Pokój na Ziemi - Stanisław Lem - ebook + książka

Pokój na Ziemi ebook

Stanisław Lem

4,7

Opis

W ostatniej ze swych podróży Ijon Tichy wyrusza na inspekcję Księżyca, zmienionego przez mocarstwa w gigantyczną zbrojownię i doświadczalny poligon. Dyżurny przedstawiciel ludzkości wraca na Ziemię z uszkodzonym mózgiem, a jednocześnie z ukrytą w nim informacją, na którą dybią wywiady całego świata. Sensacyjna, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji powieść kryje w sobie głęboko ironiczne przesłanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (26 ocen)
19
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszczuk

Nie oderwiesz się od lektury

inteligentna przygoda.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

„Po­kój na Zie­mi”

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-27-9

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

POKÓJ NA ZIEMI (fragment)

Spis treści

I. Po­dwo­je­nie

II. Wta­jem­ni­cze­nie

III. W ukry­ciu

IV. Lu­nar Agen­cy

V. Lu­nar Ef­fi­cient Mis­sio­na­ry

VI. Dru­gi zwiad

VII. Ma­sa­kra

VIII. Nie­wi­dzial­ny

IX. Wi­zy­ty

X. Kon­takt

XI. Da capo

I. PODWOJENIE

Nie wiem, co ro­bić. Że­bym cho­ciaż mógł po­wie­dzieć „źle ze mną”, nie by­ło­by naj­go­rzej. Nie mogę też rzec „źle z nami”, bo tyl­ko czę­ścio­wo mogę mó­wić o wła­snej oso­bie, acz­kol­wiek na­dal je­stem Ijo­nem Ti­chym. Od daw­na mam zwy­czaj gło­śne­go mó­wie­nia przy go­le­niu, a te­raz mu­sia­łem z tego zre­zy­gno­wać, bo lewe oko prze­szka­dza­ło mi zło­śli­wym pod­mru­gi­wa­niem. Do­pó­ki sie­dzia­łem w „LEM-ie”, nie zda­wa­łem so­bie spra­wy z tego, co za­szło tuż przed star­tem. Ten „LEM” nie miał nic wspól­ne­go z ame­ry­kań­skim trój­no­giem, któ­rym NASA wy­sła­ła Arm­stron­ga i Al­dri­na po parę księ­ży­co­wych ka­mie­ni. Na­zy­wał się tak samo dla za­ka­mu­flo­wa­nia mo­jej taj­nej mi­sji. Dia­bli nada­li tę mi­sję. Po po­wro­cie z gwiaz­do­zbio­ru Ciel­ca nie za­mie­rza­łem ni­g­dzie le­cieć co naj­mniej przez rok. Zgo­dzi­łem się wy­łącz­nie dla do­bra ludz­ko­ści. Ro­zu­mia­łem, że mogę nie wró­cić. Dok­tor Lo­pez wy­li­czył, że mam jed­ną szan­sę na dwa­dzie­ścia i osiem dzie­sięt­nych. To mnie nie wstrzy­ma­ło. Je­stem ry­zy­kan­tem. Raz ko­zie śmierć. Wró­cę albo nie wró­cę, rze­kłem so­bie. Nie przy­szło mi do gło­wy, że mogę wró­cić, cho­ciaż nie wró­cę, bo wró­ci­my. Żeby to wy­tłu­ma­czyć, mu­szę zdra­dzić parę spraw o naj­wyż­szym stop­niu taj­no­ści, ale wszyst­ko mi jed­no. To zna­czy czę­ścio­wo. Prze­cież pi­sać mu­szę też czę­ścio­wo, z wiel­kim tru­dem. Stu­kam na ma­szy­nie pra­wą ręką. Lewą mu­sia­łem przy­wią­zać do po­rę­czy fo­te­la, bo była prze­ciw­na. Wy­ry­wa­ła pa­pier z ma­szy­ny, nie dała się udo­bru­chać żad­ny­mi ar­gu­men­ta­mi, a przy krę­po­wa­niu pod­bi­ła mi oko. Jest to sku­tek po­dwo­je­nia. Każ­dy ma w gło­wie dwie pół­ku­le mó­zgu po­łą­czo­ne wiel­kim spo­idłem. Po ła­ci­nie cor­pus cal­lo­sum. Dwie­ście mi­lio­nów bia­łych włó­kien ner­wo­wych łą­czy mózg, żeby mógł ze­brać my­śli, ale już nie u mnie. Ciach i po wszyst­kim. I na­wet nie było żad­ne­go ciach­nię­cia, tyl­ko ten po­li­gon, na któ­rym księ­ży­co­we ro­bo­ty wy­pró­bo­wy­wa­ły nową broń. Na­pa­to­czy­łem się tam zu­peł­nie przy­pad­ko­wo. Wy­ko­na­łem już za­da­nie, prze­chy­trzy­łem te zim­ne stwo­ry, wra­ca­łem już do „LEM-a”, ale za­chcia­ło mi się siu­siu. Na Księ­ży­cu nie ma ustę­pów. W próż­ni by­ły­by zresz­tą na nic. Nosi się ze sobą w ska­fan­drze po­jem­nik, taki sam mie­li Arm­strong i Al­drin. Moż­na więc w każ­dym miej­scu i w każ­dej chwi­li, ale się krę­po­wa­łem. Zbyt kul­tu­ral­ny je­stem, a może ra­czej by­łem. Tak ja­koś w peł­nym słoń­cu na środ­ku Mare Se­re­ni­ta­tis było nie­zręcz­nie. Tro­chę da­lej ster­czał wiel­ki sa­mot­ny głaz, więc po­sze­dłem tam, do cie­nia pod tym gła­zem. Skąd mo­głem wie­dzieć, że tam dzia­ła już to ul­tra­dź­wię­ko­we pole. Fol­gu­jąc so­bie, po­czu­łem w gło­wie jak­by ma­leń­kie pstryk­nię­cie. Jak­by mi coś nie w kar­ku strze­li­ło, co bywa, ale trosz­kę wy­żej. W środ­ku czasz­ki. To była wła­śnie zdal­na in­te­gral­na kal­lo­to­mia. Nic nie bo­la­ło. Zro­bi­ło mi się dziw­nie, ale za­raz prze­szło i uda­łem się do „LEM-a”. Ow­szem, mia­łem wra­że­nie, że wszyst­ko jest ja­kieś inne i ja tro­chę też, ale przy­pi­sy­wa­łem to pod­nie­ce­niu, zro­zu­mia­łe­mu po tylu przej­ściach. Pra­wą ręką za­wia­du­je lewa pół­ku­la mó­zgu. Dla­te­go po­wie­dzia­łem, że pi­szę to tyl­ko czę­ścio­wo. Pra­wa pół­ku­la ma coś prze­ciw temu, sko­ro prze­szka­dza. Okrop­nie to po­kieł­ba­szo­ne. Nie mogę po­wie­dzieć, że ja to tyl­ko moja lewa pół­ku­la. Mu­szę iść z dru­gą na kom­pro­mi­sy, toż nie będę sie­dział wiecz­nie z uwią­za­ną ręką. Pró­bo­wa­łem ją ugła­skać róż­ny­mi spo­so­ba­mi, ale na próż­no. Jest po pro­stu nie­moż­li­wa. Agre­syw­na, wul­gar­na i aro­ganc­ka. Całe szczę­ście, że nie po­tra­fi czy­tać wszyst­kie­go. Tyl­ko nie­któ­re czę­ści mowy, naj­le­piej rze­czow­ni­ki. Tak jest za­wsze, wiem to, bo się na­czy­ta­łem już od­po­wied­nich ksią­żek. Cza­sow­ni­ków ani przy­miot­ni­ków nie ro­zu­mie jak na­le­ży, więc po­nie­waż pa­trzy na to, co tu wy­stu­ku­ję, mu­szę się wy­sła­wiać tak, żeby jej nie zi­ry­to­wać. Czy to się uda – nie wiem. Zresz­tą nikt nie wie, dla­cze­go całe do­bre wy­cho­wa­nie mie­ści się w le­wej pół­ku­li.

Na Księ­ży­cu mia­łem wy­lą­do­wać też czę­ścio­wo, ale w cał­kiem in­nym sen­sie, bo to było przed wy­pad­kiem, a więc nie by­łem jesz­cze po­dwo­jo­ny. Mia­łem się krę­cić wo­kół Księ­ży­ca na sta­cjo­nar­nej or­bi­cie, a re­ko­ne­sans miał wy­ko­nać mój zdal­nik. Na­wet po­dob­ny do mnie, cho­ciaż pla­sti­ko­wy, z czuj­ni­ka­mi. Sie­dzia­łem więc w „LEM-ie 1”, wy­lą­do­wał „LEM 2” ze zdal­ni­kiem. Te mi­li­tar­ne ro­bo­ty są strasz­nie za­ja­dłe wo­bec lu­dzi. W każ­dym go­to­we wie­trzyć prze­ciw­ni­ka. Tak mi przy­naj­mniej po­wie­dzia­no. Nie­ste­ty, „LEM 2” na­wa­lił i dla­te­go zde­cy­do­wa­łem się na oso­bi­ste lą­do­wa­nie, żeby zo­ba­czyć, co z nim jest, bo nie­ca­ła łącz­ność zo­sta­ła prze­rwa­na. Sie­dząc w „LEM-ie 1” i nie czu­jąc już „LEM-a 2”, czu­łem jed­nak ból brzu­cha, któ­ry wła­ści­wie nie bo­lał mnie bez­po­śred­nio, ale przez ra­dio, bo – jak się oka­za­ło po wy­lą­do­wa­niu – ro­bo­ty roz­ła­ma­ły „LEM-owi” po­kry­wę, wy­cią­gnę­ły zdal­nik i z ko­lei wzię­ły mu się do brzu­cha. Nie mo­głem odłą­czyć tego ka­bla na or­bi­cie, bo gdy­bym go odłą­czył, brzuch prze­stał­by mnie wpraw­dzie bo­leć, ale utra­ciw­szy osta­tek łącz­no­ści z mym zdal­ni­kiem, nie wie­dział­bym, gdzie go szu­kać. Mare Se­re­ni­ta­tis, na któ­rym wpadł w za­sadz­kę, jest pra­wie ta­kie jak Sa­ha­ra. Po­nad­to po­my­li­ły mi się ka­ble, bo choć każ­dy był in­ne­go ko­lo­ru, było ich cho­ler­ne mnó­stwo, in­struk­cja awa­ryj­nej ob­słu­gi gdzieś mi się za­po­dzia­ła, a zresz­tą szu­ka­nie jej z bó­la­mi brzu­cha tak mnie roz­wście­czy­ło, że za­miast wzy­wać Zie­mię, zde­cy­do­wa­łem się wy­lą­do­wać, cho­ciaż ostrze­ga­no mnie, żeby tego w żad­nych oko­licz­no­ściach nie ro­bić, bo się już nie wy­ka­ra­skam. Od­wrót nie leży jed­nak w mo­jej na­tu­rze. Po­nad­to, cho­ciaż „LEM” to tyl­ko ma­szy­na wy­pcha­na elek­tro­ni­ką, nie chcia­łem go zo­sta­wić na pa­stwę ro­bo­tów.

Jak wi­dzę, im wię­cej wy­ja­śniam, tym ciem­niej­sze się to robi. Chy­ba we­zmę się do rze­czy od sa­me­go po­cząt­ku. Inna rzecz, że nie wiem, jaki był ten po­czą­tek, bo mu­sia­łem go za­pa­mię­tać prze­waż­nie w pra­wej po­ło­wie mó­zgu, a ma­jąc do niej od­cię­ty do­stęp, nie mogę ze­brać my­śli. Wno­szę to stąd, że nie pa­mię­tam masy rze­czy i żeby się choć po tro­chu o nich do­wia­dy­wać, mu­szę le­wej ręce da­wać pra­wą ta­kie zna­ki na migi, ja­kie na­le­żą do ję­zy­ka głu­cho­nie­mych, ale ona nie za­wsze chce od­po­wia­dać. Po­ka­zu­je na przy­kład figę, a to jest jesz­cze naj­grzecz­niej­szy wy­raz jej od­mien­ne­go zda­nia.

Trud­no, że­bym nie tyl­ko ge­sty­ku­la­cją brał jed­ną ręką na spyt­ki dru­gą, ale przy­ło­żył jej dla po­ko­na­nia sprze­ci­wu. Nie będę tu ni­cze­go owi­jał w ba­weł­nę. Może dał­bym wresz­cie łup­nia wła­snej koń­czy­nie, lecz sęk w tym, że tyl­ko pra­wa ręka jest sil­niej­sza od le­wej. Nogi są pod tym wzglę­dem jed­na­ko­we, a co gor­sza, na ma­łym pal­cu pra­wej mam za­sta­rza­ły na­gnio­tek i lewa o tym wie. Kie­dy w au­to­bu­sie za­szedł ten skan­dal i wci­sną­łem lewą rękę prze­mo­cą do kie­sze­ni, z ze­msty jej noga tak na­dep­nę­ła na od­cisk, że gwiaz­dy uj­rza­łem. Nie wiem, czy to efekt spad­ku in­te­li­gen­cji wy­wo­ła­ny moją po­ło­wicz­no­ścią, ale wi­dzę, że pi­szę ja­kieś głup­stwa. Noga le­wej ręki to po pro­stu lewa noga; są chwi­le, kie­dy moje nie­szczę­sne cia­ło roz­pa­da się na dwa wro­gie obo­zy.

