Agaj-Han. Powieść historyczna - Zygmunt Krasiński - ebook

Agaj-Han. Powieść historyczna ebook

Zygmunt Krasiński

5,0

Opis

Agaj-Han. Powieść historyczna” – wydana w 1833 roku powieść Zygmunta Krasińskiego, jednego z trójcy wieszczów, największych poetów polskiego romantyzmu. Utwór opowiada o losach Maryny Mniszchówny, wywodzącej się z polskiej magnaterii ambitnej arystokratki. Za sprawą małżeństwa z Dymitrem Samozwańcem na kilkanaście dni, jako pierwsza w dziejach Rosji kobieta, została carycą. Rządy małżonków, zapowiadające radykalne reformy, zostały gwałtownie przerwane zamachem stanu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zygmunt Krasiński

Agaj-Han

Powieść historyczna

Warszawa 2020

[Dedykacja]

Poświęcone Marii

Wstęp

Bawił Samozwaniec w Kałudze z małą liczbą bojarów, lecz znaczniejszą Tatarów i dońskich Kozaków, przemyśliwając, jakby jeszcze utrzymać się przy tronie. Trafunek zdarzył, iż Tatarzy Jego wpadli niespodzianie na rotę Polaków pod rotmistrzem Czaplicem i kilku wzięli w niewolę. – Zwątpiewającemu już o sobie człowiekowi najmniejsze powodzenie zwycięstwem się zdaje. Uradowany nim nad miarę, fałszywy Dymitr wspaniałą wydaje ucztę; po tej obwieszcza łowy, winem i miodem potężnie sanie ładować każe i wyjechawszy w pole, na zamierzonej między sosnami równinie znów rozpoczyna gody. – W gronie otaczających go Tatarów znajdował się niejaki Urassow, niezbyt dawno z bisurmańskiej na grecką wiarę przechrzczony. – Ten, długo w łasce u Samozwańca będąc, kijem od niego obity i do więzienia wtrącony; przywrócił go wprawdzie Samozwaniec do łaski, lecz nie wymazał tym pamięci poniesionej krzywdy – żądzy pomszczenia się za nią. Najsposobniejszą do nasycenia jej zdała mu się chwila obecna – zniósł się więc z Tatarami obrażonymi również za zabicie ich caryka Kazimowskiego – a gdy Samozwaniec dużymi roztruchanami spełnia miody i wino, gdy rozchmlelony traci wszelką przytomność, z pistoletem z tyłu przypada Urassow, strzela, rani, ucina mu głowę. – Inni Tatarzy ciało na ćwierci sieką, głowę kładą do sakwy i do Moskwy uwożą. – Bojarowie, widząc mord, uciekają. – Trzech tylko pacholąt polskich, słabymi siłami do ostatka broniąc nieszczęśliwego, dowiedli, że Polak odstępować nie umie. – Tak zginą! oszust nikczemny i podły, w obyczajach rozpasany na wszystko, co niecne. Znaleziono w jego komnacie Talmud, guzy rzemienne do modlitw i Biblię.

Tymczasem Maryna dowiedziawszy się o mordzie, zrazu nieszczęściu wierzyć nie chcąca, sama udaje się na miejsce, a znalazłszy rozsiekane tylko szaty i członki bez głowy, pełna żalu i rozpaczy, już nocą do Kaługi wraca. – Wśród zgiełku i tumultu, z pochodnią w ręku, z rozczochranymi włosami, z obnażonym łonem przebiega hufce żołnierzy, a miecz przykładając do piersi, z przeraźliwym krzykiem woła o pomstę. Lubo Zarucki z 1500 Kozaków opowiedział się przy niej, atoli Moskale w Kałudze odarli ją ze wszystkiego i do więzienia wtrącili. Z więzienia taki list napisała do Sapiehy, starosty uświackiego:

„Wyzwólcie, dla Boga! wyzwólcie – dwie niedziele mam tylko zostawionych do życia; pełniście sławy, nabądźcie więcej, wybawiając nieszczęsną. – Bóg będzie wiekuistą zapłatą.

Maryna, 1611 r.”

Posyłają bojarzy po Michała Romanowicza, syna metropolity Filareta, i obierają carem.

