Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Podwójne zęby Szalonego Carla. Szkice z frontu” Dariusza Sośnickiego to książka o przeżywaniu wspólnoty poprzez doświadczenia literackie. Autor z pasją zabiera nas na spotkania z poezją Marcina Świetlickiego, mniej znaną twórczością Wisławy Szymborskiej, prozą „trochę dziwnego chłopaka” Maksa Blechera, Tove Ditlevsen, Doroty Kotas, Wioletty Grzegorzewskiej czy Mateusza Górniaka. Sośnicki zastanawia się też nad samą ideą eseju. I nic nie jest tu ani proste, ani oczywiste.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 186
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dariusz SośnickiPodwójne zęby szalonego Carla. Szkice z frontu
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Ewa Dąbrowska
Opieka redakcyjna: Emil Pasierski
Projekt okładki: Jakub Zasada
Projekt graficzny i skład: Joanna Jopkiewicz | Grupa Projektor
Copyright © by Dariusz Sośnicki, 2025
Copyright © by Wrocławski Dom Literatury | Wydawnictwo Warstwy, 2025
Wydawnictwo Warstwy
Przejście Garncarskie 2, 50-107 Wrocław
www.wydawnictwowarstwy.pl
Dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury: Irek Grin
Redaktor naczelny Wydawnictwa Warstwy: Dawid Skrabek
Wydanie I
ISBN 978-83-67186-77-3
Wrocław 2025
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Ani proste, ani oczywiste
Przy poezji
Listopadowe wędrówki umarłego. O poezji Marcina Świetlickiego
Stary, dobry Auden. O cyklu W podziękowaniu za siedlisko
Z Grazu do Hinterholz, oczywiście przez Wiedeń. Wyprawa do domu W.H. Audena w Kirchstetten
W różanym ogrodzie, na trawniku przed szkołą. Moderniści i W.H. Auden
„Czas pożegnania pisze świeca sznurkiem woskowych łez”. O Czarnej piosence, „niewydanym” debiucie Wisławy Szymborskiej
Z kamerą i mikrofonem w rewolucyjnym państwie poezji. O wyborze wierszy Juliana Kornhausera Tylko błędy są żywe
Przy prozie
„Trochę dziwny chłopak”. O Maksie Blecherze, przy okazji polskiego wydania Zdarzeń w bliskiej nierzeczywistości
„Stoi młodzież i słucha”. O prozie Janusza Rudnickiego, przy okazji Życiorysty
Rosyjski drive. O Lecie w Baden Leonida Cypkina
Garwolin i z powrotem. O Cukrach Doroty Kotas
Martwa natura z gnijącymi owocami. O Zakochanym Alfreda Hayesa
Rok (akademicki) z życia Szymona Kowalskiego. O powieści Niejedno Barbary Woźniak
Przed lasem i nad rzeką. O Wilczej rzece Wioletty Grzegorzewskiej
Więcej czułości, narratorze! O prozie Georgiego Gospodinowa przy okazji polskiego wydania Schronu przeciwczasowego
Nowa śląska ballada. O Trash story Mateusza Górniaka
Podwójne zęby szalonego Carla. O polskich wydaniach książek Tove Ditlevsen
Przy eseju
Z piwnicy do gwiazd. O zmodernizowanych esejach Eliota Weinbergera przy okazji polskich wydań Wodospadów i Z rzeczy pierwszych
Trzy głosy przeciw zbiorowej melancholii. O Manifeście Nowego Realizmu Maurizia Ferrarisa, Realizmie kapitalistycznym Marka Fishera i Pocałunkach ludu Dawida Kujawy
Przy okazji, na zakończenie
Straszna niestosowność. Pewien jubileuszowy tekst po dziesięciu latach
Cytowane źródła
Wykaz pierwodruków
Podziękowania
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
To jest książka o paradoksach modernizacji i rozdarciu między tradycją a nowoczesnością. O pokusie umoszczenia się w świecie odziedziczonym po przodkach, znanym i bezpiecznym (przynajmniej w teorii), oraz o równie silnej i często splecionej z tamtą pokusie odrzucenia tego świata, a w każdym razie jego radykalnej odmiany. Front, o którym mowa w podtytule, jest miejscem ścierania się starego z nowym.