Mu­sia­łem prze­rwać to pi­sa­nie, bo usi­ło­wa­łem się kop­nąć. To zna­czy lewa noga pra­wą sto­pę, a więc nie sie­bie chcia­łem kop­nąć i nie ja, czy też nie ze wszyst­kim ja, ale gra­ma­ty­ka nie jest po pro­stu przy­sto­so­wa­na do ta­kich sy­tu­acji. Już pra­wie wzią­łem się do ścią­ga­nia bu­ci­ków, ale da­łem spo­kój. Czło­wiek na­wet w ta­kiej bie­dzie nie po­wi­nien ro­bić z sie­bie bła­zna. Co, mam so­bie po­prze­trą­cać ku­la­sy, żeby się do­wie­dzieć, jak było z tą in­struk­cją i z tymi ka­bla­mi? Nie­gdyś bi­łem się co praw­da z sa­mym sobą, ale w od­mien­nych oko­licz­no­ściach. Raz wcze­śniej­szy z póź­niej­szym, w pę­tli cza­su, a raz po za­tru­ciu be­ni­gna­to­ra­mi. Bi­łem się, ow­szem, ale po­zo­sta­wa­łem nie­po­dziel­nym sobą, i każ­dy, kto ze­chce, może wczuć się w ta­kie po­ło­że­nie. Al­boż to lu­dzie w śre­dnio­wie­czu nie spusz­cza­li sa­mym so­bie cię­gów dla po­ku­ty? Nikt jed­nak nie wczu­je się we mnie te­raz. To nie­moż­li­we. Nie mogę na­wet rzec, że mnie jest dwóch, bo na ro­zum bio­rąc i to nie­praw­da. Jest mnie dwóch, czy­li czę­ścio­wy je­stem też czę­ścio­wo, bo nie w każ­dej sy­tu­acji. Je­śli chce­cie się do­wie­dzieć, co mnie spo­tka­ło, mu­si­cie bez ga­da­nia i pro­te­stów czy­tać wszyst­ko, co pi­szę, po ko­lei, na­wet nic nie ro­zu­mie­jąc. To i owo z cza­sem się prze­ja­śni. Nie do sa­me­go koń­ca, pew­no, bo do koń­ca moż­na tyl­ko przez kal­lo­to­mię, tak samo jak nie da się wy­tłu­ma­czyć, co to zna­czy być ja­kąś wy­drą lub żół­wiem. Gdy­by już ktoś, mniej­sza o to jak, zo­stał żół­wiem albo tą wy­drą, i tak nie bę­dzie mógł nic o tym za­ko­mu­ni­ko­wać, boż zwie­rzę­ta nie mó­wią ani nie pi­szą. Zwy­czaj­ni lu­dzie, do któ­rych na­le­ża­łem przez znacz­ną część ży­cia, nie poj­mu­ją, jak to może być, żeby fa­cet z roz­cię­tym mó­zgiem był niby da­lej sobą, a wy­glą­da na to, że jest, sko­ro mówi o so­bie JA, a nie MY, cho­dzi cał­kiem nor­mal­nie, roz­ma­wia do rze­czy, kie­dy je, też w ni­czym nie po­znać, że pra­wa pół­ku­la nie wie, co robi lewa (w moim przy­pad­ku z wy­jąt­kiem zupy z krup­ka­mi), a zresz­tą są tacy, co twier­dzą, że kal­lo­to­mie mu­sia­ły już być u na­ro­dzin Pi­sma Świę­te­go, sko­ro jest w nim po­wie­dzia­ne, że lewa ręka nie musi wie­dzieć, co czy­ni pra­wa, ale ja to mam za prze­no­śnię re­li­gij­ną.

Pe­wien fa­cet prze­śla­do­wał mnie przez dwa mie­sią­ce, żeby wy­du­sić ze mnie praw­dę. Skła­dał mi wi­zy­ty w naj­bar­dziej nie­sto­sow­nych po­rach, żeby za­mę­czać mnie py­ta­nia­mi, ilu mnie na­praw­dę jest. Fa­cho­we pod­ręcz­ni­ki, któ­re mu da­wa­łem, żeby sam so­bie prze­czy­tał i się do­wie­dział, nic mu nie dały, zresz­tą tak samo jak mnie. Po­ży­cza­łem mu te książ­ki, żeby się od­cze­pił. Po­sze­dłem wte­dy ku­pić so­bie bu­ci­ki bez sznu­ro­wa­deł, ta­kie z ela­stycz­ną gumą na wierz­chu, daw­niej zwa­ne zda­je się szty­ble­ta­mi, bo gdy mej le­wej czę­ści nie chcia­ło się iść na spa­cer, nie by­łem w sta­nie za­sznu­ro­wać bu­ci­ków. Com pra­wą za­wią­zał, lewa ręka roz­wią­zy­wa­ła. Po­sta­no­wi­łem więc ku­pić te szty­ble­ty i jesz­cze parę gim­na­stycz­nych pan­to­fli do bie­ga­nia, nie żeby mi się chcia­ło upra­wiać mi­la­mi mod­ny jog­ging, ale żeby dać szko­łę pra­wej pół­ku­li mó­zgu, bo wte­dy nie po­tra­fi­łem się jesz­cze ani w ząb po­ro­zu­mieć z nią i by­łem tyl­ko co­raz bar­dziej zły i w si­nia­kach. Ma­jąc sprze­daw­cę w skle­pie za zwy­kłe­go su­biek­ta, coś tam bąk­ną­łem, żeby uspra­wie­dli­wić dziw­ne me za­cho­wa­nie, wła­ści­wie nie moje. Po pro­stu, kie­dy klę­czał przede mną z łyż­ką do bu­tów, lewą ręką zła­pa­łem go za nos. To zna­czy, ona go zła­pa­ła i usi­ło­wa­łem się uspra­wie­dli­wić, a wła­ści­wie zwa­lić to na nią. My­śla­łem, że je­śli na­wet weź­mie mnie za wa­ria­ta (skąd sprze­daw­ca w skle­pie z obu­wiem miał­by coś wie­dzieć o kal­lo­to­mii?), wyj­dę na swo­je, bo sprze­da mi w koń­cu te bu­ci­ki. Wa­riat też nie musi cho­dzić boso. Nie­ste­ty, był to za­rob­ku­ją­cy do­ryw­czo stu­dent fi­lo­zo­fii i cho­ler­nie go wzię­ło.

– Na zdro­wy ro­zum i na li­tość bo­ską, pa­nie Ti­chy! – krzy­czał w moim miesz­ka­niu. – Prze­cież lo­gi­ka po­wia­da, że albo je­steś pan je­den, albo wię­cej! Je­że­li pana pra­wa ręka wcią­ga spodnie, a lewa jej nie daje, to zna­czy, że za każ­dą stoi okre­ślo­na po­ło­wa mó­zgu, któ­ry so­bie coś my­śli, a przy­naj­mniej chce, sko­ro nie ma ocho­ty na to, na co ma ocho­tę dru­ga po­ło­wa. Gdy­by tak nie było, to awan­tu­ro­wa­ły­by się ze sobą tak­że po­od­ci­na­ne ręce i nogi, cze­go one, jak wia­do­mo, nie ro­bią!

Da­łem mu wte­dy Gaz­za­ni­gę. Naj­lep­szą mo­no­gra­fią roz­cię­te­go mó­zgu i skut­ków tej ope­ra­cji jest książ­ka pro­fe­so­ra Gaz­za­ni­gi Bi­sec­ted Bra­in, wy­da­na jesz­cze w roku 1970 przez Ap­ple­ton Cen­tu­ry Cro­fts z Edu­ca­tio­nal Di­vi­sion in Me­re­dith Cor­po­ra­tion, i żeby mi się tak mózg zrósł na po­wrót, jak mó­wię świę­tą praw­dę, żem nie wy­my­ślił ani tego Mi­cha­ela Gaz­za­ni­gi, ani jego taty (któ­re­mu po­świę­cił swą mo­no­gra­fię), któ­ry zwał się Dan­te Achil­les Gaz­za­ni­ga i też był dok­to­rem (M.D.). Kto nie wie­rzy, niech po­bie­ży za­raz do naj­bliż­szej me­dycz­nej księ­gar­ni, a mnie da świę­ty spo­kój.

Ten typ, któ­ry mnie prze­śla­do­wał, żeby wy­ci­snąć ze mnie ze­zna­nia, jak to jest żyć w po­dwo­je­niu, ni­cze­go się ode mnie nie do­wie­dział, wskó­rał tyl­ko tyle, że do­pro­wa­dził obie me pół­ku­le do zgod­nej wście­kło­ści, sko­ro zła­pa­łem go obu­rącz za kark i wy­rzu­ci­łem za drzwi. Ta­kie chwi­lo­we har­mo­nie mego roz­ko­ja­rzo­ne­go je­ste­stwa zda­rza­ją się nie­raz, ale nic z tego da­lej nie wiem.

Ten mło­do­cia­ny fi­lo­zof te­le­fo­no­wał do mnie po­tem w środ­ku nocy, są­dząc, że wy­rwa­ny ze snu wy­znam mu swój nie­sa­mo­wi­ty se­kret. Pro­sił, że­bym przy­kła­dał słu­chaw­kę raz do le­we­go, a raz do pra­we­go ucha, nie zwa­ża­jąc na so­czy­ste okre­śle­nia, ja­ki­mi go ra­czy­łem.

Utrzy­my­wał upar­cie, że nie jego py­ta­nia są idio­tycz­ne, lecz stan, w ja­kim się znaj­du­ję, jest bo­wiem sprzecz­ny z całą an­tro­po­lo­gicz­ną, eg­zy­sten­cjal­ną i jesz­cze tam ja­kąś fi­lo­zo­fią czło­wie­ka jako isto­ty ro­zum­nej i świa­do­mej wła­sne­go ro­zu­mu. Mu­siał być świe­żo po eg­za­mi­nach cały ten stu­dent fi­lo­zo­fii, sy­pał bo­wiem He­gla­mi, Kar­te­zju­sza­mi (My­ślę, więc Je­stem, a nie My­śli­my, więc Je­ste­śmy), Hus­ser­lem mnie ata­ko­wał i do­kła­dał He­ideg­ge­ra, by do­wieść, że to, co ze mną jest, być nie może jako sprzecz­ne ze wszyst­ki­mi wy­kład­nia­mi ży­cia du­cho­we­go, któ­re za­wdzię­cza­my nie ja­kimś chłyst­kom prze­cież, lecz naj­ge­nial­niej­szym my­śli­cie­lom dzie­jów, któ­rzy przez ład­nych parę ty­się­cy lat, po­cząw­szy od Gre­ków, zaj­mo­wa­li się ba­da­niem in­tro­spek­cyj­nym jaź­ni, a po­tem przy­cho­dzi fa­cet z prze­cię­tym spo­idłem wiel­kim mó­zgu i niby jest zdrów jak ryba, lecz jego pra­wa ręka nie wie, co czy­ni lewa, z no­ga­mi jest to samo, a przy tym jed­ni eks­per­ci po­wia­da­ją, że ma świa­do­mość tyl­ko z le­wej stro­ny, bo pra­wa to tyl­ko bez­dusz­ny au­to­mat, dru­dzy, że ma dwie, lecz pra­wa jest nie­ma, bo ośro­dek Bro­ca mie­ści się w le­wym pła­cie skro­nio­wym, trze­ci, że on ma dwie czę­ścio­wo roz­dzie­lo­ne jaź­nie, i to już jest szczyt wszyst­kie­go. Sko­ro nie moż­na czę­ścio­wo wy­sko­czyć z po­cią­gu, krzy­czał na mnie, ani czę­ścio­wo umrzeć, to nie moż­na też czę­ścio­wo my­śleć! Po­tem nie wy­rzu­ca­łem go już z domu, bo było mi go żal. Z roz­pa­czy usi­ło­wał mnie prze­ku­pić. Zwał to przy­ja­znym po­da­run­kiem. Osiem­set czter­dzie­ści do­la­rów, przy­się­gał, że to są wszyst­kie jego oszczęd­no­ści na wa­ka­cje z dziew­czy­ną, ale był go­tów zre­zy­gno­wać i z nich, i na­wet z niej, by­le­bym wy­znał mu na Boga, KTO my­śli, kie­dy my­śli moja pra­wa pół­ku­la, a JA nie wiem, CO ona my­śli. Kie­dy zaś od­sy­ła­łem go do pro­fe­so­ra Ec­c­le­sa (bo on uwa­ża, że pra­wa w ogó­le nie my­śli, jako zwo­len­nik teo­rii świa­do­mo­ści z le­wej stro­ny), wy­ra­żał się brzyd­ko o Ec­c­le­sie. Wie­dział już bo­wiem, że po­wo­lut­ku na­uczy­łem pra­wą po­łów­kę ję­zy­ka głu­cho­nie­mych, więc chciał, że­bym to ja po­szedł do Ec­c­le­sa wy­ja­śnić mu, że jest w błę­dzie. Za­miast cho­dzić wie­czo­ra­mi na wy­kła­dy, za­czy­ty­wał się w pi­smach me­dycz­nych, wie­dział już, że dro­gi ner­wo­we są skrzy­żo­wa­ne, i szu­kał w naj­grub­szych pod­ręcz­ni­kach od­po­wie­dzi na py­ta­nie, po jaką cho­le­rę na­stą­pi­ło to skrzy­żo­wa­nie, dla­cze­go pra­wy mózg za­wia­du­je lewą po­ło­wą cia­ła i na od­wrót, lecz oczy­wi­ście ni­g­dzie nie było o tym ani jed­ne­go sło­wa. Albo to nam po­ma­ga w by­ciu czło­wie­kiem, re­zo­no­wał, albo prze­szka­dza. Psy­cho­ana­li­tycz­nych au­to­rów stu­dio­wał i zna­lazł jed­ne­go, któ­ry są­dził, że w le­wej pół­ku­li tkwi świa­do­mość, a w pra­wej pod­świa­do­mość, ale uda­ło mi się wy­bić mu to z gło­wy. By­łem ze zro­zu­mia­łych przy­czyn bar­dziej oczy­ta­ny od nie­go. Nie chcąc ani bić się ze sobą, ani z fa­ce­tem, któ­ry pło­nął żą­dzą wie­dzy, wy­je­cha­łem, a wła­ści­wie ucie­kłem przed nim do No­we­go Jor­ku i wpa­dłem z desz­czu pod ryn­nę.

