PODRÓŻ DO IXTLAN - Carlos Castaneda - ebook + książka

PODRÓŻ DO IXTLAN ebook

Castaneda Carlos

0,0
27,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Urodzony w 1925 roku w Peru, antropolog i filozof Carlos Castaneda, to autor 11 książek, napisanych w ciągu 30 lat i sprzedanych w 8 milionach egzemplarzy, przetłumaczonych na 17 języków. Otworzył okno na inny, nieznany świat istniejący równolegle z naszym. W swoich książkach opisuje doświadczenia zdobyte podczas przebywania z don Juanem Matusem, indiańskim czarownikiem i szamanem. W „Podróży do Ixtlan”, trzeciej książce, po „Naukach don Juana” i „Odrębnej rzeczywistości”, Castaneda znowu zanurza się w magiczny świat czarowników, korzystając z dalszych nauk don Juana. Dzieli się nimi z nami, pokazując czym naprawdę jest „zatrzymanie świata” i postrzeganie rzeczywistości, takiej jak widzą ją czarownicy. Teraz, dziesięć lat po pierwszym spotkaniu z don Juanem, autor przeglądając swoje notatki uświadamia sobie, że rośliny psychoaktywne nie są jedynym środkiem do poznania alternatywnych światów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 395

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

WSTĘP

Część pierwsza

1. POTWIERDZENIE OD OTACZAJĄCEGO NAS ŚWIATA

2. WYMAZANIE OSOBISTEJ HISTORII

3. ODRZUCENIE POCZUCIA WŁASNEJ WAŻNOŚCI

4. ŚMIERĆ JEST DORADCĄ

5. PODJĘCIE ODPOWIEDZIALNOŚCI

6. BYĆ MYŚLIWYM

7. BYCIE NIEDOSTĘPNYM

8. PRZERWANIE ŻYCIOWEJ RUTYNY

9. OSTATNIA BITWA NA ZIEMI

10. STAĆ SIĘ DOSTĘPNYM DLA MOCY

11. NASTRÓJ WOJOWNIKA

12. BITWA MOCY

13. OSTATNI BASTION WOJOWNIKA

14. CHÓD MOCY

15. NIE-DZIAŁANIE

16. KRĄG MOCY

17. GODNY PRZECIWNIK

część druga

18. KRĄG MOCY CZAROWNIKA

19. ZATRZYMANIE ŚWIATA

20. PODRÓŻ DO IXTLAN

WSTĘP

W sobotę 22 maja 1971 roku pojechałem do Sonory w Meksyku, aby zobaczyć się z don Juanem Matusem, czarownikiem, Indianinem Yaqui, z którym byłem związany od 1961 roku. Wydawało mi się, że wizyta ta wcale nie będzie się różnić od wielu innych, jakie mu złożyłem w ciągu tych dziesięciu lat, kiedy byłem jego uczniem. Jednak wydarzenia, do których doszło w ciągu tego dnia i kilku następnych, stały się dla mnie niezwykle ważne. Moja praktyka u don Juana dobiegła końca. Nie była to moja arbitralna decyzja, ale prawdziwe zakończenie.

Swoją naukę u don Juana opisałem już w dwóch poprzednich pracach: Nauki don Juana i Odrębna rzeczywistość.

W obydwu książkach przedstawiłem podstawowe założenie, które głosiło, że kluczowymi punktami w nauce czarownika są stany niezwykłej rzeczywistości uzyskiwane dzięki przyjmowaniu roślin psychotropowych.

Don Juan był ekspertem w stosowaniu trzech takich roślin: pejotlu, czyli Lophophora williamsii, bielunia Datura inoxia oraz jednego z grzybów z rodzaju Psilocybe.

Dzięki ich działaniu moje postrzeganie świata stało się niesamowite i szokujące, i dlatego musiałem przyjąć, że stany takie były jedynym sposobem komunikowania się i nauczania, jaki stosował wobec mnie don Juan. To założenie okazało się jednak błędne.

Aby uniknąć wszelkich nieporozumień związanych z moją pracą z don Juanem, chciałbym wyjaśnić pewne podstawowe kwestie.

Dotychczas nie próbowałem umieszczać don Juana w kontekście kulturowym. To, że uważał się on za Indianina Yaqui, wcale nie oznacza, że jego wiedza czarownika jest powszechnie znana i praktykowana przez ten lud.

Wszystkie rozmowy, które podczas nauki prowadziłem z don Juanem, odbywały się po hiszpańsku i tylko dzięki biegłej znajomości tego języka byłem w stanie uzyskać wyczerpujące informacje dotyczące jego światopoglądu, o którym zwykłem mówić jako o magii, a o don Juanie jako o czarowniku, gdyż takich wyrażeń on sam używał.

