Chamstwo - Kacper Pobłocki - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Chamstwo ebook i audiobook

Kacper Pobłocki

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

35 osób interesuje się tą książką

Opis

„Hasłem naszym mizeria, okryciem nędza, napojem łzy”. Myśląc o historii niewolnictwa, niejednokrotnie nie pamiętamy o historii polskich chłopów i chłopek. Ale jak inaczej nazwać ich darmową pracę pod ciągłą groźbą kary cielesnej? Jedynie dzięki dokładnemu przyjrzeniu się tej przemilczanej historii możemy zrozumieć istotę strategii przetrwania w systemie pańszczyzny. Dopiero wtedy możemy również dostrzec nić łączącą niewolniczą pracę na polskim dworze z służebną formą naszych współczesnych form zatrudnienia. Bo to nie rewolucja przemysłowa, tylko folwarczny przemysł okrucieństwa stanowił prolog do współczesności.

Antropolog Kacper Pobłocki w błyskotliwym i erudycyjnym Chamstwie rzuca nowe światło na zmitologizowaną opowieść o czasach Rzeczpospolitej szlacheckiej. Nie boi się stawiać trudnych pytań dotyczących chłopskiego niewolnictwa, obrazowo ukazuje krwawą przemoc panów i odważnie kreśli historię polskiego patriarchatu, dowodząc, że w tym splocie klasowych podziałów, okrucieństwa i wyzysku zaklęta jest nasza „ojczyzna pańszczyzna”.

„„Chamstwo” jest gruntownym, rewelatorskim studium pańszczyźnianego świata. Proponuje inną opowieść o naszych narodowych mitologiach, o polskich „przeklętych problemach”, gdyż oddaje głos tym, których nazywano Wielkimi Niemowami, bo mieli uszy wyłącznie „ku słuchaniu” – pańszczyźnianym chłopom. Kacper Pobłocki wywołuje klisze, często drastyczne, które przez stulecia pozostawały w ciemni oficjalnej historii. „Chamstwo” jest dziełem otwierającym nowy dyskurs o „pańskości” i „chłopskości”, o społecznych rodowodach i tożsamości kulturowej Polaków oraz o tym, komu wciąż „słoma wyłazi z butów”.” prof. Roch Sulima

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 618

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 3 min

Lektor: Wojciech Chorąży

Oceny
4,4 (250 ocen)
140
78
23
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kartuzaki

Nie oderwiesz się od lektury

Książka historyczna. Dotyka konkretnego wycinka z historii Polski, ale w pewnym sensie opisuje ją w całości. Powinna to być lektura obowiązkowa w szkołach, ponieważ ucząc nas historii, autor uczy nas także uniwersalnych prawd o relacjach międzyludzkich. Dla mnie osobiście, ta książka jest objawieniem, pewnym brakującym fragmentem układanki który pomógł mi zrozumieć wielu znanych mi - całkowicie współczesnych - ludzi. Nasze reakcje na niedolę życia i okrucieństwo innych są niezmiennych mechanizmem obronnym umysłu człowieka. Pobłocki bierze na warsztat czasy szczególnie podłe(a przy okazji dość odległe, co pozwala nam utrzymać do nich dystans), w efekcie czego efekty terroru klasowego stają lepiej widoczne. Ta książka to bezcenne rozliczenie z kłamliwą iddyllą wielkiej Polski szlacheckiej, z którą w dzisiejszych czasach prawie nikt nie ma nic wspólnego, a prawie każdy lubi się do niej odwoływać.
90
bartkbartk

Nie oderwiesz się od lektury

Topka książek o zjawisku panszczyzny w Polsce. Świetna przeciwwaga do podręcznikowych bzdur o Polsce i wsi spokojnej i wesołej.
40
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

Mimo swojego okrucieństwa w pokazaniu pańszczyzny, jest obiektywna bo pokazuje tereny Polski na tle całej Europy, nigdzie nie było lekko. Warto przeczytać.
41
errado

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dotycząca historii rodzin wiekszosci z nas. Pozycja bardzo rozbudowana i szczegółowa. Absolutny must read dla kazdego, kto interesuje się historią Polski.
20
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam do wysłuchania ciekawej publikacji o CHAMACH, czyli o większości społeczności, którą przyczyniała się do bogactwa mniejszości szlacheckiej, która aby utrzymać swą władzę nad CHAMAMI, KOŁTUNAMI ... zniżała się do stosowania fizycznej i instytucjonalnej przemocy, nawet do najdrastyczniejszego środka - śmierci. Dla usprawiedliwiania - nie występowało to tylko w Rzeczypospolitej, ale uogólniając, na całym świecie, gdzie pańszczyzna była stosowana.
10

Popularność



Podobne


Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Kacper Pobłocki, 2021

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Magdalena Błędowska

Recenzje naukowe prof. Roch Sulima, prof. Jarosław Kita

Korekta Karolina Górniak-Prasnal, Anna Zygmanowska

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-262-4

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021

Wydanie I

Dla Julii Iwanowicz (1905–2004),

Aldony Bulińskiej (1934–1993)

oraz Ewy Pobłockiej (1958–)

– kobiet, które nauczyły mnie

słuchać i mówić

Dźwiga na plecach

dom, ogród, pole,

krowy, świnie, cielęta, dzieci.

Jej grzbiet dziwi się,

że nie pęknie.

Jej ręce dziwią się,

że nie odpadną.

Ona się nie dziwi.

Podpiera ją jak krwawy kij

umarła harowaczka

jej umarłej matki.

Prababkę

bili batem.

Ten bat

błyszczy nad nią w chmurze

zamiast słońca.

Anna Świrszczyńska, Chłopka

Odmowa

W lipcu 1619 roku w miasteczku Jamestown grupa mężczyzn odmówiła pracy. Nie można powiedzieć, że wydarzenie to odbiło się wówczas szczególnie głośnym echem. Jego doniosłość wybrzmiała dopiero wiele lat później.

Jamestown było pierwszą stolicą Ameryki Brytyjskiej – kolonii, z której wykluły się Stany Zjednoczone. Ale stolica to za dużo powiedziane. W rzeczywistości była to zapadła dziura na krańcu świata. Terytorium, którym z Jamestown zarządzano, stanowiło wątły pas lądu kurczowo trzymający się wybrzeża i oddzielony od reszty kontynentu praktycznie nieprzekraczanymi górami. Barierę Appalachów europejscy przybysze sforsowali na dobre dopiero na początku XIX wieku, otwierając tym samym drogę do narodzin współczesnej Ameryki. Był to wyczyn niemalże tak przełomowy, jak wcześniejsze przepłynięcie Atlantyku przez Krzysztofa Kolumba.

Dziś panuje przekonanie, że koloniści instynktownie kierowali się na zachód, przyciągani nieograniczonymi możliwościami, jakie rozpościerały się w Nowym Świecie. Instynkt ten budził się jednak przez dwieście lat i upowszechnił w czasach podboju Dzikiego Zachodu, którego symbolem stali się kowboje, awanturnicy opętani gorączką złota czy spekulanci ziemią. Wcześniej osadnicy żyli odwróceni do reszty Ameryki plecami i spoglądali w stronę Starego Kontynentu. W 1619 roku Jamestown stanowiło przyczółek starego świata. Świata, którego serce biło tysiące kilometrów dalej, gdzieś w centrum Eurazji1.

Jednak niepozorne wydarzenie z lipca 1619 roku można uznać za zapowiedź nowego świata i nowego porządku. Tego, w którym żyjemy i my.

O bohaterach tego wydarzenia wiemy niewiele, prócz tego, że pracowali przy produkcji smoły oraz potażu – skrystalizowanego popiołu uzyskiwanego przy spalaniu węgla drzewnego. Używano go wówczas do wytwarzania szkła, mydła czy prochu. Kraj, z którego przyjechali do Ameryki, uchodził za liczącego się eksportera tego surowca2. Jak czytamy w źródłach: „Po krótkiej dyskusji ustalono, że Poloniacy zamieszkujący Wirginię uzyskają wolność oraz te same prawa, jakimi cieszy się każdy inny mieszkaniec, bez względu na wcześniejsze rozporządzenia, które miałyby stanowić inaczej”3.

Wydarzenie to uznaje się obecnie za pierwszy udokumentowany strajk w historii Stanów Zjednoczonych.

Kim byli ci ludzie? W Ameryce mówiono o nich różnie: Polanders, Polonians, Poles. Czy to wyłącznie kwestia przypadku, że właśnie oni jako pierwsi wśród nierdzennych mieszkańców Ameryki odmówili pracy po to, aby uzyskać prawa obywatelskie?

Niedemokratyczna, nieszlachecka

Wiemy, że strajkujący byli rzemieślnikami, których umiejętności za oceanem ceniono. Dlaczego od razu nie dano im z tego powodu tych samych uprawnień co innym kolonistom? I dalej: dlaczego uznali, że właśnie zaprzestanie pracy jest najwłaściwszym sposobem, by dostać to, czego wcześniej im odmawiano? Skąd wiedzieli, że muszą działać wspólnie i zgodnie? Jakich argumentów używali? Skąd wreszcie wzięło się w ich sercach pragnienie równości i wolności?

Dostępne opracowania na temat kraju ich pochodzenia nie dają odpowiedzi na te pytania. Historycy nazywają go często Rzeczpospolitą szlachecką, gdyż patrzą na niego przez pryzmat ludzi, którzy dzierżyli tam władzę. Lecz żadna władza nie jest sprawowana w próżni. Rządzący zawsze potrzebują rządzonych. Nie ma bogatych bez biednych, tak samo jak nie ma zwycięzców bez przegranych. Pisanie historii tak, jakby nie było świata poza perypetiami ludzi wyniesionych na społeczny piedestał: królów, biskupów, generałów czy dyplomatów, daje wypaczony obraz. Niniejsza książka wyrasta z niezgody na taką jednostronność i stanowi próbę dopowiedzenia tego wszystkiego, o czym zazwyczaj mówi się albo zdawkowo, albo wcale.

Zacznijmy od rozprawienia się z tezą, na której osadzona została idea Rzeczpospolitej szlacheckiej.

Często można się spotkać z opinią, że w Europie spętanej więzami absolutyzmu dawna Polska stanowiła oazę tolerancji i wolności. We Francji świat obracał się wokół widzimisię Króla Słońce, w Rzeczpospolitej zaś władcę wybierano w demokratycznych wyborach. Co prawda nie każdy mieszkaniec miał prawo głosu, ale i tak grupa obywateli była tu nieporównywalnie liczniejsza niż gdzie indziej. Na Zachodzie arystokracja stanowiła promil społeczeństwa, w dawnej Polsce natomiast aż dziesięć procent populacji należało do szlachty. A każdy szlachcic, bogaty czy biedny, był pełnoprawnym obywatelem.

Tyle że to nieprawda.

A raczej naukowa plotka, przepisywana z książki do książki, która urosła do rangi faktu, choć nie potwierdzają jej żadne źródła ani badania. Powstała jako efekt uśrednienia: w niektórych regionach (na przykład na Wileńszczyźnie) szlachty było dwadzieścia procent lub nawet więcej, a w innych (na przykład w Wielkopolsce czy na Ukrainie) raptem kilka. Przeciętnie niby wychodzi około dziesięciu procent, ale w skali całego kraju szlachetnie urodzeni stanowili niewielki ułamek społeczeństwa4. Jaki dokładnie? Nikt tego jeszcze nie zbadał.