Wy­na­ją­łem gar­so­nie­rę na Man­hat­ta­nie i jeź­dzi­łem me­trem lub au­to­bu­sem do bi­blio­te­ki pu­blicz­nej czy­tać Yoza­tit­za, Wer­ne­ra, Tuc­ke­ra, Wo­od­sa, Sha­pi­rę, Ri­kla­na, Schwart­za, Szwar­ca, Shwart­sa, Sai-Mai-Ha­las­sza, Ros­sie­go, Li­sh­ma­na, Ke­ny­ona, Ha­rveya, Fi­sche­ra, Co­he­na, Brum­bac­ka i coś trzy­dzie­stu róż­nych Rap­pa­por­tów, i pra­wie za każ­dym ra­zem do­cho­dzi­ło po dro­dze do dra­stycz­nych scen, bo co przy­stoj­niej­sze ko­bie­ty, zwłasz­cza blon­dyn­ki, szczy­pa­łem w za­dek. Ro­bi­ła to na­tu­ral­nie moja lewa ręka, nie za­wsze na­wet w tło­ku, ale pro­szę uspra­wie­dli­wić coś ta­kie­go w paru sło­wach! Nie to było naj­gor­sze, żem raz i dru­gi do­stał po gę­bie, lecz to, że więk­szość na­ga­by­wa­nych w ten spo­sób wca­le nie mia­ła mi tego za złe. Ow­szem, uwa­ża­ły to za wstęp do ma­łe­go ro­man­su, a ro­mans był ostat­nią rze­czą, jaką pod­ów­czas mia­łem w gło­wie. O ile mo­głem się zo­rien­to­wać, po­licz­ko­wa­ły mnie ak­ty­wist­ki Wo­men’s Li­be­ra­tion, zresz­tą bar­dzo rzad­ko, bo przy­stoj­nych jest wśród nich tyle, co nic.

Wi­dząc, że nie wy­mo­tam się sam z kosz­mar­ne­go po­ło­że­nia, skon­tak­to­wa­łem się na ko­niec z czo­ło­wy­mi au­to­ry­te­ta­mi. Ci ucze­ni za­ję­li się mną, ow­szem. Zo­sta­łem zba­da­ny, prze­świe­tlo­ny, sta­chi­sto­sko­pi­zo­wa­ny, draż­nio­ny prą­dem, owi­nię­ty czte­ry­stu elek­tro­da­mi, uwią­za­ny do spe­cjal­ne­go fo­te­la, na­kło­nio­ny do oglą­da­nia go­dzi­na­mi przez szcze­li­no­wy prze­zier­nik ja­błek, psów, wi­del­ców, grze­bie­ni, star­ców, sto­łów, my­szy, grzy­bów, cy­gar, szkla­nek, go­łych ko­biet, nie­mow­ląt oraz paru ty­się­cy in­nych rze­czy wy­świe­tla­nych na ekra­nie, za czym po­wie­dzie­li mi, co sam już przed­tem do­sko­na­le wie­dzia­łem, że kie­dy po­ka­zu­ją mi w tym apa­ra­cie kulę bi­lar­do­wą tak, by wi­dzia­ła ją tyl­ko moja lewa pół­ku­la, to pra­wa ręka wsa­dzo­na do wor­ka z róż­ny­mi przed­mio­ta­mi nie po­tra­fi wy­jąć z tego wor­ka ta­kiej kuli, i na od­wrót, gdyż nie wie le­wi­ca, co czy­ni pra­wi­ca. Uzna­li mnie wów­czas za przy­pa­dek ba­nal­ny i prze­sta­li się mną zbyt­nio in­te­re­so­wać, nie pi­sną­łem bo­wiem ani sło­wa o tym, że uczę moją nie­mą po­ło­wę ję­zy­ka głu­cho­nie­mych. Prze­cież chcia­łem się od nich do­wie­dzieć cze­goś o so­bie, nie by­łem więc za­in­te­re­so­wa­ny ich do­kształ­ca­niem.

Po­sze­dłem po­tem do pro­fe­so­ra S. Tur­tel­tau­ba, któ­ry miał na pień­ku ze wszyst­ki­mi tam­ty­mi, ale za­miast mnie oświe­cić co do mego sta­nu, wy­ja­wił mi, jaka to zgra­ja i si­twa, cze­go słu­cha­łem zra­zu z na­pię­ciem, przy­pusz­cza­jąc, że po­mia­ta nimi z przy­czyn teo­rio­po­znaw­czych. Tur­tel­tau­bo­wi szło jed­nak tyl­ko o to, że utrą­ci­li jego pro­jekt. Kie­dy by­łem ostat­ni raz u pa­nów Glo­bu­sa i Sa­vod­nic­ka, czy może in­nych spe­cja­li­stów, bo tro­chę mi się po­mie­sza­li, tylu ich było, do­wie­dziaw­szy się, że cho­dzę do Tur­tel­tau­ba, naj­pierw się na mnie co nie­co ob­ra­zi­li, a po­tem oświad­czy­li, że wy­klu­czy­li go z ich na­uko­wej spo­łecz­no­ści z przy­czyn etycz­nych. Tur­tel­taub chciał mia­no­wi­cie, żeby ska­za­nym na do­ży­wo­cie lub na śmierć mor­der­com pro­po­no­wać za­mia­nę kary na pod­da­nie się kal­lo­to­mii. Tłu­ma­czył, że sko­ro kal­lo­to­mi­zu­je się wy­łącz­nie epi­lep­ty­ków ze wska­zań le­kar­skich, nie wia­do­mo, czy skut­ki prze­cię­cia spo­idła będą u zwy­kłych lu­dzi ta­kie same, i że każ­dy, włącz­nie z nim, gdy­by na przy­kład za­ka­tru­pił swą te­ścio­wą i miał zgi­nąć za to na krze­śle elek­trycz­nym, wo­lał­by na pew­no, żeby mu ra­czej prze­cię­to cor­pus cal­lo­sum, ale eme­ry­to­wa­ny sę­dzia Sądu Naj­wyż­sze­go Klös­sen­fän­ger orzekł wów­czas, że na­wet po­mi­ja­jąc wzglę­dy etycz­ne, le­piej na to nie iść, bo gdy­by się oka­za­ło, że bio­rąc się do te­ścio­wej, z pre­me­dy­ta­cją dzia­ła­ła tyl­ko lewa pół­ku­la Tur­tel­tau­ba, na­to­miast pra­wa nic nie wie­dzia­ła, a na­wet pro­te­sto­wa­ła, lecz ule­gła do­mi­nu­ją­cej, i po we­wnętrz­nej wal­ce du­cho­wo-mó­zgo­wej do­szło­by do mor­du, po­wstał­by kosz­mar­ny pre­ce­dens, gdyż na­le­ża­ło­by po roz­pra­wie za­mknąć jed­ną pół­ku­lę, a dru­gą oczysz­czo­ną z winy zwol­nić. W efek­cie mor­der­ca zo­stał­by ska­za­ny na śmierć tyl­ko w pięć­dzie­się­ciu pro­cen­tach.

Nie mo­gąc się do­chra­pać tego, o czym ma­rzył, Tur­tel­taub ope­ro­wał z ko­niecz­no­ści mał­py, bar­dzo kosz­tow­ne w prze­ci­wień­stwie do mor­der­ców, a sub­wen­cję wciąż mu zmniej­sza­no, i roz­pa­czał, że skoń­czy na szczu­rach i świn­kach mor­skich, cho­ciaż prze­cież to nie to samo. Za­ra­zem człon­ki­nie To­wa­rzy­stwa Opie­ki nad Zwie­rzę­ta­mi, jako też Związ­ku do Wal­ki z Wi­wi­sek­cją wy­bi­ja­ły mu re­gu­lar­nie szy­by w oknach, a na­wet pod­pa­lo­no mu sa­mo­chód. Ubez­pie­czy­ciel nie chciał pła­cić, utrzy­mu­jąc, iż nie ma do­wo­du, że to nie on pod­pa­lił wła­sne auto, ma­jąc na oku dwie pie­cze­nie na­raz: są­dow­ne ści­ga­nie tych opie­ku­nek zwie­rząt oraz ma­te­rial­ny zysk, bo auto było sta­re. Tak mnie za­nu­dzał, że chcąc, by prze­stał, wspo­mnia­łem o mo­wie ge­sty­ku­la­cyj­nej, któ­rej lek­cji udzie­la­łem pra­wą ręką le­wej. Zro­bi­łem to w złą go­dzi­nę. Na­tych­miast za­te­le­fo­no­wał do Glo­bu­sa, a może do Ma­xwel­la, żeby za­po­wie­dzieć po­kaz w to­wa­rzy­stwie neu­ro­lo­gicz­nym przy­pad­ku, któ­rym wdep­cze ich wszyst­kich w proch. Wi­dząc, na co się za­no­si, bez po­że­gna­nia wy­bie­głem od Tur­tel­tau­ba i po­je­cha­łem pro­sto do mego ho­te­lu, ale tam­ci cze­ka­li już na mnie w hal­lu. Zo­ba­czyw­szy ich roz­ognio­ne twa­rze i oczy pło­ną­ce nie­zdro­wą cie­ka­wo­ścią ba­daw­czą, po­wie­dzia­łem, że ow­szem, za­raz po­ja­dę z nimi na kli­ni­kę, tyl­ko prze­bio­rę się w po­ko­ju, a gdy ocze­ki­wa­li mnie na dole, ucie­kłem po dra­bi­nie po­ża­ro­wej z je­de­na­ste­go pię­tra, żeby pierw­szą zła­pa­ną tak­sów­ką po­gnać na lot­ni­sko. Było mi wła­ści­wie wszyst­ko jed­no, do­kąd po­le­cę, byle być jak naj­da­lej od tych uczo­nych, a że pierw­sza kur­so­wa ma­szy­na le­cia­ła do San Die­go, uda­łem się tam i w ma­łym, pa­skud­nym ho­te­li­ku, któ­ry był ist­ną spe­lun­ką róż­nych ciem­nych ty­pów, na­wet nie roz­pa­ko­waw­szy wa­liz­ki, za­te­le­fo­no­wa­łem do Ta­ran­to­gi o po­moc.

Ta­ran­to­ga był na szczę­ście w domu. Praw­dzi­wych przy­ja­ciół po­zna­je się w bie­dzie. Przy­le­ciał nocą do San Die­go i kie­dy wszyst­ko mu opo­wie­dzia­łem moż­li­wie zwięź­le i do­kład­nie, po­sta­no­wił się mną za­jąć jako do­bra du­sza, a nie jako na­uko­wiec. Za jego po­ra­dą zmie­ni­łem ho­tel i za­czą­łem za­pusz­czać bro­dę, on zaś miał ro­zej­rzeć się za ta­kim znaw­cą rze­czy, któ­ry przy­się­gę Hi­po­kra­te­sa ceni wy­żej od przy­no­szą­ce­go roz­głos cie­ka­we­go przy­pad­ku. Na trze­ci dzień do­szło mię­dzy nami do nie­sna­sek, bo przy­szedł, żeby mnie po­cie­szyć do­bry­mi, kon­kret­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi, a ja oka­za­łem mu wdzięcz­ność tyl­ko czę­ścio­wo. Zde­ner­wo­wa­ła go moja mi­mi­ka le­wo­stron­na, bo ro­bi­łem do nie­go wciąż per­skie oko. Tłu­ma­czy­łem mu wpraw­dzie, że to nie ja, że to tyl­ko pra­wa pół­ku­la mego mó­zgu, nad któ­rą nie pa­nu­ję, on jed­nak, zra­zu uśmie­rzyw­szy się nie­co, znów wsz­czął pre­ten­sje, bo pal­nął, że nie wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Na­wet je­śli w mym jed­nym cie­le jest mnie dwóch, to z tych szy­der­czych i sar­ka­stycz­nych min, ja­kie po­ło­wicz­nie wy­ci­nam, wi­dać jak na dło­ni, że już uprzed­nio mu­sia­łem co naj­mniej po czę­ści ży­wić do nie­go ani­mo­zję, ujaw­nia­ją­cą się obec­nie jako czar­na nie­wdzięcz­ność, on zaś mnie­ma, że albo jest się przy­ja­cie­lem na ca­łe­go, albo wca­le. Pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wa przy­jaźń nie jest w jego gu­ście. Ja­koś go jed­nak w koń­cu uspo­ko­iłem, a kie­dy po­szedł, ku­pi­łem so­bie prze­pa­skę na oko.

Spe­cja­li­stę zna­lazł dla mnie aż w Au­stra­lii, więc po­le­cie­li­śmy ra­zem do Mel­bo­ur­ne. Był to pro­fe­sor Jo­shua McIn­ty­re, któ­ry wy­kła­dał tam neu­ro­fi­zjo­lo­gię, a jego oj­ciec był naj­ser­decz­niej­szym przy­ja­cie­lem ojca Ta­ran­to­gi i bo­daj na­wet ja­kimś po­ciot­kiem. McIn­ty­re bu­dził za­ufa­nie już sa­mym wy­glą­dem. Był wy­so­ki, z siwą, szczot­ko­wa­tą czu­pry­ną, nad­zwy­czaj spo­koj­ny, rze­czo­wy i, jak mnie za­pew­nił Ta­ran­to­ga, ludz­ki. Nie było więc mowy o tym, żeby chciał mnie wy­ko­rzy­stać albo sku­mać się z Ame­ry­ka­na­mi, któ­rzy ze skó­ry już wy­ła­zi­li, chcąc wpaść na mój trop. Zba­daw­szy mnie, co trwa­ło trzy go­dzi­ny, po­sta­wił na biur­ku flasz­kę whi­sky, na­lał mnie i so­bie, a gdy at­mos­fe­ra zro­bi­ła się przez to to­wa­rzy­ska, za­ło­żył nogę na nogę, po­my­ślał, ze­brał się w so­bie i rzekł:

– Pa­nie Ti­chy, będę mó­wił do pana w licz­bie po­je­dyn­czej, bo to wy­god­niej­sze. Stwier­dzi­łem po­nad wszel­ką wąt­pli­wość, że prze­cię­to panu wiel­kie spo­idło mó­zgu od co­mis­su­ra an­te­rior aż do po­ste­rior, cho­ciaż na czasz­ce nie ma pan ani śla­du po­tre­pa­na­cyj­nej bli­zny…

– Ależ ja panu mó­wi­łem już, pro­fe­so­rze – prze­rwa­łem mu – że nie było żad­nej tre­pa­na­cji, tyl­ko dzia­ła­nie nową bro­nią. To ma być broń przy­szło­ści, żeby ni­ko­go nie za­bi­jać, tyl­ko ca­łej ata­ku­ją­cej ar­mii zro­bić to­tal­ną i zdal­ną ce­re­bel­lo­to­mię. Ma­jąc od­cię­ty móż­dżek, każ­dy żoł­nierz zwa­lił­by się mo­men­tal­nie jak dłu­gi, boby go to spa­ra­li­żo­wa­ło. Tak mi po­wie­dzia­no w tym ośrod­ku, któ­re­go na­zwy nie mogę panu zdra­dzić. Przy­pad­kiem sta­ną­łem jed­nak ja­koś bo­kiem, czy jak tam, wzglę­dem tego pola ul­tra­dź­wię­ko­we­go, sa­git­tal­nie, jak mó­wią le­ka­rze. Zresz­tą nie jest to cał­kiem pew­ne, wie pan, bo te ro­bo­ty pra­cu­ją po­ta­jem­nie i dzia­ła­nie tych ul­tra­dź­wię­ków nie jest ja­sne…

– Mniej­sza o to – rzekł pro­fe­sor, pa­trząc na mnie do­bry­mi, mą­dry­mi oczy­ma zza zło­tych oku­la­rów. – Oko­licz­no­ści po­za­me­dycz­ne nie będą nas obec­nie zaj­mo­wać. Co do ilo­ści umy­słów w kal­lo­to­mi­zo­wa­nym czło­wie­ku, pa­nu­je obec­nie osiem­na­ście teo­rii. Po­nie­waż każ­dą po­pie­ra­ją pew­ne eks­pe­ry­men­ty, zro­zu­mia­łe, że żad­na nie może być ani w peł­ni fał­szy­wa, ani praw­dzi­wa. Nie jest pan je­den, nie jest pana dwóch i o ułam­kach też mowy być nie może.