W tym czasie zuchwały, wyniosły, niezmordowany wódz Kozaków, Zarucki, nie opuszczający widoków swoich, póki zostawał blask najmniejszej nadziei, Zarucki, mówię, po odstąpieniu Pożarskiego dopadł z Kozakami swymi do Kołomny, tam zabrawszy Marynę (z którą niektórzy mniemają, że się już ożenił) i małego syna jej, mieczem i ogniem Razan i Peryasław pustoszył. Wszystko obracając w popiół, wszędzie krew rozlewając, zbliża się do Astrachanu, zdobywa go i wojewodę śmiercią karze. Wkrótce pomnażają jego potęgę Kozacy z Terku. – Zuchwałość i szczęście człowieka wszędzie postrach rzuciło. – Oddalenie się Polaków dozwala Moskalom ogromne wojsko przeciw zuchwalcy wyprawić. – Zarucki, zbyt słaby, by się tak przeważnym siłom oparł, uchodzi aż nad rzekę Jaik; długo ścigany, schwytany nareszcie w tych bezdrożnych pustyniach z Maryną i jej synem – sam na palu życie kończy. – Maryna utopiona pod lodem. – Syn jej, mający tylko dwa lata, nielitościwie uduszon.

Amor ch’a nul amato amar perdona.

Dante

I

Wieże Kaługi z daleka pod chmur zimowych nawałą coraz szarzeją, bo wieczór się zbliża. – Ale dosyć dnia jeszcze, by oświecić te wzgórki, śniegiem obciążone, które kołem okrążają równinę, z której śnieg zmieciony; a nie wietrzysko go zmiotło, ale ręka ludzi, by na gładkiej ziemi panu lepiej przy uczcie i winie się działo; naokoło gasnące ogniska.

Teraz już po biesiadzie; na stoły zastawione, na porzucone ostatki sączy się topniejący szron ze świerków i sosen.

Przeszła godzina godów, dziwne po sobie zostawując ślady. Płótna namiotów leżą na ziemi, czasem dysząc fałdami, kiedy wiatr pod nie się wkradnie – zagmatwane w ich sznurach i powrózkach siodła, rzędy, kufle, kosze, dzbany, a tu i ówdzie na białym tle plama krwi, już sucha – znać, że od kilku godzin pije z niej powietrze – ale jeszcze nie czarna, dotąd czerwona, połyskująca – znać, że dzisiaj wylana.

Stoły jedne za drugimi jak potężny wał się ciągną na owej zmiecionej dolinie. – Drugie rozrzucone, jak wyspy rozpusty, pomiędzy sosnami, które idąc od wzgórzów niegęstymi szeregi stąpają, otrząsając śnieg z ramion, aż do tego rzędu stołów. Przed nimi, co zostało czystego miejsca od boru zachodzącego naprzeciw, to zawalone taborem wywróconych sani; a z tych sani sypią się na dół ćwierci mięsa, beczki miodu, beczki wina potrzaskane, skąd miód i wino już nie płynie strumieniem, ale czołga się skrzepłymi kroplami nad zamarzłymi bryły, z których barwy przebija dotąd barwa miodu i barwa małmazji.

A naokoło, w prawo i w lewo, jakby na pobojowisku, porzucone kożuchy, kołpaki, oręże; strzały, wbite w grudę, tkwią ostrzem, pierzem drgają za podmuchem wiatru. Sajdaki próżne, kubki z drzewa, czary miedziane, rzemienia od chartów i ogarów, sieci i pale, trąbki i torby; a nad tym wszystkim znowu plamy krwi gdzieniegdzie – i popiół szary, i węgle, co konając, sypną czasem iskrami.

Wśród tego zgiełku leżą ciała trzech pacholąt; każdy padł inaczej, inaczej też leży – pierwszy z rozplataną głową, z rozciągniętymi nogi, drugi z przeszytą piersią klęczy, jedną ręką przymarzł do ziemi, a plecy przymarzły mu do sani z tyłu; trzeci opiera się całym bokiem na grudzie, łokieć wparł w grudę, a czoło zwiesił na piersi. Na ich twarzach świeżość i młodość zestarzała się od bólu i od mrozu. Sine pręgi po szyi i licach, krew, ścięta od zimna, połyskuje gdyby jakie hafty na sukni – a szaty ich polskie, a uzbrojenie ich lekkie świadczy, że jeszcze nie dorośli wieku do bechtera i szabli. – Roztłuczone klingi jak szczątki zwierciadła migają naokoło nich; złote ręjkojeście zostały w dłoniach i spoiły się z nimi mocno na zawsze. Ich palce, szronem okryte, kręcą się wokoło ornych rękojeści, gdyby oprawy ze srebra – a musieli jednak potykać się dzielnie, bo ziemia poryta i trzeba było dzielnego parcia stopy, by ziemię poryć tak twardą. Nie za pierwszą raną polegli, bo każdy z nich kilka ich liczy – ale żadnego wroga nie zabili, bo nie ma trupa, co by leżał naprzeciw.

