Dziewczyństwo - Melissa Febos - ebook + książka
BESTSELLER

Dziewczyństwo ebook

Febos Melissa

4,2

Opis

Koniec dzieciństwa, a zarazem początek dziewczyństwa to moment, gdy zmienia się nie tylko ciało młodej dziewczyny – zmienia się przede wszystkim to, jak inni je traktują. Po okresie bezpiecznej niewidzialności zaczynają się zaczepki, niechciany dotyk i obraźliwe komentarze. Już wtedy kształtuje się sposób, w jaki kobiety postrzegają swoją rolę w społeczeństwie, ucząc się, że komfort innych jest zawsze ważniejszy niż ich własny.

Czerpiąc z filozofii, badań naukowych, ale też kultury popularnej, Febos pisze o trudnościach związanych z wyrażaniem świadomej zgody, o traktowaniu kobiet jak obiektów seksualnych i tresowaniu ich, by godziły się zaspokajać cudze potrzeby. Wielokrotnie odwołuje się także do historii innych kobiet, a przede wszystkim własnych przeżyć. Otwarcie pisze o swojej pracy seksualnej, uzależnieniu od narkotyków i wchodzeniu w relacje jako osoba nieheteronormatywna. To niezwykle szczery i angażujący zapis własnego dorastania: do tego, by stawiać granice, przestać usprawiedliwiać innych, nauczyć się akceptować własne ciało.

Zbiór esejów Melissy Febos może wywołać dyskomfort – zmusza do spojrzenia na dorastanie z nowej perspektywy.

„„Dziewczyństwo” Melissy Febos okazało się fenomenalnie ożywczą lekturą. Autorka opowiada znane historie w sposób, który roznieca płomień buntu i olśniewa niezwykłą urodą. Kimkolwiek jesteśmy lub byłyśmy, oto mapa wskazująca drogę do nowego postrzegania siebie. Pomiędzy intelektem a cielesnością pojawia się trzecia strefa bez binarnych podziałów, pozwalająca odkryć na nowo przestrzeń erotycznej mocy i twórczej inwencji. [...] „Dziewczyństwo” przywróci was do życia.” Lidia Yuknavitch

„Głębokie i pouczające, liryczne i mądre, „Dziewczyństwo” to obowiązkowa lektura dla kobiet pragnących w jakiś sposób zdefiniować to, co dzieje się w ich głowach. Niczym egzorcyzm wypędza złe duchy społecznych uwarunkowań i postrzegania się oczami innych, sama Febos zaś okazuje się egzorcystką serdeczną i niezwykle błyskotliwą.” Melissa Broder

„Lektura „Dziewczyństwa” jest jak szeptane do ucha zaklęcie. Febos pisze o „odciskaniu się” na papierze i te właśnie słowa stają się jej nakazem, elegią, czarodziejską formułą. Snuta przez nią opowieść to nie tylko powrót do przeszłości, ale również wyraz doświadczenia, które jest zarazem uniwersalne i głęboko osobiste. Ta pełna intymności, ekspresji i olśniewającej urody książka z pewnością będzie przechodziła z rąk do rąk i trafiała prosto w serce.” Alex Marzano-Lesnevich

„Feministyczne świadectwo przetrwania. Oryginalny, śmiały głos. Febos nie tylko opowiada o własnym życiu, lecz wsłuchuje się w puls wielu innych. W odautorskiej nocie pisze, że towarzyszyły jej „opowieści innych kobiet, a odkrycie, że w gruncie rzeczy jesteśmy podobne, okazało się terapeutyczne”. Ten duch solidarności pozwala umiejscowić „Dziewczyństwo” w kanonie literatury feministycznej obok twórczości idolki Febos Adrienne Rich czy krytycznych arcydzieł Maggie Nelson – tekstów przenikliwych, radykalnych i absolutnie niezwykłych.” „The New York Times Book Review”

„Febos tłumaczy, w jaki sposób my, kobiety, jesteśmy szkolone do posłuszeństwa. Podobnie jak w przypadku jej tekstów naukowych punktem wyjścia jest tu wsłuchanie się we własne ciało.” „The Washington Post”

„Ciało Febos rozwinęło się wcześniej niż ciała większości jej rówieśniczek. Owocem tych doświadczeń jest wyjątkowy punkt widzenia na męski sposób postrzegania kobiet, a także pilna potrzeba ustalenia własnych granic, z którą wiele dziewczyn może się identyfikować.” „Forbes”

„Jeśli kiedykolwiek było ci źle we własnym ciele, bałaś się powiedzieć „nie” lub miałaś wrażenie, że każdej odmowie musi towarzyszyć przepraszający uśmiech, jeśli kiedykolwiek czułaś się w obowiązku tolerować „liczne przypadki pogwałcenia własnych granic” będące nieodłączną częścią kobiecego losu [...], „Dziewczyństwo” nie tylko do ciebie przemówi, lecz także rozpali słuszny gniew, gdyż przypadki pogwałcenia granic w żadnym razie nie powinny stać się czymś powszednim.” „The Guardian”

„Tematem przewodnim „Dziewczyństwa” jest wstrząs towarzyszący cielesnej transformacji. Autorka w siedmiu rozdziałach przygląda się różnym aspektom patriarchatu i śladom, jakie na niej odcisnęły. [...] Głównym punktem książki jest najdłuższy z esejów, eksplorujący pojęcie tak zwanej pustej zgody, które zawiera nie tylko zgodę na niechciany seks, ale również wyuczony, podświadomy przymus umniejszania własnej wartości [...]. Febos dzieli się sposobami na przerwanie tego błędnego koła.” „The New Yorker”

Melissa Febos przez całe życie zmuszana była patrzeć na własne ciało przede wszystkim oczami innych ludzi. Jeśli te słowa brzmią znajomo, to „Dziewczyństwo” – połączenie reportażu, pamiętnika i rozważań o tym, co znaczy być młodą kobietą – może okazać się książką dla ciebie. Pomoże również tym, którzy starają się zrozumieć, przez co przechodzą ich nastoletnie córki.” „Vogue”

„W ośmiu niezapomnianych esejach Melissa Febos wydobywa na światło dzienne własne traumy okresu dojrzewania i analizuje trudności nieodłącznie związane z byciem młodą kobietą. Opowiadając o mrocznych stronach dorastania, zadaje celne pytania o naturę nakładanych na kobiety społecznych oczekiwań i o to, w jaki sposób kształtują one nasze poczucie „ja”.” „Time”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (68 ocen)
31
25
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lisonka