Fałszywe jest również przekonanie o masowym udziale szlachty w życiu politycznym dawnej Polski. To nie był jedyny kraj w Europie, w którym funkcjonował parlament. Pogląd, że pomimo różnic majątkowych każdy szlachcic cieszył się obywatelskimi uprawnieniami, bo miał prawo głosu, należy do domeny naukowej fantastyki. Bowiem to nie klejnot szlachectwa, lecz posiadany majątek stanowił wyznacznik tego, kto zaliczał się do elity władzy. Była ona w dawnej Polsce równie wąska jak wszędzie indziej5.

Gdy wzrok koncentruje się na jednym obiekcie, tak jak aparat fotograficzny skupia się na wybranym przedmiocie, to, co znajduje się obok, robi się niewyraźne albo w ogóle wypada poza kadr. Tak właśnie stało się z osobami, których nie można było zaliczyć do – w dużej mierze wyimaginowanej – wspólnoty obywatelskiej zwanej szlachtą. Ludzi zepchniętych w ten sposób na margines narracji historycznych zwykle wrzuca się do jednego worka opisanego hasłem „chłopi pańszczyźniani”. Nie do końca wiadomo, co się za tym terminem kryje: jak wyglądali, co czuli, co robili. Wszystkie twarze, kontury postaci i tożsamości się zlewają. W podręcznikach przeczytamy, że chłopi mieli trudne życie, obracające się wokół ciężkiej pracy, a powinności wobec dworu wypełniali, choć niechętnie i ze spuszczoną głową, akceptując dominację szlachty. To również nieprawda.

Pańszczyźniacy nie byli bierną, niemą masą, która pokornie uczestniczyła w świecie stworzonym przez możnych. Nie tylko zaskakująco często, by nie rzec – nieustannie – odmawiali posłuszeństwa. Stworzyli też własne narzędzia i instytucje, które pozwalały im upominać się o to, co wszyscy pielęgnują w głębi duszy: przekonanie, że każdy i każda urodzili się równi i wolni. Dopiero gdy skierujemy uwagę poza klasę panów, na grupy, którym wciąż odmawia się pełnoprawnego miejsca w historii, będziemy w stanie to dostrzec. A bierna, jednolita masa stanie przed nami jako ludzie z osobnymi historiami, własnymi bolączkami i radościami. Ludzie, z których większość nie mieści się w stereotypowym obrazie pańszczyźnianego chłopa.

Spróbujmy z tej pełniejszej perspektywy spojrzeć na to, co mogło się wydarzyć w Jamestown w lipcu 1619 roku.

Jaskinie łotrów

Mit Polski szlacheckiej jest tak silny, że wpłynął również na pamięć o strajkujących, którzy w opracowaniach wymieniani są czasem wręcz z imienia i nazwiska. Upowszechniła się teza, że prym wśród Poloniaków w Jamestown wiodła szlachta. Informacje te jednak pochodzą albo z wątpliwej analizy, albo z niepewnych źródeł. Mówi się na przykład, że jednym z tych szlachciców był Michał Łowicki, urodzony w Anglii. Taka osoba nie figuruje jednak w żadnych dokumentach: jest tam Michael Lowicke. Badacze założyli, że tak brzmiała angielska transkrypcja polskiego nazwiska, ale Lowicke to też nazwisko angielskie, występujące również w formie Lowick czy Lowich. W XVII wieku istniały na Wyspach co najmniej trzy wioski o nazwie Lowicke.

Prawdziwość różnych szczegółów opowiadanych współcześnie o wydarzeniach w Jamestown potwierdzać miały wspomnienia innego Poloniaka, Zbigniewa Stefańskiego, rzekomo wydrukowane w Amsterdamie w 1625 roku. Tyle że relacja człowieka, który twierdził, że miał oryginał wspomnień w ręku, jest pełna niedorzeczności, a istnienia takiej publikacji nie potwierdza żadne inne źródło. Nie zachowała się też ani jedna pełna kopia tej książki. Wszystko wskazuje na to, że taki dokument nigdy nie istniał i został najzwyczajniej sfabrykowany6.

Ze źródeł, których wiarygodności nie da się podważyć, wiadomo w zasadzie dwie rzeczy: że strajkujący z Jamestown byli rzemieślnikami oraz protestantami. W dokumencie sporządzonym przez Anglików w 1586 roku, podczas przygotowań do kolonizacji Ameryki, pisano, że potrzebni będą „mężczyźni potrafiący wyrabiać popiół mydlany, smołę. Można takich zdobyć w Prusach lub Polsce i mieć tu [w Ameryce] za niewielką pensję, gdyż wiodą tam żywot niewolniczy”7.

Ludzi, którzy w dawnej Polsce znali się na obróbce drewna, było wielu. Drewno stanowiło główny materiał budowlany oraz podstawowe źródło energii – używano go czy to do ogrzewania domów, czy to do produkcji, na przykład w warsztacie kowalskim. Takie pozarolnicze umiejętności były powszechne wśród chłopów. Dawały im dodatkowy dochód i szansę, by polepszyć nieco swój niewolniczy żywot. Komuś mogły dać bilet do Ameryki.

Istniała również grupa żyjąca wyłącznie z produkcji potażu i innych surowców pochodzących z przerobu drewna. Budnicy, bo tak ich nazywano, mieszkali tam, gdzie pracowali: w lesie. „My jesteśmy ludzie wolni”8 – mówili sami o sobie. Nazwa „budnicy” wzięła się od bud, czyli ich leśnych chat. Nie były one szczególnie wyszukane, jednak od wygód ważniejsza wydawała się niezależność, którą zapewniały.

Niezależność ta nie została budnikom dana – wywalczyli ją. Jak pisał historyk, „najbardziej ostry charakter przybierała walka z feudalnym uciskiem w górach lub trudno dostępnych puszczach, gdzie przyzwyczajeni do znacznej swobody, obznajomieni dobrze z bronią palną chłopi o wiele skuteczniej mogli stawiać zbrojny opór”9. Bywał on niejednokrotnie skuteczny: na przykład w 1738 roku mazowieccy budnicy wzniecili powstanie, które zostało stłumione, ale ostatecznie ich bunt przyniósł efekt – starosta ostrołęcki wydał rozporządzenie znoszące we wszystkich niemal podległych mu wsiach pańszczyznę. Niektórych ludowych przywódców znamy z imienia i nazwiska: Marcina Dziekciarczyka, Wojciecha Rachubkę czy Tomasza Darmofała10.

Gospodarka rolnicza zdominowana została przez uprawę zbóż, pańszczyznę i folwark. Gospodarka leśna stanowiła oazę, w której można się było przed pańszczyźnianą niewolą schronić. Podczas obrad sejmu w 1659 roku narzekano, że Puszcza Kurpiowska, wtedy ogromny kompleks leśny w dorzeczu Narwi, mogłaby się nazywać spelunca latronum – jaskinią łotrów – tam bowiem uciekali chłopi11. Te enklawy wolności były również „atrakcyjnym wzorcem dla okolicznych wsi pańszczyźnianych i powodowały w nich pewne rozluźnienie poddańczych porządków”12.

Czy ludzie zajmujący się wytwarzaniem smoły i potażu, którzy zorganizowali strajk w 1619 roku, byli w kraju swojego pochodzenia budnikami? Jeśli tak, to nasuwają się kolejne pytania: skąd się wzięli w Jamestown? Czy zostali do Ameryki zaproszeni, czy może sprowadzeni? Czy udali się za ocean z własnej woli?

W wieku XIX do Ameryki wyjechały miliony chłopów, uciekających od biedy z nadzieją na dobry zarobek i godną pracę. Przez dwa wcześniejsze stulecia raczej nie wsiadano na statek dobrowolnie. Nowy Świat był przestrzenią zsyłki. Wyprawiano tam tych, których państwo chciało się pozbyć: łotrów, hultajów, próżniaków, nierobów, zbójów, opryszków, pieniaczy, heretyków, burzycieli13. Wszystkich, którzy podważali ówczesny porządek społeczny, czy to odmawiając harówki na pańskim polu, czy to wznosząc otwarty bunt. Ameryka stanowiła wówczas wentyl bezpieczeństwa dla europejskiej władzy, opartej na bezpośrednim i nieludzkim przymusie.

Tylko nieliczni plebejusze sami ruszali na wyprawę do Nowego Świata. Co ich tam wiodło?

Kraina pieczonych gołąbków

W europejskiej kulturze ludowej przez wieki krążyły opowieści o krainie mlekiem i miodem płynącej. Różnie nazywano ten raj na ziemi. W strefie niemieckojęzycznej był to Schlaraffenland, gdzie indziej mówiono o Kukanii (od łacińskiego coquere – gotować), czyli kraju obfitości, w którym „pieczone gołąbki wpadają same w usta próżniaków”14. W średniowiecznych Niderlandach plebejusze opowiadali sobie o Kraju Cockanyngen: „kto tam śpi najdłużej, zarabia najlepiej, i nikt tam nie pracuje, wszystko jedno, stary czy młody i silny, a jednak nie zna się tam żadnego niedostatku”15. Na poszukiwanie tego miejsca udawało się wielu bohaterów ludowych podań i opowieści. Znajdowało się ono, jak czytamy w tekście z XVII wieku, „trzy mile za światem”, gdzie „w sławnym mieście Chamchołowie rzeka idzie mleczna, a brzegi jaglane; po rynku chodzi wół upieczony z nożami u boku, a sałatą pod ogonem, tylko krajać i jeść”16.

Elity niejednokrotnie drwiły sobie z ludowej fantazji o świecie, w którym stoją domy z kiełbas, góry z twarogu, a z nieba leci deszcz gorzałki17. Jak w tym polskim przysłowiu: „Nie przylecą do lenia pieczone gołąbki, by siedział i nadsiedział zgotowawszy ząbki”18. Tyle że ludziom, którzy nieustannie żyli na granicy przetrwania, których jeden nieurodzaj dzielił od śmierci głodowej, których przymuszano do wykańczającej pracy, perspektywa zaspokojenia fizycznych potrzeb nie wydawała się trywialna19. Nie chodziło jednak wyłącznie o napełnienie brzuchów. Legenda o krainie pieczonych gołąbków stanowiła punkt wyjścia do aspiracji poważniejszych: stworzenia takiego świata, w którym nie ma bogatych i biednych, głodnych i sytych, zaharowanych i próżnujących.

Ludzie uprzywilejowani w dawnej Polsce, jak zauważył historyk, nie zastanawiali się, jak inaczej można by zorganizować społeczeństwo. Ówczesny porządek im sprzyjał, nie mieli więc powodów, by go wywracać – nawet za pomocą eksperymentów myślowych. „Nikłe zainteresowanie utopią elitarną kontrastowało ze znaczną popularnością utopii ludowej w jej różnorakich odmianach. Zainteresowanie nią było u nas nie tylko żywe, ale i w niektórych dziedzinach […] być może nawet wcześniejsze niż na zachodzie Europy”20. Pod koniec XVI wieku pojawił się ferment intelektualny, który wykształcił nową wersję mitu o kraju mlekiem i miodem płynącym: kraju, gdzie wszyscy zasiadają jak równy z równym przy wspólnym stole, a równość tę wyrażają gestem dzielenia się chlebem.