Szata jakowaś mignęła wśród gęsitwiny boru, słychać, jak podkowy nurza się w śnieg, to o lód dzwonią. Przyjechały – skoczyły na ziemię dwie postaci pośród zmierzchu wiecznego w borze – jedna została przy koniach, druga wyszła z drzew i stąpa dziarskim krokiem, aż dojdzie trzech pacholąt, stanie przy nich, czarne okręci oczy i namyśla się.

Szeroka szuba od szyi do stóp zakrywa całą, ale spod sobolowego kołpaka pierścienie włosów, pod szubą nadymające się dwie fale, na licach gładkość, na ustach wdzięk i ponęta róży wydają, że niewiasta. – Z czoła sądząc i z pychy na nim, to mąż i mąż dużego ramienia.

Przeskoczyła trupy, które w grudę się zamieniły, i szła dalej – aż tu nowa zapora ją zatrzyma: w szacie książęcej kadłub bez głowy; głowy ni dalej, ni w prawo, ni w lewo nie widać – ale na ręce, odwalonej cięciem pałasza, świeci pierścień, a on dobrze znany jej, bo krzyknęła.

Był to krzyk nagły, głośny; znać po nim, że mowa z tych ust zwykle padać musi jak tony muzyki; ale zarazem w nim odbiła się cała dusza – pełno zniszczonych nadziei, żądza niewstrzymana osiągnięcia ich raz jeszcze. Był to krzyk królowej na ruinach swojego pałacu, wojownika na polu przegranej – ale nie żony nad ciałem męża.

Jak tylko ten głos doszedł boru, wnet rzucił się w pogoń dotąd stojący przy koniach. – Leciał jak strzała, gdyby strzała mogła podnieść się, raz dotknąwszy ziemi, i lecieć znowu – przybiegł i spozierając, klasnął rękoma jak dziecię zazdrosne, kiedy widzi drugiego stłuczoną zabawkę – ale razem jak mściwy człowiek, kiedy zemście jego stanie się zadość.

Bo też w młodzianie owym było coś dziecinnego i strasznego zarazem – ani wdzięk dziecinny szkodził w jego rysach wyrazowi odwagi, ani też wyraz odwagi, choć srogi, nie psuł wdzięku młodości – oba mieszały się ciągle lub rozdwajały się, jeden nad drugim brał górę, chwilą później stłumiony wracał i odpędzał tamtego – a oczy jego były żywą tęczą uczuć, zmienną jak opałowe połyski.

– Witajże mi – zawołał – panie tylu carstw i grodów, i gródków! – to mówiąc, wstrząsał głową, na której leżała misiurka, złotem okwieciona – potężny i wielmożny kniaziu moskiewski! – i igrał z siatką żelazną, spuszczoną od misiurki na kark, ramiona i czoło – najjaśniejszy i niezwyciężony jedynowładzco hospodarstw tatarskich! – i przebierał palcami po szarfie zielonej, złotem ziarkowanej – panie i dziedzicu wszystkiej Rusi, Dymitrze, Samozwańcze, Żydzie! – i tupał żółtymi bucikami z srebrnymi ostrogi – przepadłeś, jako należało się tobie, brzydki oszuście, z koroną na czole pryszczami zasianym, na głowie potwornej z podłymi rysami, obmierzła duszo, rozpustniku, szalbierzu, opity winem i miodem, pełny mięsiwa i jadła!

To mówiąc, drżał cały od złości, aż łuk, przewieszony na plecach, zabrzmiał o miedź sajdaku, aż szabla starła się z ogniwami łańcuszka, na którym wisiała – a podczas tych słów głos jego przybierał rozmaite tony, przebiegał od słodkiej nuty dziecinnego śpiewu aż do grzmiących dźwięków surowego męża – to ostrym się stawał i zbliżał do świstu, aże znowu słabiał i znowu potem rósł w siłę, a przy końcu tak był okropny, pełny zawziętości i urągania, że coś w nim podobnego do skowyczeń psa wśród nocy zimowej.