Dobrze spędzony czas

Trudne, głębokie, chaotyczne. Trzeba się solidnie wysilić, by poklecić fragmenty czasu zawarte w książce w jedną całość, ale myślę, że warto. Zajrzałam, znalazłam kilka słów dla siebie, przyswoiłam dość ciekawą autobiografię, lecz raczej nie wrócę do tej książki.
40
cookie87

Dobrze spędzony czas

Niby autorka mówi oczywostosci, ale momentami otwiera klapki na oczach. Pojawia się wówczas myśl „rzeczywiście, czemu pewne zachowania traktujemy jako normę, z którą trzeba się godzić?”
20
Alonebone

Nie oderwiesz się od lektury

prawdziwe
11

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Girlhood. Essays

Projekt okładki Gosia Herba

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © 2021 by Melissa Febos

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Martyna Tomczak, 2022

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Martyna Tondera-Łepkowska

Korekta Andrea Smolarz / d2d.pl, Aleksandra Brambor-Rutkowska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-557-1

Dla Mamy, której wszystko zawdzięczam i od której wszystkiego się nauczyłam

Destrukcja oznacza tu zatem zawsze przywracanie – czyli niszczenie zbioru kategorii wprowadzających sztuczne podziały do ontologii z jej jednością.

Judith Butler, Uwikłani w płeć1

Chcę powiedzieć: nikt, kto próbuje wziąć odpowiedzialność za własną tożsamość, nie powinien być tak samotny. Muszą znaleźć się osoby, wśród których usiądzie i zaszlocha, a mimo to będzie dla nich wojownikiem. (Wyobrażam sobie za was to dziwne, gniewne grono, podszyte miłością). Sądziliście, że nie ma dla was takiego miejsca, i może kiedyś nie było, a może nie ma teraz – ale będziemy musieli je sobie stworzyć, my, którzy pragniemy położyć kres cierpieniu, zmienić zasady historii, o ile nie chcemy się poddać.

Adrienne Rich, Sources [Źródła] (tłum. M. Tomczak)

Od autorki

Opowieść zaczyna się tak: byłam dzieckiem dziwnym, lecz szczęśliwym. W moim życiu zdarzały się smutki, ale byłam bezpieczna i kochana. Zmieniło się to gwałtownie, gdy miałam dziesięć, może jedenaście lat – kiedy z dzieciństwa przeszłam w dziewczyństwo. Wszyscy dobrze znamy figurę nastoletniej buntowniczki. Jednak moje dziewczęce lata wydają się zasnute mrokiem, którego narracja o buntowniczce dostatecznie nie tłumaczy. Od tamtej pory przez wiele lat z niepokojem zadawałam sobie pytanie: „Co jest ze mną nie tak?”. Nie zasłużyłam na takie tortury.

Choć wówczas zdawały mi się niewypowiedziane, dziś nie uważam już, że ból i mrok moich dziewczęcych lat szczególnie mnie wyróżniały. Dla wielu z nas jest to mroczniejszy okres, niż byłybyśmy gotowe przyznać. Kiedy trwa, uczymy się przyjmować narrację o sobie – o naszej wartości, o tym, czym jest piękno, co jest szkodliwe, a co normalne – i przedkładać uczucia, komfort, postrzeganie i władzę innych ludzi ponad samą siebie. Taka tresura umysłu może skutkować stłumieniem części osobowości, nienawiścią do własnego ciała, potrzebą kontrolowania innych dziewcząt i wieloletnim posłuszeństwem wartościom, które nie liczą się z naszym bezpieczeństwem, szczęściem, wolnością czy przyjemnością. Moje dziewczyństwo przypadło wprawdzie na ostatnie lata przed wszechobecnością internetu, jednak z moich obserwacji wynika, że następne pokolenia często musiały się mierzyć z tymi samymi trudnościami.

Przez wiele lat sądziłam, że nie sposób w pełni zniweczyć skutków tej indoktrynacji. Nie wystarczało, że zdałam sobie sprawę z jej istnienia. Ostatecznie jednak niemożliwe okazało się możliwe. Potrafiłam wyćwiczyć ciało i umysł, by współpracowały przy codziennych czynnościach, z czasem przeradzających się w umiejętności, które można doskonalić, takie jak rzucanie piłką, śpiewanie, bieganie na długich dystansach czy pisanie. Podobnie zdołałam wyćwiczyć umysł, aby działał w zgodzie z moimi własnymi przekonaniami (a czasem odkrywał, jakie właściwie są). Jak każdy inny proces warunkowania, ten również jest męczący, żmudny i wymaga nieustannej uwagi. Tego się nie da zrobić samemu.

Po części to pisanie tej książki sprawiło, że zrewidowałam historię mojego dziewczyństwa i zdołałam odnaleźć siebie. Towarzyszyły mi w tym opowieści innych kobiet, a odkrycie, że w gruncie rzeczy jesteśmy podobne, okazało się terapeutyczne. Pisanie zawsze było dla mnie sposobem, by dla moich osobistych doświadczeń znaleźć (lub nie) narrację, jaką można o nich opowiadać. Mam nadzieję, że lektura tych esejów chociaż trochę pomoże w tym również moim czytelniczkom.

