Pozytywka - Lis Agnieszka - ebook + książka
NOWOŚĆ

Pozytywka ebook

Lis Agnieszka

3,6

225 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy cichną weselne dzwony, nadchodzi proza życia. Monika nie wierzy własnemu szczęściu. Wystawny ślub, którego zazdrości jej cała wieś, bogaty i przystojny mąż oraz wspaniałe życie w okazałej willi teściów na warszawskim Żoliborzu. Wielkie miasto otwiera przed dziewczyną nowe możliwości, ale kryje też wiele pokus. Coraz częściej ulega im Robert, który nawet w oczach żony przestaje być księciem z bajki. Młodych łączy jednak marzenie o dziecku. Gdy więc w wigilijny wieczór Monika ujawnia rodzinie wynik testu ciążowego, nic jeszcze nie zapowiada tragedii…

To nie jest kolejna lukrowana historyjka! To prawdziwa opowieść o dojrzewaniu kobiety, która stawiając czoła przeciwnościom losu, odnajduje siebie. Zapraszam do lektury! Katarzyna Bonda

„Pozytywka” to słodko-gorzka opowieść o marzeniach, które potrafią spełnić się w zaskakujący sposób. O samotności pośród ludzi oraz o stracie wyzwalającej najgorsze instynkty, ale też wielką siłę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
3
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Agnieszka Lis, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Zdjęcie na okładce

AdobeStock/Denis

Redakcja

Agnieszka Czapczyk

Korekta

Agnieszka Czapczyk, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

ISBN 978-83-68468-03-8

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

1.

Kościół wyglądał jak podczas ślubu Diany Spencer: wszędzie kwiaty, wstążki i kokardy. Status rodziny podkreślały misternie uplecione girlandy, sprowadzone od najdroższych kwiaciarek, w tym od jednej prawdziwej florystki. Biały tiul zdobił skraj każdej ławki, nawet Chrystusowi w ołtarzu ledwie było widać głowę znad pokładów szeleszczącej bieli. Matka myślała w duchu, że to grzech, tak pozwolić mu łypać ukradkiem, ale nic nie mówiła. Drażnił ją też czerwony dywan, rozciągnięty wzdłuż nawy jak zafarbowana skóra węża – miał postrzępione boki i kaleczył wytartą kamienną posadzkę niestarannym splotem.

Kwiaty na dekoracje wykupiono w całej okolicy, zatem goście musieli zamawiać bukiety w sąsiedniej gminie. Bukiety przykrywały białą limuzynę, kierowca prowadził dostojnie także dlatego, że niewiele widział. Siedząca w aucie Monika usiłowała znaleźć wygodną pozycję. Fiszbiny gorsetu wbijały się jej w bok, stelaż spódnicy niezgrabnie podnosił się i zaczepiał o siedzenie, a tren plątał się między nogami.

Jestem wybranką losu – powtarzała w myślach. – Żeby tylko nie ten zapach. Muszę wziąć się w garść, nie mogę zwymiotować na suknię ślubną!Dlaczego te kwiaty tak pachną? – Starała się oddychać głęboko. – Zapach jak na pogrzebie babci. Tak pachniało, zanim wynieśli babcię z domu.

– Coś taka blada? – warknął ojciec. – Uśmiechnij się. Żadna dziewczyna w okolicy nie miała takiego ślubu. Ani takiego narzeczonego. Przystojny i z rodziny dobrej, jak jaki książę. Bogu dziękuj, że akurat tobie się udało.

Limuzyna podjechała pod kościół, zgromadzony tłum zafalował.

– Nie wysiadaj sama. Otworzę drzwi, dopiero wtedy wystawisz nogę – pouczył ojciec. – Żebyś się nie przewróciła.

Już za chwilę przestaniesz mnie pouczać – pomyślała Monika. – Zaczynam dorosłe życie, prawdziwe, a Robert jest moim księciem.