Utopia ludowa była zarówno uniwersalna, jak i konkretna. Stanowiła marzenie o innym świecie, a jednocześnie wyrastała z opowieści o tym, jak faktycznie wyglądało życie na rubieżach ówczesnego świata. Z dala od stolic, folwarków i plantacji plebejscy zbiegowie zakładali własne, samorządne wspólnoty. Ukraińskie Dzikie Pola, gdzie uciekali chłopi polscy, karaibski Barbados – to właśnie na kresach państw możliwe było, choćby chwilowe, zrealizowanie ludowego postulatu świata bez głodu i bez przymusu pracy. Rosyjscy chłopi wyruszali na poszukiwanie Kraju Brodaczy, Zielonej Ziemi, Srebrnej Góry czy Białowodzia, które jeszcze w XIX wieku miało być rajem bez podatków i bez władzy, tak świeckiej, jak kościelnej21.

Niektóre z tych krain były mityczne, inne faktyczne. Niektóre małe, jak górskie wioski na Jamajce czy haitańskie osady maroons, zbiegłych niewolników, którzy pielęgnowali etos niezależności i przez stulecia stanowili zagrożenie dla władzy plantatorów, a wypracowany przez nich model demokratycznego współżycia stał się potem punktem wyjścia do rewolucji haitańskiej22. Inne przeistoczyły się w odrębne państwa – jak Palmares, założone w 1605 roku na terytorium współczesnej Brazylii przez zbiegłych Afrykańczyków. „Ci barbarzyńcy – czytamy w portugalskim raporcie – zupełnie zapomnieli o swojej podległości”23. Władzom kolonialnym udało się zdusić Palmares dopiero w 1695 roku, a ścięta głowa przywódcy – Zumbiego, wystawiona została na widok publiczny, by „zabić legendę o jego nieśmiertelności”24.

Lecz legenda ta żyła dalej, podobnie jak inne historie o ludowej niepodległości. Opowieści te, nawet jeśli mocno przerysowane, skłaniały do tego, by ruszyć w świat. „Idź każdy i zobacz na własne oczy” – takim wezwaniem kończyła się ta o Kraju Cockanyngen25. Podobne słowa można było usłyszeć w portowych tawernach, knajpach, karczmach i na jarmarkach. Miejsca te łączyła nieformalna sieć obiegu informacji między ludźmi biednymi i wykonującymi najbardziej podrzędne roboty: marynarzami i służącymi, tragarzami i kucharkami. Historie tam opowiadane i tam zasłyszane wędrowały dalej, niesione przez włóczęgów, handlarki i robotników imających się doraźnych zajęć. O możliwości bezpańskiego życia szeptano sobie w miejscach, gdzie pańskie oko i pańskie ucho nie sięgały.

Ci, którzy postanowili takiego życia zasmakować, zaciągali się też na statki płynące do Ameryki. Rozczarowanie przychodziło jednak szybko: na transatlantyckich okrętach panowała surowa dyscyplina. Krnąbrni marynarze często zmawiali się pokątnie i podnosili bunt. Jeśli udało im się pozbyć despotycznego kapitana, przejmowali kontrolę i dołączali do łotrów, hultajów i nierobów zwanych piratami. Na pirackich łajbach panowała równość, a marynarze spod czarnej bandery zarządzali statkami tak, jak dziś prowadzi się spółdzielnie: decyzje podejmowali kolektywnie i równo dzielili się zyskami26. Albo wychodzili na ląd i tworzyli własne, niezależne wspólnoty, często przejmując styl życia rdzennej ludności, wchodząc z nią w alianse i stając się w ten sposób Białymi Indianami27.

Czy to właśnie poszukiwanie krainy pieczonych gołąbków stanowiło impuls, by grupa mężczyzn obeznanych z obróbką drewna udała się w długą i niepewną podróż do Jamestown? Tego oczywiście nie wiemy. Wiadomo natomiast, że strajkujący w 1619 roku Poloniacy byli protestantami. Raczej mało prawdopodobne, że kalwinami, bo kalwinizm stał się wówczas religią zamożnej szlachty i magnaterii, luteranie z kolei rekrutowali się głównie z miejskiego patrycjatu28. Czyżby zatem wyznawali radykalny politycznie arianizm? Doktryna ta dokładnie wtedy przeżywała swój rozkwit, a tworzyli ją nie arystokraci, lecz, jak narzekano w 1582 roku, „chłopi, tokarze, strugarze, wrzeciennicy, płóciennicy, kapuściarze i insze drożdże narodu ludzkiego”29.

W roku 1605 ukazał się Katechizm rakowski, dokument będący świadectwem debat prowadzonych wówczas w Rakowie, osadzie pod Sandomierzem założonej przez arian. Zwolennicy zwali ją Miastem Słońca, a przeciwnicy – Synagogą Łotrowską30. Stanowiła ona magnes dla utopistów, którzy otwarcie mówili o niezbywalnej równości i wolności ludzi, bez względu na stan, w jakim się urodzili. Katechizm, szybko przetłumaczony na łacinę oraz języki europejskie, to, jak podaje historyk, „jedyne dzieło polskie, które wywołało skandal za granicą tej miary, iż stało się przedmiotem debaty w parlamencie angielskim. Płonął on w Anglii, Niemczech i Niderlandach”31. Jednocześnie władze państwowe oraz kościelne w Polsce rozpoczynały ofensywę antyariańską. W 1611 roku sąd królewski skazał na śmierć mieszczanina Iwana Tyszkowica za to, że nazywając się bratem polskim, odmówił złożenia przysięgi na Świętą Trójcę. Identyczny los spotkał Piotra Franco, z pochodzenia Włocha, któremu za ariańskie herezje, jak czytamy w źródłach, „naprzód język wywlekli, ręce i nogi, a potym i głowę poobcinali, ściąwszy ćwiartowali, a potym spalili i proch on na wodę puścili”32.

Choć ostatecznie sekta ariańska została zdominowana przez szlachtę, w pierwszych dekadach działalności to właśnie plebejusze, zwłaszcza drobni rzemieślnicy, nadawali jej ton33. Jednego z jej założycieli, Piotra z Goniądza, syna chłopskiego wykształconego na włoskich uniwersytetach, opisywano słowami „napirwszy u nas anarchita”34 – człowiek odrzucający wszelki przymus. Bracia polscy krytykowali władzę jako taką, uważali uczestniczenie w wojnach za niemoralne czy przekonywali, że nie należy piastować urzędów, płacić podatków ani tym bardziej żyć z cudzej pracy.

Myśl ariańska wyrastała z odmowy uczestniczenia w świecie niesprawiedliwym, opartym na przemocy. Odmowa ta miała wymiar teologiczny, a jednocześnie wyrastała z praktyk ówczesnej klasy ludowej. Choć strajki kojarzą się raczej z wiekiem XIX i rozwojem fabryk, w dawnej Polsce były na porządku dziennym. „W XVI wieku strajki występowały w Krakowie i w innych miastach Polski bardzo często, a kończyły się zwykle ugodą – pisał historyk. – Są dowody, że czeladź cechowa usiłowała przetworzyć strajk w instytucję prawną. Walki toczą się nie tylko o lepszą płacę, ale też o skrócenie dnia pracy, o odpoczynek, o świętowanie, a nawet o krzywdy spowodowane złym traktowaniem przez majstrów”35.

„Przebrzydła herezja ariańska”36 szerzyła się na terenach puszczańskich, jeśli więc strajkujący z Jamestown byli jednocześnie budnikami oraz protestantami, to najprawdopodobniej należeli właśnie do arian – wspólnoty, która narodziła się z przekonania, że w akcie odmowy drzemie potężna moc. Że zawarty jest w nim zalążek innego, lepszego świata.

Ludzie bez historii

Wszystko to spekulacje – pewnych wiadomości na temat strajkujących z Jamestown nie mamy praktycznie wcale. Wiemy o nich coś z relacji innych ludzi, coś z kilku oficjalnych dokumentów oraz możemy wyciągać wnioski z ich czynów. Lecz i tak to mniej niż niewiele. Myślimy o nich jako o organizatorach pierwszego strajku w historii Nowego Świata, ale może dla nich wydarzenia z lipca 1619 roku wcale nie były szczególnie istotne, a gdyby mogli sami o sobie opowiedzieć, osnuliby swoją historię na zupełnie innej kanwie?

Ze strzępków informacji, jakie przetrwały, nie jesteśmy w stanie odtworzyć nawet najbardziej ogólnego obrazu – choć przecież byli to ludzie z krwi i kości, którzy mieli jakieś sympatie, przyzwyczajenia, namiętności, pozwalające wyróżnić ich spośród tłumu osób podobnie urodzonych lub wykonujących podobną pracę. Dla nas pozostaną oni wciąż „rzemieślnikami z Jamestown”, choć może nie uważali wykonywanego przez siebie zajęcia za kwintesencję swojej tożsamości ani nie byli przywiązani do osady po drugiej stronie Atlantyku i nie myśleli o sobie przez jej pryzmat.

Przedstawiciele klas ludowych wychylają głowę ponad taflę niepamięci zwykle tylko na chwilę, często przypadkiem, aby zaraz po tym na nowo przepaść.

Spróbujmy wyobrazić sobie, że za kilkaset lat historycy odnajdują po nas ślad w oficjalnych dokumentach, które akurat, na skutek splotu wielu niezależnych okoliczności, przetrwały zawieruchę dziejów. Na przykład utrwalone w policyjnych raportach echo jakiejś sprzeczki sąsiedzkiej, jakiś mandat za szybką jazdę, jakieś podanie o pracę albo jedno z wielu pism do urzędów, jakie kiedyś napisaliśmy. Czy ktoś z nas uznałby, że to właśnie w tego rodzaju świadectwach zaklęta jest prawda na jego temat? Czy z takich szczątkowych informacji można się domyślić, kim był poszczególny człowiek, co chodziło po jego lub jej głowie, co lubiła, a czego nie mogła znieść, jak zachowywała się w trudnych życiowych momentach i tak dalej?

Rzemieślnicy z Jamestown, podobnie jak przytłaczająca większość członków klasy ludowej, pozostaną na zawsze ludźmi bez twarzy, ludźmi bez właściwości, ludźmi bez głosu. Nie narysujemy ich indywidualnego ani nawet zbiorowego portretu; jedyne, co pozostaje, to układać w całość fragmenty dostępnej nam wiedzy i szkicować w ten sposób kontury świata, w którym żyli.

Nie wiemy dokładnie, co się działo w Jamestown, możemy natomiast przyjrzeć się krajowi, z którego przyjechali bohaterowie tamtych wydarzeń. W ten sposób odkryjemy zupełnie inne historie: opresji, przemocy i krzywdy, ale też uporu, zaradności, sprytu i odwagi; wzajemnej pomocy, wsparcia i solidarności. Historie, których bohaterami nie są wybitne jednostki, arystokracja, królowie i generałowie, artyści czy intelektualiści, lecz zwykli ludzie, pojawiający się na kartach dziejów przeważnie nie z imienia i nazwiska, nie z indywidualnymi cechami, tylko jako jednorodna masa zwana chłopstwem, pospólstwem czy plebsem. Być może trudniej do tych historii dotrzeć, bo opowiadano je szeptem, tylko między swoimi, tak jak wymieniano się potajemnie w portowych tawernach opowieściami o amerykańskim eldorado, a w polskich karczmach o krainie pieczonych gołąbków.