Melissa Febos

Marzec 2020

Nowy Jork

Prolog

Skaryfikacje

Najpierw kolana. Zderzenie ze żwirem, ulicą, tępym rantem krawężnika. Ból niczym jaskrawy błysk rozprasza się w barwach Wegi i komecie Halleya – gorejącej smudze pośród chmur. Ojciec podnosi cię na rękach ku niebu, mówi: „Patrz”. Potem mówi: „Zapamiętaj”. Ty, małe zwierzątko w różowej sukience od babci, w brudnych trampkach, z obtartymi kolanami, patrzysz w górę.Piekarnik na wysokości oczu, przedramiona całe w pręgach oparzeń. Na pamiątkę każdego razu, gdy sięgnęłaś ponad siebie. Czy jesteś jeszcze dzieckiem, czy już einsteinowską definicją obłędu? Lubisz nosić ślady. Za to matka wpada w rozpacz, upuściwszy placek z jagodami, osuwa się na kolana w krwawą kałużę soku, tuż przed tym, jak ojciec znów opuszcza port. Och, gdyby tak naznaczyć podłogę żarem, który kipi w twoim wnętrzu. Trzymasz go w sobie, ty rozgrzana skrzyneczko, mały parujący imbryku. Wypełniasz się, nie roniąc ani kropli. Nie pozwalasz zblednąć pręgom.Nazywają to testem na ciotę. Wiesz, kto to ciota, czy tylko wiesz, że jesteś trochę chłopcem? Pocieraj różowym końcem ołówka o wierzch dłoni, aż się wymażesz. Chłopcy w kręgu klaszczą, gdy pojawia się krew. Kiedy wracasz po szkole do domu, przeraża cię wyraz szoku na twarzy matki, ale później cieszysz się, że widziała różowe strzępki – wie, do czego jesteś zdolna.Przyjaciółka zdobi twoje ciało – tu pokrzywka, malinka, tam siniec, odcisk bladych kłykci na udzie. Graweruje paznokciami twoją skórę, aż zostaje trwały ślad. Wzdrygasz się, ale to tylko odruch. Dobrze znasz tę potrzebę. Kiedy po treningu, nadal w korkach, przyciska usta do twoich pod stęchłym kocem w piwnicy, żałujesz, że jej rozgrzane wargi nie zostawiają śladów.Matka przygląda się, jak patrzysz na kolegę z drużyny. Nigdy nie poznała twojej pierwszej miłości, chłopca z Wysp Zielonego Przylądka, z którym prawie nie rozmawiasz. Zielony, zielony – szepczesz, pożądając głosek, których masz pełne usta. „Kim ty właściwie jesteś?” – pyta on, jak wielu innych. Znów szepczesz: błękitna, figlia, Melitta, querida. Jesteś niczym – odłamkiem wyrzuconym na brzeg. Zwierzątkiem, które ciskasz do morza. Za centrum handlowym tancerze wirują na kartonach, krąg chłopców, wśród nich on – rzuca kamieniem, który trafia cię w twarz. Krew na wargach, dzwonisz z budki do ojca. Baseball o zmierzchu? „Powinnaś być mądrzejsza” – mówi, choć wiesz, że jest dumny. Trenował twoją drużynę od czasów Małej Ligi. Owija worek lodu w kuchenną szmatkę, każe przykładać do nowej blizny. Mimo to pod okiem zakwita czerń.W szatni uczysz się przebierać bez rozbierania. Twoje ciało to tajemnica, biały królik, a ty – iluzjonistka, która sprawia, że znika. Pamiętaj: to skomplikowana sztuczka, niejednej z nas powinęła się noga. Trudno wyjawić część tajemnic, inne zachowując dla siebie. Biegniesz przez boisko, przebierasz nogami, tylko w pędzie możesz się tak zatracić. Wyciągasz rękę, piłka zdziera ci skórę. Widzisz, co się dzieje, kiedy się zatracasz? Lepiej samej wybrać sobie ból, zanim on wybierze ciebie.W maleńkiej łazience w domu ojca wpychasz palce do ust, aż skóra okrywa się potem i gorycz podchodzi ci do gardła. Cały dzień pocierasz językiem starte podniebienie, przygryziony kłykieć. Ból trwa kilka dni, ale mija. Wybrałaś go, a potem on ciebie.W wieku szesnastu lat golisz głowę, zawiedziona, że jeszcze żaden rant krawężnika, murek ani kamień nie zrobiły w niej wgniecenia. Cieszy cię wyraz szoku na twarzy ojca. Kiedy przychodzisz do domu z kolczykiem w nosie, słyszysz od niego, że nikt już nie dostrzeże twojej twarzy, że oślepi ich ten blask. Nie mówisz mu, że o to właśnie chodzi. Gdy na ciebie spogląda, widzi tylko to, co wypisane na ciele, w języku, którego nigdy cię nie uczył; nie po hiszpańsku, lecz w języku jego dzieciństwa, tym, który zostawia ślady. Rzucasz baseball i wyprowadzasz się z jego domu.Masz już w ciele nie dziesięć dziurek, lecz dwadzieścia trzy. Nie oddzwaniasz do ojca. Nie odsłuchujesz wiadomości. Nocą dotykasz każdej z dziurek, rysujesz konstelację swojego ciała: Lutnia, Waga, Wielka Niedźwiedzica, mrugająca Wega, podwójny Mizar, ty świetlny pędzie, ty koniu i jeźdźcu. Zwilżasz palce śliną i wsuwasz głęboko do środka, pociągasz za wargi, jedne, drugie, fałdy skóry pomiędzy tobą, tobą a tobą.Gdy kochanek po raz pierwszy wbija ci igłę w zgięcie ramienia, odwracasz wzrok. Skóra okrywa się potem i gorycz podchodzi ci do gardła. Wybierasz go – bladego chłopca – i tę nową dziurkę, wypełnienie, pustkę, sieroctwo, a potem one ciebie.Ojciec podarował ci kiedyś książkę z rysunkami węzłów i grzbietem z gładkiego sznurka. Babski, ósemka, wyblinka, buchta. Gdy po raz pierwszy związujesz parę nadgarstków, pamiętasz tylko węzeł prosty, i tyle ci wystarczy. Pierwszy mężczyzna, który płaci, żebyś dała się związać, nie wie, który koniec ma iść nad którym. Zna jeden węzeł – podwójna kokardka, para króliczych uszu, ale nie w kapeluszu. Zawsze odpływasz – napięte nerwy, różowe uda, gwiaździste pieczęcie wosku zamykają drogę do twojego mrocznego wnętrza. Oni wpychają ci palce do ust, aż skóra okrywa się potem i gorycz podchodzi ci do gardła. Wybierasz ich, a potem oni ciebie.Jak ty jest w połowie dzikością, a w połowie pustką. Nocą wtula się w ciebie, poduszkę owiewa jego drżący oddech. We śnie płoniesz, rozżarzony węgielek, pościel nasiąka potem. Budzisz się lepka, z dudniącym sercem, i słuchasz jego krzyków. Ściskasz drgające łapy. Jak ty drży przed własnym plemieniem i jak ty szczerzy zęby. Rzucasz się w jego bójki – zęby, kłykcie, asfalt, kolana, bez słowa, tylko w walce możesz się tak zatracić. Później roztrzęsiona dotykasz każdej dziurki, rysujesz konstelację zwierzęcia: Syriusz – gwiezdny pies, Polaris i ty – zamieniona w Oriona, z rękami we krwi. Wydłubujesz żwir z kolan, wzdrygasz się z bólu, zamykając dłoń, ale on zrobił z ciebie łowczynię.Gdy twój ojciec po raz ostatni opuszcza port, wyciągasz igłę. Skóra okrywa się potem i gorycz podchodzi ci do gardła. We śnie płoniesz, budzisz się drżąca i mokra. Zapamiętaj tę supernową, ty czarna dziuro, kosmiczny odłamku, twoja ciemna materia wylewa się na świat. Gdy się rozprasza, jesteś różowym strzępkiem, a ból jaskrawym błyskiem, ale widzisz w nim wszystko.Nie wybierasz jej, ale ona znajduje ciebie, gładki odłamek, i chowa dla siebie. W miłości włosy i paznokcie bieleją ci na kość, woskowoblade i cienkie jak igły, odrywają się i odpadają. Biegniesz. Biegniesz, naznaczona istoto, czujesz pulsowanie kolan, gubisz paznokcie stóp, otwiera się misa czaszki. Wtedy rzucasz jej się w ramiona. Jest cię coraz mniej. Jak węgielek żarzysz się w jej dłoniach. Nocą ona dotyka każdej dziurki, rysuje konstelację twojego płonącego ciała, a kiedy odchodzisz, żar wreszcie stygnie.Tym razem sama wybierasz igłę i dłoń, która ją trzyma. Grawerujesz to, co chcesz pamiętać, na barku, biodrze, w zgięciu ramienia. Odciskasz się na papierze. To nie tajemnice, ale będą zachowane. Odsłaniasz nowe ślady – ojciec patrzy na ciebie w milczeniu. I ty patrzysz, aż wreszcie dostrzegacie to oboje. Cefeusz i Andromeda, Mizar i Alkor, Zeus i Atena, wy podwójne istoty, gwiazda i sekstant, nawigator i horyzont. Rysujesz konstelację waszej historii, łączysz kropki niebieskiego ciała. Oto twoje kosmiczne serce. Wybierasz je, a potem ono ciebie.

