie. Prawdziwy mężczyzna nie tylko nie może płakać, ale również nie zastanawia się, kim tak naprawdę jest, on to po prostu powinien wiedzieć. Ojciec nie mógł mi w tym pomóc, ponieważ nigdy, w żadnej sytuacji nie widziałem na przykład, żeby płakał. Łzy w jego oczach widziałem jedynie wówczas, gdy ziewał.

Odkryłem na przykład, że męską cechą, którą cenią kobiety, jest wrażliwość. Do koncepcji prawdziwego mężczyzny dość szybko dołączył postulat bycia gentlemanem, który rozumie kobiety, broni ich i wspiera. Podświadomie czułem, że warto być gentlemanem, bo to zapewnia powodzenie u dziewcząt. Były one niestety, co przyznaję z pewnym wstydem, niezbyt mną zainteresowane. Wiedziałem, że jestem wrażliwy, ale jak ujawnić tę cechę, jak przekuć ją w atut, skoro nieubłaganie prowadziło to do naruszenia podstawy tożsamości prawdziwego mężczyzny, tak jak potrafiłem ją zrozumieć? Odczuwałem tutaj bolesną sprzeczność. Jak wzruszyć się po męsku? Jak być jednocześnie Johnem Waynem i Werterem? Tego rodzaju pytania spędzały mi sen z powiek.

Dopiero po dłuższym czasie portret prawdziwego mężczyzny utrwalił się na tyle, że potrafiłem wypełnić treścią to, co nieszczęsna piosenka jedynie zarysowywała. Odkryłem cztery podstawowe cechy prawdziwego mężczyzny, i chociaż ktoś inny mógłby zaproponować zupełnie inny ich katalog, jestem pewien, że częściowo przynajmniej będziemy się zgadzać. Pozwól, Drogi Czytelniku, że pokrótce je przedstawię, tak jak je rozumiem.

Przede wszystkim, prawdziwy mężczyzna jest silny. Chodzi tutaj oczywiście głównie o siłę fizyczną, ale również i psychiczną, którą można określić mianem dzielności. Siła wyraża się także i w tym, że prawdziwego mężczyzny nic nie rusza, nic go nie może zasmucić ani zdołować. Prawdziwy mężczyzna jest psychicznym nosorożcem, posiada grubą skórę, którą niełatwo przebić. Dzielny mężczyzna nie poddaje się w obliczu przeciwności losu, ale walczy z nurtem – im mocniej starają się go zniechęcić, tym on mocniej napiera. Nie rezygnuje tylko dlatego, że ktoś mu coś próbuje odradzić. Sam jest dla siebie najwyższym, albo nawet jedynym autorytetem.

Po drugie, prawdziwego mężczyznę cechuje konsekwencja, co wynika z niezmienności jego poglądów i uczuć. Mężczyzna wie, co jest dobre, a co złe i bezbłędnie kieruje się w życiu tym pierwszym. Jeśli kibicuje jakiejś drużynie, to tej samej, niezależnie od jej wyników. Nie zmienia swoich przekonań w kwestiach podstawowych, co powoduje, że ma tendencje do bycia konserwatywnym. Wierność samemu sobie oznacza również, że prawdziwy mężczyzna nie kłamie, nawet jeśli powiedzenie prawdy wiąże się z nieprzyjemnościami.

Po trzecie, prawdziwy mężczyzna jest oszczędny w słowach i wyrażaniu emocji. Nie mówi zbyt dużo, bo w takiej gadaninie może ujawnić jakąś swoją słabość. Na zewnątrz wyraża tylko takie emocje, które wypada mu posiadać: emocje kibica i patrioty, ale już niekoniecznie syna czy brata. Te inne, wątpliwe emocje powinien ukrywać, a w zasadzie najlepiej, żeby ich w ogóle nie odczuwał.

Po czwarte, prawdziwy mężczyzna osiąga sukces w życiu. Na etapie szkoły są to głównie sukcesy sportowe, później zawodowe, materialne, a w końcowym etapie życia – sukcesy potomstwa. Czasami prawdziwy sens sukcesu może zostać odkryty po latach, jak w przypadku bohaterów narodowych, oddających życie za sprawę, pozornie na próżno. Ale zawsze, bez wyjątków, nadchodzi w końcu chwała zwycięstwa, chociażby moralnego.

Siła, konsekwencja, emocjonalna oziębłość i życiowy sukces – to prawdziwy mężczyzna. I dodatkowo, w pakiecie, nie płacze.

Najbardziej przerażające wydaje się to, że w miarę jak poznawałem wizerunek prawdziwego mężczyzny, przychodziło bolesne zrozumienie, że nie spełniam jego podstawowych założeń, że w rzeczy samej nie jestem prawdziwym mężczyzną i nigdy nim nie będę. Nigdy nie będę taki jak mój ojciec – potężny, niewzruszony symbol męskości. Chociaż tak jak inni chłopcy przymierzałem buty ojca, czułem, że one nigdy nie będą na mnie pasować.

Przyznanie się do tego komukolwiek było wykluczone. Zrozumiałem, że czeka mnie gra, udawanie przed sobą i światem kogoś, kim nie jestem i nigdy się nie stanę. Już zawsze. Najgorsze było to, że chociaż świat dało się bez trudu oszukać, ja sam byłem bezwzględnie świadomy własnego fałszu i niedoskonałości. Wpadłem w błędne koło depresji. Im bardziej udawałem, tym bardziej oddalałem się od ideału, który przecież musi być bezwzględnie szczery i uczciwy, również względem samego siebie. Kiedy płakałem ze smutku, sam z siebie szydziłem, bo przecież prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze. Byłem głosem własnego ojca. Chciałem przynależeć, a mogłem jedynie stroić się w nie swoje piórka i udawać, w nadziei, że nikt nie powie mi: sprawdzam. Skutki bywały różne. Maskę prawdziwego mężczyzny szczególnie ciężko było nosić przed dziewczynami, zwłaszcza gdy mi na nich zależało. Nie miałem pojęcia czemu.