Na splot obu pragnień, często, jak to się mówi, miłosno-nienawistny, i wtedy bodaj najciekawszy, patrzę z perspektywy estetycznej, wiadomo, szukam go przecież w literaturze. Ale interesuje mnie również jego wymiar społeczny i polityczny, bo — uwaga, banał! — żaden utwór nie powstaje w próżni, a jego kontekstem są tak samo dzieje i współczesność literatury, doświadczenia twórcy, jak i pragnienia oraz konflikty wspólnoty, w której autorka żyje.
W literaturze nic nie jest proste ani oczywiste. A przynajmniej nie powinno być. Najkrótsza droga do celu zwykle prowadzi w niej na manowce. Literatura to unikalna forma poznania świata (i wpływania na świat) i jako taka potrafi oddać sprawiedliwość jego wielowymiarowości. Nieraz w historii najśmielsze idee maskowały najgorszy obskurantyzm. Za to w ideach z lekka, a nawet ostentacyjnie zachowawczych tkwił potencjał sprawiedliwej emancypacji i postępu, a w każdym razie sensownej odpowiedzi na nadużycia zinstytucjonalizowanych sił nowego. „Wsteczne” zwroty postępowców, zwykle budzące konfuzję, a nierzadko zażenowanie, nie muszą oznaczać jedynie ich ideowej czy artystycznej kapitulacji. Mogą także ujawniać niewidoczny wcześniej komponent rewolty. Bywają też wotum nieufności wobec jej niespodziewanych konsekwencji.
Polska jest dzisiaj areną gwałtownej modernizacji i równie gwałtownego oporu przeciw zmianom. To kraj dramatycznie podzielony i spolaryzowany, w którym dyskurs publiczny, także ten dotyczący literatury, w swoim plemiennym zacietrzewieniu rzadko wznosi się ponad podziały. Jego niuansowanie i komplikowanie, choćby na chwilę i lokalnie, wydaje mi się najzwyczajniej potrzebne i pożyteczne. Tym bardziej że nie zważając na racje żadnej ze stron, kapitalistyczne ujednolicenie śmiało toruje sobie drogę przez kolejne dziedziny naszego życia, zamieniając w towar wszystko, co napotka. W tych warunkach wizje świata dawno już, zdawałoby się, odesłane do lamusa mogą być ogniskami sensownego sprzeciwu, a nawet — w konsekwencji, choć trochę paradoksalnie — okazać się twórcze i nowatorskie.
Złożyłem tę książkę z publikowanych na bieżąco szkiców i recenzji, jest to zatem także kronika obserwatora polskiej sceny literackiej i intelektualnej. Osobnika chimerycznego i cokolwiek zafiksowanego na jednym wątku oglądanej sztuki, ale uważnego. Piszę tu zarówno o książkach polskich, jak i tłumaczonych, bo jedne i drugie odgrywają w tym przedstawieniu ważne role. Starszych tekstów nie uwspółcześniam — gdybym je pisał dzisiaj, byłyby inne, nie ma sensu wyrywać ich z czasu. Pod każdym znajduje się data pierwszej publikacji.
Oczywiście załatwiam przy okazji sprawy „prywatne”. Trzy teksty krążące wokół poezji Wystana Hugh Audena to pokłosie mojej pracy nad przekładem jego poematu Thanksgiving for a Habitat (z tomu About the House), który ukazał się w 2013 roku jako W podziękowaniu za siedlisko. Jeden wyłamuje się z konwencji książki: to krótka proza podróżna, relacja z wyprawy do domu poety opisanego w Thanksgiving… Poza tym, wybierając książki i tematy do omówienia, stale myślałem o własnych pracach poetyckich. Gdyby nie one, pewnie wybierałbym inaczej, a może nie wybierał i nie pisał o literaturze wcale.