Wytopiska

– Co lubisz robić? – pytali mężczyźni.

– Pluć – odpowiadałam.

Choć to słowo brzmiało jak najgorsze przekleństwo, nauczyłam się wymawiać je bez drgnienia, nie odwracać wzroku ani nie uśmiechać się w ramach rekompensaty. W półmroku studia wyzbyłam się nawyku przepraszania. Nauczyłam się patrzeć w oczy. Czerpać przyjemność z okrucieństwa.

Nie było to, rzecz jasna, prawdziwe okrucieństwo. Klienci płacili siedemdziesiąt pięć dolarów za godzinę, bo chcieli poczuć się bezsilni. Praca seksualna należy do sektora usług, a ja serwowałam im poniżenie. Liczył się ceremoniał. Nie wyobrażałam sobie – i dalej nie wyobrażam – napluć komuś w twarz wbrew jego woli. Ale jeśli zapłacił?

Klęczeli u moich stóp. Pełzali nago po błyszczącym parkiecie. Błagali, bym pozwoliła się dotknąć, błagali o przebaczenie. Odmawiałam. Pochylałam się nad ich przepełnionymi żalem twarzami i zbierałam ślinę. Plułam. Ich grymas, zaciśnięte powieki. Szok rozchodził się po całym ciele, rozpraszał, a potem wzbierał w coś innego.

– Nienawidzisz mężczyzn? – pytano mnie czasem.

– Nic podobnego – odpowiadałam.

– Pewnie w ten sposób wyrzucasz z siebie gniew – sugerowano.

– Podczas sesji nigdy nie czułam gniewu – tłumaczyłam.

Często powtarzałam, że najużyteczniejszym narzędziem dominy jest odpowiednio rozwinięty zmysł empatii. Ale nie umiałam przyznać – ani przed ciekawskimi znajomymi, ani przed sobą – że empatia i gniew wzajemnie się nie wykluczają.

Wszyscy jesteśmy niegodnymi zaufania narratorami własnych motywacji. To, że coś czujemy, niczego jeszcze nie dowodzi. Świadome odczuwanie nie jest mapą doświadczeń, które odbiły się na naszej psychice, lecz nieuporządkowanym katalogiem emocji z bliższej lub dalszej przeszłości, często będących symptomami tego, czego do siebie nie dopuszczamy. Nie są zamkniętą w pokoju Bertą Mason z Dziwnych losów Jane Eyre, lecz jej krzykiem, przenikającym przez klepki podłogi, ogniem, który podkłada, kiedy śpimy, mokrą koszulą nocną rzuconą, by ten ogień zdusić.

Plucie nie daje mi erotycznej przyjemności – zapewniałam. Tylko psychologiczną. Dziś ta dychotomia zdaje mi się co najmniej wątpliwa. Czy przekazanie własnej śliny czyimś spragnionym ustom może nie być erotyczne? Musiałam rozgraniczyć tamto pożądanie od pożądania ukochanej osoby. Oddzielić rozkosz przemocy od rozkoszy seksu. Ale to nie takie łatwe.

Chodzi o dreszcz emocji wywołany przekraczaniem granic – mówiłam. O przejęcie męskiej pozycji władzy. Radość robienia czegoś, czego w innych okolicznościach nigdy bym nie zrobiła, czego zabraniają mi kultura i własne sumienie. Wierzyłam w te zapewnienia, choć dziś łatwo je podważyć.

Nie chciałam czuć gniewu. Bo niby czemu miałabym się gniewać? Moi klienci odgrywali traumy z dzieciństwa, szukając oczyszczenia. Byli zakładnikami własnej przeszłości, zakładnikami tych, którzy odebrali im sprawczość. Ja nie byłam zakładniczką – nie dopuszczałam do siebie tej myśli. Chciałam być odważna, ciekawska i sprawować kontrolę. Przyjemność nie miała być dla mnie formą zadośćuczynienia. Zadośćuczynić można za coś, co straciliśmy lub co zostało nam odebrane. Nie chciałam przyznać, że ktoś mi coś odebrał.

Miał na imię Alex i mieszkał na końcu długiego, nieasfaltowanego podjazdu odchodzącego od leśnego traktu. Nasze domy stały dziesięć minut drogi od siebie, nad brzegiem jeziora Deep Pond, powstałego, jak wiele innych na Cape Cod, piętnaście tysięcy lat temu, kiedy bryła martwego lodu wbiła się głęboko w twardniejący grunt na naszym przyszłym podwórzu. Bryła stopniała, wypełniając nieckę wodą i tworząc rodzaj zbiornika nazywanego oczkiem wytopiskowym.

Choć niewielkie w obwodzie, jeziorko w najgłębszym punkcie miało ponad piętnaście metrów. Razem z bratem i dzieciakami z sąsiedztwa każdego lata chlapaliśmy się i ganialiśmy przy brzegu, wymyślając własne zabawy, a nasze krzyki odbijały się zniekształconym echem od powierzchni wody. Często płynęłam do najgłębszego miejsca, nieco na lewo od środka jeziora i, przebierając nogami, zawisałam nad jego sercem. Latem woda przy powierzchni była ciepła jak w wannie, ale już kilkadziesiąt centymetrów niżej czuć było chłód. Grzejąc twarz w promieniach słońca, machałam rękami i z drżeniem opuszczałam stopy w zimną toń. Piętnastu metrów nie miał żaden budynek w okolicy, nie miałoby ich dziesięć mnie ustawionych jedna na drugiej. W tej tajemniczej głębi zmieściłoby się całe miasto. Mogłabym w niej pływać całe życie i nie dowiedzieć się, co leży na dnie.