Zgromadziłem obszerne notatki, ponieważ udało mi się spisać większość naszych rozmów z samego początku mojej nauki u don Juana i wszystko, o czym mówiliśmy w fazie późniejszej. Aby ułatwić czytanie tych notatek i równocześnie utrzymać pewną dramaturgię, musiałem odpowiednio je zredagować. Jestem przekonany, że to, co odrzuciłem, nie ma większego znaczenia dla poruszanych przeze mnie kwestii.

W pracy z don Juanem ograniczyłem się jedynie do traktowania go jako czarownika i do zdobycia członkostwa w jego wiedzy.

Postaram się teraz wyjaśnić podstawowe założenia magii don Juana, zgodnie z tym, jak on sam mi je przekazał. Don Juan twierdził, że dla czarownika świat nie jest rzeczywisty, nie jest taki, za jaki go uważamy. Nasza percepcja świata jest jedynie jego opisem.Koncentrował wszystkie swoje wysiłki na tym, aby wyrobić we mnie przekonanie, że obraz rzeczywistości, który istnieje w moim umyśle, jest jedynie opisem świata. Opisem, który został wtłoczony we mnie w momencie narodzin.

Zwrócił moją uwagę na to, że każdy, kto nawiązuje bliższy kontakt z dzieckiem, jest jego nauczycielem, który bezustannie opisuje mu świat, aż do momentu, kiedy dziecko potrafi postrzegać świat tak, jak został mu on opisany. Według don Juana nie zachowujemy wspomnienia tego złowieszczego momentu, ponieważ po prostu nie mamy żadnego punktu odniesienia umożliwiającego porównanie naszej wizji rzeczywistości z jakąkolwiek inną. Jednak od tej chwili dziecko jest już członkiem. Zna opis świata. Jak sądzę, jego członkostwo staje się pełnoprawne, gdy potrafi dokonywać takich interpretacji percepcji, które w konfrontacji z opisem potwierdzają go.

Tak więc dla don Juana rzeczywistość składa się z nieskończonego strumienia interpretacji postrzegania, które my, jednostki posiadające specyficzne członkostwo, nauczyliśmy się interpretować w ten sam sposób.

Idea mówiąca, że interpretacje percepcji tworzące świat stanowią strumień, pozostaje w zgodności z faktem, że następują one po sobie w nieprzerwany sposób i rzadko, jeśli w ogóle, bywają kwestionowane. Nasz odbiór rzeczywistości jest przez nas uznawany za tak niepodważalny, że podstawowe założenie magii, traktujące go wyłącznie jako jeden z wielu opisów, niełatwo przyjąć poważnie.

Na szczęście kiedy pobierałem nauki u don Juana, nie był on wcale zainteresowany tym, czy traktuję jego twierdzenia poważnie, czy nie. Bez względu na mój sprzeciw i brak zrozumienia tego, o czym mówił, nie przestawał wyjaśniać mi punkt po punkcie swoich przekonań. Jako nauczyciel magii już od pierwszej chwili, kiedy zaczęliśmy rozmawiać, próbował opisać mi świat. Trudności w zrozumieniu jego uwag i metod wynikały z tego, że jego aparat pojęciowy był mi zupełnie obcy.

Jego celem było nauczenie mnie widzenia, w odróżnieniu od zwykłego patrzenia. „Zatrzymanie świata” było pierwszym krokiem prowadzącym do widzenia.

Przez lata traktowałem ideę zatrzymania świata jako tajemniczą metaforę, która w rzeczywistości nic nie znaczy. Dopiero podczas towarzyskiej rozmowy, do której doszło pod koniec mojej nauki u don Juana, w pełni uświadomiłem sobie jej wielką wagę jako jednej z głównych tez wiedzy don Juana.

Don Juan i ja rozmawialiśmy wówczas swobodnie o różnych sprawach. Opowiedziałem mu na przykład o moim przyjacielu i jego dziewięcioletnim synu. Chłopiec, który przez ostatnie cztery lata przebywał z matką, teraz zamieszkał ze swoim ojcem. Problem polegał na tym, co z nim zrobić. Według przyjaciela nie nadawał się do szkoły, nie potrafił się skoncentrować, nic go nie interesowało. Miał napady wściekłości, zachowywał się w nieodpowiedni sposób i uciekał z domu.

– Twój przyjaciel z pewnością ma kłopot – powiedział don Juan, śmiejąc się.

Chciałem opowiedzieć mu o wszystkich strasznych rzeczach, jakie wyprawiał chłopak, lecz mi przerwał.