Nie myśl jednak, Czytelniku, że tkwiłem w tej przygotowanej na każdego chłopca pułapce, mając od pierwszego już dnia pełną świadomość jej istnienia. Nic podobnego. Wiedziałem jedynie, że nie jestem prawdziwym mężczyzną. Sądziłem, że jestem smutny bez specjalnego powodu, a nawet wbrew oczywistym przecież powodom do radości albo chociaż zadowolenia. Matka powtarzała mi do znudzenia, kiedy tylko stawałem się markotny, swoje nieśmiertelne hasło: „ręce, nogi masz”. Tak jakby to wystarczało! Byłem smutny, nie wiedząc, co leży u podstaw tego smutku. Zrozumienie tego zajęło mi prawie trzydzieści lat.

W tej książce Czytelnik dostaje zatem klucz do rozwiązania zagadki, który można poznać w ciągu trzech godzin. To się nazywa interes, prawda? Jeden gość męczy się trzydzieści lat, a inny przychodzi na gotowe. Ale niech tak będzie, jeśli ktoś skorzysta na moich doświadczeniach i przemyśleniach, to będzie w jakimś sensie mój sukces.

Opisując tutaj interesujące mnie zagadnienia, sięgałem najczęściej do własnych doświadczeń i spostrzeżeń. Z konieczności zatem książka ta opowiada również o jej autorze. Nie należę natomiast do osób, które przesadnie siebie mitologizują lub przedstawiają w korzystnym świetle, poświęcając przy tym prawdę w rozumieniu historycznym. Co to, to nie. Czytelnik dostanie kawałek rzeczywistości, zniekształcony tylko z powodu niedoskonałości obserwacji autora. W pierwszej części książka będzie opowiadać również o moim ojcu, który zawsze był dla mnie wzorem męskości, prawdziwego mężczyzny. W niewielkim zakresie będę uzupełniać swoje przemyślenia odwołaniami do kultury, przede wszystkim literatury i filmu, które ze wszystkich jej przejawów są mi najbliższe. Zdarzą się także odniesienia do filozofii, ale nie będzie to podejście szkolne, polegające na wmuszeniu czegoś, czego nie da się nie tylko strawić, ale nawet przełknąć. Tylko szczypta do smaku.

Książka opisuje pewien katalog zagadnień, związanych z trudną sztuką bycia mężczyzną. W związku z tym pewne kwestie będą w niej omawiane kilkukrotnie, co może sprawiać wrażenie powtórzenia. Jest to zabieg celowy, mam w ten sposób nadzieję na pełne omówienie poszczególnych tematów, również w zmienionych kontekstach i z różnych perspektyw. Dla niektórych czytelników część stwierdzeń i informacji przytoczonych w książce może również wydawać się truizmami. Wynika to z tego, że w moim zamierzeniu książka przeznaczona jest do mężczyzn o różnych zainteresowaniach, wiedzy i przemyśleniach – to, co dla jednego może być mało odkrywcze, komuś innemu może otworzyć oczy. Poza tym jeśli któryś fragment książki wyda ci się mało interesujący, możesz bez poczucia winy ominąć go i zabrać się za następny. Nie będzie sprawdzianu na koniec, nikt nie będzie też odpytywać ciebie z opisów przyrody.

W moim zamyśle przeczytanie tej książki pozwoli w większym stopniu zrozumieć siebie, a może także będzie stanowiło receptę na samodzielne wyjście z psychicznego dołka. Czy zastąpi psychoterapię? W żadnym razie. Nie jestem terapeutą, a przedstawione rozwiązania są tylko fragmentem mojej historii, mojej drogi do większego spokoju ducha. Nie muszą sprawdzić się w każdym przypadku. To zestaw narzędzi, których można użyć albo z nich nie skorzystać, natomiast lektura książki nie jest żadną psychiczną operacją, po której otworzy się trzecie oko czy staniesz się niczym nowo narodzony, z czystą kartą. Nie ma cudów, a jedynie ich sprzedawcy.

Na koniec wypada napisać, dla kogo moim zdaniem jest ta książka. Przede wszystkim kieruję ją do mężczyzn, którzy podobnie jak ja, żyli lub nadal żyją w cieniu swoich ojców, bohaterów kultury popularnej, idoli scen muzycznych czy sportowców, uważając siebie za niegodnych tych ideałów. Dla tych mężczyzn książka może stać się objawieniem – a może chociaż powodem kilku wesołych parsknięć. Może też natchnie ich do rewizji własnych zachowań, w szczególności wobec własnych synów. Kolejne pokolenie może mieć więcej szczęścia, także dzięki nam. Książkę kieruję także do chłopców, którym bagaż męskiego archetypu jeszcze ciąży. Ufam, że lektura pomoże im uwolnić się od niepotrzebnych i przykrych myśli.

Jestem przekonany, że książka zaciekawi również kobiety, a być może sprawi, że będą lepiej rozumieć mężczyzn, z którymi przyszło im żyć. A może zapobiegnie jakiejś niepotrzebnej kłótni? Ostatecznie, jak napisał Orson Scott Card w Grze Endera, poznając swojego wroga do końca, trzeba go jednocześnie zrozumieć i pokochać. A mężczyzn warto kochać, nawet jeśli zachowują się dziwacznie. Jak się okazuje, nie zawsze wynika to z tego, że chcą komuś zrobić na złość, czasem po prostu tak wychodzi.

Część pierwsza

Rozdział IArchetyp prawdziwego mężczyzny

1. Co to jest ten archetyp

Główną tezą książki jest istnienie archetypu prawdziwego mężczyzny o określonej treści. Zrozumienie, że taka koncepcja istnieje i jest utrwalana w umysłach kolejnych pokoleń, jest konieczne, by ją wyeliminować z własnego życia. O ile oczywiście chcemy się na to zdecydować.