Myślę, że dla wymowy tomu najważniejsze są cztery teksty: pierwszy (nie licząc wstępu), czyli ten o poezji Marcina Świetlickiego, i trzy ostatnie (nie licząc zakończenia): o prozie Tove Ditlevsen, esejach Eliota Weinbergera i książkach Maurizia Ferrarisa, Marka Fishera i Dawida Kujawy. W nich temat paradoksów modernizacji wybrzmiewa najwyraźniej. W dodatku szkic o książkach Ditlevsen dał tytuł całości. Życie protagonistki jej prozy, naznaczone wielkim pragnieniem zmiany, przypadło na czas gwałtownych wstrząsów historycznych oraz eksperymentów społecznych. W jakimś sensie doświadczenie i pisarstwo Ditlevsen stanowią skrót do tego zbioru, a przynajmniej dobrą ilustrację jego kluczowego wątku.
Tak się składa, że pierwszy z wymienionych szkiców jest najstarszy w książce, a trzy ostatnie są najmłodsze. Wygląda więc na to, że temat Podwójnych zębów… nie jest fascynacją doraźną ani przypadkową. W pozostałych tekstach albo stanowi perspektywę, z jakiej przyglądam się wierszom i prozie, albo jest mniej lub bardziej wyraźnym leitmotivem. Parę przykładów:
W książce Lato w Baden Leonida Cypkina intrygowało mnie niemal wszystko: od techniki pisarskiej, przez rekonstrukcję wyczynów Fiodora Dostojewskiego w kasynach Baden oraz pochwałę anielskiej cierpliwości i miłości jego żony, po współczesną peregrynację Cypkina śladami autora Zbrodni i kary. Osobna kwestia — bodaj najważniejsza — to plemienna wrogość rozkwitająca w najlepsze w bezklasowym i ponadetnicznym z założenia państwie przyszłości.
Proza Maksa Blechera kazała mi myśleć między innymi o tym, jak znakomitą realizację znalazła wielkoświatowa i wielkomiejska idea surrealizmu w „małym” języku rumuńskim i w scenerii głębokiej prowincji wschodnich Austro-Wegier.
Późna poezja Audena? Wiadomo — niepojęty zwrot konserwatywny angielskiego herolda artystycznej, społecznej i obyczajowej zmiany. Gdyby tylko opiewał wycofanie się z polis w pielesze prywatności i pogaduszki z Bogiem. Ale nie, on się wycofuje w jeden z najbardziej konserwatywnych zakątków Europy. I ma odwagę poczuć się tam „szczęśliwy”.
W najnowszej literaturze polskiej zainteresowały mnie na przykład widma lokalnej historii i echa tradycyjnych pomysłów na pisanie w debiucie Mateusza Górniaka, uchodzącego za jednego z bardziej progresywnych prozaików, którzy pojawili się u nas w ostatnich latach. A z drugiej strony — koszty, możliwe i faktyczne, traktowania literackości jako kłopotliwego balastu dla jak najbardziej słusznych idei emancypacyjnych. To przypadki książek Doroty Kotas i Wioletty Grzegorzewskiej.
Te deklaracje brzmią bardzo poważnie i zobowiązująco, ale Podwójne zęby szalonego Carla to przy tym wszystkim — a może przede wszystkim — książka o czytaniu i przeżywaniu literatury. A także o czytaniu i przeżywaniu siebie, wspólnoty i świata poprzez literaturę. Zależało mi na tym, by jej rytm wyznaczała pasja, styl bliski był opowieści, a idea przewodnia nie sprowadzała na siłę wszystkich tekstów do wspólnego mianownika, lecz stanowiła coś w rodzaju stabilizującej ramy. Wyraźnej i mocnej, ale nie sztywnej ani doktrynerskiej.
Od roku 1992, kiedy Marcin Świetlicki zadebiutował Zimnymi krajami1, minęło już niemal półtorej dekady2. Wiele się przez ten czas wydarzyło w naszej poezji, innymi językami dziś mówi, kto inny rozdaje w niej karty. Odeszli trzej wielcy mistrzowie, Herbert, Miłosz i Karpowicz, a kilku poetów średniego pokolenia ogłosiło właśnie wiersze zebrane, i tak się szczęśliwie składa, że książki te są bodaj najlepszym podręcznikiem polskiej poezji ostatniego piętnastolecia. Gdyby dołączyć do nich kilkusetstronicowy tom Świetlickiego, który jak dotąd poprzestaje na wznowieniach pojedynczych zbiorków, byłby to podręcznik bliski ideału.