Jako dziesięciolatka napisałam w pamiętniku: „Dziś przyszedł Alex i pływaliśmy. Chyba mu się podobam”.

Alex był ode mnie o rok starszy i prawie dwie głowy wyższy. Miał szerokie usta, lekko skośne brązowe oczy i śmiech, który unosił się obłokiem pary w zimne jesienne poranki na przystanku autobusowym. Przez cztery z pięciu dni w tygodniu przychodził do szkoły w tej samej bluzie i dla mnie był piękny. Znaliśmy się od lat, ale tamten dzień z pamiętnika to pierwszy, który pamiętam wyraźnie. Kilka miesięcy później zaczęło się plucie.

Kiedy skończyłam jedenaście lat, razem z rówieśnikami z miasteczka zaczęłam naukę w publicznym gimnazjum. Nowy przystanek znajdował się dalej niż stary, u wylotu leśnego traktu. Przy skrzyżowaniu stał duży dom należący do Roberta Ballarda, oceanografa, który w 1985 roku odnalazł wrak Titanica. Na początku kariery Ballard pracował w pobliskim Instytucie Oceanografii w Woods Hole i to wówczas, gdy nurkował u wybrzeży Massachusetts, narodziła się jego obsesja na punkcie wraków. Czasem patrzyłam na dom – błyszczące okna, zarośnięty bluszczem kort tenisowy – i rozmyślałam o tym, co odróżniało Ballarda od mojego ojca, kapitana marynarki handlowej. Jeden przewoził swoje skarby przez ocean, drugi odkrywał je w głębinach. W obu wizjach było coś romantycznego: mknąć przed siebie, przecinając migoczące fale, albo zapuszczać się głęboko w zimną otchłań. Ogród Ballarda był otoczony kamiennym murkiem. To tam czekaliśmy na autobus do szkoły.

W drodze na przystanek czytałam książki. Czytanie zabijało czas. Sprawiało, że znikały całe popołudnia. Dzięki temu rejsy ojca wydawały się krótsze, każda strona przybliżała mnie do jego powrotu. Byłam czarodziejką obdarzoną jedną tylko mocą: wymazywania świata. Po kilkugodzinnej lekturze przez pewien czas chodziłam w mglistym półśnie, nasiąkając rzeczywistością jak woda herbacianą esencją.

Zmiana przystanku nie była jedyną, która zaszła w moim życiu na początku piątej klasy. Tamtego lata rodzice postanowili się rozstać. Moje ciało, zawsze tak niezawodne, zaczęło się przeobrażać. I nie był to żaden wesoły trik, radosne hokus-pokus. Raczej wielkie łup. Nowego ciała nie dało się łatwo wymazać.

„Czasem chciałabym, żeby ludzie się nie zmieniali” – zanotowałam w pamiętniku. Pisząc „ludzie”, miałam na myśli rodziców. I siebie. I tamtego chłopca, towarzysza zabaw w jeziorze, który płynął teraz do mnie podniecony moją nową fizycznością, zdolną przyciągać, ale nie kontrolować.

Przed wejściem w okres dojrzewania podchodziłam do świata i ludzi bez zawahania czy poczucia niezręczności. Pochłaniałam książki i notowałam nowe słowa w czerwonym notesie z aksamitną okładką. Mam go do dziś. „Erzac. Entropia. Mnemoniczny. Trzęsawisko. Korpulentny. Archaiczny”. Byłam inteligentna i silna i to wystarczyło, żebym czuła moc. Te same cechy odbijały się w oczach rodziców, którzy wiedzieli, jak mnie kochać.

Miałam bezpieczne dzieciństwo, może bardziej niż inne dziewczęta. Matka zabraniała mi oglądania kablówki i jedzenia słodzonych płatków na śniadanie i robiła w moich książkach feministyczne dopiski flamastrem. Ojciec, kiedy nie pływał, uczył mnie rzucać piłkę i boksować, szukać na niebie Gwiazdy Polarnej i rozpalać ognisko. Oboje chronili mnie przed wypłynięciem na mroczniejsze wody kobiecości. Myślę o Titanicu, ale nie o tragedii, którą wszyscy znamy, przeraźliwym zgrzycie burty w zetknięciu z masywem lodu i ryku wody wdzierającej się do pękniętego kadłuba. Myślę o cudzie, którym był jego krótki rejs. O trzystu siedemdziesięciu milach, które zdołał pokonać nietknięty. Pierwsze lata mojego życia też były takim cudem. Ale, podobnie jak w przypadku Titanica, cud nie trwał długo.

Matka zorientowała się pierwsza. „Ciało jest twoją świątynią” – mówiła. Tymczasem stanik, który od niej dostałam, bardziej niż szatę liturgiczną przypominał kaftan bezpieczeństwa. Garbiłam się w luźnych T-shirtach. Próbowałam ukryć ciało, które rozrastało się wszędzie tam, gdzie nie trzeba. Biodra miałam całe w siniakach od obijania się o rogi stołu, bo zatraciłam świadomość własnych kształtów. Matka przyniosła do domu książkę pod tytułem Co się dzieje z moim ciałem? Podręcznik dla dziewcząt. Były w niej opisy zmian hormonalnych, naukowe objaśnienia procesu rośnięcia piersi i włosów łonowych. Szkoda, że tytuł nie brzmiał Co się dzieje z moim światem? Podręcznik dla dziewcząt, bo wtedy mogłabym się dowiedzieć, dlaczego bycie jedyną dziewczyną w drużynie baseballowej przestało napawać mnie dumą. I dlaczego, zamiast jak dawniej cieszyć się niewidzialnością, muszę znosić na ulicy natarczywy wzrok kierowców. Książka nie objaśniała ani nawet nie wspominała o tym, że zmiany zachodzące w moim ciele wpłynęły na moją wartość w oczach świata.

Może inne dziewczynki o to pytały, ja nie. Bo co, jeśli rodzice nie znaliby odpowiedzi? Samo przyznanie się do wątpliwości wydawało mi się ryzykowne. Skoro w książce, którą mi podarowali, nie było o tych innych zmianach ani słowa, być może problem dotyczył tylko mnie.

Jako dzieci tak mało wiemy o świecie. Każda nowa informacja może się okazać wytworem naszego umysłu. Nie mając gotowego schematu myślowego, tworzymy go sobie sami. W jaki sposób moja matka miałaby wytłumaczyć to wszystko dziesięciolatce? Nie umiem sobie tego wyobrazić.