Dzierżyła oczy k’niemu niewiasta niby z politowaniem, niby z pobłażaniem, jakie się ma dla dziecka lub szalonego; ale na jej czole wiele się działo tymczasem – to śnieżna skóra wygładzała się, to marszczyła się w krzyże i kółka podług myśli przelatujących w mózgu – znać zatem, że nieład i burza w jej duszy.

– Agaj-Hanie, podnieś tę rękę nieszczęśliwą i zdjąwszy książęcy pierścień, oczyść go i oddaj!

Gibko schylił się młodzian i porwał za rękę zbroczoną; ale żeby pierścień wyjąć, musiał dobyć kindżału i popracować wokoło palców, szron odskrobać, krew skrzepłą rozetrzeć, skóry szmaty oderwać, a kiedy z palca sama kość została, wtedy pierścień wysunął, rękę odrzucił daleko ze wstrętem, złoto i kamień tarł i gładził, dopóki nie zalśniły po dawnemu, i zbliżywszy się do pani, ujął za dłoń i sam chciał wkładać, ale dłoń go odepchnęła, bardziej jeszcze spojrzenie.

– Dobrze waszmości grać na cymbałach i kotłach gwoli naszej zabawie – ale waszniość pamiętaj, kto jesteś, a kto ja!

– Kto jesteś? – zawołał Agaj-Han. – Myślisz, żeś wdową po dwóch Dymitrach, carową moskiewską, hospodarką ziemi i księstw, i miast? – Nie. – Jesteś dla mnie Maryną, piękną nad pięknymi, lwicą, panią pustyń mej duszy, gładszą od hurysów w raju nam obiecanych, urodziwszą nad wszystkie święte greckie i łacińskie, panią moją, wyniosłą i hardą. – Takiej mi trzeba!

Ta mowa nie obruszyła wcale Maryny. – Spogląda w oczy mowcy ni zmieniła się na licu, jedno wita każde jego słowo uśmiechem jak pani, co dozwala paziowi żartować, czując się na władzy jego ukarania.

Twarz Tatara skrzywiła się i z miękkiej, świeżej na chropowatą, nadętą się zmienia. – On poznał bowiem myśl carowej. – Mignęła zawiedziona namiętność w jego oczach jak błyskawica, kiedy potrójnie się łamie, a ręką szarpiąc futro na kaftanie, wydał krzyk, na który, zdawało się, że wprzód pęknąć jego piersiom trzeba.

– Wasza uprzejmość i miłość! Hej, lotny mój koń i brzęk moich ostróg, i klingi ostrze, i strzemion blask, i buńczuka powiew, i chmura kurzu, w której przelatuję stepy, jako duch i książę ich, lepsze dzisiaj niż ten kadłub mroźny, ten pierścień marny, to imię carskie próżne, to wielkie państwo, co się rozleci jak skóra na ciele po ukąszeniu padalca.

A co mówisz o moich kotłach i cymbale, to, żeś nieświadoma tajemnic Samarkandy i Diarbeku – to, że ci diament Salomona nigdy nie bił w zrzenicę, choć twoja zrzenica jego blasku pełna – to, żeś nie słyszała rozmów pomiędzy świątobliwymi i mądrymi. Ale o tym później; teraz znaj mnie, jakim jestem, jakim byłem raczej kiedyś, kiedyś, nimem do Wołgi się dostał; nimem w Rusi greckiej i zimnej służby zapotrzebował. – Allach, Allach!! – tak wołam zawsze, kiedy zaczynam mą powieść – bo Wszechmocny strzeże królów i królewskich synów.

Oparła się o sosnę owdowiała pani, przy ognisku palącym się dotąd, pod pokryciami z skór, ostatkami namiotu wiszącymi na gałęziach – na pół słyszy, na pół myśl gdzie indziej lata, gdzieś tam ku Kremlinowi, gdzieś tam na tron carów się wspina po głowach bojarów.

A on zapalony, niewstrzymany, z czołem, na którym błyszczy tysiąc wspomnień i nadziei, nie już sługa Tatar na dworze Dymitra i Maryny, ale młodzian z krain południowych Azji, marzeń ognistych rozhuźdany goniec, pustyń dziecko promieniami słońca karmione, łowczy za tygrysem i lampartem, farys z Szczęśliwej Arabii, kochanek dziewic o czarnym oku i włosie, bohatyr w walkach na wielbłądzie i dżanecie – ciągnął dalej z żywymi poruszeniami, podnosząc głos jakby do śpiewu, ale śpiewowi nie całkiem folgując, by wyraźniejszymi były słowa.