Skupiła się. Łatwo wyplątała jedną nogę z falban, do drugiej musiała się schylić. Na domiar złego poczuła strużkę potu pod pachą. Ojciec w końcu nagłym szarpnięciem wyciągnął ją z samochodu.

– Uśmiech – przypomniał, szczerząc pożółkłe siekacze.

Monika nie odpowiedziała. Rozdawała uśmiechy z błyskiem wybielanych przez wiele tygodni zębów. „Gwarancja sukcesu. Piąty zabieg gratis” – slogan usługi przeleciał jej przez myśl. Prezentowała gościom śnieżnobiałe zęby, przez które było jej teraz tak niedobrze.

Była głodna. Poprzedniego dnia, po ostatnim zabiegu, dentysta doradził:

– Teraz najlepiej już nie jeść. Żeby nic nie osiadło na takich ślicznych ząbkach.

– Och, och – zareagowała ze śmiechem matka. – Pan doktor taki dowcipny.

Po powrocie do domu zabroniła Monice nawet wchodzić do kuchni czy stołowego.

– Tyle pieniędzy – utyskiwała. – Tyle pieniędzy! – Wysokość kwoty poparła trzykrotnym uderzeniem pięścią w blat stołu. – Niech chociaż przez ten jeden dzień będzie efekt. Potem to już niech się Robert martwi – zakończyła wzruszeniem ramion.

Monice żołądek ścisnął się w ciasny węzeł, skurczył do rozmiaru pestki. Łyk wody i czuła się objedzona, jak zasznurowana. Pełna. Strachu, lęku. Głód, który jej dokuczał, był nie do zaspokojenia.

Idąc w stronę kościoła, nie odklejała więc uśmiechu z twarzy i martwiła się o suknię.

Nie pogniotła się aby? Tren dobrze się układa? Żeby w tych przyciasnych lakierkach się nie przewrócić. I perły, żeby perły się nie poodpruwały, potem nie będzie jak sukni sprzedać – rozmyślała. – I żeby nie było czuć potu. Dezodorant za prawie dwadzieścia złotych, nie powinno być czuć.

Uśmiechała się i uśmiechała. Widziała twarze, do kogo należały? Nie potknąć się. Spoglądać po równo na prawo i lewo. Gdzie jest Robert? Uśmiechać się. Schody, uwaga, schody. Ostrożnie. Na szczycie przystanęli, ojciec chwycił ją boleśnie za ramię, odwrócił w stronę tłumu. Wciąż się uśmiechała. Pomachała jak księżna, wyprostowana, piękna. Pogoda na szczęście dopisała, w słońcu lśniły setki korali na gorsecie i kilkadziesiąt wyczyszczonych na tę okazję, eleganckich aut. Pod kościołem z czerwonego kamienia każde wyglądało jak limuzyna. Niektórzy z gości mieli nawet szoferów, którzy starannie zaparkowali wzdłuż jezdni i dalej, aż za zakrętem, z braku miejsca. Miejscowi przyszli piechotą, i dobrze. Ich samochody nie pasowałyby do tych tutaj, drogich i modnych, błyszczących na jej cześć i na jej piękność, na jej ślubność, na uroczystość. Goście stali wszędzie, niektórzy trzymali wielkie bukiety kwiatów, takich tutaj nie robią. Z Warszawy przywieźli, gdzie ja je wsadzę potem? – rozmyślała Monika. – Nie ma tylu wazonów w naszej wsi.

Ojciec znów dotkliwie ścisnął jej ramię, pociągnął w głąb, w cień kościoła. Szła jak po linie, prowadzona po czerwonym dywanie, wokół falował biały tiul. Daleko, na końcu głównej nawy, rozmywało się, rozpierzchało w półmroku wnętrza światło. Kurz unosił się przy każdym kroku i tańczył w kolorowych promieniach prześwitujących przez niewielkie witraże. Na końcu drogi oznaczonej białymi bukietami postać w smokingu czekała na nią, na wybrankę. Robert stał tyłem i patrzył na ołtarz, chociaż niewielkiego malowidła w złoconej ramie zza kwiatowych dekoracji i tak prawie nie było widać.