Pewnego jesiennego popołudnia Alex zaproponował, żebym wzięła młodszego brata i przyszła do niego pograć w nogę. Byłam nędzną piłkarką, ale zaciągnęłam brata te kilka domów dalej i weszliśmy do ogrodu, gdzie Alex z kuzynem kopali między sobą piłkę po łysawym trawniku. W powietrzu wisiał kurz, a nisko na niebie pęczniały srebrzyste chmury. W wieku jedenastu lat nadal biegałam szybciej od chłopaków z drużyny baseballowej i potrafiłam ich prześcignąć, nawet trzymając przed sobą przód koszulki. I nadal wołali na mnie „żona Babe Rutha”. Tyle że Alex był ode mnie rok starszy i dwa razy większy. Nie pozwolił mi wygrać.

Bombardował bramkę golami. Kopał piłkę z taką mocą, że odskakiwałam, po czym czerwona ze wstydu biegłam szukać jej wśród drzew.

– I co, frajerko? – rzucał z pogardliwym śmiechem, po czym spluwał w chmurę pyłu wzbijającą się spod naszych stóp. Spacerowym krokiem wracał na swoją stronę boiska i ocierał czoło brzegiem koszulki, odsłaniając płaski, umięśniony brzuch.

Po godzinie chmury się oberwały i boisko zalały strugi deszczu. Alex nie przerwał gry, więc i ja grałam dalej. Mokre włosy kleiły mi się do czoła i karku, za duża koszulka przywierała do ciała, przezroczysta i ociekająca wodą. Nawet to mnie nie powstrzymało. Biegłam, nie zważając na pieczenie w udach, na ból rozrywanych ciężkim oddechem płuc ani ubrudzone błotem nogawki dżinsów. Alex działał jak maszyna, dryblował w głębokich kałużach i strzelał kolejne gole. Nasze spojrzenia prawie się nie spotykały, a mimo to czułam, że każde kopnięcie jest wymierzone we mnie. Nie rozumiałam, o co toczy się walka, wiedziałam tylko, że nie wolno mi się poddać.

Włożyłam w tę rozgrywkę całą siebie, okazało się jednak, że to nie wystarczy. Nawet nie zbliżyłam się do zwycięstwa. Tamtego dnia straciłam przekonanie, że moc mojego ciała tkwi w sile mięśni.

Dwadzieścia pięć lat później przeczytałam słowa zapisane wtedy w pamiętniku: „Dzisiaj przez całe CZTERY GODZINY graliśmy z Alexem w nogę. BYŁO SUPER!”.

Wcale nie było super. Tamten dzień był upokorzeniem. Zagadką. Karą wymierzoną nie wiadomo za co. Ale instynkt, by to ukryć, był we mnie tak silny, że skłamałam w pamiętniku. Byle tylko wymazać tamtą katastrofę.

Nazwa Titanica pochodzi od greckich tytanów, pokolenia olbrzymów istniejących przed narodzinami bogów olimpijskich. Jako dziecko uwielbiałam mity greckie, a jedną z moich ulubionych postaci była Mnemosyne, tytanida i matka muz. Według tekstów z IV wieku przed naszą erą duszom zmarłych dawano wybór: mogły napić się wody z rzeki Lety i utracić wszystkie wspomnienia, albo napić się wody z rzeki Mnemosyne i zabrać ze sobą w zaświaty pamięć o przeszłym życiu. Wergiliusz pisał w Eneidzie, że aby nastąpiła reinkarnacja, potrzebne jest zapomnienie. Ja swojego wyboru dokonałam w wieku dwunastu lat.

Razem z nami obok murka czekały codziennie Sarah i Chloe, obie rok starsze ode mnie. Sarah była nerwową blondynką. Chloe była kuzynką Alexa.

Na poprzednim przystanku Alex nas ignorował, ale teraz to się zmieniło. Czasem szeptał do jednej coś wrednego o pozostałej dwójce, na co ta, którą wybrał, parskała histerycznym śmiechem, szczęśliwa, że tym razem to nie ona jest celem. Czasem docinał Chloe na temat chłopaków z klasy albo śmiał się z jej niskiego wzrostu. Kiedyś ją złapał i udawał, że próbuje ją przerzucić przez murek.

– Alex, przestań! – krzyknęła, czerwieniąc się ze złości i przewracając oczami. Zazdrościłyśmy jej.

Kiedy znęcał się nad Sarah, biedaczka cała bladła, a lekki grymas oznaczał, że jest na skraju łez. Wtedy Alex dawał jej spokój, aż w końcu całkiem przestał jej dokuczać. Za to dla mnie nie miał litości.

Moje obelgi nie były tak skuteczne, ale zawsze się broniłam. Lubił rzucać mi wyzwania, a Sarah zawsze chętnie grała rolę sędzi. Urządzaliśmy wyścigi, których nie miałam szans wygrać. Pojedynki na spojrzenia bez mrugnięcia. Siłowaliśmy się na rękę, klęcząc w mokrej trawie, a moja dłoń za każdym razem z impetem lądowała na kamiennym murku. Alex udawał, że to tylko zabawa, ale choć wszyscy troje się śmiali, ja i on znaliśmy prawdę. W jego podejściu do mnie nie było pieszczotliwości, którą okazywał Chloe, ani ostrożności, z jaką traktował Sarah. Mimo to nie godziłam się na bycie ofiarą. Choć budziłam się i zasypiałam z mdlącym strachem, nie dopuszczałam myśli, że mogłabym poskarżyć się matce albo poprosić, żeby odwiozła mnie do szkoły. Sam pomysł napawał mnie wstrętem.

Byłam córką kapitana. A to znaczyło, że nie należy mi się ratunek. Zgodnie z przysłowiem, morską tradycją, a nawet prawem, zadaniem kapitana jest pójść na dno razem ze statkiem. Zasada ta wynika z poczucia odpowiedzialności za los pasażerów oraz własny honor. Edward Smith, kapitan Titanica, był widziany na mostku zaledwie kilka chwil przed tym, jak fale pochłonęły statek. Mój upór był odbiciem tego samego etosu – potrzeby, żeby do końca chronić najdelikatniejsze, co ma się pod opieką, lub samotnie pójść na dno.

Pewnego dnia na przystanku Alex rzucił się za mną w pogoń. Nie wiedziałam, co chce mi zrobić, on sam chyba nie miał pomysłu. Na szczęście w porę przyjechał autobus. Alex wbiegł za mną po stopniach, po czym wyhamował i spokojnym krokiem minął mnie, kiedy siadałam. Dopiero gdy poczułam coś mokrego tam, gdzie włosy stykały się z winylowym oparciem, uświadomiłam sobie, że mnie opluł. Sięgnęłam za głowę i, wpatrując się w okno, wytarłam palce o nogawkę dżinsów, podczas gdy w głębi klatki piersiowej, za mostkiem, wzbierało nieznane uczucie. Lekkie ciągnięcie, jakby ktoś zbierał w dłoń kawałek materiału.