– Nie ma potrzeby mówić więcej o tym biednym chłopcu. Ani ty, ani ja nie powinniśmy oceniać jego zachowania. – Jego ton był szorstki i stanowczy, ale po chwili uśmiechnął się.

– Co ma zrobić mój przyjaciel? – zapytałem.

– Najgorsze byłoby zmuszanie chłopca do tego, by zgadzał się z ojcem – powiedział don Juan.

– Co masz na myśli?

– Dziecko nie powinno być ani bite, ani karcone przez ojca, gdy nie zachowuje się w taki sposób, w jaki on by sobie tego życzył.

– Jak więc może go czegokolwiek nauczyć, jeśli nie będzie stanowczo reagował?

– Twój przyjaciel powinien pozwolić komuś innemu dać klapsa dziecku.

– Ale nie może przecież dopuścić do tego, aby ktoś obcy bił jego syna – powiedziałem zdziwiony jego sugestią.

Don Juan wydawał się ucieszony moją reakcją i zachichotał.

– Twój przyjaciel nie jest wojownikiem – odparł. – Gdyby nim był, wiedziałby, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, jest otwarta konfrontacja z ludźmi.

– Co robi wojownik, don Juanie?

– Wojownik postępuje strategicznie.

– Wciąż nie rozumiem, co masz na myśli.

– Gdyby twój przyjaciel był wojownikiem, pomógłby swojemu dziecku zatrzymać świat.

– Jak ma to zrobić?

– Potrzebowałby do tego osobistej mocy. Musiałby być czarownikiem.

– Ale nim nie jest.

– Wobec tego musi stosować zwyczajne środki, aby pomóc swojemu synowi zmienić jego wizję świata. Nie jest to zatrzymanie świata, ale działa tak samo.

Poprosiłem go, aby mi to wyjaśnił.

– Gdybym był twoim przyjacielem – powiedział don Juan – zacząłbym od wynajęcia kogoś, kto przyłożyłby temu małemu. Wśród mętów poszukałbym najgorzej wyglądającego opryszka.

– Żeby przestraszyć chłopaka?

– Nie tylko po to, żeby go przestraszyć, głupcze. Ten mały musi zostać zatrzymany, ale nie spowoduje tego lanie otrzymane od ojca. Jeśli chce się zatrzymać znajomych, trzeba zawsze pozostawać poza kręgiem, który wywiera na nich nacisk. W ten sposób naprawdę można na nich wpłynąć.

Pomysł był absurdalny, ale coś w nim do mnie przemówiło.

Don Juan oparł brodę na lewej dłoni, a łokieć na drewnianej skrzyni, służącej za niski stół. Powieki miał opuszczone, ale poruszał gałkami ocznymi. Wydawało mi się, że mnie obserwuje. Ta myśl mnie przeraziła.

– Proszę, powiedz mi coś więcej. Co mój przyjaciel ma zrobić ze swoim chłopakiem? – dopytywałem się.

– Niech pójdzie do slumsów i znajdzie okropnie wyglądającego włóczęgę – zaczął – ale niech wybierze młodego, takiego, który ma jeszcze trochę siły.

Następnie don Juan przedstawił dziwną strategię. Miałem poinstruować przyjaciela, aby wynajęty człowiek poszedł za nim albo czekał na niego w miejscu, w którym będzie razem ze swoim synem. Na umówiony znak, dany w momencie, gdy chłopak zachowa się niewłaściwie, powinien wyskoczyć z ukrycia, schwytać go i stłuc na kwaśne jabłko.

– Po tym, jak włóczęga przestraszy chłopca, twój przyjaciel musi, w jaki tylko zechce sposób, spróbować odzyskać zaufanie syna. Jeśli zastosuje tę procedurę trzy czy cztery razy, zapewniam cię, że dziecko będzie się zupełnie inaczej zachowywać . Zmieni swoją wizję świata.

– A co, jeśli za bardzo się przestraszy?

– Strach nigdy nikomu nie zaszkodził. Najgorsze dla ducha jest to, gdy ktoś ci zawsze siedzi na karku, bije cię i mówi, co masz robić. Kiedy chłopiec będzie już bardziej panował nad sobą, niech twój przyjaciel zrobi jeszcze jedną, ostatnią rzecz. Musi znaleźć jakiś sposób, aby zaprowadzić syna do martwego dziecka, może w szpitalu albo w gabinecie jakiegoś doktora. Niech chłopak lewą ręką raz dotknie zwłok w dowolnym miejscu, oprócz brzucha. Kiedy to zrobi, stanie się kimś nowym. Świat nie będzie już dla niego taki sam.