– „Bóg jest Bóg, taki sam w małym i dużym ołtarzu” – mawiała matka, a Monika przypomniała sobie to zdanie, bo teraz Bóg miał uświęcić jej miłość, jej nowe życie. Wolałabym większego Boga, żeby chociaż było Go widać, żeby na mnie popatrzył – przemknęło jej przez głowę. Aż drgnęła, przestraszona własną bezbożnością.

Jeszcze trzy kroki. Lekki obrót. Uśmiech cały czas.

Żebym tylko nie zaczęła śmierdzieć potem – myślała Monika, kiedy ojciec oddawał ją narzeczonemu. Była jak balast, którego pozbywał się po dwudziestu jeden latach. „Szczęście, że taki się Monice przytrafił” – oznajmiał po wielekroć matce w kuchni. „Szczęście” – przytakiwała tamta. „Monika maturę ma, nawet i na studia chciała pójść, ale skąd wziąć na studia?” – matka zatrzymywała się czasami na pylącej drodze, perorując z sąsiadkami przez płot. „Kosztuje to przecie krocie, nikt tyle nie ma. Ślub to co innego, ślub musi być na miarę. Narzeczony z Warszawy, to i ślub musi być światowy”. „Światowy, a i owszem” – potakiwały sąsiadki.

Monika w końcu poczuła rękę Roberta w swojej dłoni. Wraz z nią pewność, że teraz będzie dobrze, lepiej, że teraz – teraz! – zaczyna się prawdziwe życie. Nareszcie będę szczęśliwa.

To był piękny ślub. Nie zawahali się, składając przysięgę, to dobry znak. Szczęśliwa wróżba. Monika mówiła pewnie, Robert nie był specjalnie przejęty. O Monice marzył od dawna, była z innego świata, możliwie najdalsza od wielkomiejskiego zamieszania, do jakiego przywykł. Była dobrem, słońcem i wiatrem we włosach, wakacjami pachnącymi słomą, ale Robert nigdy nie zastanawiał się, co zrobić ze słomą, gdy pod stopami pojawi się asfalt zamiast bitej ziemi.

Monika była dobrem już zdobytym. Matka uchroniła Roberta przed dosłownym pójściem w ślady Karola, oblubieńca Diany Spencer, gdyż ten zamierzał spędzić przedślubną noc z inną kobietą. Dzięki zabiegom Teresy wieczór spędzili jednak na wspominaniu lat spędzonych razem z Moniką i jej rodziną, na wyszukiwaniu wspólnych spraw. Trzeba było podrążyć, żeby tych spraw znalazło się więcej niż trochę. Pomogło kilka kieliszków, wychylonych przez ojca Roberta za zdrowie młodych, pomógł także srebrny śmiech jego matki. Robert się nie zastanawiał. Jutro ślub, a pojutrze nowe życie. I nowe zdobycze.

Przysięgę małżeńską składał rozproszony. Zapach wiekowego kościoła, kurz wymieszany ze starością, przepleciony dymem, wieloletnim zimnem kamienia i obecną letnią duchotą kręcił go w nosie. Do tego jeszcze wnętrze śmierdziało czerwonym dywanem. Teresa się uparła, ślub miał być królewski, nie poskąpiła na kobierzec, ale w tej ilości i kolorze dostępna była wyłącznie plastikowa wykładzina trącąca pleśnią. Robert skupił się bardziej na powstrzymywaniu kichnięć niż na powtarzaniu słów, które przecież prędzej czy później wymawiają wszyscy. A potem i tak robią swoje – myślał.

Ksiądz był lekko stremowany, takiej liczby wiernych dawno nie widział, może na procesji, ale to było w mieście, kiedy biskup prowadził uroczystości Bożego Ciała. Z tego powodu jąkał się trochę, co denerwowało go jeszcze bardziej.

– Ależ oni piękni – chlipała wzruszona matka Moniki.