Za drugim razem nie pozostałam mu dłużna. To trwało wiele tygodni – Alex spluwał mi na włosy, w twarz, na książki i plecak. Zawsze próbowałam odpłacić mu tym samym, choć rzadko zdarzało mi się trafić. Kiedyś wywinęłam się w ostatniej chwili tak, że zdołałam wejść do autobusu za nim. Kiedy byłam już w środku, nagle się odwrócił, podbiegł i charknął tak mocno, że gula śluzu trafiła mnie prosto w policzek.

Wiedziałam, że jeśli się rozpłaczę, da mi spokój. Ale nie potrafiłam. Potrzeba oporu była we mnie równie silna, jak doznawane cierpienie.

Pewnego dnia po szkole Alex nie zjawił się w autobusie, a ja pomyślałam z ostrożną ulgą, że może dziś nie będę musiała walczyć. Kiedy dojechaliśmy, wysiadłam w pośpiechu, nieciekawa rozmowy, jaką Sarah, Chloe i ja mogłybyśmy odbyć pod jego nieobecność. Mijając dom Alexa, wyjęłam z plecaka książkę.

Poczułam, że za mną idzie, jeszcze zanim usłyszałam kroki. Rozpacz uderzyła z taką siłą, że nie zdążyłam powstrzymać łez. Zdołałam wykrztusić tylko krótkie „spadaj!”, po czym głos uwiązł mi w gardle. Alex milczał, obserwując mnie z profilu. Odepchnął książkę, którą próbowałam się zasłonić.

– Przepraszam – powiedział.

Wtedy rozbeczałam się na całego. Znów zasłoniłam twarz książką, a on znów ją odepchnął.

– Nie sądziłem, że tak to przeżywasz – powiedział. – Dałbym ci spokój, gdyby nie pewność, że wytrzymasz. Przecież to nie tak, że cię nie lubię. Lubię cię.

Uwierzyłam. Przesądność każe greckim rybakom splunąć trzy razy w sieci przed wypłynięciem w morze, by odgonić złe moce. Król Minos zmusił wieszcza Polyidosa, by nauczył jego niemądrego syna magii. Gdy tylko Polyidos odzyskał wolność, splunął głupcowi w twarz, sprawiając, że ten wszystko zapomniał. Być może akt plucia zawsze wynika z pożądania albo strachu przed mocami zdolnymi nas zniszczyć. Ale usta Alexa były moim przebudzeniem. W nie do końca jasny sposób uświadomiły mi, że pożądanie wywołuje strach, a ten z kolei może wieść do nienawiści – jednocześnie wcale nie wymazując pierwotnego pragnienia. Jest to rodzaj walki o dominację, której pełne zrozumienie miało mi zająć następnych dwadzieścia lat.

Od tamtego dnia miałam spokój i na przystanku głównie czytałam. Ale przy okazji czegoś się nauczyłam. Zrozumiałam, że Alex czegoś ode mnie chciał i że mnie za to nienawidził. Oraz że ja sama nie mogłam zrobić nic, żeby to zmienić. W ciągu następnego roku skuteczniej przyswoiłam lekcje dotyczące kobiecego ciała, te, które mówią, że kara jest nagrodą, a brak sprawczości – siłą. Rzuciłam baseball. Kiedy dawny kolega z drużyny wsadził mi ręce pod ubranie, nie protestowałam. Uznałam, że może lepiej będzie dać im wygrać.

Inne dziewczynki paradowały w bikini przed wielkimi telewizorami w wyłożonych wykładziną piwnicach. Wypychały staniki matek i naśladowały pozy modelek z reklam bielizny. Bez końca gadały o chłopakach, którzy tymczasem zaczęli pojawiać się wieczorami pod moim domem. W wieku dwunastu lat miałam już ciało jak tamte kobiety z reklam, ale nie była to żadna nagroda i nikt mi nie gratulował. Wygrałam wyścig, wcale się o to nie starając, a wygrana była jednocześnie moją największą porażką.

Ostatecznie zrozumiałam, na czym polega moc niebędąca żadną mocą, tylko karą, całkowicie niezależną ode mnie. Pozwoliłam więc starszemu bratu koleżanki zamknąć drzwi do garderoby. Pozwoliłam namolnemu starszemu chłopakowi dotykać się pod ubraniem i między nogami. Moje silne niegdyś ciało stało się przedmiotem przerzucanym z rąk do rąk, całym w sterczących drzazgach i z brzegami wytartymi od zużycia. Niemożliwym do rozpoznania.

Czerpałam trochę przyjemności z tego wpływu, któremu nie umieli się oprzeć. Ale z pierwszym dotykiem czar pryskał. Byłam bezradna wobec tego, co działo się dalej, wobec wyzwisk w szkole, wulgarnych gestów i idiotycznych telefonów, nawet kiedy odbierała je matka. Chciała mi pomóc, ale ja nie potrafiłam opisać jej swojego problemu. Fala zdążyła wyłamać drzwi i wdarła się do kajuty. Tonęłam.

Jak moja matka miałaby mnie na to przygotować? Nie da się pokonać oceanu. Nie istnieje strategia, która pozwoli wygrać ustawiony mecz. Można go tylko przegrywać na wciąż nowsze sposoby.

W domu moje ciało było inne niż poza nim. Kiedy miałam jedenaście lat, kładłam się w wannie z wilgotną książką w jednej dłoni, drugą leniwie ugniatając wrażliwą materię piersi, błądząc po rozkwitających biodrach i wsuwając palce w miękką kieszonkę między nogami. Gdy pierwszy raz zsunęłam się na dno wanny i z piętami opartymi o ścianę po obu stronach kranu pozwoliłam smagać się gorącej wodzie, poczułam, jak wspaniale jest rozłupać własny kadłub, wyzwolić w sobie zatopioną moc. W chwilach samotności byłam jednocześnie statkiem i oceanem i nie czułam wstydu, tylko kaskadę rozkoszy, przejmującą dreszczem wsparte o gładką porcelanę ciało.