Jeśli wsłuchamy się w nie uważnie, ukaże się nam obraz kraju zupełnie odmiennego od współczesnej Polski, ale też kraju, którego za nic nie można nazwać Rzeczpospolitą szlachecką. Zresztą wówczas nikt tak go nie nazywał – pojęcie to zostało wymyślone wiele lat później. Gdyby zapytać Poloniaków z Jamestown, gdzie się urodzili, odpowiedzieliby: „w Polszcze”. Echo tej dawnej formy miejscownika zachowało się do dzisiaj w słowie „polszczyzna”. Nazwijmy więc ten kraj Polszczą. Charakteryzowała go ogromna terytorialna oraz społeczna różnorodność, a władza pańska była tam jednocześnie absolutna i krucha. Podziały stanowe natomiast – w tym na szlachtę i chłopów – wcale nie definiowały społecznej struktury.

Wybierzmy się zatem na wyprawę do Polszczy, w której urodzili się, wychowali i którą zapewne przesiąknięci byli Poloniacy z Jamestown. Jak układały się tu stosunki międzyludzkie? W jaki sposób przymuszano ludzi do roboty? Jak klasy ludowe radziły sobie z permanentną opresją i nadzorem? Czy można się było wyrwać z ciągłego upodlenia? Jakie rysowały się ścieżki awansu? Jakie narzędzia stworzyli ludzie biedni, aby sobie wzajemnie pomagać i mierzyć się z trudną rzeczywistością?

Wyprawa do Polszczy odsłoni też przed nami rąbek historii globalnej – tej, o której zwykle milczą podręczniki i oficjalne opracowania, a w której zaklęta jest przeszłość wielu, jeśli nie większości z nas. To historia osobliwa: chłopi powstają z grobów i wysysają krew swoich bliskich, odcięte palce wisielców przynoszą szczęście złodziejom, zaplatanie włosów w dredy pomaga odzyskać psychiczną równowagę, a czary pozwalają zemścić się na okrutnym panu.

Bo przeszłość, zwłaszcza własna, jest najbardziej obcym krajem.

Część ILudzie bez twarzy

Rozdział 1Kraj szubienic

Na widoku – Pamiętne – Spektakl przemocy – 264 073 razy – Byle się bali – Jak dzikus – Przemysł okrucieństwa – Szubienice stawiają – Polskie prawo

Na widoku

Nie wiemy, kim był człowiek, który chcąc się przypodobać Marcinowi Mikołajowi Radziwiłłowi, nie odstępował go ani na krok. Tłumaczył, że to dla wygody księcia. Że chce być zawsze na jego widoku, nieustannie pod ręką i do usług. Radziwiłł postanowił mu to ułatwić. Chwilę przed tym, jak mężczyznę powieszono na szubienicy, miał on usłyszeć: „Teraz waćpan będziesz mi zawsze na widoku”37.

Namolność podwładnego wywołała u magnata irytację, choć wcale nie była nadmierna. Bycie na pańskim widoku należało w czasach pańszczyźnianych do rutynowych obowiązków służby. „Gdy staniesz przed panem, gdziekolwiek to będzie” – czytamy w wierszyku krążącym po dworach jeszcze na początku XIX wieku – „I piędzią nie odstępuj, lecz stój przy nim wszędzie, / Czekaj tego, co twój pan rozkazywać będzie. / Oka z niego nie spuszczaj, nie poglądaj za się, / Ale miej pilne oko na pana i na się”38.

Z jednej strony – nie odstępuj pana na krok, bądź na każde skinienie. Odgadnij, czego potrzebuje, zanim zdąży otworzyć usta. Z drugiej – zachowuj się godnie, bo inaczej twoja służalczość będzie uwłaczać i panu. Rób, co do ciebie należy, ale tak, jakbyś w ogóle nie istniał, nie istniała.

Spełnienie naraz obu przykazań musiało być karkołomną sztuką. Podwładny Radziwiłła za swoją natarczywość zapłacił najwyższą cenę. Dla księcia była to pewnie błahostka – ot, taka sobie okazja, by zabłysnąć dowcipem. Sama się napatoczyła i magnat nie mógł sobie darować. Pojawiła się bowiem możliwość nie tylko popisania się wisielczym – dosłownie – humorem, ale też powiedzenia czegoś. Myśl, którą Radziwiłł wyraził za pomocą trupa zawieszonego na publicznym widoku, brzmiała tak: jeśli pan włada życiem swoich ludzi, to dysponuje również ich śmiercią.

Nie byłoby oczywiście żartu, gdyby Radziwiłł nie miał pod ręką szubienicy. Skąd brały się one na polskich dworach?

Odpowiedź znajdziemy w książce Gospodarstwo z 1588 roku. Jej autor, Anzelm Gostomski, nie był ani literatem, ani publicystą, tylko człowiekiem czynu, który za namową znajomych spisał osobiste doświadczenia związane z prowadzeniem gospodarstwa rolnego. Jego podręcznik stał się bestsellerem, gdyż polska szlachta w XVI wieku dopiero uczyła się rolnictwa. Wcześniej rolą zajmowali się chłopi, a możnowładztwo żyło z danin. Dzięki temu, że Gostomski musiał swoim czytelnikom tłumaczyć wszystko od podstaw, możemy jego książkę uznać za swoisty katechizm ustroju folwarczno-pańszczyźnianego.

Moment, w którym żył Gostomski, był szczególny. Na całym świecie raczkowały wówczas systemy podobne do tego, jaki wykluwał się w Polszcze. Wszystkie opierały się na przymusowej pracy. Książka Gostomskiego była prekursorska, gdyż zapowiadała te nowe czasy. Ich reguły próbowały potem objaśnić różnego rodzaju poradniki, w tym ekonomiczne. Jednym z najsłynniejszych stała się Droga do bogactwa Benjamina Franklina z 1758 roku. Książka Gostomskiego nie zrobiła tak globalnej kariery, ale zawarte w niej rady są zaskakująco uniwersalne i można je równie dobrze odnieść do innych wcieleń nowożytnej niewoli39.

Za podstawową regułę współczesnej gospodarki często się uznaje, spopularyzowaną właśnie przez Franklina, zasadę „czas to pieniądz”40. Purytański ideał oszczędności nie był obcy i Gostomskiemu, który radził dwa stulecia wcześniej: „Kto chce być sprawnym, folguj czasowi, darmo go nie puszczaj”41. Ale to inna maksyma z Gostomskiego oddaje sedno nowożytnej niewoli, w tym ustroju folwarczno-pańszczyźnianego. Droga do bogactwa nie prowadziła tylko poprzez umiejętne zarządzanie czasem, ale przede wszystkim poprzez umiejętne zarządzanie ludzkim życiem: „A to jest najwiętszy fundament, aby chłopi wszyscy wychadzali na robotę, o co napierwsza a napotrzebniejsza kaźń [bezlitosna kara] ma być na chłopa”42.

Innymi słowy, fundamentem dobrej gospodarki jest pańszczyzna, a najlepszym sposobem na jej wyegzekwowanie – naga przemoc.

Czerpiąc z własnej praktyki, Gostomski opisywał całą hierarchię kaźni, od najlżejszych do tej najcięższej: „Chłop, gdy mu nakaże włodarz [nadzorca] albo też urzędnik [dworski] robotę, a nie posłucha […], chłosta cztery plagi przez gołe ciało i [pańszczyznę] odrobić”43. Gdy ktoś spóźniał się do pracy, to dostawał połowę kary: dwie plagi oraz dodatkowe pół dnia do odrobienia. „Włodarz, który zełże, tego karać, a którego trzykroć skarawszy o łeż [kłamstwo], czwarty raz na szubienicę”44.

Szubienica była królową kaźni.

Roztropny gospodarz, rzecz jasna, nie szafował nią tak pochopnie jak Radziwiłł. Szubienica była kaźnią ostateczną, nieodwracalną i wymierzaną za przewinienia kardynalne – trwałe nieposłuszeństwo, kłamstwo czy zdradę. Na co dzień dyscyplinowano za pomocą bicia. Było ono tak rozpowszechnione, że wręcz przestano je zauważać. W jednym z pierwszych syntetycznych opracowań historii polskiej wsi czytamy: „Bicie poddanych nie było nawet karą, a było zwyczajnym sposobem wymuszania posłuszeństwa przy odbywaniu powinności. Nikt nie był w stanie w Polsce tego zabronić”45.

Pamiętne

Pomiędzy publikacją książki Gostomskiego a ostatecznym końcem pańszczyzny na ziemiach polskich w 1864 roku (czy niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych rok później) świat zmienił się nie do poznania. Ale pomimo różnic – zarówno geograficznych, jak i historycznych – nowożytna niewola opierała się na jednej uniwersalnej praktyce. Na biciu.

Nawet krytycy kar cielesnych uważali je za przykrą konieczność – bo przecież poddani są, podobnie jak zwierzęta, z natury leniwi. „A wszakoż jeślibyś je [chłopów] też nalazł śpiące, jako apostoły w ogrodcu, tedy też nie wadzi ich maczużką [kijem] przebudzić, aby na nie pokusy nie przychodziły”46, pisał Mikołaj Rej. W 1862 roku, niemal trzy stulecia po jego śmierci, na świat przyszedł Tomasz Nocznicki. We wspomnieniach z dzieciństwa opisał człowieka o imieniu Filip, który „był starym dworskim sługą. […] Miał przeszło lat siedemdziesiąt, duży był i tęgi. Kiedyś pił tęgo, w starości odumarła go żona i dzieci, został sam i dożywał życia. W lesie pasał bydło, zimą robił, co mógł, u gospodarzy”47. „Toż on historię pańszczyzny pisał na skórze chłopskiej, a inni ludzie pisali ją na jego skórze. Był ogromnym znawcą kar, jakie we dworach odbierali chłopi. Opowiadał ten starzec, że nie było na wsi człowieka od lat czternastu do siwych włosów, ani mężczyzny, ani kobiety, którzy nie byli bici na dworze, i to bardzo często”48.

Bicie to basso continuo trzystu lat pańszczyzny.

Na rutynowość przemocy wskazywała notatka prasowa z 1817 roku, zatytułowana Machina do bicia chłopów: „Ktokolwiek miał do czynienia z chłopami, ktokolwiek pragnął ich uczynić pożytecznymi samym sobie, musiał prócz doświadczonej przykrości przekonać się jeszcze o stracie drogiego czasu na ich bicie potrzebnego, który z większą nierównie korzyścią mógłby się użyć na dobro dworu”. I jeszcze: „Bić go potrzeba, żeby uczuł, bić do półśmierci, żeby naprowadzić na drogę kierującej nim woli; bić ustawicznie, żeby mieć zeń cokolwiek użytecznego; bić, bić i bić bez końca, ażeby pamiętał o sobie, o żonie, o dzieciach”49.

Daj „chłostę i pamiętne dobre”, radził już Gostomski50.