Archetyp to szczegółowo opisany przez Karla Junga termin oznaczający pewien wzorzec psychologiczny, wspólny dla wielu osób i co do zasady nieuświadomiony. Inaczej mówiąc, jest to zbiór cech, zachowań, myśli, które są nam wszystkim wspólne, chociaż możemy nie mieć ze sobą nic wspólnego poza przynależnością do tego samego gatunku. Magia, prawda?

Nie chcę nikogo przekonywać, że archetypy istnieją, ani też że istnieje wzorzec męskości, z którym musiałem borykać się ja, a także – moim zdaniem – zdecydowanie zbyt wielu mężczyzn. Przyjmijmy natomiast, że ja tak nazywam swoje spostrzeżenia odnośnie roli i miejsca mężczyzny we współczesnym świecie. I nawet jeśli częściowo nie przyznasz mi racji, Drogi Czytelniku, to cieszy mnie, że zgadzasz się ze mną w pozostałej części. Ta książka ma na celu skłonienie do refleksji, a nawet zwykłe zaprzeczenie już jest świadectwem takich właśnie własnych przemyśleń.

Skąd bierze się taki wzorzec i jaką ma treść? Idąc tropem jungowskim, należałoby przyznać, że archetyp bierze się ze zbiorowej nieświadomości. Archetyp jest niemal jak ciemna materia, która istnieje, ponieważ wskazują na to wyniki wielu obliczeń, ale nie można jej dotknąć, dostrzec, nie wchodzi w żadne reakcje. Ale trzyma wszechświat w całości i uniemożliwia jego nadmierne rozszerzenie.

Różnica pomiędzy ciemną materią a archetypem jest jednak taka, że dość wyraźnie można dostrzec wpływ archetypu na człowieka, najczęściej podczas psychoterapii. Ale o pochodzeniu i istocie archetypów wiemy niewiele więcej niż o ciemnej materii. Wiemy jedynie, że archetypy istnieją, potrafimy je co nieco scharakteryzować. Ale skąd się wzięły, w jaki sposób trafiły zarówno do greckich mitów, jak i innuickich opowieści?

Odczuwam swoistą niechęć do metafizycznych wytłumaczeń. Wydają się naciągane, jakby ktoś chciał celowo ukryć prawdę za woalem nic niemówiących terminów. Zdecydowanie wolę konkretną odpowiedź: kto, gdzie, jak, kiedy. Cóż jednak począć, jeśli takiej odpowiedzi nie ma? Bo jak można wyjaśnić, skąd wzięło się zjawisko, które występuje we wszystkich kulturach i we wszystkich epokach? Alternatywą dla zbiorowej nieświadomości jest niezależne, stałe wymyślanie tych samych koncepcji przez różne osoby, o różnych doświadczeniach i uwarunkowaniach. Obawiam się, że żadnej bardziej przekonywającej teorii nie znam. Wiedza na temat archetypów w jakimś sensie zaprzecza ich definicji, ponieważ przesuwa je z obszaru nieświadomości do obszaru świadomości. Istotne jest, czy wiedząc, dlaczego coś odczuwamy czy myślimy, zyskujemy na to jakiś wpływ. Czy możemy zdecydować, by czegoś nie odczuwać?

Co do treści poszczególnych archetypów, takich jak ojca, matki, cienia czy animy, to nie ma sensu ich wszystkich przedstawiać ani omawiać; o wiele lepiej robią to specjaliści z zakresu psychologii. Wolę skupić się na tym, który jest najważniejszy ze względu na temat tej książki: na archetypie prawdziwego mężczyzny. Jako archetyp charakteryzuje się on tym, że jest do jakiegoś stopnia nieostry, niedookreślony. Można więc tworzyć różne jego definicje oraz katalogi części składowych. Można również się o nie spierać, chociaż taki spór wynika, jak się zdaje, z różnych doświadczeń i obserwacji tego samego zjawiska.

Drugą ważną cechą archetypu jest to, że jest on nieosiągalny. Nie można zostać idealną matką, ojcem czy rycerzem bez skazy. Zawsze pozostaje coś do poprawy. Uczą nas o tym, podobnie jak o samych archetypach, mity – pięta Achillesa, włosy Samsona czy łopatka Zygfryda z Sagi o Nibelungach. Zawsze pozostaje jakaś ludzka cząstka, słabość, którą przeciwnik może wykorzystać.

Powtórzmy więc to, co napisałem we wstępie: mężczyzna ma być silny, konsekwentny, wycofany emocjonalnie i powinien osiągać sukcesy (i o nich opowiadać, ponieważ dzisiaj liczą się wyłącznie takie sukcesy, którymi można się pochwalić).

Już widzę, jak podnoszą się głosy oburzenia, że przecież to tylko moja subiektywna definicja, a nikt nie narzuca małym chłopcom, jacy mają być; odmienności są tolerowane, o ile nie naruszają dobrych obyczajów (cokolwiek to jest). Przyznaję, dzisiejsza szkoła i ogólnie: środowisko dla dzieci niewiele ma wspólnego ze szkołą, którą kończyłem ja i moi rówieśnicy, oraz ze środowiskiem naszej młodości lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dziś wielokrotnie łatwiej jest być innym w szkole, ale również na rynku pracy, a w niektórych zawodach jest to wręcz pożądane. Z pewnością dziś można więcej, a presja otoczenia jest dużo słabsza. Ale nie oznacza to bynajmniej, że takiej presji nie ma w ogóle. Postawy kontestacji nie biorą się przecież znikąd, ale właśnie z zaprzeczenia status quo. Powszechnie znane są przypadki młodych osób, u których presja na bycie normalnym była zbyt silna i spowodowała załamanie nerwowe i próby samobójcze. Chociaż zatem dziś jest lepiej, niż kiedyś, to wcale nie jest zbyt różowo.