Na Zimnych krajach poznano się szybko. Kolejne publikacje potwierdziły, że oto pojawił się poeta wyśmienity, mogący stanąć w jednym szeregu z największymi ze swoich współczesnych. Autor o oryginalnej wyobraźni, świetnym słuchu i warsztacie, przenikliwy i bezlitosny. Oddany poezji, pracujący wytrwale i płodny. Ktoś, komu oczywiście zdarzają się słabsze wiersze, a nawet słabsze książki, ale kto potrafi się odradzać i czyj powrót do formy jest zawsze małym czytelniczym świętem. W końcu twórca, od którego ciągle warto się uczyć, byle patrzeć na to, co w nim najlepsze, a to nie zawsze znaczy: najlepiej widoczne.
Nie ma tu miejsca na szczegółowy opis zalet poezji Świetlickiego. Nie jest to zresztą potrzebne — jej świat jest w polskiej krytyce światem przedstawionym. W licznych recenzjach i szkicach dobrze pokazano na przykład konsekwencję, z jaką poeta wraca do ulubionych motywów i pozostaje w kręgu jednej symboliki, dzięki czemu jego dzieło jest tak spójne i sugestywne; polecam tu zwłaszcza esej Jacka Gutorowa z książki Niepodległość głosu, odczytujący tę twórczość w perspektywie mitu chrześcijańskiego. Apokaliptyczna Bestia wędruje po bodaj wszystkich tomach autora Schizmy, a ojcowie i synowie pojawiają się w nich w nieodmiennie biblijnym kostiumie. Często powracają motywy piwnicy i strychu, dziecięcych azyli i „uniwersytetów” Świetlickiego, a także wątek bohatera blisko spokrewnionego z tym Rafała Wojaczka. Zewnętrzne zmaga się tu z wewnętrznym przynajmniej kilka razy w każdej książce, pogłębiając tę poezję i dodając jej dramatyzmu.
Metryczna sprawność autora rzadziej bywała tematem krytycznych rozpraw, a warto o niej wspomnieć, bo jakkolwiek jest to poezja pozbawiona formalnej ostentacji, to przecież na swój sposób kunsztowna. Jej precyzyjny, mający swoje nieregularności mechanizm działa bez zarzutu, jego szumu nie da się z niczym pomylić. Weźmy choćby legendarną zwięzłość Świetlickiego, jego upodobanie do jednosylabowych słów, często umieszczanych na końcu linijki czy zdania (to niepodrabialne „się” po czasowniku), dające efekt lirycznego staccato. Albo powtórzenia, leksykalne i składniowe, czy dbałość o to, by przy naturalnej skłonności do wersu i strofy pisać zdaniami mającymi własny rytm i własną melodię.
Oczywiście najwięcej napisano o „bezpośredniości” Świet-lickiego — i bez wątpienia jest to wielki temat. Tym większy, że pełen paradoksów. Przy całej swojej otwartości na język i rzeczywistość, na to, co w nich nowe, poeta nigdy tak naprawdę entuzjastą nowości nie był. Zawsze raczej wplatał nowe w stare, udanie jedno z drugim łączył, i w tym, jak sądzę, tkwi tajemnica jego siły oraz — proszę wybaczyć — twórczej długowieczności. Fundamenty jego poezji tkwią mocno w tradycji literackiej. Nie w tradycjach, nicowanych przez postmodernistów na wszelkie możliwe sposoby, ale właśnie w jednej tradycji, bardzo istotnej dla polskiej literatury — w romantyzmie. Czy jest to romantyzm gruntownie przemyślany? Czy rozwijany i czy rozwijany twórczo? To temat na inny tekst i dla kogoś innego.
To, że Świetlicki nawiązuje do romantyzmu, a zwłaszcza do Mickiewicza, było jasne już po wydaniu pierwszej książki krakowskiego poety. Co ciekawe, w tych odniesieniach dostrzegano przede wszystkim polemikę — Świetlicki lat 90. (czy raczej 80., bo wtedy powstawały wiersze z Zimnych krajów) to był ktoś, kto nie chce od początku przerabiać przeklętych polskich problemów, tak mocno z romantyzmem zrośniętych. Trudno się takiej interpretacji dziwić, gdy się pamięta, jak w tamtym czasie wyglądała nasza poezja. Obowiązki obywatelskie ciągle zajmowały w niej eksponowane miejsce, ktoś, kto zbyt ostentacyjnie zajmował się sobą, może nie wykluczał się już z grona prawdziwych polskich poetów, ale z pewnością drogi na Parnas sobie nie skracał. A Świetlicki zajmował się sobą i w szczegółach zdawał z tego relację czytelnikom.