Temat bicia powraca w niemal każdej opowieści o pańszczyźnie. Nawet w czasach, gdy ze starego świata pozostał już tylko blady cień. W pamiętniku z okresu międzywojennego czytamy: „Do dziś pamiętam, jak opowiadali, jak to dawniej bywało. Opowiadali o czasach pańszczyźnianych, jak to czasem dziedzicowi coś na nos wlazło, to bili, względnie ich służba biła […], nawet nie mówili za co. […] Mówili, że mojego pradziada to tak obito we dworze, że ten jak przyszedł do chałupy i legł, to leżał dwa miesiące i już nie wstał. Obito go za to, że nie chciał dać swej żony za mamkę dla dziecka dziedzica. Ta jego żona, a moja prababka, podobno była młoda i ładna i dziedzic się ucinał do niej, a widocznie i pradziad ją kochał, i przypłacił to chłop życiem”51.

Bicie było tak znormalizowane, że nawet sami pańszczyźniacy przechodzili nad nim do porządku dziennego. Pisał szlachcic Józef Pawlikowski w 1788 roku: „Widziałem nielitościwego pana jednego, że niesprawiedliwym jego ukazom wymawiał się poddany, ze zwierzęcą zajadłością bijącego; on ciężkie odebrawszy razy, prosto szedł do karczmy, okazując przed innemi [poddanymi] krwią zaszłe smagi, i razem wszyscy zalewali się trunkiem”52.

To właśnie na plecach, garbowanych na co dzień plagami, wypisano historię pańszczyzny. Każde plecy były nośnikiem unikalnej opowieści. Inaczej zarastały skorupą strupów, twardą i pobrużdżoną jak kora drzewa. A kiedy rany się zagoiły, a ból ustał, można było zapomnieć. Dlatego potrzebni byli ludzie bliscy – bliźni, jak kiedyś mawiano53. Ludzie połączeni doświadczeniem bicia. By przypominali, by dawali świadectwo.

Bo nikt przecież sam własnych pleców nie rozczyta.

Spektakl przemocy

Jednym z zadań powierzanych dworskim urzędnikom było dbanie o to, aby panu niczego nie brakowało. Gostomski: „Ma mieć statków [przedmiotów] potrzebnych w domu dostatek i to opatrzyć, czego dom dostateczny potrzebuje: stoły, ławki, konwie, kufle, sklenice, lichtarze, niecki, koryta, faski, kubki, łańcuchy żelazne, łoża, około wrot żelaza i inne statki domowi potrzebne”54.

Łańcuchy żelazne, w domu. Po co?

Gostomski wyjaśnia: „Urzędnik ma to opatrzyć, aby miał w dworze instrumenta gotowe, w które by naprędce więźnia albo winnego wsadzić mógł: to jest łańcuch albo kabat, albo gąsiora i kunę”55.

Kabatem nazywano wówczas więzienie, pręgierz lub inne narzędzia tortur. Gąsior to żelazne dyby, a kuna – obręcz na szyję, którą przykuwano do ściany lub słupa. „We wsi Kombornia – wspominał urodzony w 1885 roku Stanisław Pigoń – jeszcze w okresie międzywojennym chłopi ze zgrozą wspominają kaźń w dworskim lamusie [budynek gospodarczy] w pewnego rodzaju dybach [tj. w gąsiorze], gdzie skazany godzinami musiał stać z rękami związanymi z tyłu, a z szyją zamkniętą w otworze wyrąbanym w dwu zestosowanych z sobą i spiętych deskach. Takich ponurych pańszczyźnianych wspominków dałoby się zebrać więcej”56. Oto kolejne: notatka Ulryka Werduma o odbytej w 1671 roku podróży. „Potem przez dobre ziemie do Goszczyna, dwie mile. Jest to wielka wieś z kościołem i kaplicą położoną nieco opodal. Należy do pana [Jana] Żelęckiego, którego w Polsce zwą łowczym koronnym. Dwór szlachecki niedawno się spalił. Chłop, nie wiem, za jaką zbrodnię, leżał tutaj na śniegu tuż przy ziemi, przykuty za szyję do pala jak pies”57.

Wiadomo, za jaki czyn ukarany został człowiek o imieniu Fedko: „Na tym gwałtownym przymuszaniu do robocizny słowo jakieś o wolności swej przemówił”, a wtedy urzędnicy dworscy „kijami i czym kto mógł niemiłosiernie” go bili, a następnie „wziąwszy do dworu, tam przywiązawszy (go) do działa, łańcuch mu na szyję włożywszy, na srogim dżdżu i słocie, i niepogodzie wielkiej dwie noce trzymał [dziedzic] (Kamocki), aż go ledwie trzeciego dnia gromada [chłopska] wyręczyła już schorzałego”58.

W Polszcze od zawsze stosowano tortury wobec tych, którzy naruszali prawo, zauważył Jan Tadeusz Lubomirski, „ale dopiero w wieku XVII poczęto używać [ich] z nader wielką skwapliwością”. Wtedy przestają one być jedynie narzędziem dla sądów – jak w średniowieczu, gdy w ten sposób wymuszano zeznania. „Tortury pozasądowe, wykonywane z polecenia dziedzica albo urzędnika ekonomicznego, bez uroczystych form sądowych, były to proste męczarnie: bicie rózgami, wkręcanie palców do kurków rusznicy, powieszenie na belce stodoły za pięście lub nogami do góry z potrącaniem powrozu; okurzanie dymem, kładzenie rozżarzonych węgli w zanadrze”, czyli pod ubranie59.

Wraz z ekspansją folwarków tego rodzaju okrucieństwo się nasiliło. Do tego stopnia, że jeden z pierwszych historyków polskiej wsi pisał o „pańszczyźnianych saturnaliach” – spektaklach przemocy i bestialstwa60. Bić, ażeby czuł. By zapamiętał. Bić do półśmierci.

Weźmy historię Grzegorza Draba. W 1699 roku apogeum osiągnął spór między administratorem folwarku Jakubem Gołuchowskim a poddanymi. Chłopi poskarżyli się na nadużycia, po czym Gołuchowski zaprosił ich do siebie, zapewniając, że chce tylko zamienić słowo. Grzegorz Drab, jeden z przywódców oporu, stawił się na spotkanie. W skardze złożonej przez poddanych kilka dni później czytamy, że Gołuchowski „Draba na ziemi rozciągnąć rozkazawszy, sam okrutnie i niemiłosiernie zbił, potłukł, poranił […]. Potem ledwie dychającego do gąsiora za szyję gwałtem wsadzić i umieścić rozkazał, w gąsiorze na wszystkich niepogodach i deszczach przez całe odwieczerze trzymał, więził, aż przed samym wieczorem […] opak ręce jako złoczyńcy jakiemu załomawszy, i mocno stryczkami, powrozami [ściągnął], aż krwią pozaciekał”.

Następnie dworski urzędnik zarządził, by Draba przywiązać za ręce do konia, i tak „po kałużach, po błocie do wsi Zawady zaprowadzić rozkazał”. Wtedy Drab wpadł w ręce kolejnego sługi, niejakiego Osińskiego. Ten „respektu żadnego i litości nad bliźnim nie mając, strudzonego i bardzo drogą zmordowanego [Draba] na powrozie przywiódł”, wsadził za szyję do żelaznej kuny i postawił przy nim chłopską straż. Zmuszono Draba, by stał w tej kunie trzy dni i trzy noce bez przerwy, „głodem, pragnieniem i inszymi niewczasami […] męczono, spać żadną miarą nie dopuszczono, tak dalece, że tyraństwa znosić dalej nie mogąc […], od okrutnych ran i potłuczenia na zimnie i mrozie zbolawszy ciężko, upadał, na kunie jako na szubienicy jakiej na pół umarły, władzy, pamięci i rozumu nie mając, wisiał”.

Pan Gołuchowski – czytamy dalej w skardze chłopów – litując się nad swoją ofiarą „czy też będąc inszych ludzi płaczem i prośbą, i samym wstydem wzruszony, rzeczonego Draba ledwie z kuny żelaznej już prawie martwego zdjąć i tamże do spichlerza opuchłego, ociekłego czeladzi swojej zanieść rozkazał”. Ociekającego krwią Draba zamknięto na cztery spusty. „Już niemal dwie niedziele [pan Gołuchowski] więzi, znowu głodem [Draba] morzy, w wielkich ciemnościach trzyma, ludzi jego jako więźnia chorego nawiedzających gwałtownie od spichlerza odganiać każe i tak niezwyczajnie ciemięży, że ten człowiek bardzo chory, w wielkich boleściach zostając i ratunku od nikogo mieć nie mogąc, nic pewniejszego, że wprędce z tym światem pożegnać się musi”61.

Podobne przykłady można mnożyć. „Niemiłosiernie się obchodzą z poddanymi swymi”, pisał w 1611 roku Krzysztof Kraiński. „Do ciężkiego więzienia o lada co sadzają. Biją, katują, żyły podrzynają […], piętnują […]; krew a pot ich piją. Tak ich ciężko drą, iż gdyby szatę u drugiego i u żony, i dziewki [służącej] jego ścisnął, wyszłaby podobno krew”62. Pisząc o piciu chłopskiego potu i krwi, Kraiński używał metafory – dziś funkcjonującej jako słowo „krwawica” – by powiedzieć coś innego: że panowie żyją z ciężkiej pracy swoich poddanych. O piętnie pańszczyzny pisał natomiast dosłownie.

Hubert Vautrin, który przyjechał do Polszczy w 1777 roku, zauważał: „Najpospolitszą karą, wymierzaną niezależnie od płci i wieku, jest chłosta kańczugiem [skórzanym biczem], którego razy mierzy się bez litości. Istnieją jeszcze sroższe kary, w zależności od przewinienia lub od humoru dziedzica. Widziałem, jak przykładano rozgrzane do czerwoności żelazo do pleców krnąbrnych chłopów”63. Krzysztof Opaliński w 1650 roku: „Znajdzie się drugi, co piątnuje, / Co bije do umoru, co w tarasie [więzieniu] zgnoi, / Co rózgami siec każe, jako dzieci w szkole, / Sędziwych i poczciwych starców bez przyczyny!”64.

Trwałe znakowanie ciał jest jedną z najstarszych praktyk, jaka towarzyszy instytucji niewolnictwa. Z piętnowaniem spotkamy się w Egipcie czy Chinach tysiące lat temu, w piętnastowiecznej Toskanii czy dziewiętnastowiecznej Ameryce. Na karaibskich targach wypalanie żelazem znaku na skórze afrykańskich niewolników służyło jako przypieczętowanie faktu własności65. W innych przypadkach wynikało z konieczności widocznego wyodrębnienia ludzi zniewolonych – zwłaszcza gdy nie odróżniał ich od panów ani kolor skóry, ani kształt nosa czy warg66.

Nie wiadomo, jak bardzo praktyka piętnowania rozpowszechniona była w Polszcze. Gostomski radził znaczyć tylko bydło. Być może niektórzy dziedzice znakowali najkrnąbrniejszych, aby ci porzucili myśli o ucieczce. Zapewne bywało też piętnowanie karą za naruszenie własności. Zmarły w 1605 roku Bartłomiej Groicki: „Te złodzieje, którzy we dnie kradną, mieszki, wacki, kalety kryjomie rzeżą, tak znaczą: za pierwszym kradziectwem je na twarzy cechują, za wtórym obiedwie uszy urzynają, za trzecim krzyż na czele [czole] żelazem wypalają, a za każdym razem je miotłami u prągi biją”67. W 1622 roku chłopski syn o nazwisku Kędzierski został napiętnowany za przywłaszczenie pańskiego mienia: „Kazał go pan wybić katom u pręgierza i znak na nim wypiątnować”68.