Wyraźnym i łatwo dostrzegalnym potwierdzeniem istnienia archetypu prawdziwego mężczyzny jest nieco śmieszny w zasadzie spór o ubiór dla mężczyzn, a w szczególności o spodnie typu rurki1. Szkoda przytaczać argumenty, które w tej dyskusji się pojawiały, wystarczy powiedzieć, że odnosiły się w większości nie tyle do estetyki, co do cech charakteru, przypisywanych właścicielom takich spodni. Cechy te były przeciwstawiane właśnie prawdziwym mężczyznom, którzy, jak można się domyślać, takimi spodniami głęboko gardzą i w żadnym przypadku ich nie noszą.

Archetyp prawdziwego mężczyzny jest przedstawiany kolejnym pokoleniom, częściowo świadomie, przez określone, charakterystyczne sformułowania, a częściowo nieświadomie, poprzez obcowanie z kulturą. Ojciec przekazuje ten archetyp synowi, starszy brat młodszemu, a koledzy sobie nawzajem. Do tego dochodzi jeszcze edukacja i wzorce, o których mówi się w szkole. Nie można wskazać jednej osoby odpowiedzialnej. Sami to sobie robimy i niewiele różni się dzisiejszy chłopiec przymierzający ojcowskie buty od tego, który robił to dwieście czy pięć tysięcy lat temu. Te buty nadal nie pasują.

2. Siła

Kult siły fizycznej wywodzić się musi z czasów, kiedy była ona niezbędna we wszystkich pracach domowych, a w dyskusjach przeważał argument pięści. Chociaż czasem wydaje się, że te czasy wracają, zakładam, że Czytelnik jest ponad siłowe rozwiązywanie napotykanych problemów. Jeśli chodzi o mnie, przed bezmyślnym kultem siły zawsze powstrzymywał mnie lęk przed eskalacją. Uważałem i nadal uważam, że zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, a jeśli nawet nie silniejszy, to może przyjść z kolegami albo z kamieniem czy nożem. W skali makro bezsens takiego prężenia muskułów doskonale zobrazowały obie wojny światowe.

Już małym chłopcom powtarza się jak mantrę: „musisz dużo jeść – musisz być silny”. Tych bardzo silnych chłopców jest obecnie całkiem sporo. Jeśli mają szczęście, to trafią pod opiekę dietetyka, zanim będzie konieczna pomoc kardiologa. Nie słyszałem natomiast, żeby kiedykolwiek mówiono na przykład: „musisz dużo jeść – musisz być mądry” albo żeby mówiono dziewczynkom: „musisz dużo jeść – musisz być piękna”. Te cechy najwyraźniej nie są aż tak istotne.

Siła ma być potrzebna, o czym informuje się chłopców w nieco starszym już wieku, do ochrony rodziny oraz do zapewnienia jej bytu poprzez wykonywanie pracy. W ogóle koncepcja obrony rodziny – bądź szerzej: ojczyzny – wyrasta gdzieś w tle, splatając się z koncepcją prawdziwego mężczyzny, aż utworzą nierozerwalny węzeł. Prawdziwy mężczyzna ma bronić rodziny i ojczyzny, a nie nosić spodnie typu rurki.

Bez trudu można zauważyć, jak bardzo przestarzały jest pomysł wykorzystania siły mięśni w pracy. Praca fizyczna jest przeżytkiem i zapewne w ciągu kilkunastu następnych lat konieczność wykonywania jej przez człowieka zostanie niemal całkowicie wyeliminowana, o ile wcześniej oczywiście nie zniszczymy naszej planety. Myślisz, Drogi Czytelniku, że to pomysł rodem z powieści science fiction? Jeśli trudno ci w to uwierzyć, przyjrzyj się pracy kosiarza, drogowca czy zwykłego magazyniera. W każdej z tych profesji od lat istotniejsza jest umiejętność obsługi coraz bardziej skomplikowanych maszyn niż siła potrzebna do wzniesienia młota czy kosy albo do przenoszenia paczek w magazynie. A przecież nie tak wcale dawno było nie do pomyślenia, by drogowiec pracował bez szufli w ręku. (Złośliwi powiedzą, że drogowcy w ogóle nie pracują, a łopata jest potrzebna im wyłącznie do tego, żeby się na czymś mogli podeprzeć).

Nieliczni tylko dzisiejsi chłopcy będą w przyszłości pracować w pełni fizycznie, chyba że dla przyjemności i zaimponowania komuś skopią działkę lub skręcą meble ze szwedzkiego marketu. Praca fizyczna, chociaż nie hańbi, nie jest raczej szczytem aspiracji i wmawianie małym chłopcom, że potrzebują raczej siły niż rozumu, jest już od wielu lat nieporozumieniem.

Wykorzystanie siły do obrony rodziny lub ojczyzny wydaje się nieco bardziej sensowne, niemniej i w tych przypadkach dawno minęły czasy, kiedy potrzebne były raczej mięśnie niż mózg. Nowoczesne pole walki to przede wszystkim technologia: śmigłowce, rakiety, drony, natomiast mężczyźni z bagnetami na karabinie potrzebni są wyłącznie do celów propagandowych, w defiladzie. Istotna jest nie tyle liczba żołnierzy, co ich umiejętności. Nie siłacze, a sprawni technicy wygrywają współczesne wojny.

W sytuacji obrony rodziny również lepiej nie polegać na mięśniach, a na rozumie. W przypadku zagrożenia przemocą stosuje się triadę: uciekaj – ukryj się – walcz. Walczysz więc dopiero wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia! Dlaczego więc małym chłopcom wmawia się nadal, że siła jest potrzebna do obrony rodziny? Przypuszczenie, że podczas napadu w ciemnej uliczce siła zda się na cokolwiek wobec profesjonalistów dokonujących takiego napadu jest o tyle nieprawdziwe, co po prostu niebezpieczne. Lepiej po prostu do takiej uliczki w ogóle się nie zbliżać niż próbować, nomen omen, sił.