– Więc ilu mnie wła­ści­wie jest? – spy­ta­łem za­sko­czo­ny.

– Nie ma do­brej od­po­wie­dzi na źle po­sta­wio­ne py­ta­nie. Wy­obraź pan so­bie dwu bliź­nia­ków, któ­rzy od uro­dze­nia nie ro­bią nic in­ne­go, jak tyl­ko dwu­ręcz­ną piłą pi­łu­ją drze­wo. Pra­cu­ją zgod­nie, gdyż ina­czej nie mo­gli­by pi­ło­wać, a kie­dy za­brać im tę piłę, upodob­nią się do pana w obec­nym sta­nie.

– Ale prze­cież każ­dy z nich, czy pi­łu­je, czy nie, ma jed­ną je­dy­ną świa­do­mość – rze­kłem roz­cza­ro­wa­ny. – Pro­fe­so­rze, pań­scy ko­le­dzy w Ame­ry­ce uczę­sto­wa­li mnie już kupą ta­kich przy­po­wie­ści. O bliź­nia­kach z piłą też już od nich sły­sza­łem.

– Ja­sne – rzekł McIn­ty­re i mru­gnął do mnie le­wym okiem, aż po­my­śla­łem, że może jemu też coś prze­cię­to. – Moi ame­ry­kań­scy ko­le­dzy są ciem­ni jak ta­ba­ka w rogu, a ta­kie po­rów­na­nia są do ja­snej bani. Umyśl­nie za­cy­to­wa­łem tę rzecz z bliź­nia­ka­mi wy­my­ślo­ną przez jed­ne­go z Ame­ry­ka­nów, bo pro­wa­dzi na ma­now­ce. Gdy­by pra­cę mó­zgu przed­sta­wić gra­ficz­nie, wy­glą­da ona u pana jak duża li­te­ra Y, po­nie­waż na­dal ma pan jed­no­li­ty pień mó­zgu i śród­mó­zgo­wie. To jest trzo­nek yp­sy­lo­na, pół­ku­le na­to­miast są roz­dzie­lo­ne jak ra­mio­na tej li­te­ry. Ro­zu­mie pan? In­tu­icyj­nie moż­na to ła­two… – Pro­fe­sor urwał i jęk­nął, bo kop­ną­łem go w rzep­kę.

– To nie ja, to moja lewa noga, prze­pra­szam – za­wo­ła­łem po­śpiesz­nie. – Ja na­praw­dę nie chcia­łem…

McIn­ty­re, uśmiech­nąw­szy się wy­ro­zu­mia­le (ale w tym uśmie­chu był nie­ja­ki przy­mus, ni­czym na twa­rzy psy­chia­try uda­ją­ce­go, że wa­riat, któ­ry go ugryzł, jest nor­mal­nym, sym­pa­tycz­nym fa­ce­tem), wstał, żeby od­su­nąć się ode mnie ra­zem z fo­te­lem na bez­piecz­ną od­le­głość.

– Pra­wa pół­ku­la jest z re­gu­ły znacz­nie agre­syw­niej­sza od le­wej. To fakt – po­wie­dział, ostroż­nie do­ty­ka­jąc ko­la­na. – Mógł­by pan jed­nak trzy­mać nogi sple­cio­ne, a ręce też, wie pan. To nam uła­twi roz­mo­wę…

– Pró­bo­wa­łem, ale szyb­ko mi drę­twie­ją. A poza tym, za po­zwo­le­niem, ten yp­sy­lon nic mi nie wy­ja­śnia. Gdzie za­czy­na się w nim świa­do­mość – pod roz­dwo­je­niem, w nim sa­mym, jesz­cze wy­żej, czy jak?

– Tego nie moż­na do­kład­nie się do­wie­dzieć – rzekł pro­fe­sor, po­ru­sza­jąc na­dal kop­nię­tą nogą, któ­rą pie­czo­ło­wi­cie so­bie ma­so­wał. – Mózg, dro­gi pa­nie Ti­chy, skła­da się z wiel­kiej ilo­ści czyn­no­ścio­wych pod­ze­spo­łów, któ­re u nor­mal­ne­go czło­wie­ka mogą się roz­ma­icie łą­czyć dla wy­ko­na­nia róż­nych za­dań. U pana naj­wyż­sze ze­spo­ły są trwa­le roz­łą­czo­ne i tym sa­mym nie mogą się ze sobą ko­mu­ni­ko­wać.

– I o tych pod­ze­spo­łach też już sły­sza­łem sto razy, za pań­skim po­zwo­le­niem. Nie chcę być nie­grzecz­ny, pro­fe­so­rze, a przy­naj­mniej mogę pana za­pew­nić, że moja lewa pół­ku­la, ta, któ­ra te­raz mówi do pana, nie chce być nie­grzecz­na, ale ja da­lej nic nie wiem. Ru­szam się prze­cież cał­kiem nor­mal­nie, jem, cho­dzę, czy­tam, śpię i tyl­ko mu­szę pil­no­wać le­wej ręki i nogi, bo bez żad­ne­go ostrze­że­nia za­czy­na­ją się skan­da­licz­nie za­cho­wy­wać. Chcę się do­wie­dzieć, KTO urzą­dza te psi­ku­sy. Je­śli mój mózg, to cze­mu JA o tym nic nie wiem?

– Po­nie­waż pół­ku­la, któ­ra to spra­wia, jest nie­ma, pa­nie Ti­chy. Ośro­dek mowy znaj­du­je się w le­wej, w pła…

Na pod­ło­dze le­ża­ły mię­dzy nami całe zwo­je ka­bla od róż­nych apa­ra­tów, któ­ry­mi McIn­ty­re przed­tem mnie ba­dał. Za­uwa­ży­łem, że moja lewa noga za­czy­na jak­by ba­wić się tymi ka­bla­mi. Owi­nę­ła so­bie je­den, gru­by, w czar­nej błysz­czą­cej izo­la­cji, wo­kół kost­ki, ale nie przy­pi­sa­łem temu więk­sze­go zna­cze­nia, aż na­gle szarp­nąw­szy moc­no i szyb­ko wstecz, po­cią­gnę­ła za ów ka­bel, któ­ry, jak się oka­za­ło, był owi­nię­ty wo­kół nogi krze­sła, na któ­rym sie­dział pro­fe­sor. Krze­sło sta­nę­ło dęba, a pro­fe­sor rym­nął na li­no­leum. Był to jed­nak, jak się na­tych­miast oka­za­ło, wy­traw­ny le­karz i pa­nu­ją­cy nad sobą uczo­ny, bo zbie­ra­jąc się z pod­ło­gi, mó­wił pra­wie rów­nym gło­sem:

– To nic. Pro­szę się nie przej­mo­wać. Pra­wa pół­ku­la za­wia­du­je ste­reo­gno­zją i dla­te­go jest przy tego typu czyn­no­ściach zręcz­niej­sza. Pro­szę pana jed­nak po­now­nie, dro­gi pa­nie, że­byś pan usiadł z dala od biur­ka, od ka­bli, i w ogó­le od wszyst­kie­go. To nam uła­twi roz­mo­wę i ob­my­śle­nie wła­ści­wej te­ra­pii.

– Ja chcę tyl­ko wie­dzieć, gdzie jest moja świa­do­mość – od­par­łem, od­wi­ja­jąc z nogi ka­bel, co nie było ła­twe, bo przy­ci­snę­ła się sil­nie do li­no­leum.

– Prze­cież to niby ja panu wy­rwa­łem krze­sło spod sie­dze­nia, ale za­ra­zem nie mia­łem tego za­mia­ru. Więc KTO to zro­bił?

– Pań­ska lewa dol­na koń­czy­na za­wia­dy­wa­na przez lewą pół­ku­lę. – Pro­fe­sor po­pra­wił prze­krzy­wio­ne oku­la­ry, od­su­nął krze­sło jesz­cze tro­chę da­lej, ale po ma­łym na­my­śle nie usiadł, lecz sta­nął za nim i ujął jego opar­cie w ręce. Nie wiem, któ­rą pół­ku­lą po­my­śla­łem so­bie, że może przy­szła już nań ocho­ta do kontr­ata­ków.

– W ten spo­sób mo­że­my gwa­rzyć do sąd­ne­go dnia – rze­kłem, czu­jąc, jak cała lewa stro­na mego cia­ła się sprę­ża. Za­nie­po­ko­jo­ny splo­tłem nogi i ręce. McIn­ty­re, ob­ser­wu­jąc mnie bacz­nie, da­lej mó­wił mi­łym gło­sem.

– Lewa pół­ku­la do­mi­nu­je dzię­ki ośrod­kom mowy. Roz­ma­wia­jąc te­raz z pa­nem, roz­ma­wiam za­tem z nią, pra­wa zaś może się temu je­dy­nie przy­słu­chi­wać. Jej zna­jo­mość mowy jest moc­no ogra­ni­czo­na.

– Może u in­nych, nie u mnie – od­par­łem, dla więk­szej pew­no­ści bio­rąc się pra­wą ręką za prze­gub le­wej. – Ona fak­tycz­nie jest nie­ma, ale na­uczy­łem ją ję­zy­ka głu­cho­nie­mych, wie pan. Spo­ro zdro­wia mnie to kosz­to­wa­ło.

– Nie może być!

W oczach pro­fe­so­ra po­ja­wił się błysk, któ­ry wi­dzia­łem już u jego ame­ry­kań­skich kon­fra­trów, i po­ża­ło­wa­łem szcze­ro­ści, było już jed­nak za póź­no na taką re­flek­sję.

– Ależ ona nie wła­da skład­nią cza­sow­ni­ko­wą! To zo­sta­ło stwier­dzo­ne…

– To nic. Cza­sow­ni­ki nie są ko­niecz­ne.

– Więc pro­szę, niech­że pan za­raz spy­ta ją, to zna­czy sie­bie, więc ją, chcę po­wie­dzieć, co są­dzi o na­szej roz­mo­wie. Po­tra­fi pan?

Chcąc nie chcąc, wzią­łem pra­wą rękę do le­wej, naj­pierw pa­ro­krot­nie po­gła­ska­łem ją dla udo­bru­cha­nia, bo wie­dzia­łem, że do­brze jest tak za­cząć, po­tem zaś ją­łem ro­bić wła­ści­we zna­ki, do­ty­ka­jąc wnę­trza le­wej dło­ni. Po chwi­li jej pal­ce za­czę­ły się ru­szać. Pa­trza­łem na nie do­brą chwi­lę, po czym sta­ra­jąc się ukryć ze­złosz­cze­nie, po­ło­ży­łem lewą rękę na ko­la­nie, cho­ciaż się opie­ra­ła. Oczy­wi­ście za­raz uszczyp­nę­ła mnie po­rząd­nie w udo. Mo­głem się tego spo­dzie­wać, ale nie chcia­łem ro­bić na oczach pro­fe­so­ra przed­sta­wie­nia, mo­cu­jąc się z sa­mym sobą.

– No, no, i co po­wie­dzia­ła? – py­tał pro­fe­sor, nie­ostroż­nie wy­chy­la­jąc się zza krze­sła.

– Nic istot­ne­go.

– Ależ naj­wy­raź­niej wi­dzia­łem, że ro­bi­ła ja­kieś zna­ki. Czy były nie­sko­or­dy­no­wa­ne?

– Dla­cze­go? Były bar­dzo do­brze sko­or­dy­no­wa­ne, ale to głup­stwo.

– Niech­że pan mówi! W na­uce nie ma głupstw.

– Po­wie­dzia­ła: „Ty dupa”.

Pro­fe­sor na­wet się nie uśmiech­nął, taki był za­fra­po­wa­ny.

– Na­praw­dę? Pro­szę ją te­raz spy­tać o mnie.

– Je­śli pan so­bie ży­czy.

Znów wzią­łem się do le­wej ręki, wska­za­łem pal­cem pro­fe­so­ra i tym ra­zem nie mu­sia­łem jej na­wet spe­cjal­nie ugła­ski­wać, bo od­po­wie­dzia­ła mo­men­tal­nie.

– I co?

– „Też dupa”.

– Tak po­wie­dzia­ła?

– Tak. Rze­czy­wi­ście nie daje so­bie rady z cza­sow­ni­ka­mi, ale zro­zu­mieć ją moż­na. Ale ja w dal­szym cią­gu nie wiem, KTO mówi. Na migi, ale to prze­cież wszyst­ko jed­no. Do pana mó­wię usta­mi, a do niej mu­szę pal­ca­mi, więc jak to wła­ści­wie jest? W mo­jej gło­wie jest i Ja, i ja­kiś On? Je­że­li jest ON, to dla­cze­go ja o nim nic nie wiem i w ogó­le go nie czu­ję ani nie do­świad­czam jego prze­żyć, ani emo­cji, ani ni­cze­go, cho­ciaż jest w MO­JEJ gło­wie i sta­no­wi część MO­JE­GO mó­zgu? Prze­cież nie jest na ze­wnątrz. Że­bym miał ja­kieś roz­dwo­je­nie świa­do­mo­ści, żeby mi się wszyst­ko po­my­ki­ci­ło, jesz­cze bym to mógł po­jąć, ale tego nie. Skąd on się wziął, ten On? Czy to też jest Ijon Ti­chy? A je­że­li na­wet jest, to dla­cze­go mu­szę się do nie­go zwra­cać okręż­nie, po­przez rękę, i do­sta­ję od­po­wie­dzi też okręż­ną dro­gą, pro­fe­so­rze? On, czy też ona, je­że­li to ma być pół­ku­la mego mó­zgu, nie ta­kie rze­czy po­tra­fi ro­bić. Żeby cho­ciaż był, czy też była, nie­speł­na zmy­słów. Toż wplą­ty­wa­ła mnie nie­raz w roz­ma­ite skan­da­le. – Nie wi­dząc dłu­żej sen­su w po­wścią­gli­wo­ści, opo­wie­dzia­łem mu o hi­sto­riach z au­to­bu­sów i z me­tra. Był nimi za­fa­scy­no­wa­ny.