Piętnowanie służyło też jako ostrzeżenie przed kaźnią ostateczną: „Zbiegłemu i złapanemu później chłopu obcinano uszy i wypalano szubienicę na czole lub litery. Ten ostatni zwyczaj był dość upowszechniony”69. Mikołaj Beyda, poddany Jana Kuczyńskiego, został w 1747 roku oskarżony o kradzież oraz zorganizowanie ucieczki swojej i swojego brata Jana. Jan zeznawał przed sądem: „Mikołaj, brat mój, to mi powiedział: »Bracie, każą mi się żenić, a ja nie chcę« […]; był tu kiedyś u ojca naszego niejakiś Walenty i chwalił no Żmojdź, że tam kraj dobry, i znioszy się na jedno, ja zabrawszy statki [narzędzia] ciesielskie, którem miał od pana za stodołą bratnią […], zastołem Mikołaja brata już z saniami gotowemi i stąd pojechaliśmy”. Uznano, że „za wyżej wyrażone excessa [będzie] miał uszy oberznięte, szubienicę na czole wypaloną i nos wpół oberznięty”. W razie ponownej próby ucieczki „każdy podlegać będzie szubienicy”70.

264 073 razy

Jakim człowiekiem był Fedko, co słowem o swojej wolności panu zawinił? Kim był Grzegorz Drab, który wiarę w prawdziwość pańskiego słowa przypłacił półśmiercią, a może nawet i życiem? Jak wyglądał ów Beyda, zanim pozbawiono go twarzy?

Podobnie jak miliony innych bitych i poniżanych pozostają oni ludźmi bez właściwości. Nie wiemy, czy byli wysocy czy niscy, grubi czy szczupli, weseli czy ponurzy, towarzyscy czy wycofani. Nie wiemy, co lubili robić, z czego się śmiali, co ich denerwowało, a co rozczulało. Pańszczyźniacy pojawiają się w przekazach zwykle w kontekście przemocy, której doświadczyli.

Jeśli zestawimy obok siebie świadectwa kaźni z różnych okresów i z różnych zakątków Polszczy, to widać niezbicie, że powtarzają się metody – to nie tylko wymierzanie razów, ale też bardziej wyszukane tortury. Wzmianki o nich zwykle pojawiają się osobno: tutaj jeden chłop powieszony, tam inny przykuty na mrozie do słupa, a tam jeszcze inny wbity na pal albo poćwiartowany. Łatwo uznać, że były to odizolowane wypadki. Ale w pamięci ludowej pojedyncze ofiary, poszczególne akty przemocy piętrzyły się, kumulowały. Tak jak nawarstwiały się jednostkowe razy, które spadały na pańszczyźniane plecy.

Tylko czasami trafiają się informacje, które pozwalają uchwycić masową skalę okrucieństwa. Na przykład w 1702 roku wybuchło w Polszcze powstanie ludowe pod dowództwem Semena Paleja. Nie był to odizolowany bunt, ale rzeczywiste powstanie zbrojne, w którym brały udział dziesiątki tysięcy poddanych, kobiet i mężczyzn. Gdy ostatecznie, wskutek skoordynowanej akcji Potockich i Lubomirskich, zostało rozbite, urządzono akcję odwetową. „Nabrano tam w niewolą wiele tysięcy chłopstwa, ale ich nie wycinano, nie chcąc sobie wsiów pustoszyć panowie, tylko ich kazano znakować: urzynano każdemu lewe ucho; poznakowano ich tak na siedemdziesiąt tysięcy”71, czytamy w pewnej relacji.

Poznakowano, aby zapamiętali. Aby ich kalectwo pozostało na publicznym widoku.

Rutynowość pańskiego bestialstwa najlepiej ilustrują dane, które zebrała administracja austriacka po tym, jak zaczęto ograniczać wolność panów do tyranii. Na początku XIX wieku rządy w całej Europie wprowadzały tego typu ograniczenia albo ze względu na interes własny, chcąc zwiększyć bazę podatkową dla skarbu, albo ze strachu, jak w przypadku Prus, gdzie poddaństwo osobiste zniesiono w 1807 w reakcji na rewolucję francuską oraz w obawie przed kolejnymi wystąpieniami chłopów, między innymi na Śląsku72.

Jednym z efektów reform w zaborze austriackim było to, że pańszczyźniacy mogli występować o odszkodowanie za niesłusznie wymierzone kary. W samym 1829 roku w Galicji zasądzono reparacji na łączną sumę 264 073 reńskich. Historyk: „Cyfra [ta] będzie przerażająca, jeśli zważymy, że w wielu wypadkach chłop w ogóle nie zanosił skarg i że praktyka administracyjna szacowała odszkodowanie za jedną plagę przeważnie tylko na jeden reński waluty wiedeńskiej”73.

Byle się bali

Skąd ten ocean przemocy? Z odpowiedzią znów przychodzi Gostomski: „Robota kmiotków to dochód albo intrata nawiętsza w Polszcze”74. Pańszczyzna była podstawą gospodarki, źródłem wszelkiego bogactwa.

Naturalnie intraty należało strzec jak największego skarbu. Gostomski: „Podniata [przyczyna] wszego złego panu, kędy urzędnik albo włodarz przedaje robotę, albo nie dojźrzy włodarza, gdzie kmiotkowie nie wszyscy robią jednako; to początek dworom upadku, jako skra, od której dom, wieś albo miasto zgore”75. Iskrę buntu, iskrę nieróbstwa, iskrę odmowy posłuszeństwa trzeba było zdusić w zarodku. Jakub Haur w 1693 roku: „Zuchwałego chłopa trzeba mieć w groźbie i częstym napominaniu”76.

Bić zapamiętale, by nie zapomnieli, kim są, gdzie ich miejsce.

„Jak odrobił tę pańscyznę – przytaczał Marcin Tamborski wspomnienie zachowane w kieleckim Głuchowie – to pracował dwa dni dla siebie, a jak zapad [zachorował], coś mu nie podesło, to wezwany był do karności, […] dwadzieścia pięć rózg bito przez gołe ciało, do pięćdziesiątu. Kazdom rózgom osobno było bito, raz palnięto i rzucono na drugom kupke, na drugom stronę, pan stał na ganku i patrzał sie na to”77.

Bić zapamiętale, ale jednocześnie na zimno, rachując każde uderzenie, patrząc, jak rośnie stos rózg. By razy zapadły głęboko w pamięć każdego ciała. „Byle się bali, nic to, niech mię nienawidzą”78, streścił rozumowanie szlachty Wacław Potocki. Bo nie ma bogactwa bez pańszczyzny, a pańszczyzny bez szubienicy i bicia. Dlatego, jak zauważył Hubert Vautrin, „nieposłuszeństwo [w Polszcze] surowiej karane jest aniżeli przestępstwo”79.

Próbowano u schyłku Polszczy różnego rodzaju reform, ale żadna z nich nie naruszała wolności pana do katowania poddanych. W 1768 roku ustalono, że chłop zagrożony karą śmierci ma być przekazywany do sądu grodzkiego albo miejskiego. Jednakże, pisze historyk, „skuteczność owej ustawy była niewielka […], toteż do końca XVIII wieku chłopi byli praktycznie zdani na łaskę i niełaskę feudałów”80. Gdy w 1780 roku złożono propozycję niewielkiego rozluźnienia aparatu pańskiej grozy, w trakcie obrad powstał krzyk „tak okropny, jak gdyby jaki potwór zjawił się w sali sejmowej”81. Już pierwszy w dyskusji poseł Kamieński jednoznacznie się domagał, by prawa te „tak zostały umorzone, iżby się i wspomnienie o nich o uszy nasze ani potomków naszych nie obiło”82. Wojciech Suchodolski zachęcał do szybkiego oddalenia sprawy, „a tak zamkniemy usta tym wszystkim, którzy mówią, iż u nas w Polszcze na wolnym sejmie nic jednomyślnie udziałać nie można”83. Ustawa przepadła, nawet jej nie przeczytano.

W uzasadnieniu odrzucenia projektu przywołano słowa Kamieńskiego, że taki zbiór praw „na zawsze uchylamy i na żadnym sejmie, aby nie był wskrzeszany, mieć chcemy”84. Wrócili do tej kwestii jednak zaborcy. W liście do austriackiego cesarza hrabia Wielhorski przedstawiał nieugięte stanowisko polskich panów: „Poglądy waszej cesarskiej mości, pełne dobroci i humanizmu, można jedynie podziwiać. Oczywiście wbrew naturze jest sama idea okładania razami bliźnich, na których [pracy] się opieramy i którzy zapewniają nam byt. Wskazuję jednak, że poddaństwa, które w gospodarce ważniejsze jest niźli w armii, nie sposób utrzymać w Galicji bez kar cielesnych”85.

Kaźń nie tylko dla bitych, ale również i dla panów była sprawą życia i śmierci.

Jak dzikus

Johann Joseph Kausch w 1793 roku: „Kańczug to jedyny sposób rządzenia tymi ludźmi [poddanymi], ale i tym nie szafuje się nigdzie tak surowo – nie, to wyrażenie za słabe – tak barbarzyńsko, jak w królestwie polskim. Dwadzieścia razów kańczuga jest karą straszną, ale w Polsce wymierza się sto i więcej batów za najmniejszą drobnostkę”86.

Nietrudno znaleźć szczegółowe informacje o arytmetyce pańszczyźnianego okrucieństwa. W tym samym wierszyku, w którym opisywano standardy wymagane od dworskiej służby, podano też wysokość kar. Za spuszczenie z oka pana i zejście z jego widoku radzono dawać pięć plag. Za nazbyt powolne załatwienie pańskiego interesu – osiem. Za podanie nieumytego noża – siedemnaście. Za nadmierną służalczość – dwadzieścia. Gdyby podczas podróży zgubił się jakiś pański rekwizyt – czterdzieści. Sto plag sugerowano dawać za kłamstwo87.

Oczywiście jaki pan, taki wymiar sprawiedliwości. Radziwiłł za nadgorliwość skazał sługę na gardło, a Gostomski na szubienicę wysyłał tych, co skłamali czterokrotnie. Tak właśnie trzymano poddanych w groźbie: nigdy nie było wiadomo, jakiej kary można się spodziewać. Należało pamiętać, że nawet błahostkę można przypłacić życiem.

Rację miał zatem Kausch, gdy zwracał uwagę na arbitralność polskiego systemu kar. Ale Polszcza nie wyróżniała się pod tym względem na tle innych krajów. Autor książki o przemocy na Rusi Czerwonej w wieku XVII twierdził, że w Niemczech czy we Francji było jeszcze gorzej. Wojny chłopskie w Niemczech przyniosły „całe piekło mordów, okrucieństw i pożogi, i pełne [były] takich niewymownie potwornych aktów obopólnej nienawiści i zemsty, o jakich się w Polsce nikomu i nigdy nie śniło. Bunty chłopskie z roku 1648 na naszym Pokuciu są niewinną ruchawką wobec zbydlęcenia i krwawego szału niemieckiego chłopstwa, a odwet, jaki spotkał buntowników ze strony warstwy panującej w Polsce, jest tylko igraszką wobec straszliwej, niemiłosiernej zemsty, jaką szlachta niemiecka wywarła na swych pokonanych niewolnikach”88.