Siłę fizyczną promuje kultura popularna, a w szczególności filmy. Legendarny film Leni Riefenstahl Triumf woli, pokazujący pięknie wyrzeźbione, nagie męskie torsy jest idealnym przykładem i pierwowzorem, dziś jedynie nieco przykurzonym. Od czasu pierwszych westernów pojedynek na pięści pozostaje klasycznym elementem kulminacyjnym sporu między dobrem i złem. Co ciekawe, nie ma żadnego znaczenia, czy postacie dysponują zaawansowaną technologią, czy są prawdziwe czy też animowane. Scenom walki na pięści towarzyszą stosowne związki frazeologiczne: „załatwmy to po męsku” lub „walczmy jak mężczyźni”. Najbardziej prymitywna z punktu widzenia technologii metoda walki jest określana właśnie jako „męska”. Sztuka filmowa nie daje odpowiedzi na pytanie, czy wobec tego użycie broni należy uznać za niemęskie. Wydaje się to natomiast dość rozsądne. W niektórych filmach ten wątek użycia siły fizycznej jest bardziej rozwijany. Oto bohater sprytnym posunięciem, odwołując się do paradygmatu prawdziwego mężczyzny skłania przeciwnika do odrzucenia oczywistej przewagi, wynikającej z większej liczebności sił albo posiadanej technologii, i do stanięcia do walki na pięści. W ten sposób splata się pochwała zwierzęcego sprytu i kult siły fizycznej. Sama walka budzi skojarzenia ze średniowiecznymi ordaliami i rozstrzyganiem racji poprzez pojedynek. Oczywiste jest, że dobro w takim pojedynku musi zwyciężyć. W przypadku zastosowania innych metod nie jest to już takie pewne, tak jakby los sprzyjał tylko tym, którzy uciekają się do metod prawdziwie męskich.

Bohaterowie filmowi najczęściej przedstawiani są w sposób przerysowany, niczym zapaśnicy albo ożywione greckie posągi. Z tą jedynie różnicą, że w przeciwieństwie do rzeźb, pozostają przynajmniej w bokserkach. Chłopcy, a potem mężczyźni zmuszeni są do podziwiania tych mięśni, rozrywających materiał koszulek, potężnych piąch jak bochny chleba i szczęk, których nie powstydziłby się rekin. Śmiesznie i nieprawdziwie brzmi krytyka wzorca męskości w filmie Fight Club, w którym jedną z głównych ról gra pięknie wówczas wyrzeźbiony Brad Pitt2.

O tym, że mój argument jest prawdziwy, niech świadczy fakt, że młodzi chłopcy bardzo często pracują nad swoją tężyzną. Wystarczy odwiedzić pierwszą lepszą siłownię, żeby się o tym samemu przekonać. Po osiągnięciu pierwszych sukcesów w zakresie rzeźby konieczne jest zdjęcie koszulki. Dla pełnego narcystycznego uwielbienia w siłowni umieszcza się rzędy luster, w których można się do woli przeglądać podczas ćwiczeń. Mają one rzekomo służyć temu, by prawidłowo wykonywać ćwiczenia, a obciążenie obu stron ciała było identyczne. Miałoby to może sens, gdyby lustra nie zajmowały całych ścian, w tym przed urządzeniami typu atlas, gdzie za tego typu równowagę odpowiada maszyna, a nie człowiek. Mówi się też, że obserwacja własnych mięśni ma ponoć powodować ich szybszy rozrost. Coś na pewno rośnie od takiej obserwacji, ale nie są to mięśnie, a wyłącznie ego.

O żywotności i aktualności kultu siły fizycznej świadczy dyskusja wokół pozornie wykluczających się dyscyplin sportowych: biegania oraz kulturystyki. Jak dowodził jeden z publicystów identyfikujący się jako prawicowy, mężczyzna powinien trenować do walki, a nie do ucieczki (a w zasadzie padło tu słowo, którego kulturalne osoby nie używają). Zwraca uwagę oczywista sprzeczność tego twierdzenia z wiedzą antropologiczną i biologiczną. Człowiek od początku swojego istnienia jako gatunku miał przewagę nad innymi zwierzętami, która wcale nie wynikała z jego siły, a wręcz przeciwnie, z jej braku. Człowiek w bezpośrednim starciu nie miał większych szans nie tylko z innym drapieżnikiem, ale pewnie i z niejednym zwierzęciem roślinożernym. Natomiast zdolność ochładzania organizmu poprzez wydzielanie potu sprawia, że człowiek jest w stanie biec znacznie dłużej niż jakiekolwiek zwierzę. Pierwotni ludzie dosłownie zamęczali pościgiem swoje ofiary, które w końcu opadały z sił i gorąca, nie mogąc pozbyć się upartego przeciwnika. Prymitywna krzemienna broń nie dawała takiej przewagi, jak zdolność do nieprzerwanego biegu. Nie ma więc w bieganiu absolutnie żadnego powodu do wstydu. Trenowanie do walki nie ma poza tym uzasadnienia przynajmniej od późnego średniowiecza, kiedy do użycia weszła w Europie broń palna.

Nie mniej istotnym elementem kultu siły jest dzielność, czyli siła psychiczna. Bohaterami, których czynami karmi się młode umysły, są ci, którzy trwali przy swoich ideałach, na swoim posterunku wbrew oczywistym faktom: Ordon, Dąbek czy Raginis, a ostatnio również tzw. żołnierze wyklęci. Co ciekawe, kult tych postaci wyraźnie koliduje z postulatem obrony rodziny. Żaden z tych podsuwanych chłopcom bohaterów nie brał przecież w ogóle pod uwagę sytuacji rodzin, zarówno swoich własnych, jak i podległych żołnierzy. Szczególnie jaskrawo jest to widoczne w częściowo już legendarnej historii o obronie Głogowa, gdzie jako słuszne przedstawia się strzelanie do własnych krewnych, skoro jest to usprawiedliwione obroną ojczyzny. Jakże odmienna jest postawa Juranda ze Spychowa, który swoją córkę ceni bardziej od ojczyzny, honoru i swojej prywatnej zemsty. Ale chłopcom nie wskazuje się Juranda jako wzoru do naśladowania, raczej jako dowód na okrucieństwo przerysowanego przeciwnika.