Organy zagrzmiały kilka razy, ale na koniec było najpiękniej, zagrały skrzypce z fletem, Ave Maria i Marsza weselnego, aż się gościom łzy zakręciły w oku. I Monice też.

Uśmiechała się blado, inaczej niż przed kościołem. Tam szczerzyła białe zęby, tutaj była po prostu szczęśliwa, chociaż nie bardzo jeszcze wierzyła w ten cud, który stał się jej udziałem. Przechodzili wzdłuż ławek przystrojonych kwieciem i woalem, Monika zatrzymywała się co chwilę, zbierając gratulacje i odpowiadając automatycznie:

– Dziękuję, tak, dziękuję – na wszystko, bo nic nie słyszała. Zajęta była wyciąganiem obcasów z plastikowej tkaniny.

Jak to możliwe, że mi to nie przeszkadzało, gdy szłam do ołtarza?

Nowożeńcy wychodzili z kościoła dostojnie, celebrując każdy krok, zatrzymując się i rozdając pozdrowienia jak królewska para. Ave Maria wibrowało w ciele Moniki, poruszało też skrzydła duszy. Próg świątyni skąpany był w południowym słońcu, zbliżali się do tej jasności powoli, jakby z obawą przed wejściem w nowe życie. Wspólne życie, szczęśliwe – powtarzała sobie Monika. – Żeby tylko na sukience plam od potu nie było.

Wyszli w światło, krok za krokiem zeszli pięć kościelnych stopni; na dole przyczaił się, czekający odpowiedniej chwili, ryż i grad miedziaków. Gdzieniegdzie nawet złotówka leciała.

Suknię pobrudzę – martwiła się Monika. – Nie mogę tak trenem po ziemi szurać, nie dopierze się.

Śmiali się jednak. Monika znów pokazywała śnieżnobiałe zęby, zbierali razem pieniądze, przyjmowali gratulacje. Bez końca, kolejka do nich zakręcała kilkakrotnie jak w mięsnym w osiemdziesiątym drugim. I zdrowia, i szczęścia, i pomyślności, i jeszcze raz zdrowia. Kwiaty nie mieściły się w samochodach, koperty wypełniły dwie wielkie torby.

Jeszcze w limuzynie machali gościom, głośno dziękowali i wciąż się uśmiechali. Robert przytulił żonę dopiero za zakrętem.

– Jesteśmy teraz dla siebie – objął jej twarz i pocałował w usta.

Wtuliła się w niego. Już wszystko dobrze – myślała. – Żeby tylko nie było plam na sukience i makijaż żebysię nie rozmazał.

Ojciec Moniki na wesele zastawił dom i ziemię i jeszcze dopożyczył od rodziny. Wynajął największą remizę w okolicy, na trzysta osób, i ośmioosobową orkiestrę. Wybrał najlepszą wódkę z hurtowni, jedzenie przygotowało sześć kucharek i trzy pomocnice. Matka dopilnowała wszystkiego w kuchni. Ślub organizowali rodzice Roberta, wesele rodzice panny młodej. Miało być światowe, jak przystało na ślub z warszawskimi gośćmi.

Świadek wygłosił piękny toast. A wygadany był – takiej mowy tu jeszcze nie słyszano. Niczym polityk z telewizora. I śmiali się wszyscy, i płakali, a ona, Monika, razem z nimi. Potem jeszcze ojciec chciał mówić, Monika zlękła się jakichś mocnych, ostrych słów, ale na szczęście powiedział tylko, demonstracyjnie ocierając oko, że cieszy się z tego dnia i wierzy, że córkę w dobre ręce daje, i za zdrowie państwa młodych ten toast wznosi. Było „gorzko, gorzko”, w tym czasie po królewsku wlewano szampana do pustych jeszcze kieliszków, a Monika szarpała się, żeby jej Robert szminki nie zlizał, bo jak to: panna młoda rozmazana? I tak musiała ścierać kolor z policzka Roberta, w czym chętnie wyręczyła ją świadkowa. Potem przyszedł czas na pierwszy taniec. Ćwiczyli go z Robertem przez parę tygodni w sali gimnastycznej, instruktor bardzo się denerwował, ale ostatecznie ładnie wyszło. Wszyscy klaskali i chcieli tańczyć z Moniką. Nawet Robert był trochę zazdrosny, że tak mu żonę podkradają, ale przecież to normalne na weselach.