– Wy­łącz­nie blon­dyn­ki?

– Tak. Mogą być zresz­tą tle­nio­ne, to nie ma zna­cze­nia.

– Czy po­su­wa się da­lej?

– W au­to­bu­sie nie.

– A gdzieś in­dziej?

– Nie wiem, nie pró­bo­wa­łem. To zna­czy, nie da­wa­łem mu szans. Albo jej, je­śli pan woli. Sko­ro pan już tak do­kład­nie chce wszyst­ko wie­dzieć, to do­dam, że parę razy zo­sta­łem przez to spo­licz­ko­wa­ny. Kie­dy do­sta­łem w po­li­czek, by­łem po pro­stu wście­kły i zmie­sza­ny, bo nie czu­łem się wca­le win­ny, a jed­no­cze­śnie czu­łem roz­ba­wie­nie. Na­to­miast raz dała mi po twa­rzy dziew­czy­na, któ­ra mu­sia­ła być le­wo­ręcz­na, więc w lewy po­li­czek, i wte­dy nie czu­łem już ani śla­du roz­ba­wie­nia czy we­so­ło­ści. Za­sta­no­wi­łem się nad tym i wy­szło mi na to, że mogę zro­zu­mieć tę róż­ni­cę.

– Ależ oczy­wi­ście! – za­wo­łał pro­fe­sor. – Lewy Ti­chy do­stał w twarz za pra­we­go i to wła­śnie pra­we­go roz­ba­wi­ło. Na­to­miast kie­dy pra­wy do­stał za pra­we­go, nie było mu to wca­le za­baw­ne. Do­stał, aby tak rzec, nie tyl­ko za swo­je, ale i w swo­ją część twa­rzy.

– Ano wła­śnie. Więc jed­nak ja­kaś ko­mu­ni­ka­cja niby jest w mo­jej nie­szczę­snej gło­wie, ale ra­czej emo­cjo­nal­na niż my­ślo­wa. Emo­cje też się jed­nak prze­ży­wa, a ja wprost nic o tym nie wiem. Gdy­by nie były świa­do­me, do­brze, ale jak mogą nie być? W koń­cu ten cały Ec­c­les z jego au­to­ma­tycz­ny­mi od­ru­cha­mi opo­wia­da an­dro­ny. Wy­pa­trzyć w tło­ku po­cią­ga­ją­ce dziew­czę, ma­new­ro­wać tak, żeby się do nie­go zbli­żyć, zra­zu nie wie­dząc po co, sta­nąć za nim, i tak da­lej – to prze­cież jest cała prze­my­śla­na ak­cja, a nie ja­kieś tam bez­myśl­ne od­ru­chy. Ak­cja prze­my­śla­na, czy­li świa­do­ma. Ale KOMU? KTO ją ob­my­śla, kto ma tę świa­do­mość, sko­ro nie JA?

– Ach, wie pan – rzekł bar­dzo wciąż pod­nie­co­ny pro­fe­sor – to moż­na w koń­cu wy­tłu­ma­czyć. Świa­tło świe­cy wi­dać w ciem­no­ści, ale nie na słoń­cu. Pra­wy mózg ma może ja­kąś tam świa­do­mość, ale sła­biut­ką jak świe­ca, świa­do­mość le­we­go jako do­mi­nu­ją­ca ją gasi. To cał­kiem mo…

Pro­fe­sor schy­lił się bły­ska­wicz­nie, dzię­ki cze­mu nie do­stał bu­ci­kiem w gło­wę. Lewa noga ze­su­nę­ła go so­bie, naj­pierw opie­ra­jąc ob­cas o nogę krze­sła, a po­tem sko­czy­ła do przo­du tak sil­nym wy­rzu­tem, że bu­cik jak po­cisk, o włos mi­nąw­szy pro­fe­so­ra, huk­nął w ścia­nę.

– Może jest, jak pan mówi, za­uwa­ży­łem, ale draż­li­wa to ona jest cho­ler­nie.

– Być może czu­je się za­gro­żo­na w nie­ja­sny dla sie­bie spo­sób, pod wpły­wem na­szej roz­mo­wy, a ra­czej tego, co mo­gła z niej fał­szy­wie zro­zu­mieć – rzekł pro­fe­sor. – Kto wie, czy nie na­le­ża­ło­by zwra­cać się do niej bez­po­śred­nio?

– Tak jak ja to ro­bię? – do­my­śli­łem się. – Tego nie bra­łem do­tąd pod uwa­gę. Ale po co wła­ści­wie. Co pan chce jej za­ko­mu­ni­ko­wać?

– To za­le­żeć bę­dzie od jej re­ak­cji. Pana przy­pa­dek jest uni­kal­ny. Nie było do­tąd czło­wie­ka cał­ko­wi­cie zdro­we­go na umy­śle, i to o umy­śle nie­prze­cięt­nym, pod­da­ne­go kal­lo­to­mii.

– Spra­wę na­le­ży po­sta­wić ja­sno – od­par­łem, gła­dząc grzbiet le­wej ręki, żeby ją uspo­ko­ić, bo za­czę­ła się ru­szać, zgi­na­jąc i roz­gi­na­jąc pal­ce, co mi wy­glą­da­ło po­dej­rza­nie. – Mój in­te­res nie po­kry­wa się z in­te­re­sem na­uki. I to tym bar­dziej, im bar­dziej je­stem przy­pad­kiem uni­kal­nym, jak pan po­wia­da. Je­że­li pan albo ktoś inny za­cznie do­ga­dy­wać się z NIĄ – pan wie, co mam na my­śli – może to się oka­zać dla mnie nie­ko­rzyst­ne, a na­wet pa­skud­nie szko­dli­we, gdy­by się co­raz bar­dziej usa­mo­dziel­nia­ła.

– Och, to nie­moż­li­we! – rzekł sta­now­czo pro­fe­sor, zbyt sta­now­czo jak na mój gust. Zdjął oku­la­ry i prze­cie­rał je ir­chą. Jego oczy bez szkieł nie mia­ły wy­ra­zu lek­kiej bez­rad­no­ści, jak zwy­kle u tego, kto bez oku­la­rów nic pra­wie nie wi­dzi. Zer­k­nął na mnie tak by­stro, jak­by nie po­trze­bo­wał szkieł, i za­raz spu­ścił wzrok.

– Kie­dy za­wsze za­cho­dzi to wła­śnie, co jest nie­moż­li­we – po­wie­dzia­łem, sta­ran­nie wa­żąc sło­wa. – Cała hi­sto­ria ludz­ko­ści też skła­da się z sa­mych nie­moż­li­wych rze­czy, i po­stęp na­uki też. Pe­wien mło­dy fi­lo­zof tłu­ma­czył mi, że stan, w ja­kim się znaj­du­ję, jest nie­moż­li­wy, prze­czy bo­wiem wszyst­kim usta­le­niom fi­lo­zo­fii. Świa­do­mość ma być nie­po­dziel­na. Tak zwa­ne roz­dwo­je­nia świa­do­mo­ści to prze­cież w isto­cie jej na­stę­pu­ją­ce po so­bie od­mie­nio­ne sta­ny, po­łą­czo­ne z za­kłó­ce­nia­mi pa­mię­ci i po­czu­cia iden­tycz­no­ści. To nie jest tort!

– Wi­dzę, że na­czy­tał się pan spo­ro fa­cho­wej li­te­ra­tu­ry – za­uwa­żył pro­fe­sor, wkła­da­jąc na nos szkła. Do­dał coś, cze­go nie do­sły­sza­łem. Chcia­łem po­wie­dzieć, że świa­do­mo­ści nie moż­na po­dług fi­lo­zo­fów kro­ić na ka­wał­ki jak tort, ale urwa­łem, bo moja lewa ręka, we­tknąw­szy pal­ce w dłoń, pra­wej za­czę­ła ro­bić zna­ki. To się do­tąd nie zda­rzy­ło. McIn­ty­re za­uwa­żył, że pa­trzę na wła­sne ręce, i zo­rien­to­wał się w lot.

– Czy o n a  coś mówi? – spy­tał przy­ci­szo­nym gło­sem, ja­kim się mówi przy kimś, nie chcąc, by do­sły­szał.

– Tak.

By­łem bar­dzo za­sko­czo­ny, ale po­wtó­rzy­łem jed­nak za ręką:

– Ona chce ka­wa­łek tor­tu.

Za­chwyt, któ­ry od­ma­lo­wał się na twa­rzy pro­fe­so­ra, zmro­ził mnie. Za­pew­niw­szy na migi lewą rękę, że do­sta­nie tort, je­śli spo­koj­nie za­cze­ka, wró­ci­łem do swe­go.

– Z wa­sze­go punk­tu wi­dze­nia by­ło­by świet­nie, gdy­by o n a  usa­mo­dziel­nia­ła się co­raz bar­dziej. Nie mam tego za złe, bo ro­zu­miem, że by­ła­by to nie­sły­cha­na rzecz, dwaj w peł­ni roz­wi­nię­ci fa­ce­ci w jed­nym cie­le, ileż w tym moż­li­wych od­kryć, ba­dań i tak da­lej. Mnie jed­nak ta­kie za­pro­wa­dze­nie de­mo­kra­cji w mo­jej gło­wie nie urzą­dza. Chcę być co­raz mniej, a nie co­raz moc­niej po­dwo­jo­ny.

– Wy­ra­ża pan wo­tum nie­uf­no­ści? Ja to też do­sko­na­le ro­zu­miem… – Pro­fe­sor uśmie­chał się życz­li­wie. – Naj­pierw za­pew­niam pana, że wszyst­ko, cze­go się do­wie­dzia­łem o panu, za­cho­wam dla sie­bie. Pod pie­czę­cią ta­jem­ni­cy le­kar­skiej. A po­nad­to, nie my­ślę na­wet su­ge­ro­wać panu ja­kiejś kon­kret­nej te­ra­pii. Zro­bi pan to, co uzna pan sam za wła­ści­we. Pro­szę się do­brze za­sta­no­wić, nie tu i nie za­raz, oczy­wi­ście. Czy dłu­go zo­sta­je pan w Mel­bo­ur­ne?

– Tego też jesz­cze nie wiem. W każ­dym ra­zie po­zwo­lę so­bie do pana za­te­le­fo­no­wać.

Ta­ran­to­ga, któ­ry sie­dział w po­cze­kal­ni, ze­rwał się na mój wi­dok.

– I jak­że…? Pro­fe­so­rze…? Ijo­nie…?

– Na ra­zie żad­ne de­cy­zje jesz­cze nie za­pa­dły – ofi­cjal­nie po­wie­dział McIn­ty­re. – Pan Ti­chy ma roz­ma­ite wąt­pli­wo­ści do roz­gry­zie­nia. Ja w każ­dym ra­zie sto­ję do jego dys­po­zy­cji.

Jako czło­wiek słow­ny ka­za­łem po dro­dze za­trzy­mać się tak­sów­ce przy ja­kiejś cu­kier­ni, żeby ku­pić ka­wa­łek tor­tu, któ­ry mu­sia­łem zjeść w au­cie od razu, bo się tego do­ma­ga­ła, choć sam nie od­czu­wa­łem ape­ty­tu na sło­dy­cze. Po­sta­no­wi­łem jed­nak przy­naj­mniej przez ja­kiś czas nie za­drę­czać się py­ta­nia­mi, K T O  wo­bec tego ma ape­tyt, sko­ro nikt oprócz mnie nie mógł na ta­kie py­ta­nia od­po­wie­dzieć, a ja nie umia­łem.

Mie­li­śmy z Ta­ran­to­gą po­ko­je tuż obok sie­bie, więc po­sze­dłem do nie­go i z grub­sza przed­sta­wi­łem mu prze­bieg wi­zy­ty u McIn­ty­re’a. Ręka prze­rwa­ła mi kil­ka­krot­nie, bo nie czu­ła się usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. Tort był mia­no­wi­cie osło­dzo­ny lu­kre­cją, któ­rej nie zno­szę. Zja­dłem go mimo to, są­dząc, że ro­bię to dla n i e j, ale wy­ja­wi­ło się, że ja i ona – ja i tam­ten – ja i ten dru­gi ja – a dia­bli wresz­cie wie­dzą kto z kim – mamy te same gu­sta. Zro­zu­mia­łe o tyle, że ręka sama jeść po­nie­kąd nie mo­gła, a usta, pod­nie­bie­nie i ję­zyk były wspól­ne. Za­czy­na­ło mi do­le­gać wra­że­nie jak z kre­tyń­skie­go snu, tro­chę kosz­mar­ne­go, a tro­chę za­baw­ne­go: że no­szę ze sobą, je­śli nie aż nie­mow­lę, to małe, roz­ka­pry­szo­ne, chy­tre dziec­ko. Ja­koż przy­po­mnia­łem so­bie hi­po­te­zę ja­kichś psy­cho­lo­gów, że małe dzie­ci nie po­sia­da­ją jed­no­li­tej świa­do­mo­ści, po­nie­waż prze­wo­dzą­ce włók­na ner­wo­we ich spo­idła są nie­roz­wi­nię­te.

– Tu jest ja­kiś list do cie­bie – tymi sło­wa­mi Ta­ran­to­ga wy­trą­cił mnie z za­my­śle­nia. Zdzi­wi­łem się, bo prze­cież żywa du­sza nie wie­dzia­ła o moim miej­scu po­by­tu. List był nada­ny w sto­li­cy Mek­sy­ku, lot­ni­czy, bez ad­re­su nadaw­cy. W ko­per­cie tkwił nie­wiel­ki kar­te­lu­szek z ma­szy­no­wym pi­smem: „on jest z LA”.