Bohaterem do naśladowania jest Jerzy Kukuczka, który dla swojej pasji poświęcił nie tylko siebie, ale również rodzinę. To o nim mówiono, że jest psychicznym nosorożcem. Po każdym śmiertelnym wypadku na wyprawie, kiedy ginęli jeden po drugim jego koledzy, Kukuczka zawsze chciał dalej się wspinać, nie miał żadnych co do tego wątpliwości. Takich wątpliwości nie powinien mieć także prawdziwy mężczyzna. Są one właściwe płci pięknej, nieprzypadkowo są przecież rodzaju żeńskiego.

W ramach dzielności i przewagi siły nad rozumem prawdziwy mężczyzna powinien proponować rozwiązania proste, praktyczne, trafiające od razu w sedno problemu, nie zaś jakieś przeintelektualizowane koncepcje. Akceptowane, a może nawet wskazane są nawet takie rozwiązania, które całkowicie unicestwiają problem, podważając jego ważność. Mój ojciec nie sprawdzał specjalnie, jakie były skutki moich upadków, ale od razu serwował mi piosenkę, która ból zamieniała we wściekłość. Przekreślał cały problem. Prawdziwy mężczyzna nie musi wykazywać się finezją czy precyzją, może użyć większego kalibru, co również do znudzenia przewija się w sztuce filmowej. W szczególności kojarzy się to z Brudnym Harrym, gdzie kamera pokazuje absurdalnej wielkości pistolet Magnum, należący do głównego bohatera, ale także w przerysowanym pocisku balistycznym w DoktorzeStrangelove3.

Prawdziwy mężczyzna nie filozofuje, ale bierze się do roboty. Nawet wtedy, gdy ta praca jest nieco bez sensu, bo omija pierwotną przyczynę problemu, a skupia się wyłącznie na szybkich, ale niekoniecznie trwałych efektach.

Na zakończenie rozważań dotyczących siły wypada wspomnieć o roli autorytetów. Sama koncepcja jest problematyczna, ponieważ prawdziwy mężczyzna powinien sam znać kierunek i w tym kierunku podążać, a nie dawać się komuś prowadzić. Sam boleśnie odczuwałem i nadal odczuwam trudność w uznawaniu autorytetów, co wynikało właśnie z tej sprzeczności, a w mniejszym stopniu z mojego obrazoburczego nastawienia.

Pierwszym i podstawowym autorytetem w życiu chłopca jest jego ojciec lub inna męska postać: brat, dalszy krewny czy nawet kolega. Dla ułatwienia będę określał taką postać jako ojca, mając świadomość, że w niektórych przypadkach nie będzie to do końca zgodne z prawdą. Wpatrzenie w postać ojca jednocześnie uwalnia od trosk i powoduje niepokój. Postaram się wyjaśnić ten paradoks. Kiedy udało nam się z bratem zniszczyć jakąś zabawkę, bez wahania oddawaliśmy ją ojcu, prosząc o naprawę. Nie przychodziło nam nawet do głowy, że taka naprawa będzie przekraczała jego możliwości. Mógł nam odmówić na złość albo jakoś się wykręcić, natomiast naprawić potrafił absolutnie wszystko, jeśli tylko zechciał. Dodatkowo muszę wyjaśnić, że mój ojciec nie wykazywał jakichkolwiek zdolności manualnych, z czym zresztą wcale się nie krył. Nie zadawał sobie nawet trudu, żeby mieć w domu komplet narzędzi. Zdewastowane zabawki najprawdopodobniej naprawiali jego koledzy z pracy, a on wręczał nam je w postaci już gotowej. Nie chodziło jedynie o naprawę zabawek – ojciec w naszych oczach był nadludzkim siłaczem, znawcą świata i nauki, mitycznym podróżnikiem na miarę Marco Polo. Takim zaufaniem z mojej strony nie cieszył się od tamtego czasu nikt inny. Dopiero czas wytarł warstwę złocenia i nauczyłem się dostrzegać ojca takim, jaki jest naprawdę, z jego rzeczywistymi silnymi i słabymi stronami. Ten proces humanizowania ojca – czy szerzej: rodziców – jest naturalny i pisanie o tym nie wydaje się zbyt odkrywcze. To, co jest dla mnie istotne, to rozwiązanie zagadki autorytetu. Rywalizacja z ojcem w latach młodości nie miała żadnego sensu – przewyższał mnie bowiem we wszystkim. Dlatego też uznanie jego autorytetu w jakiś sposób mieściło się w akceptowalnych dla prawdziwego mężczyzny ramach. Przegrać z ojcem to przecież nie jest żaden wstyd. Do ojca można było pójść zawsze, nie narażając się na docinki kolegów, którzy raczej odczuwali w takiej sytuacji uzasadniony lęk. W tym zakresie nie było nawet stosownego wyzwiska, odpowiednika maminsynka. Ojciec zatem był w jakiś sposób wyłączony z kategorii osób, których nie wypada słuchać. To pozwalało bez wstydu naśladować go i podziwiać, udając jednocześnie dorosłego, prawdziwego mężczyznę, żyjącego własnym życiem. W późniejszym okresie uczłowieczania ojca odrzucenie jego autorytetu przebiega w sposób niejednokrotnie burzliwy, co prawdopodobnie wynika z tego, że do jakiegoś stopnia odrzuca się wówczas siebie. Taka przemiana musi być bolesna.

Stabilizacja związana z przyjęciem autorytetu ojca wynika z tego, że można podążać za kimś innym, nie zastanawiając się przy każdym kroku i nie wątpiąc w obrany kierunek. Źródłem niepokoju natomiast jest to, że na młodzieńczym etapie życia kształtuje się autoportret człowieka. Cień ojca pada daleko.