Jak pisał w 1994 roku w „Nowym Nurcie” Tomasz Majeran, „poeta, dla którego powinności obywatelskie są czymś mocno nieokreślonym, a duża i mała polityka jest sferą stałego zagrożenia, poeta, który ma «jedynie siebie do obrony», taki poeta MUSI pisać wiersze wbrew czy nawet przeciwko «Mickiewiczowi»”. Chcąc odczytać strategię Świetlickiego za pomocą romantycznego klucza, krytycy pisali o odwróceniu znanej z Mickiewiczowskich Dziadów drogi od Gustawa do Konrada, o zastąpieniu miłości do ojczyzny miłością do kobiety. Według Majerana Świetlicki to Gustaw, owszem, ale „nie ten z Mickiewicza, raczej inny, nowy, ten, Który Już przestał Być Konradem — ponieważ miał dość grania w nudnym spektaklu z rolami rozpisanymi tylko na siły światła i ciemności”. Wobec Gustawa Mickiewiczowskiego, będącego wcieleniem romantycznego ideału poety kochanka, Świetlicki zdaniem Majerana także się dystansuje, bo nic sobie nie robi ze stereotypowego podziału na uwznioślonego ducha i przyziemne ciało i poświęca temu drugiemu zbyt wiele uwagi. Krótko mówiąc, Świetlicki to dla Majerana anty-Mickiewicz, o tyle tylko związany z wielkim Adamem, że wobec niego się określający.
W tę dyskusję trafnym głosem wpisał się „Czas Kultury”. To na jego łamach w 1996 roku Marek Wedemann opublikował tekst Niebo czy literatura? Odwrócenia i odwroty Marcina Świetlickiego. Także zdaniem Wedemanna Świetlicki od narodu idzie do kobiety, by błąkać się niczym Gustaw z IV części Dziadów. Gest ten, pisze krytyk, w gruncie rzeczy niewiele jednak zmienia, Gustawa więcej bowiem z Konradem łączy, niż go od niego dzieli — jeden wobec kobiety zachowuje się tak, jak drugi wobec ojczyzny. Problemem obu jest nieprzystawalność świata do oczekiwań i obaj, kiedy zawodzi ich ideał, uciekają się do przemocy: Gustaw popełnia samobójstwo, Konrad morduje. Bohater Świetlickiego jest zatem na wskroś romantyczny, jemu także rozdźwięk między marzeniem a rzeczywistością sprawia ból.
Po latach widać wyraźnie, że to raczej Wedemann miał rację: autor Zimnych krajów jest mocno osadzony w Mickiewiczu. Sam ująłbym to tak: bohater Świetlickiego konsekwentnie pozostaje Gustawem, poetą kochankiem, ciągle narażonym na odrzucenie i przemianę w umarłego, w upiora. Dziś widać też, że potyczki z ojczyzną okazały się w gruncie rzeczy niezbyt ważne. Świetlicki nie tyle więc odbył znaną z Dziadów drogę w odwrotną stronę, ile nie odbył żadnej. Albo inaczej: zawsze odbywa tylko tę jedną, pod okna ukochanej, która go już nie chce, i z powrotem. A że czasem przechodzi pod murami klasztoru, zdarza mu się zamglonym wzrokiem spojrzeć w stronę celi, gdzie ktoś wypisał dla niego na ścianie zaklęcie, całkiem już wyblakłe i niezrozumiałe.