Nic wię­cej. Spoj­rza­łem na dru­gą stro­nę pa­pie­ru. Była czy­sta.

Ta­ran­to­ga wziął kart­kę, spoj­rzał na nią, po­tem na mnie.

– Co to ma zna­czyć? Ro­zu­miesz to?

– Nie. To zna­czy… LA to może być Lu­nar Agen­cy. Oni mnie wy­sła­li.

– Na Księ­życ?

– Tak. Na ten re­ko­ne­sans. Po po­wro­cie mia­łem zło­żyć spra­woz­da­nie.

– Zło­ży­łeś?

– Tak. Na­pi­sa­łem, co pa­mię­ta­łem. Da­łem fry­zje­ro­wi.

– Fry­zje­ro­wi?

– Tak było umó­wio­ne. Że­bym do nich nie mu­siał iść. Ale kto to jest ten „on”? Chy­ba tyl­ko McIn­ty­re. Poza nim z ni­kim się tu nie spo­tka­łem.

– Cze­kaj­że. Nic nie ro­zu­miem. Co było w tym spra­woz­da­niu?

– Tego na­wet panu nie mogę po­wie­dzieć. Zo­bo­wią­za­łem się do­trzy­mać ta­jem­ni­cy. Ale nie było tam wie­le. Dużo rze­czy po­za­po­mi­na­łem.

– Po two­im wy­pad­ku?

– Tak. Co pan robi, pro­fe­so­rze?

Ta­ran­to­ga wy­wró­cił roz­dar­tą ko­per­tę li­stu na lewą stro­nę. Ktoś na­pi­sał na niej ołów­kiem dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi: „Spal to. Niech pra­wa nie zgu­bi le­wej”.

Niby da­lej nic nie poj­mo­wa­łem, ale był w tym jed­nak ja­kiś sens. Na­gle po­pa­trzy­łem na Ta­ran­to­gę roz­sze­rzo­ny­mi ocza­mi.

– Za­czy­nam się do­my­ślać. Ani tu, w ko­per­cie, ani tam, na kart­ce, nie ma ani jed­ne­go rze­czow­ni­ka. Uwa­ża pan?

– No to co?

– O n a  poj­mu­je naj­le­piej rze­czow­ni­ki. Ten, kto to wy­słał, chciał, że­bym ja do­wie­dział się o czymś, a ona – nie…

Mó­wiąc to, pra­wą ręką zna­czą­co do­tkną­łem pra­wej skro­ni. Ta­ran­to­ga wstał, prze­szedł się po po­ko­ju, za­bęb­nił pal­ca­mi w stół i rzekł:

– Je­że­li to ma zna­czyć, że McIn­ty­re jest…

– Niech pan nic nie mówi.

Wy­ją­łem z kie­sze­ni no­tes i na­pi­sa­łem na czy­stej stro­nie: „Ona ro­zu­mie le­piej to, co sły­szy, od tego, co czy­ta. Bę­dzie­my się mu­sie­li w tej spra­wie ja­kiś czas po­ro­zu­mie­wać ko­re­spon­den­cyj­nie. Zda­je mi się, że to, cze­go nie na­pi­sa­łem dla LA, bo nie pa­mię­ta­łem, ona pa­mię­ta i ktoś o tym wie albo co naj­mniej przy­pusz­cza. Do nie­go nie za­te­le­fo­nu­ję ani nie pój­dę, bo to jest praw­do­po­dob­nie wła­śnie ten ON. Chciał z nią po­ro­zu­mie­wać się tak, jak to ro­bię sam. Mógł chcieć wziąć ją na spyt­ki. Pro­szę mi za­raz od­pi­sać”.

Ta­ran­to­ga prze­czy­tał, zmarsz­czył czo­ło i nic już nie mó­wiąc, wziął się do pi­sa­nia przez stół: „Ale je­że­li on jest z LA, to po co taka okól­ność? LA mo­gła się do cie­bie zwró­cić wprost, czy nie?”.

Od­pi­sa­łem mu: „Mię­dzy tymi, do któ­rych zwró­ci­łem się w NY, pew­no był ktoś z LA. Od nie­go do­wie­dzie­li się, że wpa­dłem na to, jak moż­na się z nią po­ro­zu­mie­wać. Po­nie­waż od razu zwia­łem, nie mo­gli z nią tego sami spró­bo­wać. Syn fa­ce­ta, któ­ry żył przy­ja­ciel­sko z pań­skim tatą, miał się do niej wziąć, je­że­li ano­nim jest praw­do­mów­ny. Może wy­cią­gnął­by z niej wszyst­ko, co ona pa­mię­ta, nie bu­dząc mo­ich po­dej­rzeń. Ani­bym wie­dział, co od niej się do­wie­dział. Gdy­by się na­to­miast zwró­ci­li do mnie wprost, ofi­cjal­nie, mo­głem od­mó­wić pod­da­wa­nia się ta­kie­mu in­da­go­wa­niu i by­li­by w kło­po­cie, bo pod wzglę­dem praw­nym ona nie jest prze­cież osob­ną isto­tą i tyl­ko ja mogę się zgo­dzić na to, żeby ktoś z nią roz­ma­wiał. Pro­szę uży­wać imie­sło­wów, za­im­ków, cza­sow­ni­ków oraz moż­li­wie skom­pli­ko­wa­nej skład­ni”.

Pro­fe­sor wy­rwał za­pi­sa­ną prze­ze mnie kart­kę z no­te­su, scho­wał ją do kie­sze­ni i na­pi­sał mi: „Ale dla­cze­go wła­ści­wie nie chcesz, żeby się do­wia­dy­wa­ła o tym, co te­raz za­cho­dzi?”.

„Na wszel­ki wy­pa­dek. Przez to, co było na­pi­sa­ne we­wnątrz ko­per­ty. To nie może być od LA, bo LA nie jest oczy­wi­ście za­in­te­re­so­wa­na ostrze­ga­niem mnie przed sobą. Na­pi­sał to ktoś inny”.

Tym ra­zem od­po­wiedź Ta­ran­to­gi była zwię­zła. „Kto?”.

„Nie wiem. O tym, co dzie­je się tam, gdzie by­łem i mia­łem wy­pa­dek, chęt­nie do­wie­dzia­ło­by się wie­le stron. Wi­docz­nie LA ma sil­ną kon­ku­ren­cję. Uwa­żam, że trze­ba zre­zy­gno­wać z to­wa­rzy­stwa kan­gu­rów. Wiej­my. Try­bu roz­ka­zu­ją­ce­go nie ro­zu­mie”.

Ta­ran­to­ga wy­jął z kie­sze­ni wszyst­kie kart­ki, zmiął je w kulę ra­zem z li­stem i ko­per­tą, pod­pa­lił za­pał­ką i wrzu­ciw­szy do ko­min­ka, pa­trzał, jak pa­pie­ry, pło­nąc, zmie­nia­ją się w po­piół.

– Pój­dę do biu­ra po­dró­ży – po­wie­dział. – A co ty chcesz te­raz ro­bić?

– Ogo­lę się – od­par­łem. – Bro­da cho­ler­nie mnie ła­sko­cze, a te­raz już naj­wy­raź­niej prze­sta­ła być po­trzeb­na. Im prę­dzej, tym le­piej, pro­fe­so­rze. Może być i noc­ny lot. I niech mi pan nie mówi do­kąd. Ogo­li­łem się w ła­zien­ce i pa­trząc w lu­stro, ro­bi­łem róż­ne miny. Lewe oko ani mru­gnę­ło. Wy­glą­da­łem cał­kiem zwy­czaj­nie. Wzią­łem się więc do pa­ko­wa­nia rze­czy, od cza­su do cza­su kon­cen­tru­jąc uwa­gę na le­wej ręce i no­dze, ale za­cho­wy­wa­ły się nor­mal­nie. Do­pie­ro w ostat­niej chwi­li, kie­dy ukła­da­łem na wierz­chu peł­nej wa­liz­ki kra­wa­ty, lewa ręka rzu­ci­ła na pod­ło­gę zie­lo­ny w brą­zo­we ciap­ki, któ­ry lu­bi­łem, cho­ciaż był już po­rząd­nie sta­ry. Czyż­by się jej nie po­do­bał? Pod­nio­słem go pra­wą ręką i po­da­łem le­wej, usi­łu­jąc nad nią za­pa­no­wać, żeby wło­ży­ła go do wa­liz­ki. Za­szło to, co do­strze­głem już uprzed­nio parę razy. Ra­mię słu­cha­ło mnie, ale pal­ce nie chcia­ły i otwarł­szy się, wy­pu­ści­ły kra­wat, któ­ry znów upadł na dy­wan przy łóż­ku.

– A to ci hi­sto­ria – rze­kłem z wes­tchnie­niem. We­pchną­łem kra­wat pra­wą ręką do wa­liz­ki i za­mkną­łem ją. Ta­ran­to­ga otwarł drzwi, po­ka­zał mi bez sło­wa dwie ksią­żecz­ki bi­le­to­we i po­szedł się pa­ko­wać. Roz­wa­ża­łem, czy mam po­wo­dy, żeby oba­wiać się pra­wej pół­ku­li. My­śleć mo­głem o tym spo­koj­nie, wie­dząc, że tam­ta nic z tego nie wie i może się do­wie­dzieć tyl­ko, gdy­bym to jej za­ko­mu­ni­ko­wał przez rękę. Czło­wiek jest tak urzą­dzo­ny, że sam nie wie, co wie. Za­war­tość książ­ki moż­na po­znać ze spi­su rze­czy, ale w gło­wie nie ma ta­kie­go spi­su. Gło­wa jest jak peł­ny wo­rek, ale żeby się do­wie­dzieć, co tam jest, trze­ba wszyst­ko po ko­lei po­wy­cią­gać. Się­gać do pa­mię­ci my­ślą jak ręką do wor­ka. Kie­dy Ta­ran­to­ga pła­cił ra­chu­nek ho­te­lo­wy, kie­dy je­cha­li­śmy o zmro­ku na lot­ni­sko, a po­tem sie­dzie­li w po­cze­kal­ni, usi­ło­wa­łem so­bie przy­po­mnieć wszyst­ko, co za­szło od mego po­wro­tu z Ciel­ca, żeby się zo­rien­to­wać, ile z tego pa­mię­tam. Zie­mię za­sta­łem cał­ko­wi­cie od­mie­nio­ną. Do­szło do po­wszech­ne­go roz­bro­je­nia. Na­wet su­per­mo­car­stwa nie były już w sta­nie fi­nan­so­wać da­lej wy­ści­gu zbro­jeń. Co­raz bar­dziej in­te­li­gent­ne ro­dza­je bro­ni były co­raz bar­dziej kosz­tow­ne. Bo­daj­że przez to do­szło do po­ro­zu­mie­nia ge­new­skie­go. W Eu­ro­pie i w Sta­nach Zjed­no­czo­nych nikt już nie chciał iść do woj­ska. Lu­dzi za­stę­po­wa­ły au­to­ma­ty, ale je­den kosz­to­wał tyle, co od­rzu­to­wiec. Żywi żoł­nie­rze ustę­po­wa­li bo­jo­wo­ścią mar­twym. Nie były to zresz­tą żad­ne ro­bo­ty, tyl­ko małe blo­ki elek­tro­nicz­ne wty­ka­ne do ra­kiet, sa­mo­bież­nych dział, czoł­gów, pła­skich jak wiel­kie plu­skwy, bo nie trze­ba w nich było miej­sca dla za­ło­gi, a kie­dy taki ste­row­ni­czy blok ule­gał znisz­cze­niu, za­stę­po­wał go re­zer­wo­wy. Głów­nym za­da­niem prze­ciw­ni­ka sta­ło się uszka­dza­nie do­wód­czej łącz­no­ści, więc mi­li­tar­ny po­stęp po­le­gał na zwięk­sza­niu sa­mo­dziel­no­ści au­to­ma­tów. Było to co­raz sku­tecz­niej­sze i co­raz droż­sze. Nie pa­mię­ta­łem, kto wy­my­ślił nowe roz­wią­za­nie, po­le­ga­ją­ce na tym, że ca­łość zbro­jeń prze­nie­sio­no na Księ­życ. Nie w po­sta­ci za­kła­dów zbro­je­nio­wych, lecz tak zwa­nych ma­szyn pla­ne­tar­nych. Te ma­szy­ny były już od paru lat uży­wa­ne przy eks­plo­ra­cji sys­te­mu sło­necz­ne­go. Przy­po­mi­na­jąc to so­bie, za­uwa­ży­łem, że mimo wy­sił­ków umy­ka­ją mi licz­ne szcze­gó­ły, i nie by­łem pe­wien, czy zna­łem je uprzed­nio, czy nie. Kie­dy nie moż­na so­bie cze­goś przy­po­mnieć, moż­na so­bie prze­waż­nie przy­po­mnieć, czy się to mniej wię­cej wie­dzia­ło, ale ja i tego nie po­tra­fi­łem. Pew­nie czy­ta­łem przed ak­cją tę nową kon­wen­cję ge­new­ską, ale i tego nie by­łem pe­wien. Te pla­ne­tar­ne ma­szy­ny bu­do­wa­ło wie­le firm, zwłasz­cza ame­ry­kań­skich. Nie przy­po­mi­na­ły ni­cze­go, co wy­twa­rzał do­tąd prze­mysł. Nie były ani fa­bry­ka­mi, ani ro­bo­ta­mi, ale jak­by czymś po­śred­nim. Nie­któ­re były po­dob­ne do ol­brzy­mich pa­ją­ków. Było oczy­wi­ście mnó­stwo ga­da­nia i ape­li, żeby słu­ży­ły wy­łącz­nie do prac gór­ni­czych i tak da­lej, ale gdy przy­szło do prze­wo­że­nia na Księ­życ, oka­za­ło się, że każ­de pań­stwo, któ­re było na to stać, mia­ło już sa­mo­kro­czą­ce wy­rzut­nie ra­kiet, dzia­ło­bit­nie zdol­ne do nur­ko­wa­nia w wo­dzie, ośrod­ki za­wia­dy­wa­nia ogniem, zwa­ne kre­ta­mi, bo za­ry­wa­ły się głę­bo­ko pod zie­mię, i peł­za­ją­ce mio­ta­cze la­se­ro­we do jed­no­ra­zo­we­go użyt­ku, bo sal­wę ra­dia­cyj­ną po­wo­do­wał ato­mo­wy ła­du­nek, któ­ry jed­no­cze­śnie ob­ra­cał taki mio­tacz w roz­ża­rzo­ny gaz. Każ­de pań­stwo mo­gło za­pro­gra­mo­wać na Zie­mi swo­je ma­szy­ny pla­ne­tar­ne, a spe­cjal­nie po temu stwo­rzo­na Lu­nar Agen­cy prze­wo­zi­ła je na Księ­życ, do wła­ści­wych sek­to­rów. Uzgod­nio­no za­sa­dę pa­ry­te­tów, ile cze­go kto bę­dzie mógł tam umie­ścić, a mię­dzy­na­ro­do­we ko­mi­sje mie­sza­ne czu­wa­ły nad tym ca­łym exo­du­sem. Woj­sko­wi i na­uko­wi eks­per­ci każ­de­go pań­stwa mo­gli stwier­dzić na Księ­ży­cu, że ich urzą­dze­nia zo­sta­ły wy­ła­do­wa­ne i że dzia­ła­ją jak na­le­ży, po czym mu­sie­li wró­cić na Zie­mię, wszy­scy w tym sa­mym cza­sie. W dwu­dzie­stym wie­ku ta­kie roz­wią­za­nie by­ło­by bez sen­su, boż wy­ścig zbro­jeń to nie tyle wzrost ilo­ścio­wy, ile po­stęp in­no­wa­cyj­ny, a ten za­le­żał wów­czas wy­łącz­nie od lu­dzi. Te nowe urzą­dze­nia dzia­ła­ły jed­nak na od­mien­nej za­sa­dzie, po­ży­czo­nej od na­tu­ral­nej ewo­lu­cji ro­ślin i zwie­rząt. Były to sys­te­my zdol­ne do tak zwa­nej au­to­op­ty­mi­za­cji ra­dia­cyj­nej i dy­wer­gen­cyj­nej. Po pro­stu mo­gły się roz­mna­żać i prze­kształ­cać. Od­czu­łem nie­co sa­tys­fak­cji, że jed­nak i to pa­mię­tam. Czy moja pra­wa pół­ku­la mó­zgo­wa, za­in­te­re­so­wa­na głów­nie po­ślad­ka­mi dziew­cząt i sło­dy­cza­mi, aler­gicz­na na pe­wien ro­dzaj kra­wa­tów, mo­gła w ogó­le ogar­niać ta­kie rze­czy i pro­ble­my? Może jej pa­mięć nie mia­ła żad­nej mi­li­tar­nej war­to­ści? Je­śli na­wet tak jest, zre­flek­to­wa­łem się, tym go­rzej dla mnie, bo że­bym sto razy przy­siągł, że ona nic nie wie, nikt mi nie uwie­rzy. We­zmą się do mnie, to zna­czy do niej, to zna­czy wła­śnie do mnie, i je­śli ni­cze­go nie wy­cią­gną z niej po do­bre­mu, zna­ka­mi, któ­rych ją pod­uczy­łem, da­dzą jej lep­szą szko­łę i nie po­pusz­czą, żeby nie wie­dzieć co. Im mniej wie, tym wię­cej zdro­wia na tym stra­cę, a bo­daj i ży­cie. To nie były żad­ne prze­śla­dow­cze uro­je­nia. Wzią­łem się więc da­lej do pe­ne­tro­wa­nia pa­mię­ci. Na Księ­ży­cu mia­ła się roz­po­cząć elek­tro­nicz­na ewo­lu­cja no­wych bro­ni. Dzię­ki temu każ­de pań­stwo mimo roz­bro­je­nia nie było bez­bron­ne, bo za­cho­wa­ło sa­mo­do­sko­na­lą­cy się ar­se­nał, a za­ra­zem uda­rem­nio­no wszel­ki na­gły atak przez za­sko­cze­nie prze­ciw­ni­ka. Woj­na bez wy­po­wie­dze­nia sta­ła się nie­moż­li­wa. Żeby roz­po­cząć dzia­ła­nia wo­jen­ne, każ­dy rząd mu­siał­by się pier­wej zwró­cić do Lu­nar Agen­cy o pra­wo do­stę­pu do swe­go księ­ży­co­we­go sek­to­ra. Nie­po­dob­na było tego za­ta­ić, więc za­gro­żo­ny otrzy­mał­by ta­kie samo pra­wo i za­czął­by się po­wrot­ny trans­port środ­ków ra­że­nia na Zie­mię. Kla­pą bez­pie­czeń­stwa, któ­ra to uda­rem­nia­ła, była jed­nak bez­lud­ność Księ­ży­ca.