– My już teraz będziemy razem i na zawsze, szczęśliwi – tłumaczyła mu Monika.

Z każdym rozlaniem przemów było więcej, trwały też coraz dłużej, w końcu przemówił i Robert. Rodzina to ostoja. Świat to zagrożenia. Związki się rozpadają, bo ludzie nie szanują siebie wzajemnie. A przecież wiadomo, że ognisko domowe jest najważniejsze. Dzieci, obiad na stole, msza święta co tydzień.

– Długo szukałem takiej dziewczyny jak Monika – mówił, a ona się czerwieniła. – Nie wierzyłem w spotkanie ideału, dopóki jej nie zobaczyłem. – Goście klaskali. Nie wszyscy wiedzieli, że po raz pierwszy doszło do tego jeszcze w przedszkolu. – Rodzice i ja żyjemy w mieście. Daleko od prawdziwego życia, daleko od uczciwości, jakiej wy tutaj doświadczacie na co dzień. Chcę, aby moja rodzina, ta, którą dzisiaj zakładam, była oparta na takich fundamentach, tak chcę żyć i wychowywać swoje dzieci. Kiedy uświadomiłem sobie, jak dobra jest Monika, jak czysta i szlachetna, nie miałem wątpliwości. To moja przyszła żona, myślałem. – Zapadła cisza, pełna szlachetnego uniesienia. – No dobrze, nie będę ukrywał, jej uroda też nie była bez znaczenia. – Goście znów zaklaskali. – Dzisiaj jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Mam wspaniałych, cudownych rodziców, którzy dali mi wykształcenie, miłość i podstawy do tego, aby stać się pełnowartościowym człowiekiem. Właśnie powiększyłem swoją rodzinę, krąg najbliższych ludzi, o teściów: uczciwych, honorowych, kochających prawdę. No i przede wszystkim o Monikę, moją żonę, wymarzoną kobietę mojego życia, matkę moich przyszłych dzieci. Rodzina to podwalina! Skała! Wszystko to jest najlepsze. – Zachwiał się odrobinę. – Nikt nie jest tak szczęśliwy jak ja, a jak ktoś śmie twierdzić inaczej, to niech się ze mną zmierzy! – Robert podniósł rękę, drugą macając wątłe muskuły. Goście śmiali się i klaskali, a pan młody porwał Monikę do tańca. Szarpnął przy tym welon, który odpiął się z jednej strony i powiewał niesymetrycznie. Tylko jej to przeszkadzało.

Dobrze, że odpięłam tren – pomyślała. – I żeby tylko nie było śladów pod pachami.

Małe dziewczynki w różowych sukienkach, wszystkie z okolicy, kręciły się po parkiecie i przeszkadzały im w namiętnym tańcu.

Monika była szczęśliwa – tak jak ojciec i pewnie jak matka, i raczej inaczej niż Robert. Ale nie wygłaszała toastu. Nic nie mówiła, bo też nikt tego nie oczekiwał. Cóż zresztą miałabym do powiedzenia? – myślała.

Teść też przemawiał. Oznajmił, że jest dumny z syna oraz jego nowej rodziny, i że wierzy w młodych. Za to wzniósł toast. O szczęściu nie było mowy. Orkiestra, z dużym wyczuciem chwili, zagrała przebój każdego prawdziwego, także królewskiego wesela, Cudownych rodziców mam, i Monika uświadomiła sobie, że po raz pierwszy dotyka ramienia teściowej. Innej części ciała niż dłoń. Ucieszyła się, że dzięki temu nawiąże ze swoją drugą matką dobry, prawdziwy kontakt. To jest potrzebne – myślała. – Przecież będziemy razem mieszkać.