Wspomniałem o tym, że nie można rywalizować z ojcem, nie sposób uczciwie pokonać go w żadnej z gier czy zabaw. Jest większy, szybszy, silniejszy i sprytniejszy. Można tylko mu ulec lub liczyć na jego litościwe podłożenie się i celowe oddanie zwycięstwa. Kiedy się jednak zrozumie, że takie zwycięstwo jest niezasłużone, udawane, to przestaje nam ono smakować. Pozostaje z góry skazana na porażkę, symboliczna walka z lodowcem.

Młody mężczyzna tworzy swój autoportret w atmosferze klęski, pod wpływem przemożnego autorytetu, którego nie sposób doścignąć, osoby, której nie może w żaden sposób dorównać. Czy może być lepsza pożywka dla kompleksu niższości, do poczucia bezradności wobec silniejszych?

3. Konsekwencja

Drugą cechą charakteryzującą prawdziwego mężczyznę jest konsekwencja, w szczególności wierność sobie i swoim poglądom. Oznacza to w zasadzie przekonanie o stałości przyjmowanej przez siebie hierarchii wartości. Napisałem o przekonaniu, ponieważ założenie to jest podwójnie nieprawdziwe. Żeby tę kwestię w pełni zrozumieć, należy zacząć od wyjaśnienia, czym tak naprawdę jest hierarchia wartości.

Przede wszystkim, każdy człowiek ma w rzeczywistości dwie hierarchie wartości, które dla prostoty nazwę: zewnętrzną i wewnętrzną. Pierwsza z nich to taka, którą ujawniamy światu i której się nie wstydzimy. To nasza odpowiedź na kwestionariusz wręczany podczas rozmowy o pracę na wymarzonym stanowisku. Zastanawiamy się gorączkowo, jak odpowiedzieć na pytania w taki sposób, aby nas przyjęto. Co jest dla pana najważniejsze w życiu? Jakimi kieruje się pan zasadami? Jakie ma pan słabe strony? Nikt przy zdrowych zmysłach nie napisze przecież w kwestionariuszu, że jest leniwy i lubi, gdy jego zadania wykonują inni, a przecież tacy właśnie ludzie są w każdej korporacji. (Najczęściej zresztą radzą sobie znakomicie kosztem innych, co jest tematem na osobną, smutną książkę).

Ujawniamy tylko to, czego się nie wstydzimy, tworząc swoiste idealne curriculum. Cenimy rodzinę, ojczyznę i spokój, szanujemy porządek i przyrodę, myjemy zęby po każdym posiłku, natomiast w niedzielę czytamy filozofów i perełki światowej literatury, przerywając lekturę jedynie po to, żeby posłuchać Bacha. Rzeczywista hierarchia wartości jest jednak inna. Nie przyznajemy się do niej w kwestionariuszach, a w jakiejś mierze możemy nie mieć pojęcia o jej istnieniu oraz treści. Na pytanie, dlaczego podjęliśmy taką a nie inną decyzję, lub postąpiliśmy w taki właśnie sposób, a nie inny, nie potrafimy czasem odpowiedzieć. Dlaczego powszechnie deklarujemy, że lubimy czytać, kiedy ewidentnie wolimy spędzać czas przed telewizorem? Nie trzeba przeprowadzać drogich i wyszukanych badań socjologicznych, żeby zrozumieć, że odpowiedź jest banalna: bo to właśnie naprawdę lubimy. Nie książki, a seriale.

Ta wewnętrzna hierarchia wartości nie jest wcale bardziej prawdziwa od tej, którą deklarujemy wobec świata. Paradoksalnie, OBIE są równie prawdziwe. Jak to wyjaśnić? Otóż zewnętrzna hierarchia wartości to sfera dążeń i aspiracji, a wewnętrzna – często trudnej do przyjęcia rzeczywistości. Dlatego właśnie czasem obcy ludzie więcej wiedzą o nas niż my sami. Po prostu ich spojrzenie na nasze osoby nie jest skrzywione przez różne założenia i wyobrażenia, widzą tylko nasze czyny i na tej podstawie tworzą nasz prawdziwy (chociaż czasem okrutny) portret.

Pomiędzy tymi dwiema hierarchiami wartości występuje stałe napięcie. Chcemy na przykład być prawdomówni, walczymy z dotychczasowymi przyzwyczajeniami, które czasem biorą jednak górę. Wtedy cierpimy, że nic z naszych starań nie wychodzi, że znów górę wziął – no właśnie, kto? Diabeł, nasza natura, grzech, ten zły ja? Nic podobnego! W rzeczywistości dochodzi jedynie do starcia dwóch wartości, które są równie dla nas ważne. Dlatego właśnie zmiana samego siebie wymaga tyle wysiłku i jest często tak bolesna.

Obie hierarchie wartości pozostają w dynamicznej równowadze, co oznacza, że ich podstawową cechą jest zmienność – raz realizujemy cele oficjalnej, zewnętrznej hierarchii wartości, to znów tej prywatnej i wewnętrznej. Poza tym co innego było dla nas ważne dziesięć lat temu, co innego będzie ważne za następnych dziesięć lat. Coś, czego dziś się wstydzimy i jest przez nas starannie ukrywane, za chwilę może zostać ujawnione, może przejść do zewnętrznej hierarchii wartości. Towarzyszy temu ogromna ulga, czujemy, że wreszcie można być naprawdę sobą. Ukrywana kochanka staje się drugą żoną, nareszcie można dumnie spacerować we dwoje głównymi ulicami miasta, a nie przekradać się nocą do hotelowego pokoju.

W jakimś stopniu obie hierarchie wartości są ze sobą jednak spójne. W wielu przypadkach jesteśmy ze sobą pogodzeni, co niesie prawdziwy spokój i zadowolenie z życia. Udawanie przed całym światem i samym sobą jest trudne, a maska po jakimś czasie zaczyna uwierać.