Nikt nie mógł wy­słać tam ani lu­dzi, ani zwia­dow­czych urzą­dzeń, żeby się prze­ko­nać, ja­kim po­ten­cja­łem zbro­je­nio­wym ak­tu­al­nie dys­po­nu­je. Chy­trze to ob­my­ślo­no, cho­ciaż pro­jekt spo­tkał się zra­zu z sil­nym opo­rem szta­bów i po­li­tycz­ny­mi obiek­cja­mi. Księ­życ miał być roz­wo­jo­wym i do­świad­czal­nym po­li­go­nem mi­li­tar­nych ewo­lu­cji we­wnątrz sek­to­rów przy­dzie­lo­nych po­szcze­gól­nym pań­stwom. W pierw­szej ko­lej­no­ści na­le­ża­ło uda­rem­nić kon­flik­ty sek­to­rów. Gdy­by broń po­wsta­ła w jed­nym za­ata­ko­wa­ła i znisz­czy­ła broń są­sied­nie­go, zli­kwi­do­wa­ło­by to po­żą­da­ną rów­no­wa­gę sił. Przy­cho­dząc z Księ­ży­ca, taka wia­do­mość do­pro­wa­dzi­ła­by na­tych­miast do uprzed­niej sy­tu­acji, a pew­no i do roz­po­czę­cia woj­ny, zra­zu pro­wa­dzo­nej bar­dzo skrom­ny­mi środ­ka­mi, ale prze­cież po nie­dłu­gim cza­sie wszy­scy od­two­rzy­li­by na po­wrót prze­mysł zbro­je­nio­wy. Pro­gra­my księ­ży­co­wych sys­te­mów zo­sta­ły wpraw­dzie pod kon­tro­lą Lu­nar Agen­cy i mie­sza­nych ko­mi­sji ogra­ni­czo­ne w ten spo­sób, żeby nie mo­gło dojść do za­ata­ko­wa­nia jed­ne­go sek­to­ra przez inne, ale to za­bez­pie­cze­nie uzna­wa­no za nie­do­sta­tecz­ne. Na­dal nikt ni­ko­mu nie ufał. Po­ro­zu­mie­nie ge­new­skie nie zmie­ni­ło ani lu­dzi w anio­łów, ani mię­dzy­pań­stwo­wych sto­sun­ków w świę­tych ob­co­wa­nie. Dla­te­go po za­koń­cze­niu prac ogło­szo­no Księ­życ stre­fą dla wszyst­kich nie­do­stęp­ną. Nie mo­gła go pe­ne­tro­wać na­wet sama Lu­nar Agen­cy. Gdy­by na któ­rymś z po­li­go­nów za­bez­pie­cza­ją­ce pro­gra­my ule­gły po­ra­że­niu lub prze­bi­ciu, cała Zie­mia do­wie­dzia­ła­by się o tym w jed­nej chwi­li, każ­dy sek­tor miał bo­wiem osło­nę na­je­żo­ną czuj­ni­ka­mi dzia­ła­ją­cy­mi sa­mo­czyn­nie i bez ustan­ku. Te czuj­ni­ki mia­ły pod­nieść alarm, gdy­by do­wol­na broń, a choć­by me­ta­lo­wa mrów­ka, prze­kro­czy­ła gra­ni­cę two­rzą­cą pas zie­mi ni­czy­jej. I to jed­nak nie da­wa­ło stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści chro­nią­cej przed woj­ną. Pew­ność tę gwa­ran­to­wa­ła tak zwa­na dok­try­na to­tal­nej igno­ran­cji. Każ­dy rząd wie­dział wpraw­dzie, że w jego sek­to­rze roz­wi­ja­ją się co­raz sku­tecz­niej­sze bro­nie, ale nie wie­dział, ile są war­te, a zwłasz­cza, czy są sku­tecz­niej­sze od bro­ni po­wsta­ją­cych w in­nych sek­to­rach. Nie mógł wie­dzieć, jako że bieg wszel­kiej ewo­lu­cji jest nie­prze­wi­dy­wal­ny. Zo­sta­ło to ści­śle udo­wod­nio­ne już dość daw­no, i głów­ny szko­puł sta­no­wi­ła nie­podat­ność po­li­ty­ków i szta­bow­ców na ar­gu­men­ty na­uko­we. To nie lo­gicz­ne do­wo­dy prze­ko­na­ły nie­ugię­tych, lecz co­raz więk­sza ru­ina go­spo­dar­cza po­wo­do­wa­na tra­dy­cyj­nym try­bem zbro­jeń. Na­wet ostat­ni idio­ta mu­siał w koń­cu po­jąć, że dla za­gła­dy nie jest wca­le po­trzeb­na woj­na, ato­mo­wa albo i nie­ato­mo­wa, sko­ro do­pro­wa­dzą do niej eska­la­cyj­ne kosz­ty dal­szych zbro­jeń, a po­nie­waż o ich ogra­ni­cze­nie per­trak­to­wa­no bez skut­ku już od dzie­siąt­ków lat, pro­jekt księ­ży­co­wy oka­zał się je­dy­nym re­al­nym wyj­ściem z mat­ni. Każ­dy rząd mógł do­mnie­my­wać, że sta­je się dzię­ki księ­ży­co­wym ba­zom co­raz po­tęż­niej­szy mi­li­tar­nie, ale nie mógł po­rów­nać po­wsta­łych tam nisz­czą­cych mocy z mo­ca­mi in­nych rzą­dów. Więc sko­ro nikt nie wie­dział, czy może li­czyć na zwy­cię­stwo, nikt nie mógł so­bie po­zwo­lić na ry­zy­ko woj­ny.

Pię­tą achil­le­so­wą tego roz­wią­za­nia była sku­tecz­ność kon­tro­li. Eks­per­ci po­ję­li z góry, że pierw­szą rze­czą, na ja­kiej bę­dzie za­le­ża­ło pro­gra­mi­stom każ­de­go pań­stwa, oka­że się ta­kie wy­po­rzą­dze­nie prze­wo­żo­nych na Księ­życ sys­te­mów, żeby umia­ły zni­we­czyć sku­tecz­ność nad­zo­ru. I to nie­ko­niecz­nie ata­kiem wy­mie­rzo­nym w kon­tro­l­ne sa­te­li­ty, lecz po­cią­gnię­ciem chy­trzej­szym, jako trud­niej wy­kry­wal­nym, przez wtar­gnię­cie chył­kiem w ich łącz­ność dla fał­szo­wa­nia da­nych ob­ser­wa­cyj­nych, prze­ka­zy­wa­nych Zie­mi, a w szcze­gól­no­ści – Lu­nar Agen­cy. Pa­mię­ta­łem to wszyst­ko wca­le do­brze i dla­te­go, wcho­dząc za Ta­ran­to­gą do sa­mo­lo­tu, czu­łem się już spo­koj­niej­szy, ale roz­siadł­szy się w fo­te­lu, wzią­łem się do dal­sze­go prze­trzą­sa­nia pa­mię­ci. Tak, wszy­scy ro­zu­mie­li, że nie­na­ru­szal­ność po­ko­ju za­le­ży od nie­na­ru­szal­no­ści kon­tro­li, a sęk był w tym, jak ją stu­pro­cen­to­wo za­pew­nić. Za­da­nie pa­trza­ło na nie­roz­wią­zy­wal­ne jako re­gres­sus ad in­fi­ni­tum: na­le­ża­ło spo­rzą­dzić sys­tem nad­zo­ru­ją­cy nie­ty­kal­ność kon­tro­li, ale i on mógł­by się stać ce­lem ata­ku, więc przy­szło­by two­rzyć kon­tro­lę kon­tro­li kon­tro­li i tak bez koń­ca. Tę dziu­rę bez dna za­czo­po­wa­no jed­nak wca­le pro­sto. Księ­życ opa­sa­no dwie­ma stre­fa­mi nad­zo­ru. Przy­księ­ży­co­wa czu­wa­ła nad nie­ty­kal­no­ścią sek­to­rów, a od­księ­ży­co­wa nad nie­ty­kal­no­ścią tej pierw­szej. Zwor­ni­kiem bez­pie­czeń­stwa mia­ła być zu­peł­na nie­za­wi­słość obu od Zie­mi. Tym sa­mym wy­ścig zbro­jeń miał się to­czyć na Księ­ży­cu pod pie­czę­cią cał­ko­wi­tej taj­no­ści dla wszyst­kich państw i rzą­dów. Zbro­je­nia mo­gły po­stę­po­wać, ale nie ich nad­zór. Ten miał funk­cjo­no­wać bez zmia­ny przez sto lat. Wła­ści­wie wszyst­ko to ra­zem wy­glą­da­ło cał­kiem ir­ra­cjo­nal­nie. Każ­de mo­car­stwo wie­dzia­ło, że jego księ­ży­co­wy ar­se­nał wzbo­ga­ca się, ale nie wie­dzia­ło jak. Tym sa­mym nie mia­ło z tego żad­ne­go po­żyt­ku w po­li­ty­ce. Na do­brą spra­wę na­le­ża­ło za­tem pójść na peł­ne roz­bro­je­nie bez księ­ży­co­wej kom­pli­ka­cji, lecz o tym nie było mowy. To zna­czy, ow­szem, o tym mó­wi­ło się od za­ra­nia ludz­ko­ści, z wia­do­mym skut­kiem. Kie­dy zresz­tą pro­jekt de­mi­li­ta­ry­za­cji Zie­mi i mi­li­ta­ry­za­cji Księ­ży­ca zo­stał za­ak­cep­to­wa­ny, było ja­sne, że prę­dzej czy póź­niej doj­dzie do prób na­ru­sze­nia dok­try­ny igno­ran­cji. W sa­mej rze­czy pra­sa do­no­si­ła co ja­kiś czas pod ogrom­ny­mi na­głów­ka­mi o au­to­ma­tach zwia­dow­czych, któ­re umy­ka­ły w porę po do­strze­że­niu albo były, jak się to po­wia­da­ło, bra­ne w nie­wo­lę przez sa­te­li­ty prze­chwy­ty­wa­nia. Każ­da stro­na oskar­ża­ła wów­czas dru­gą o wy­sła­nie ta­kie­go zwia­dow­cy, ale zi­den­ty­fi­ko­wa­nie jego po­cho­dze­nia było nie­moż­li­we, bo elek­tro­nicz­ny ob­ser­wa­tor to nie czło­wiek. Żad­nym spo­so­bem nic się z nie­go nie wy­ci­śnie, je­że­li go od­po­wied­nio skon­stru­owa­no. Po ja­kimś cza­sie tacy ano­ni­mo­wi zwia­dow­cy, zwa­ni ko­smicz­ny­mi szpie­ga­mi, prze­sta­li się zja­wiać. Ludz­kość ode­tchnę­ła, zwłasz­cza że cała rzecz mia­ła stro­nę go­spo­dar­czą. Księ­ży­co­we zbro­je­nia nie kosz­to­wa­ły ani zła­ma­ne­go gro­sza. Ener­gii do­star­cza­ło im Słoń­ce, su­row­ców – Księ­życ. Mia­ło to do­dat­ko­wo ogra­ni­czyć ewo­lu­cję zbro­je­nio­wą, bo na Księ­ży­cu nie ma rud me­ta­li.