– Na różańcu mego ojca tyle rubinów, ile tysiąców go słuchało, tyle diamentów, ile miast pod nim; w haremie tyle dziewic, ile gwiazd na niebie, a jedna tylko królowa, blada jak miesiąc, z oczyma jak szafiry, z rzędem pereł w kielichu ust różanych – matka moja.

Namioty ojca, jak fale wielkiego morza, bieleją na stepach, kiedy Azraela wezwie do boku. – Stada koni, hordami rycerzy obsiadłe, latają gdyby Simumu wiry. – Złote ostrza spis tleją przy jego namiocie w nocy, jak zbiór gwiazd, na straży przy świętej jego głowie – a mnie, dziecku, zmiatają kurz z drogi czoła hanów i paszów, powietrze chłodzą wachlarze dziewic i brzmią u wchodu do życia poetów lutnie, wieszczby proroków, wśród chmur z kadzideł, w ogrodach z róż, gdzie fontanny biją tęczami, gdzie motyle drogimi kamieńmi, a kwiaty motylów kochanki, piasek złotem połyska i każde dźbło trawy nad szmaragd jaśniejsze.

A kiedym wyrósł niemowlęciu nad głowę, klacz mi osiodłali emiry i strzemię srebrne trzymali, kark podstawiając pod stopę siadającemu – i łuk jednorożcowy mi dali, sajdak z kości słoniowej i strzały z drzewa róży z ognistym u ostrzów kamieniem. – Każda z nich, lecąc w górę, była wschodzącą, spadając na dół zachodzącą gwiazdą; i wypuszczałem roje gwiazd takowych znad siodła z jedwabiu, jakby duch jaki, pan błękitnego przestworu.

A kiedym wybujać zaczął wyżej chłopca, sięgając już szyi ojca mego, wtedy mi lotnego dali bieguna, kolczugę księżycami zasianą i oręż farysowy; a miałem serce po temu, skaczące mi w piersi do bojów, jak mleko w łonie matki do ust dziecięcia. – Na polach ananasami okrytych zwarliśmy się nieraz – pośród kwiecia padały trupy. – Och! ty nie wiesz, co to bitwa nasza; chmury, patrząc z nieba, zazdroszczą nam lotów i blasków naszych. Słońce wasze jest upiorem naszego; ono wre w środku błękitów nad Kaszmirem, nad Iranem, nad brzegami Kaspii, wokół Stambułu i jeszcze nad górami Krymu, jak zrzenica samego Allacha, jak koło z topiących się wiecznie diamentów, których krople w promieniach leją się na nas i życia nam dają więcej niż giaurom Północy. – Drzewa, kwiaty, strumienie, fontanny, kopuły, wieże, pierza ptaków, grzywy lwów i koni, oczy dziewic i mężów zbroje – tyle światła przejmują, iż świat mój wydaje mi się teraz chwałą nadludzką, patrząc na świat wasz, huryso moja.

A skarby carów! Śmiej się z nich, harda pani – to błoto i kurz! – Ich korony naszych krymek niewarte. Ich kamienie niewarte kwiatu polnego na niwach Tekbiru. Z ich szat jaszczurki ruin Daldeku by się przedryźniały. Gąsienicę znad brzegów Hindu okręć wokoło palca, a żywiej zajaśnieje od ich pierścieni.

O chodź ze mną – pójdziem w kraje słońca, gdzie konie skrzydlate, gdzie powietrze jest morzem światła, każda chmura łódką kosztowności, powiew każdy aniołem woni, każda noc miesięczna dniem letnim najpiękniejszym, a dzień każdy objawieniem się Boga!

Uśmiech uszczypliwy błąkał się na uściech Maryny, niepewny, czy usiądzie na nich, czy odleci tak jak zwykle – w zadumaniu. Wtem odezwał się tętent – pędzą na dwóch koniach jeźdźcy – młodzian rzucił ku nim spojrzenie sokoła.

– To Urassowa Tatarzy – zamordowali męża twego i wracają po ciebie. Czekaj no, huryso moja!

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.