Częstotliwość, z jaką w ostatnich tomach poety powraca słowo „umarły”, musi dawać do myślenia. Wygląda na to, że młody Marcin Świetlicki mocno przeżył Upiora, wiersz otwierający Mickiewiczowskie Dziady. Tego przeżycia, jak sądzę, nie da się sprowadzić do zwykłej literackiej fascynacji, nastąpiło tu coś w rodzaju utożsamienia. „Jedna tylko iskra jest w człowieku / Raz tylko w młodocianym zapala się wieku”, pisze Mickiewicz. Czy w młodym Marcinie iskrę tę rozpaliła lektura Upiora? Bardzo prawdopodobne. I mniejsza o to, że sam autor wspomina o inwokacji do Pana Tadeusza, która przepisana w dzieciństwie do zeszytu stała się jakoby jego pierwszym wierszem. Zgoda, Pan Tadeusz brzmi mocniej, a poetyka mitu założycielskiego ma ustalone prawa, ja jednak pozostanę przy swoim. Przy Upiorze, tym Mickiewiczowskim i tym ożywionym przez Świetlickiego:
Minęło kilka dni. Od kilku dni jeżdżę
na drugi koniec miasta — pamiętałem po co
jeszcze przedwczoraj — dzisiaj nie pamiętam.
Przez park — po wielkich, wyświechtanych liściach
zimowych — pod drzwi: zadzwonić, zapukać,
postać, pomedytować, odwrócić się, odejść.
To już nie jest cierpliwość — to już jest religia.
To już nie jest religia — dzisiaj ktoś poruszył
się wewnątrz. Jutro będzie wiosna
i będę dłużej pukać.
(z tomu Zimne kraje)
Zasłanianie się niepamięcią nic Świetlickiemu nie da. I bez jawnego nawiązania w tytule czytelnik wiedziałby, kto jest patronem tej wycieczki, po co bohater wiersza snuje się po alejkach przykrytych gnijącymi liśćmi, po co wystaje pod drzwiami. „Ujrzeć ją znowu, poznać się, rozłączyć”, pisał Mickiewicz; „postać, pomedytować, odwrócić się, odejść”, dodaje Świetlicki. I tak już zostanie. A im mniej autor Schizmy o Adamowym upiorze pamięta, tym trudniej mu się bronić przed jego powrotami.
Sceneria większości wierszy Świetlickiego świetnie współgra z tym motywem — wszak to poeta ciemności, a dokładniej poeta rejestrujący zmagania ciemności ze światłem. Jak to było u Mickiewicza? Upiór dąży do mroku, bo pragnie wyrwać się ze świata, dla którego i tak jest umarły. Chce wreszcie zaznać spokoju, jednak tego właśnie nie może zrobić. Po tym świecie także porusza się w mroku. Zgodnie ze słowami wieszcza, popartymi ludową tradycją, umarły „co rok się budzi na dzień zaduszny”, a więc 2 listopada, natomiast kres jego wędrówek stanowi początek adwentu, który zaczyna się między 27 listopada a 3 grudnia, w czwartą niedzielę od dnia, w którym pojawił się wśród żywych. Czy można się zatem dziwić, że tyle u Świetlickiego późnojesiennych albo wczesnozimowych wierszy, by wspomnieć choćby Listopad, niemal koniec świata czy Jonasza, zaczynającego się przecież od słów: „Młoda zima, bezśnieżnie”? Nawet wiersze rozgrywające się w innych porach roku często mają wyraźnie listopadową tonację. I na odwrót: w listopadzie zdarza się ich bohaterowi robić rzeczy, które jako w pełni żywy robiłby prawdopodobnie kiedy indziej.
Opala się w tym mroku, co w południe zapadł.
Leżakuje w tym wietrze, to sam środek Rynku.
(…)
Do zmroku twarz wystawia. Jest urlop, listopad.
(Listopad, urlop, z tomu Nieczynny)
Nie muszę chyba dodawać, że tytuł, który krakowski poeta wybrał dla swojej pierwszej książki, doskonale wpisuje się w tę poetykę.