Gdy po raz pierwszy zobaczyła dom przyszłych teściów, nie była pewna, jak się zachować. Takie domy widziała tylko w filmach. Salon niemal jak całe podwórze u rodziców; jako dziecko mniej miała miejsca do jeżdżenia na rowerze niż tutaj drogi z kanapy do kuchni. Skórzane fotele, kryształy w witrynach, wielkie obrazy. Te ostatnie bardzo jej się podobały – najbardziej szerokie, złocone ramy. I kuchnia była piękna, błyszcząca, ale teściowa nie gotowała. To należało do obowiązków gosposi, poza tym zatrudniano jeszcze sprzątaczkę i ogrodnika.

Młodzi mieli przygotowane dwa pokoje na piętrze: wspólną sypialnię i pracownię dla Roberta.

– Kuchnia nie jest wam potrzebna – tłumaczyła teściowa. – Wszystko macie u nas, po co wyrzucać pieniądze na dodatkową kuchnię w domu.

Monika kiwała głową, chociaż lubiła gotować, ale nie można przecież zaczynać wspólnego życia od kłótni. Teraz przytulała ramię teściowej i czuła cieknący pod pachą strumyk potu.

Odetchnęła, gdy mogła w końcu zdjąć suknię haftowaną setkami korali i założyć lżejszą. Przebierała się na tyłach remizy, gdzie stały dwa wypłowiałe fotele, niska ława zastawiona popielniczkami i meblościanka wypełniona śmieciami: zdechłe piłki, trochę papierów, dwa połamane kaski strażackie. Zamierzała usiąść w fotelu, ale przypomniała sobie opowieści z dzieciństwa o pchłach skaczących wyżej oparcia, o tym, co na tych fotelach robiły różne pary i gdzie potem były pogryzione. Oparła o ławę stopę w przyciasnym lakierku i odpięła pasek wysadzany kryształkami. Haftki sukni odpinała świadkowa, razem zdjęły z Moniki spiętrzone falbany.

– Jak ja to udźwignęłam? – Panna młoda spojrzała na leżącą przed nią suknię i razem ze świadkową parsknęły śmiechem. Kreacja była monstrualna: wielkie bufy na rękawach, potężne marszczenie w pasie, na dole szeroka, trzykrotnie drapowana falbana. Dekolt wykończony falbanką, dół sukni wykończony falbanką, rękawy wykończone falbanką. Na falbanie doszyte koronki. Gorset obsypany kryształkami i sztucznymi perełkami, koraliki układały się w gęste sploty ni to kwiatów, ni girland. Monika właściwie nie potrafiła powiedzieć, kto wybrał tę kieckę. Matka? Teściowa? Ona upatrzyła sobie inną, właśnie tę, którą świadkowa delikatnie wyjmowała teraz z pokrowca. Kremowy jedwab matowo odbijał światło. Suknia była pozbawiona ozdób, miała długie proste rękawy i niewielki dekolt. Łagodnie spływała wzdłuż figury Moniki, która wreszcie wyglądała na siebie – znów była drobna i filigranowa. Dlatego Robert wiele razy w ciągu nocy przenosił ją przez próg, za każdym razem krzycząc, że wnosi ją w nowe życie, chociaż chodził w różnych kierunkach. Monika zastanawiała się, czy to ma znaczenie. Wniesienie i wyniesienie panny młodej? Nie protestowała jednak, jej mąż bawił się tak dobrze.

Następnego dnia Monika założyła bladoróżową suknię z welurowymi kwiatami na gorsecie i spódnicą spływającą do kolan miękką kaskadą. Kręciła się po remizie, podsuwając znużonym gościom pełne półmiski. Świętowanie miało trwać trzy dni.

– W prezentach się nie zwróciło – skomentowała potem matka, kręcąc głową.

– Ale żadna dziewucha w okolicy nie miała takiego wesela – podsumował ojciec.