Szta­bow­cy wszyst­kich stron nie chcie­li zra­zu przy­stać na ten pro­jekt, utrzy­mu­jąc, że broń przy­sto­so­wa­na do wa­run­ków księ­ży­co­wych może być do ni­cze­go na Zie­mi, sko­ro nie ma tam cho­ciaż­by at­mos­fe­ry. Nie pa­mię­ta­łem, jak do­cią­żo­no Księ­życ, choć za­pew­ne i to wy­ja­śnio­no mi w Lu­nar Agen­cy. Le­cie­li­śmy z Ta­ran­to­gą w ma­szy­nie BOAC, za okna­mi pa­no­wa­ły egip­skie ciem­no­ści i nie bez roz­ba­wie­nia uzmy­sło­wi­łem so­bie na­raz, że po­ję­cia nie mam, do­kąd le­ci­my. Uzna­łem jed­nak, że nie war­to py­tać Ta­ran­to­gi. Po­my­śla­łem na­to­miast, że chy­ba bę­dzie bez­piecz­niej, je­śli się ry­chło roz­sta­nie­my. W pa­skud­nej sy­tu­acji, w ja­kiej się znaj­do­wa­łem, le­piej było mil­czeć i zdać się na sie­bie. Ko­ją­ca była świa­do­mość, że   o n a  nie może się do­wie­dzieć, co so­bie my­ślę. Jak­bym miał w gło­wie wro­ga, cho­ciaż wie­dzia­łem prze­cież, że to nie ża­den wróg.

Lu­nar Agen­cy była po­nad­pań­stwo­wym or­ga­nem, wy­ło­nio­nym z ONZ, a zwró­ci­ła się do mnie z dość szcze­gól­ne­go po­wo­du. Zdu­blo­wa­ny sys­tem kon­tro­li dzia­łał, jak się oka­za­ło, z b y t  d o b r z e. Wie­dzia­no, że gra­ni­ce mię­dzy­sek­to­ro­we po­zo­sta­ją nie­na­ru­szo­ne, ale wię­cej nic. W po­my­sło­wych i nie­spo­koj­nych gło­wach na­ro­dzi­ła się więc wi­zja ata­ku bez­lud­ne­go Księ­ży­ca na Zie­mię. Mi­li­tar­na za­war­tość sek­to­rów nie mo­gła zde­rzyć się ma­te­rial­nie ani skon­tak­to­wać in­for­ma­cyj­nie, ale tyl­ko przez ja­kiś czas. Sek­to­ry mo­gły­by prze­ka­zy­wać so­bie in­for­ma­cję drga­nia­mi grun­tu, tak zwa­nym ka­na­łem sej­smicz­nym na przy­kład, upo­dab­nia­jąc te wstrzą­sy do na­tu­ral­nych sej­smi­zmów, któ­re co ja­kiś czas po­wo­du­ją drga­nie księ­ży­co­wych skał. Sa­mo­czyn­nie do­sko­na­lą­ce się bro­nie mo­gły więc w koń­cu dojść do zjed­no­cze­nia, żeby pew­ne­go dnia ich po­twor­nie uro­sły ła­du­nek ob­ru­szył się na Zie­mię. Po co miał­by to uczy­nić? Po­wiedz­my, wsku­tek aber­ra­cji ewo­lu­cyj­nych pro­gra­mów. Jaką ko­rzyść mo­gły mieć bez­lud­ne ar­mie z ob­ró­ce­nia Zie­mi w perzy­nę? Oczy­wi­ście żad­nej, ale i rak, tak czę­sty w or­ga­ni­zmach wyż­szych zwie­rząt i lu­dzi, jest sta­łą, cho­ciaż bez­ko­rzyst­ną, a na­wet wiel­ce szko­dli­wą kon­se­kwen­cją na­tu­ral­nej ewo­lu­cji. Kie­dy po­czę­to pi­sać i mó­wić o tym księ­ży­co­wym raku, kie­dy po­ja­wi­ły się po­świę­co­ne ta­kiej in­wa­zji roz­pra­wy, ar­ty­ku­ły, po­wie­ści, fil­my, książ­ki, wy­gna­ny z Zie­mi lęk przed za­gła­dą ato­mo­wą wró­cił w no­wej po­sta­ci. Sys­tem nad­zo­ru za­wie­rał też czuj­ni­ki sej­smicz­ne i zna­leź­li się spe­cja­li­ści twier­dzą­cy, że drga­nia księ­ży­co­wej sko­ru­py sta­ły się częst­sze, a ich wy­kre­sy trak­to­wa­no jako po­ro­zu­mie­waw­cze szy­fry, nic z tego jed­nak nie wy­ni­kło, prócz ro­sną­ce­go stra­chu. Lu­nar Agen­cy ogła­sza­ła ko­mu­ni­ka­ty, któ­re mia­ły uspo­ko­ić opi­nię pu­blicz­ną, że to nie jest na­wet jed­na szan­sa na dwa­dzie­ścia mi­lio­nów, ale te do­kład­ne wy­li­cze­nia były gro­chem rzu­ca­nym o ścia­nę. Strach prze­są­czał się już do pro­gra­mów par­tii po­li­tycz­nych i roz­le­gły się gło­sy żą­da­ją­ce okre­so­wej kon­tro­li sek­to­rów, a nie tyl­ko ich gra­nic. Opo­no­wa­li im rzecz­ni­cy Agen­cji, tłu­ma­cząc, że wszel­ka in­spek­cja może mieć też cele szpie­gow­skie, jak roz­po­zna­nie ak­tu­al­ne­go sta­nu ar­se­na­łów księ­ży­co­wych. Po dłu­gich i za­wi­łych ob­ra­dach i kon­fe­ren­cjach Lu­nar Agen­cy otrzy­ma­ła na ko­niec upo­waż­nie­nie do re­ko­ne­san­sów. Oka­za­ło się, że ich prze­pro­wa­dze­nie wca­le nie jest ła­twe. Ża­den z po­sy­ła­nych au­to­ma­tów zwia­dow­czych nie wró­cił ani na­wet nie zip­nął choć raz przez ra­dio. Po­sy­ła­no spe­cjal­nie za­bez­pie­czo­ne lą­dow­ni­ki z apa­ra­tu­rą te­le­wi­zyj­ną. Ow­szem, jak stwier­dzi­ła ob­ser­wa­cja sa­te­li­tar­na, lą­do­wa­ły w do­kład­nie wy­zna­czo­nych miej­scach, na Mare Im­brium, na Mare Fri­go­ris i Nec­ta­ris, w stre­fach zie­mi ni­czy­jej mię­dzy sek­to­ra­mi, ale ża­den nie prze­słał ja­kie­go­kol­wiek ob­ra­zu. Każ­dy jak­by się w grunt księ­ży­co­wy za­padł. Rzecz ja­sna, to do­pie­ro wznie­ci­ło pa­ni­kę. Przy­szło do sy­tu­acji wyż­szej ko­niecz­no­ści. Już pi­sa­ło się w pra­sie, że cały Księ­życ trze­ba pre­wen­cyj­nie zbom­bar­do­wać ra­kie­ta­mi wo­do­ro­wy­mi. Pier­wej jed­nak trze­ba by ta­kie ra­kie­ty znów bu­do­wać i tym sa­mym wzno­wić zbro­je­nia ato­mo­we. Z tego stra­chu i roz­gar­dia­szu zro­dzi­ła się moja mi­sja.

Le­cie­li­śmy nad gru­bą po­wło­ką chmur, ła­god­nie po­fał­do­wa­ną, aż jej wy­brzu­sze­nia za­ró­żo­wi­ły zo­rze skry­te­go jesz­cze pod ho­ry­zon­tem słoń­ca. Roz­wa­ża­łem, cze­mu tak do­brze pa­mię­tam wszyst­ko ziem­skie i jak za­ra­zem mało mogę so­bie przy­po­mnieć z tego, co za­szło na Księ­ży­cu. Przy­czy­ny po­tra­fi­łem się do­my­ślić. Nie na dar­mo od po­wro­tu stu­dio­wa­łem li­te­ra­tu­rę me­dycz­ną. Wie­dzia­łem, że są dwa ro­dza­je pa­mię­ci – chwi­lo­wa i trwa­ła. Prze­cię­cie wiel­kie­go spo­idła nie na­ru­sza tego, co mózg po­rząd­nie już so­bie za­kar­bo­wał, na­to­miast wszel­kie wspo­mnie­nia świe­że, le­d­wo po­wsta­łe, ulat­nia­ją się, za­miast przejść w pa­mięć trwa­łą. A naj­wię­cej ulat­nia się tego, co de­li­kwent prze­żył i spo­strze­gał na krót­ko przed ope­ra­cją. Nie pa­mię­ta­łem więc mnó­stwa rze­czy, któ­re przy­da­rzy­ły mi się przez sie­dem ty­go­dni na Księ­ży­cu, gdy wę­dro­wa­łem od sek­to­ra do sek­to­ra. W gło­wie zo­sta­ła mi tyl­ko aura nie­sa­mo­wi­to­ści, ale nie umie­jąc jej ująć w sło­wa, nie wspo­mnia­łem o niej w spra­woz­da­niu. A jed­nak nie było tam nic alar­mu­ją­ce­go, tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło. Żad­nej zmo­wy, go­to­wo­ści, stra­te­gicz­ne­go kon­spi­ro­wa­nia wy­mie­rzo­ne­go w Zie­mię. Czu­łem to jako pew­ność. Czy mo­głem jed­nak przy­siąc, że to, co czu­ję i wiem, sta­no­wi wszyst­ko? Że o n a  nic wię­cej nie wie?

Ta­ran­to­ga mil­czał, spo­glą­da­jąc tyl­ko od cza­su do cza­su w moją stro­nę. Jak zwy­kle przy lo­tach na wschód, bo mie­li­śmy pod sobą Pa­cy­fik, ka­len­darz się za­jąk­nął i zgu­bił je­den dzień. BOAC oszczę­dzał na pa­sa­że­rach. Do­sta­li­śmy tyl­ko po pie­czo­nym kur­cza­ku w sa­ła­cie tuż przed lą­do­wa­niem, jak się oka­za­ło, w Mia­mi. Było wcze­sne po­po­łu­dnie. Psy cel­ne ob­wą­cha­ły na­sze wa­liz­ki i wy­szli­śmy na wol­ną prze­strzeń zbyt cie­pło ubra­ni. W Mel­bo­ur­ne było dużo chłod­niej. Ocze­ki­wał nas sa­mo­chód bez kie­row­cy. Ta­ran­to­ga za­mó­wił go wi­dać jesz­cze w Au­stra­lii. Po za­ła­do­wa­niu wa­li­zek do ba­gaż­ni­ka po­je­cha­li­śmy hi­gh­way­em, w du­żym ru­chu, wciąż mil­cząc, bo po­pro­si­łem pro­fe­so­ra, żeby nie mó­wił mi na­wet, do­kąd się uda­je­my. Mo­gła to być prze­sad­na ostroż­ność, na­wet cał­kiem zbęd­na, ale wo­la­łem trzy­mać się ta­kiej re­gu­ły, do­pó­ki nie wy­my­ślę lep­szej. Zresz­tą nie mu­siał mi na­wet wy­ja­śniać, gdzie­śmy za­je­cha­li po do­brych dwu go­dzi­nach jaz­dy bocz­ną dro­gą, bo uj­rzaw­szy wiel­ki bia­ły bu­dy­nek oto­czo­ny mniej­szy­mi pa­wi­lo­na­mi wśród palm i kak­tu­sów, zo­rien­to­wa­łem się, że za­ufa­ny przy­ja­ciel przy­wiózł mnie do domu wa­ria­tów. Po­my­śla­łem, że nie jest to naj­gor­szy azyl. W au­cie usia­dłem roz­myśl­nie z tyłu i co ja­kiś czas spraw­dza­łem, czy nikt za nami nie je­dzie, nie przy­szło mi jed­nak do gło­wy, że mogę być już oso­bą tak waż­ną, wręcz dro­go­cen­ną, aby śle­dzo­no mnie spo­so­bem mniej kon­wen­cjo­nal­nym niż w szpie­gow­skiej po­wie­ści. Z no­wo­cze­sne­go sztucz­ne­go sa­te­li­ty moż­na nie tyl­ko ob­ser­wo­wać auta, ale po­li­czyć za­pał­ki roz­sy­pa­ne na ogro­do­wym sto­le. To nie przy­szło mi jed­nak do gło­wy, a mó­wiąc ści­ślej, do tej po­ło­wy, któ­ra po­tra­fi­ła bez po­mo­cy ję­zy­ka głu­cho­nie­mych po­jąć, w co wsiąkł Ijon Ti­chy.