Kolejnym motywem zbliżającym poezję Marcina Świetlickiego do dzieła Adama Mickiewicza jest sen. To z niego, a także z pokrewnych mu stanów, takich na przykład jak maligna, obaj nieraz czerpią siłę. Skłonność do oniryzmu u Mickiewiczowskiego Gustawa, który sam siebie nazywa „kochankiem przez sen tylko widzianych mamideł”, jest poniekąd oczywista — jaką inną drogą miałby dotrzeć do swego ideału? W co innego miałby uciekać przed życiem, tak boleśnie do niego nieprzystającym? Ale nie tylko o azyl tu chodzi. U obu poetów sen ceniony jest także dlatego, że wyprowadza poza racjonalność, jest domeną raczej wyobraźni niż rozumu, pogłębia i wzbogaca obraz świata. Właśnie w takim śnie, który daje schronienie i wiedzę, rzadko jednak zupełnym — raczej zatrzymującym na granicy realności niż od niej odrywającym — Świetlicki jest najbardziej sobą… i uczniem Mickiewicza zarazem. Nie tak jak mistrz ufnym w siłę sennej wizji, jednak od czasu do czasu widzącym, jak na przykład we Wstępie, gdzie pojawia się znany z Upiora motyw:
Czyje to okno? Bo czyj dom
wiem. We śnie wiem. Jeśli
zbudzę się — to zapomnę. Jeśli skupię się
— to odczytam z odległej tabliczki na furtce
to nazwisko.
(Wstęp, z tomu Trzecia połowa)
Co więcej, Świetlicki nie tylko w Mickiewiczowskim stylu śni i „we śnie wie”, ale czasem też podobnie sny relacjonuje. Czy to przypadek, że w kilku jego wierszach znajdujemy Adamową frazę „śniła się”?
Śniła się pustynia
i przezroczystość. Śniło się, że idę
i spotykam, i mówię
(Tobół, z tomu Pieśni profana)
I czy tylko przypadkiem bohaterowi Świetlickiego zdarza się „po lozańsku” oglądać własnego trupa, z oddali, czyimiś oczami, w czyimś śnie:
Między palcami woda. I śnię się nie sobie.
Jestem topielcem. Martwym — lecz zależnym
nadal od Rzymu (…)
Jedna z jego córek
zastąpiła mnie kimś, co niezupełnie podobny jest do mnie,
ale mówi do niego posługując się
moim imieniem
(Rzym, z tomu Schizma)
W końcu: czy to przypadek, że właśnie w tych fragmentach Świetlicki przemawia do nas najsilniej? A gdy jeszcze dodać, że są to zwykle fragmenty odmierzone Mickiewiczowskim trzynastozgłoskowcem, lekko tylko zakamuflowanym, jedynie od czasu do czasu przełamanym innym wersem, to zobaczymy, że więź między poetami jest bardzo silna, a niekiedy wręcz organiczna.
Można by szukać kolejnych podobieństw. Wspomnieć choćby o tym, jak blisko w gruncie rzeczy od sentymentalnych romansów, w których rozczytywał się Gustaw, do fascynacji bohatera Świetlickiego: filmów z Humphreyem Bogartem i powieści kryminalnych. Zobaczyć, jak bardzo Świetlicki ze swoimi rockowymi piosenkami przypomina Mickiewicza z jego pieśnią gminną — i przypomnieć sobie, jak jeden i drugi gorszył w swoim czasie obrońców sztuki tworzonej według klasycznych reguł.
Można w końcu doszukiwać się znaków w datach urodzin poetów i zastanowić się, czy Marcina Świetlickiego cieszy fragment z tak często tu przywoływanej IV części Dziadów, w którym los poety kochanka porównywany jest do losu robaczka świętojańskiego:
„Kto temu winien, że piękna dziewczyna,
Żeś czuły? Nie twoja wina.
Patrz, mówił dalej robaczek,
Na iskrę, co ze mnie strzela (…).
Zrazu szukałem w niej chluby,
Teraz widzę, że będzie przyczyną mej zguby
I zwabi nieprzyjaciela (…).
Ale cóż robić? nie moja w tym władza,
I póki żyję, te iskry nie zgasną!”
(po pauzie, pokazując na serce)
Tak, póki żyję, te iskry nie zgasną!
Państwo oczywiście wiedzą, jak taki robaczek inaczej się nazywa…
(2006)
1 Spis źródeł przywoływanych w tekstach znajduje się na końcu książki.
2 Oczywiście minęły trzydzieści trzy lata. Trzymam się postanowienia ze wstępu i cały ten akapit, jawnie nieaktualny, zostawiam w niezmienionej postaci, bo oddaje aurę czasu, w jakim powstał szkic. To najbardziej anachroniczne miejsce w książce; mam nadzieję, że nie odbierze Państwu przyjemności z lektury.