Festiwal bestialstwa odbywał się w całej Europie. Wystarczy na chwilę spojrzeć tuż za granicę Polszczy. Na przykład na Śląsk: w 1766 roku wybuchło powstanie chłopów, które objęło powiaty rybnicki, raciborski, bytomski, pszczyński, nyski i gliwicko-toszecki. Po tym, jak zostało stłamszone, rozpoczął się odwet panów. Historyk: „Wszelkie znane nam przekazy tych wydarzeń zgodnie podkreślają okrucieństwo wszystkich bez wyjątku szlachciców. Landrat toszecki von Sack, wkraczając na czele oddziału kawalerii do swego powiatu, jak dzikus strzelał na oślep do tłumu. Pan Ziemiecki obalał powstańców na ziemię, deptał butami po ich karkach i wyliczał im po sto pięćdziesiąt batów. […] Rotmistrz Paczkowski na Dobrodzieniu torturował swego zagrodnika Pacha tak okropnie, że ten miał ręce i nogi zdarte aż do żywego mięsa, a pośladki krwią zalane. […] Przeszło stu poddanych Paczkowskiego zbiegło do Polski”89.

Głosy takie jak ten Kauscha pochodzą z końca XVIII wieku, gdy intelektualiści z Europy Zachodniej zaczęli tworzyć obraz swych oświeconych krajów w opozycji do rzekomo zacofanej Europy Wschodniej90. Kausch pisał też w momencie, gdy Polszcza znikała z map i tego rodzaju opowieści służyły do uzasadnienia konieczności rozbiorów. W roku 1800 mniej więcej trzy czwarte światowej populacji żyło w kieracie niewolnej pracy91. Przymus był więc regułą, a nie wyjątkiem. Nic też nie zapowiadało nadejścia czasów, w których to wolna, najemna praca stanie się normą. W tym sensie Polszcza nie odbiegała od innych krajów – również i tych, które przejęły kontrolę nad jej populacją.

Sukcesy jednych państw czy porażki drugich nie wiązały się bezpośrednio z tym, czy ich gospodarki opierały się na wolnej, czy na przymusowej pracy. „Wielkie imperia Austrii i Rosji – pisze historyk – rozwijały się szybciej i skuteczniej, a w 1789 roku rozpościerały się już na całym obszarze Europy Środkowej i Wschodniej, od Wiednia do Uralu”, dzięki przymusowej pracy chłopów92. System ten stopniowo porzucano w wieku XIX – za koniec ustroju pańszczyźnianego można uznać dekrety uwłaszczeniowe, które umożliwiały chłopom posiadanie ziemi. W Prusach zmierzch pańszczyzny był rozciągnięty w czasie od roku 1807 do 1872, w Austrii nastąpił w 1848, a w Rosji w 1861 roku (i trzy lata później w Królestwie Polskim). Dlatego w Polszcze, gdyby ta istniała w wieku XIX jako odrębne państwo, pańszczyzna też pewnie zostałaby ostatecznie zakończona. Albo tak zmodyfikowana, by lepiej odpowiadać wyzwaniom społeczeństwa wkraczającego na ścieżkę uprzemysłowienia. Istnieją zresztą ślady takich prób: na Kielecczyźnie w połowie XIX wieku eksperymentowano z zastosowaniem pańszczyzny w kopalniach93.

Zarówno w czasach Kauscha, jak i Gostomskiego ciała ludzi biednych kaleczono na całym świecie. Włóczęgom w Anglii obcinano uszy, poddawano ich chłoście lub zwyczajnie wieszano. Szacuje się, że tylko podczas rządów Henryka VIII (1509–1547) powieszono siedemdziesiąt pięć tysięcy osób. Podczas rządów Edwarda VI (1547–1553) piętnowano włóczęgów, wypalając im na piersi literę V (od słowa vagabond), oraz skazywano ich na dwa lata niewoli, podobnie jak za panowania Elżbiety I (1558–1603), gdy zsyłano ich na galery94. Żeglarzy na angielskich łodziach, którzy po raz trzeci zasnęli na wachcie, przywiązywano do głównego masztu, a ich ramiona obciążano workami z ołowianymi kulami. Jeśli to nie poskutkowało i przyłapano ich na spaniu jeszcze raz, to tym razem przywiązywano ich z nożem oraz kawałkiem chleba. Już w ich gestii pozostawał wybór – czy woleli umrzeć z głodu i pragnienia czy odciąć się i utonąć. Osoba, którą posądzono o próbę kradzieży lub uprowadzenia statku, wisiała za burtą przywiązana za nogi, aż jej mózg rozbryzgał się w rytmie fal95.

Kontrast między cywilizowanym Zachodem a barbarzyńskim Wschodem był jaskrawy jedynie w publicystycznych pamfletach.

Przemysł okrucieństwa

Utarło się przekonanie, że współczesny świat, świat wzrostu ekonomicznego i maszyn, narodził się wraz z brytyjską rewolucją przemysłową, która kiełkowała już od XVII wieku.

Jednakże niewątpliwy skok produktywności w całej Eurazji w latach 1600–1800 uzyskano dzięki prostej mobilizacji siły roboczej, a nie dzięki nowej technologii. Stąd rozkwit różnego rodzaju form przymusu w tym okresie, od Karaibów przez Polszczę po Japonię. Badacze nazywają to zjawisko rewolucją pracowitości (industrious revolution), by zastąpić nim mało przydatne pojęcie rewolucji przemysłowej (industrial revolution)96. Ale idea rewolucji pracowitości jest również myląca, bo sugeruje łagodny charakter tej transformacji. Tymczasem opierała się ona na ustawicznym biciu i terrorze. Ludzie nie pracowali więcej z własnej woli. Dlatego była to bardziej rewolucja w technikach okrucieństwa, rewolucja dyscypliny, rewolucja nadzoru i kaźni.

Historia przymusowej pracy to wcale nie historia zacofania, ale innowacji97. Na przykład mechanizacji bicia. Przytaczana wcześniej gazetowa notatka z 1817 roku nie opisywała faktycznego wynalazku. „Machina do bicia chłopów” była wymysłem satyryka, który miał na celu, jak tłumaczono w komentarzu odredakcyjnym, „w nienawiść podać obrzydły przemysł okrucieństwa i pastwienia się nad podobnym sobie człowiekiem”98. Jednak w momencie, gdy artykuł ukazał się w polskojęzycznej prasie, tysiące kilometrów dalej, na amerykańskim Południu, rzeczywiście wdrażano nowinkę, która wprowadzała nowy rodzaj tortur. Dzięki ulepszonemu kańczugowi niewolnicy pracowali, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, coraz szybciej99. W efekcie w połowie XIX wieku, pisze historyk, „zniewoleni Afroamerykanie stali się najwydajniejszymi zbieraczami bawełny na świecie”100.

To nie rewolucja przemysłowa, lecz przemysł okrucieństwa stanowi prolog do współczesności. Nie tylko fabryki tekstyliów w Manchesterze, również plantacje niewolnicze na Karaibach zorganizowane były w nowoczesny, fabryczny sposób101. Przemysłowość ta nie wynikała z obecności maszyn w procesie produkcji, ale z masowej skali oraz beznamiętnego charakteru przemocy. Marsz takich państw jak Stany Zjednoczone na szczyty globalnej gospodarki rozpoczął się dzięki zintensyfikowaniu nakładów pracy, głównie niewolnych afroamerykańskich ciał. Towarzyszyła temu zmiana technologiczna, ale to nie ona była motorem rozwoju.

Choć często patrzymy na XIX wiek przez pryzmat pojawienia się miast przemysłowych i dymiących kominów, to stanowiły one przez długi czas wyjątek, a nie regułę. Nawet brytyjska industrializacja dokonywała się wciąż tradycyjnymi metodami – to nie pracownik fabryczny, lecz woziwoda czy tragarz byli aż do drugiej połowy XIX wieku typowymi przedstawicielami brytyjskiego proletariatu102. Funkcjonowanie samych fabryk wymagało ogromnych nakładów zupełnie niewykwalifikowanej, intensywnej i niezmechanizowanej pracy. W przededniu wojny secesyjnej widmo kryzysu już wisiało nad Stanami Zjednoczonymi, a niewolniczy model dostał zadyszki103. Wiele wskazywało na to, że brytyjsko-amerykańska rewolucja ekonomiczna zakończy się regresem, jak to bywało na świecie wielokrotnie wcześniej104. Tym razem jednak udało się wzrost gospodarczy utrzymać. Siła ludzkich rąk – główne źródło bogactwa i fundament gospodarek – zaczęła być wspomagana pracą maszyn i energią z paliw kopalnych. Była to innowacja tak rewolucyjna, że zmieniła w zasadzie wszystko. Gospodarki na całym świecie zaczęły odchodzić od przymusowych form zarządzania pracą.

Wtedy to – za symboliczną cezurę możemy uznać rok 1870 – okrucieństwo i przemysł rozeszły się osobnymi drogami105.

Szubienice stawiają

„Ta groza pańszczyzny tak weszła w krew ludu, że się to po dziś dzień odbija na nim w rażący sposób, a to nie tylko na prostym ludzie, ale nawet na tych jego synach, którzy zajęli, dzięki szkołom, i wysokie stanowiska nawet”106, pisał Jakub Bojko w 1904 roku. Dreszcze wciąż przechodziły po plecach, nawet jeśli było już to tylko mrowienie wywoływane przez ponure wspominki.

Od końca pańszczyzny i przekroczenia przez świat progu współczesności dzieli nas jakieś sto pięćdziesiąt lat. To wystarczająco dużo, by pamięć o spektaklach okrucieństwa się zatarła. Historia mówiona sięga zwykle około stulecia – czyli trzy, cztery pokolenia wstecz. Nocznicki jako dziecko słyszał opowieści od starca Filipa, który mógł być jego dziadkiem. Ten mówił o sobie, względnie o życiu swoich rodziców, mógł też wspominać jakąś historię, którą zasłyszał od swoich dziadków. Ale ta ostatnia opowieść byłaby już mocno mglista, pozbawiona wyrazistych szczegółów.

Bliźnim można pokazać rany. Kolejnym pokoleniom można jedynie przekazać słowa. Niezwykle trudno dobrać takie, które oddadzą, czym jest doświadczenie przemocy. Bo ta zapisuje się głównie w ciele. Człowiek zgnojony, upodlony, upokorzony tak, jakby był psem, doświadczający półśmierci – takie graniczne przeżycia wymykają się językowi. Być może dlatego w opisach kaźni używano słów pozornie sprzecznych, mówiąc, że pańska przemoc była jednocześnie dzika i wyrachowana, ekstremalna i zupełnie zwyczajna.