Zwędziłam z matczynej sypialni egzemplarz Mojego tajemnego ogrodu i schowałam go pod materacem. Ta spisana przez Nancy Friday w 1973 roku kronika kobiecych fantazji zawiera rozdziały nazwane „Lesbijki”, „Anonimowość”, „Gwałt” czy „Ogród zoologiczny”. Dochodziłam przy każdym, nawet tym o kobiecie, która pieprzyła się z psem. Ani opisywane w nich historie, ani moja własna rozkosz nie wywoływały we mnie wstydu czy szoku – tylko kolejne orgazmy. Po pierwszym razie odkryłam, że mogę ich mieć dużo, w odstępie zaledwie sekund – przez następnych dwadzieścia lat nikt nie odkrył we mnie tej zdolności. Dochodziłam na plecach, na brzuchu, ściskając udami poduszki. Z pomocą drewnianej szczotki do włosów, marchewki, ogórka, plastikowej nogi lalki. Smakowałam nowo odkrytą wilgoć, o konsystencji śliny, ale słodko-słoną. Dochodziłam, klęcząc na podłodze w sypialni z lusterkiem między nogami.

W samotności pokoju moje ciało było głębsze, niż mogłabym to sobie wyobrazić. Pod dotykiem palców wzbierało z drżeniem niczym fala pływowa. Świat był większy niż ten, który znałam, obdarzony miażdżącą mocą. I ja też byłam wielkim, kipiącym światem, o którym mężczyźni nie wiedzieli prawie nic.

Po tym, jak skończyły się głupie telefony, a uczucie ciągnięcia w piersi zrobiło się tak znajome, że nie wiedziałam, czy jest we mnie, czy jest mną, po tym, jak ojciec przeczytał w moim pamiętniku spisaną na chłodno listę chłopców, którzy mnie dotykali, ale nie wyczytał z niej, jak niewiele przy tym czułam, po dzikich awanturach o to, gdzie naprawdę spędziłam sobotnie popołudnie, po tym, jak rodzice znaleźli alkohol w szufladzie pod skarpetkami, po tym, jak zmienili numer telefonu i posłali mnie na rok do prywatnej szkoły, ale krótko przed tym, jak zaczęłam całować się z dziewczynami, na początku ósmej klasy wróciłam do dawnej szkoły i na zwykłe miejsce przy murku Ballarda.

Tym razem, kiedy zamiast skręcić w swój podjazd, Alex zaprowadził mnie do lasku naprzeciwko naszej skrzynki na listy, wiedziałam, czego ode mnie chce. Gałązki pękały pod nami z trzaskiem, a wokół unosił się zapach sosnowych igieł i ziemi. Leżąc na mokrym poszyciu wpatrywałam się w strzeliste czubki drzew, migoczące zielenią gwiazdy liści i słuchałam gruchania gołębi.

Wtedy usta Alexa przykryły moje wargi. Jego ślina nie była mi obca, ale nigdy wcześniej nie zmieszała się z moją. Po raz pierwszy skosztowałam tej mikstury pożądania i brutalności. Kiedy odsłonił mi brzuch i piersi, podciągając koszulkę pod pachy, nie protestowałam. Ale choć wiele razy robiłam to sama i wiele razy pozwalałam na to innym, ogarnął mnie nagle straszny smutek. Tu, w dobrze znanym lasku obok domu, gdzie zza drzew migotało jezioro, poczułam, że coś w sobie zabijam albo jemu pozwalam coś zabić. I wciąż nie protestowałam. Kiedy w końcu sam się odsunął, usiadłam i obciągnęłam koszulkę. Rozstaliśmy się w milczeniu. Wiedziałam, że nigdy nie wrócimy do tematu, może w ogóle już nigdy nie zamienimy ani słowa. Nie szkodzi. Nie chciałam od niego niczego poza tym, co już mi odebrał.

Bob Ballard zawsze marzył o odnalezieniu wraku Titanica. Jako chłopiec uwielbiał kapitana Nemo. Lubiłam sobie wyobrażać jego triumf w chwili, gdy marzenie wreszcie się spełniło. I ten niezwykły widok kolosalnych szczątków, od siedemdziesięciu lat pogrzebanych na dnie oceanu półtora tysiąca kilometrów od moich rodzinnych stron. Jak twierdził sam Ballard, jego triumf nieco zbladł wraz z otrzeźwiającą myślą, że patrzy na cmentarzysko. W katastrofie zginęło tysiąc pięćset osób i członkowie załogi Ballarda widzieli, w którym miejscu ciała opadły na dno.

A gdyby nie wiedzieli o nich? Gdyby Ballard trafił na wrak, wcale go nie szukając? Rozwiązanie każdej zagadki wiąże się z jakimś końcem: z końcem rozważań, co przyniesie przyszłość, lub wypierania tego, co jest; z końcem mrzonek o tym, że jesteśmy nie do pokonania.

Wierzyłam we wszystko, co mówiłam, kiedy mnie pytano, jak wylądowałam w studiu. Że przyjemność, którą czerpię z plucia mężczyznom w twarz, nie jest dla mnie żadną formą zadośćuczynienia. Nie myślałam o Aleksie przez wiele lat, dopóki nie zaczęłam pisać książki o pracy dominy. Byłam wtedy dorosłą kobietą, siedziałam sama przy biurku. Na wspomnienie tego, jak nie chciałam dać się złamać, i okropnego strachu stałam się dziewczynką, która opuszcza stopy w zimną toń jeziora, po czym nagle dotyka gruntu. Zobaczyłam wszystko – połyskujące na dnie moje własne widmowe szczątki.

Podczas pracy w studiu moja tożsamość jeszcze raz została sprowadzona do swojego obiektywnego znaczenia. To klienci, jak wszyscy mężczyźni wcześniej, decydowali o tym, do czego służy moje ciało. Tym razem zamiast ustępować, miałam odmawiać, zamiast „tak” mówić „nie”. Możliwe, że nie istniał lepszy sposób, żebym nauczyła się składać te głoski w słowo.

– Pragnę cię – powtarzali w kółko.

– Nie możesz mnie mieć – odpowiadałam za każdym razem.

– Proszę – nalegali, a ja powtarzałam:

– Nie.

Jak Charybda przykuta do dna oceanu plułam im w oczy słoną wodą i ryczałam: „Nie, nie, nie, nie, nie”. Te trzy litery zawierały w sobie piętnastometrowy mikrokosmos, świat, w którym od dziesięcioleci przebierałam nogami nad otchłanią. Sama nie wiedziałam, jakie to męczące, dopóki nie przestałam. A potem nabrałam sił. Czy mogłabym sobie wymarzyć lepsze zadośćuczynienie? Nie musiałam go rozumieć, żeby się nim cieszyć. A kiedy zrozumiałam, poczułam się jak Ballard w chwili, gdy po raz pierwszy dostrzegł Titanica.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 J. Butler, Uwikłani w płeć, tłum. K. Krasuska, Warszawa 2008, s. 222.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I