Pokusa - Zygmunt Krasiński - ebook

Pokusa ebook

Zygmunt Krasiński

0,0
4,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pokusa” to utwór Zygmunta Krasińskiego, jednego z trójcy wieszczów obok Mickiewicza i Słowackiego, uznawanych za największych poetów polskiego romantyzmu.


“ Sam teraz, sam jeden śród miasta wielkiego został młodzieniec i musiał się bratać z ludźmi napotkanymi. — Na niebie już w ołowianą blachę zlepiły się chmury. — Co chwila zmieniają się kształty ulic i komnat i osób, a on wszędzie pomiędzy niemi oko moje ciągnie za sobą — Niesłychane cierpienie zakrył on spokojnym liców pozorem. — Ciągle za nim wije się rój złych myśli, wzorem czarnych owadów — a po drugiéj stronie leci rój dobrych w błękitnawe iskry. — Pierwsze osiadają mu serce i toczą je krwawo, drugie krew spiekłą wypalą z serca i rany zabliźnią — lecz nowe, coraz głębsze powstają. — Wszędzie niebezpieczeństwo i wszędzie męczarnia — niema komu się zwierzyć, dzieciom i niewiastom nawet kłamać musi; uczy się kłamstwa jak arcydzieła sztuki, i posiadł je — i stał się panem spojrzeń, sztuki i łez i ruchów swoich, aż jasność równa dziennym promieniom znikła z jego źrenicy.”


Fragment.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 22

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-503-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

POKUSA

Ach! mętne krwią i łzami, pędzą życia fale I na nurtach potoku słychać wieczne żale! Z tyłu leżą przeszłości mgłą obwiane tonie, Z przodu niebo dalekie krwawą łuną płonie; A w około pływaczy, tak zimno i ciemno Że każdy woła płynąc: «przekleństwo nademną.»

 Matko po sześćkroć zabita, matko nieszczęśliwa, — jednym smugiem zielonym, łanem jednym kłosów ty pamięć obwiążesz i odtąd cierpieć, błądzić, kochać cię muszą syny twoje. — Za niemi grób od morza do morza, — przed niemi, gdziekolwiek idą, zachodzące słońce, a idących przeklinają mocarze i kupcy!

 Wzrosłych na łonie śmierci niezrozumieją żyjący — pobledną twarze ludzkie przed wzrokiem upiorów — na odgłos ich stąpań płomień ognisk domowych pochyli się i głazy ogniska zamiecie, — matka ukryje dziecko, żona uprowadzi męża, by nie podał dłoni przechodniowi — gwiazda im tylko wieczorna, gwiazda grobów uśmiecha się w górze!  Wszak święte było milczenie borów sosnowych? — a kiedy wiatr się podniósł, wszak wołał nad waszemi głowy szmerem tajemniczym jak modły arcy-kapłana! — Boga waszego nie ma tu już nigdzie. — Tu szkielety z drewna, okute żelazem, podsycane parą, zaległy przestrzenie; — w powietrzu nie unoszą się orły, w zaroślach nie świegocą ptaki — rączego konia tu żaden z was nie osadzi na stepie i nie pojrzy z dumą, sam jeden śród świata!  Przechodząc więc i wy im odwdzięczajcie się wzgardą; — kiedy was zawiodą do miast bez świątyń i zamków, pod domy białe tynkiem, którym wygoda prócz zielonych okiennic skąpiła ozdoby, powiedzcie: «Umarli!»  Kiedy na brzegach morza staniecie śród Żydów, Ormianów i Greków, swarzących się o podłe zyski, a grzmot co huczy nad falą, niesłyszan przemija — «Umarli!»  Kiedy naokoło snuć się będą niewiasty, ciała ubrane w suknie, a polot ich sukien powiewem trącanych duchowniejszy niż dusza ich — «Umarli!»

 Idźcie, płyńcie jak szum nietkniętych borów. — Świat was nie pozna, bo wy z trumien rodem — i zmartwychwstając po drodze rzucacie szmaty całunów — a on na spadzistościach — on w purpurze potęgi schodzi do trumny!

***

I ujrzałem jakoby w cudowném widzeniu obraz zmieniający się jak długie życie, a znikomy jako dzień jeden co się pocznie rankiem a prędko pod cienie wieczoru zaleci.

 Ranek był dziwnie przejrzysty, wolen chmury wszelakiéj. — Słońce wschodziło nad szeroką przestrzenią zieloności — przed domem na wzgórzu koń osiodłany rył murawę kopytem i rżał chwytając w nozdrza powiew z doliny. — Obok stał młody, ledwo że młody pan jego, z iskrą światła w oku równą dziennéj jasności, z jedną nogą na strzemieniu, z drugą jeszcze na miękkiéj domowéj murawie — z jedną ręką na grzywie szumiącéj, z drugą w dłoni człowieka z którym się żegnał, niewiedzieć na jak długo, jednak nie na zawsze.