Taka zbiorowa niepamięć nie jest tylko polską specyfiką. Utarło się przekonanie, że niewolnictwo w Europie skończyło się wraz ze starożytnością. Ale to nieprawda. Było trwałym elementem krajobrazu Zachodu i Wschodu do schyłku XIX wieku.

W nowożytnej Rosji, a także w Anglii, Niderlandach, Francji czy Hiszpanii wykształciła się jego szczególna odmiana – niewola penitencjarna. W Rosji wysyłano na katorgę, w Anglii czy Francji skazańców zamieniano w galerników bądź wykorzystywano przy robotach publicznych. Jak pisze socjolog, „było to niewolnictwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Pojawiło się jako zamiennik kary śmierci w czasach, gdy nie istniał w Europie system więziennictwa, który poradziłby sobie z rosnącą liczbą skazanych. Co więcej, wzrastająca liczba wyroków śmierci stanowiła wyłącznie efekt zaostrzania prawa. Coraz to surowsze traktowanie wykroczeń, a co za tym idzie, wzrost liczby czynów karanych wyrokiem śmierci, który następnie zamieniano na przymusową pracę – wszystko to wynikało z rosnącego zapotrzebowania na siłę roboczą”107.

Zaostrzanie kar było tajemnicą sukcesu wzrostu nakładów pracy, rewolucji dyscypliny i kaźni.

W Rosji niewolnictwo penitencjarne istniało obok instytucji pańszczyzny. Łagry zapewniały darmową pracę oraz pełniły funkcję dyscyplinującą – życie chłopa pańszczyźnianego było niewątpliwie bardziej znośne niż los katorżnika. Groźba zsyłki i niewoli penitencjarnej rozpościerała się nad rosyjską wsią. W Polszcze jeszcze w XVI wieku zamieniano karę śmierci na niewolę. Na przykład „golarz starosty Koniecpolskiego popełnił przestępstwo gardłowe, a pragnąc zachować życie, oddał mu się w niewolę wraz z dziećmi”. Inny przypadek: „Kmieć Zeń Jana Koli okradł swego pana. Schwytany i stawiony przed sąd, oddał Zeń córkę swą Katarzynę panu jako niewolnicę i uciął jej kawałek nosa na znak niewoli”108.

Przez pierwsze pięćset lat istnienia Polszczy funkcjonowało w niej niewolnictwo przypominające systemy antyczne. To właśnie na eksporcie niewolnych ciał do metropolii świata islamu, ówczesnego gospodarczego serca Eurazji, karierę zrobiła rodzina Piastów109. Przez kolejne stulecia ludzie majętni w Polszcze byli właścicielami niewolników. Niewolnicy stanowili odrębną grupę społeczną, która podlegała wyłącznej władzy pańskiej. „Jeśli Bolesław II [Szczodry] nadawał swym klasztorom całe setki niewolnych z rodzinami, to sam miał ich bez wątpienia tysiące”, twierdził historyk110. Polszcza bywała też krajem tranzytowym, przez który kupcy, między innymi włoscy, prowadzili niewolników. Jak pisał inny historyk, „przejście karawan niewolniczych przez Lwów nie należało w drugiej połowie XV wieku do rzadkości”111.

Lecz już sto lat później coraz trudniej było spotkać niewolników w ścisłym tego słowa znaczeniu. W dokumencie z 1565 roku czytamy, że właścicielka folwarczku na Podolu sama zajmowała się gospodarstwem, zapewne przy pomocy najemnej czeladzi. Narzekano, że pani Zgierska „pracy i pilności przykładać musi, chceli [jeśli chce] chleb jeść, bo w tym kraju ludzie małą pomoc robotami panom swoim czynią, a snadź jako i sąsiedzi z nimi mieszkają”112. Osoby takie jak ona stanowiły gros czytelników podręcznika Gostomskiego, wprowadzającego przedstawicieli i przedstawicielki klasy panów w arkana sztuki rolniczej.

Nowoczesna niewola w Polszcze opierała się na wciągnięciu tych, którzy wcześniej byli wolnymi chłopami – sąsiadami szlachty – do kieratu niewolnej pracy. Od 1520 roku ustalono, że mają oni pomagać swoim panom, za darmo, co najmniej przez jeden dzień w tygodniu. Przez kolejne stulecia zwiększano wymiar pańszczyzny; sięgała ona w niektórych miejscach nawet i sześciu dni darmowej pracy w tygodniu. Od połowy XVI wieku rozwija się więc w Polszcze pańszczyzna, a jednocześnie zanika niewolnictwo. Już w dokumencie królewskim z 1519 roku czytamy, że „ani nie był, ani jest takowy zwyczaj w Królestwie niewolnych sług w niewolej [niewoli] chowania”113. Zwyczaju trzymania niewolnej służby nie dało się znieść jednym dekretem i praktykowany był dalej. Ale można faktycznie uznać, że mniej więcej w połowie XVI wieku dochodzi do fundamentalnej transformacji instytucji niewoli w Polszcze – przemiany niewoli antycznej w niewolę nowożytną.

W innych krajach niewolnictwo starożytne przeszło równoległą metamorfozę, choć podążyła ona w innym kierunku. W Europie Zachodniej oraz w Rosji dawne niewolnictwo przerodziło się w niewolę penitencjarną – skazywanie ludzi na darmową pracę na galerach, w łagrach czy w koloniach. Ich beznadziejny los stanowił ostrzeżenie, straszak, który pozwalał całe społeczeństwo, w tym ludzi wolnych, trzymać w ryzach. W Polszcze nie można było łaskawie zamienić kary śmierci, jak robiono to w Anglii, na niewolę plantacyjną na Karaibach. Nie było łagrów, nie było galer. Było za to piętnowanie i garbowanie pleców. I były szubienice. To one miały służyć za narzędzie nadzoru i kary, ostateczny argument, który przekonywał do posłuszeństwa i gonił do roboty. „Zwyczajnie dla przykładu na takich złoczyńców / Szubienice niedaleko stawiają gościńców”114, pisał Wacław Potocki.

Choć kolejne pokolenia, jak zauważył Bojko, żyją w cieniu szubienicy, to stopniowo tracą świadomość dlaczego. Coraz gorzej rozumieją, czym jest to, co dziś nazywamy piętnem pańszczyzny. Wraz z upływem czasu piętno to staje się metaforą: nie ma już ciał, które byłyby świadectwem jego realności. Nikt tego znaku na własne oczy już nie zobaczy. Pamięć o grozie pańszczyzny zatarła się do tego stopnia, że dziś pokutuje przekonanie, iż dawna wieś była spokojna i wesoła, a Polszcza, kraj bez stosów, stanowiła oazę wolności i tolerancji. Faktycznie, szał palenia czarownic nie dotarł tu z Europy Zachodniej. Była za to Polszcza – nie ma co do tego wątpliwości – krajem szubienic. Cudzoziemcy „w kraju naszym częściej postrzegają murowaną szubienicę niż most porządny”115, twierdził pewien osiemnastowieczny komentator.

Nie oznacza to bynajmniej, że tyraństwo polskiej władzy przewyższało tyraństwo władzy angielskiej czy rosyjskiej. Oznacza to tyle, że przemysł okrucieństwa był tutaj inaczej zorganizowany. Charakterystyczny rys polskiej władzy nadawało to, co stanowiło kaźń ostateczną – karę, która była najmocniejszym argumentem utrzymującym dyscyplinę pracy i która wyróżniała się pośród innych środków nadzoru do tego stopnia, by uznać ją za polityczny, ekonomiczny i społeczny fundament. Innymi słowy, jaki ustrój, taka kaźń ostateczna.

Wśród ukraińskich Kozaków, pisze historyk, „najpopularniejszym sposobem wykonania wyroku śmierci było zatłuczenie kijami przestępcy przywiązanego do słupa. Karę tę stosowano za kradzież innemu Kozakowi przedmiotów o większej wartości, za ich przechowywanie lub paserstwo, za zboczenia seksualne oraz gwałty i dezercję”116. W wiecowej demokracji na Ukrainie wszystkie istotne decyzje podejmowało zgromadzenie Kozaków; czuwało ono również nad tym, jak wykonywano karę śmierci na ludziach, którzy się tej demokracji sprzeniewierzyli.

Kaźnią ostateczną na Ukrainie był ludowy kij. W Rosji – katorga, w Europie Zachodniej – galery czy niewola penitencjarna w koloniach. W Polszczy za podstawę porządku społecznego służyła szubienica.

Polskie prawo

Kluczową rolę, jaką odgrywały szubienice w Polszczy, ilustruje pewna historia z Mazowsza z czasów powstania styczniowego. Gdy wypędzono na chwilę wojska carskie, wróciły tam dawne porządki. Ze zgrozą opisywał to Nocznicki: „Zdarzyło się, że dwaj ludzie, gospodarze pańszczyźniani ze wsi Wola Pogroszewska, młodzi, żonaci i dzietni, w nocy w 1863 roku wzięli po kilka snopków zboża z pola dworskiego i przenieśli do swoich stodół. To się wydało, dziedzic zwołał gromadę i tak oskarżonym powiedział: »Teraz polskie prawo, a ono jest takie: kto ukradł i został złapany, będzie wisiał, skazuję was obu na szubienicę, karbowy, daj postronki«.

Gromada struchlała, osądzeni, ich żony z małymi dziećmi rzucili się z lamentem na ziemię, zaczęli prosić, błagać o zmiłowanie. Pan nie ustępował. Wtedy najstarsi ludzie – gospodarze dwóch wiosek, pomiędzy nimi mój wychowawca [przybrany ojciec] – Karol Jóźwik, już wtedy powszechnie szanowani, uklękli przed dziedzicem na kolanach, poczołgali się do stóp jego i te stopy całując, błagali: »Wielmożny panie! Dla ich żon, dla dzieci małych, co sierotami zostaną, daruj im panie życie!«.

To pomogło. Obwinieni zostali obnażeni do pasa, musieli wziąć na plecy po snopie zboża i wobec całej gromady prowadzeni na postronkach, którymi powiązano im ręce; następnie byli kładzeni pod każdym z trzech krzyżów, które stały na drodze pomiędzy wsiami Wolą Pogroszewską a Głudną, i dostali na gołe ciało pod każdym krzyżem po pięćdziesiąt razów – razem po sto pięćdziesiąt. Dwóch karbowych biło, a pan pilnował i wołał: »Lepiej bijcie, bo wy będziecie bici«. Toteż pod trzecim krzyżem całe ciała tych ludzi były od nóg poprzez pośladki tak zbite, że krew została na ziemi, a bici już sami wstać nie mogli. Podniesiono ich i musieli na klęczkach ucałować pańskie nogi w podzięce za darowanie im kary śmierci.

Rozumie się, że takie zaprezentowanie »polskiej sprawiedliwości« przez »polską władzę« uczyniło nawet na tych zwyczajnych [przyzwyczajonych do] bicia ludziach piorunujące wrażenie”117.

Szubienice stawiano nie po to, by ich używać, ale po to, by można było karę śmierci odwołać. Właśnie na tej możliwości, zupełnie arbitralnej, zasadzała się władza panów. Nie wysyłali do łagrów, nie zamieniali wyroku śmierci na galery, po prostu wskazywali na szubienicę, a następnie wielkodusznie bili. By dać pamiętne. By darując karę śmierci, przejąć na własność czyjeś życie.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.