Teraz doskonale widać, jak wadliwe jest założenie ideału prawdziwego mężczyzny, by zawsze być wiernym sobie. Przede wszystkim trzeba zapytać, któremu sobie mężczyzna ma być wierny? Temu, którym jest naprawdę, czy temu, za którego chciałby uchodzić? Poza tym skoro wartości z obu hierarchii pozostają w nieustannej zmienności, co jest naturalne i powszechne, w jaki sposób realizować niezmienność? Niezmienna może być wyłącznie gra, udawany i publiczny ja. I tylko w tym zakresie mężczyzna może pozostawać niezmienny. Ale utrzymywanie tylko samej fasady wydaje się niewiele w istocie znaczyć.

Zgodnie z archetypem, słowo prawdziwego mężczyzny jest wiążące i ostateczne od chwili, w której zostanie wypowiedziane. To kobiecie wypada być zmienną jak piórko na wietrze, o czym przekonuje nas popularna włoska aria, podczas gdy mężczyzna ma być niewzruszony niczym skała. Brzmi to dobrze, ale to znów tylko pozór. W dynamicznej sytuacji swoje działania trzeba dostosowywać do bieżących warunków, a nie trzymać się uparcie pierwotnych założeń. Jest to oczywiste w każdej pracy, czy nawet w świecie zwierzęcym – każda anomalia, każda zmiana wymaga dostosowania taktyki. Dlaczego więc mężczyznom przedstawia się ideał w postaci niezmienności? Sam cel może być niezmienny, ale sposób jego osiągnięcia nie tylko może, ale wręcz musi być do jakiegoś stopnia elastyczny, w przeciwnym razie szanse na osiągnięcie tego celu są znacznie mniejsze. Nie chodzi o to, by naruszać zasady fair play i na przykład oszukiwać w grze, to jest zawsze godne potępienia. Ale czasem warto spróbować zmienić partnera albo dyscyplinę, w którą się gra. Dostosować się do warunków i wygrać, zamiast powtarzać frazesy o wierności sobie i dawać się stale pokonywać. Takich odklejonych od rzeczywistości ludzi jest wcale niemało, wystarczy popatrzeć na kibiców drużyn, które od lat nie wygrały żadnego meczu, albo na publikowane czasem programy wyborcze, zwłaszcza przez kandydatów niezależnych. Kiedyś w Gdyni widziałem plakat, na którym kandydat proponował, żeby biało-czerwona bandera powróciła na morza i oceany. Nie miało znaczenia, że jest to pomysł zupełnie nieopłacalny ekonomicznie, ani to, że były to wybory samorządowe do rady miejskiej. Liczył się przestarzały, zakurzony postulat. A jeśli myślisz, że to był po prostu jakiś wariat, to spójrz na ostatnią fakturę za prąd. To, co widzisz – cena energii elektrycznej, to przecież nic innego, jak konsekwencja prowadzenia niekorzystnej dla środowiska i przy tym zupełnie nieopłacalnej działalności.

Postacią literacką, która w pełni ucieleśnia męską konsekwencję wbrew faktom, jest nieszczęsny Nemeczek. Wierny swoim ideałom i honorowi do tego stopnia, że ofiarował za nie swoje życie, zupełnie na próżno4.

Niezmienność postępowania wobec innych ludzi może przyjmować charakter okrucieństwa, ponieważ jest zasadniczo sprzeczna z ideą przebaczenia. Mój ojciec miał w zwyczaju ustalać wyraźne granice, za których przekroczenie czekała surowa kara, najczęściej bezpośrednio związana z samym przewinieniem. Wagę i niewzruszalność swoich zasad podkreślał stanowczym stwierdzeniem: „ja nie jestem matka”. To miażdżyło jakikolwiek opór, przekreślało wszelkie nadzieje na kompromis czy choćby możliwość dyskusji. Zagroził kiedyś na przykład, że jeśli będziemy kłócić się z bratem podczas gry w szachy, to nigdy już więcej z nami nie zagra ani nie będzie nas dalej uczyć. Pamiętaj, Drogi Czytelniku, że były to czasy bez Internetu, ba, nawet bez komputera, a zatem ojciec pozostawał jedynym dostępnym źródłem wiedzy odnośnie gry w szachy. Nie mogliśmy włączyć sobie odpowiedniego programu albo filmu na YouTube. Oczywiście pomimo jego zakazu pokłóciliśmy się wkrótce, a ojciec dotrzymał danego słowa. Nieistotne, jak bardzo go prosiliśmy, nigdy już z nami nie usiadł do szachów. Nie tylko tego dnia czy miesiąca, ale w ogóle nigdy. Do dziś nigdy więcej nie zagrałem z ojcem w szachy. Dla mnie ojciec był uosobieniem konsekwencji, która stawała się w wielu przypadkach okrucieństwem. Z dzisiejszej perspektywy jeszcze trudniej go zrozumieć – w końcu miałem wówczas może dziewięć lat, a brat był niewiele starszy. Kara była niewspółmierna do winy, a już na pewno upływ czasu powinien spowodować jej darowanie. Ale nic takiego nigdy nie nastąpiło. Możliwe, że wewnętrznie chciał nam przebaczyć, ale powstrzymał go przed tym ten zewnętrzny, niezmienny i nieszczęsny pozór, maska konsekwentnego, surowego ojca. Niezmienność, której chciał się kurczowo trzymać. Nie myśl natomiast, Czytelniku, że ta jego postawa była źródłem wyłącznie cierpienia. Nic podobnego. Było to cierpienie pomieszane z podziwem! Bo przecież jakim wspaniałym był wzorcem, odmawiając tydzień po tygodniu, rok po roku gry z synami w szachy, aż w końcu nasze prośby ustały. Przetrzymał mnie, jeszcze raz ze mną wygrał.

Skoro zatem bezwzględna i ślepa konsekwencja nie przystaje do życia i może spowodować klęskę podejmowanych zamierzeń, a w dodatku może stać się okrucieństwem, czemu jej się trzymamy i w dodatku uczymy tego następne pokolenie?

4. Emocjonalny dystans