Uświadomiłem sobie, że w ciągu kilku lat naszej znajomości don Juan stosował wobec mnie tę samą taktykę, którą sugerował dla mojego przyjaciela i jego syna. Zapytałem go o to. Odpowiedział, że cały czas usiłował nauczyć mnie, jak zatrzymać świat.

– Jeszcze tego nie zrobiłeś – powiedział, uśmiechając się. – Wydaje mi się, że nic nie działa, bo jesteś bardzo uparty. Gdybyś był mniej uparty, do tej pory prawdopodobnie już zatrzymałbyś świat, używając jednej z technik, których cię nauczyłem.

– Jakich technik, don Juanie?

– Wszystko, co kazałem ci robić, było techniką zatrzymania świata.

Kilka miesięcy po tej rozmowie don Juan doprowadziłdo końca to, co rozpoczął, aby nauczyć mnie zatrzymania świata.

To wyjątkowe wydarzenie mojego życia zmusiło mnie do ponownego, szczegółowego przeanalizowania mojej dziesięcioletniej pracy. Stało się dla mnie jasne, że moje pierwotne przypuszczenie dotyczące roli roślin psychotropowych było błędne. Nie stanowiły one zasadniczej części obrazu świata czarownika, ale służyły jakby do scementowania elementów tego obrazu, którego w inny sposób nie byłbym w stanie dostrzec. Moje pełne uporu przywiązanie do własnej, standardowej wersji rzeczywistości uczyniło ze mnie niemalże głuchego i ślepego na nauki don Juana. Tak więc to jedynie mój brak wrażliwości zmusił go do użycia roślin.

Przeglądając wszystkie notatki, uświadomiłem sobie, że już na samym początku naszej znajomości don Juan poprzez to, co nazywał technikami zatrzymania świata, dał mi możliwość ujrzenia nowej rzeczywistości. W swoich wcześniejszych pracach opuściłem te fragmenty notatek, ponieważ nie dotyczyły one użycia roślin psychotropowych. Teraz, w pełni uznając ich wartość, przedstawiam je w całości. Stanowią one pierwsze siedemnaście rozdziałów tej pracy. Ostatnie trzy to notatki dotyczące wydarzeń wieńczących moje usiłowania zatrzymania świata.

W czasie nauki u don Juana została mi ukazana rzeczywistość, której dotąd nie znałem, innymi słowy, opis świata dany przez czarowników. Don Juan, jako czarownik i nauczyciel, uczył mnie tego opisu.

Dziesięcioletnia nauka polegała na poznawaniu tej nowej rzeczywistości poprzez rozwijanie jej opisu oraz włączanie do niego, w miarę upływu czasu, coraz bardziej skomplikowanych elementów. Zakończenie nauki oznaczało, że przyjąłem ten opis świata i dzięki temu stałem się zdolny do postrzegania go w nowy sposób, odpowiadający owemu opisowi. Innymi słowy, uzyskałem członkostwo.

Don Juan uważał, że aby osiągnąć widzenie, trzeba najpierw zatrzymać świat. Zatrzymanie świata było naprawdę adekwatnym określeniem pewnych stanów świadomości, w których rzeczywistość zostaje przemieniona. Następuje to dzięki temu, że strumień interpretacji, zwykle płynący nieprzerwanie, zostaje zatrzymany przez takie okoliczności, które są obce temu strumieniowi. W moim przypadku był to opis świata czarownika. Według don Juana warunkiem wstępnym dla zatrzymania świata jest całkowite przekonanie. Innymi słowy trzeba bezbłędnie nauczyć się nowego opisu, aby przeciwstawić go staremu i w ten sposób złamać dogmatyczną pewność. Wszyscy ją mamy, uważając, że wiarygodność naszej percepcji rzeczywistości jest nie do zakwestionowania .

Po zatrzymaniu świata następnym krokiem jest widzenie. To pojęcie z systemu don Juana mógłbym zdefiniować jako reagowanie na zaproszenie świata znajdującego się poza opisem, który nauczyliśmy się nazywać rzeczywistością.

Twierdzę, że wszystkie te kroki można zrozumieć jedynie w kategoriach opisu, do którego należą. Don Juan starał mi się go przekazać od samego początku, zatem jego nauki stanowią najlepsze i jedyne wprowadzenie do niego. Niech więc słowa don Juana mówią same za siebie.

C.C.

1972

Część pierwsza

Zatrzymanie świata

1. POTWIERDZENIE OD OTACZAJĄCEGO NAS ŚWIATA

– Wiem, że ma pan dużą wiedzę na temat roślin – powiedziałem do starego Indianina stojącego przede mną.

Mój przyjaciel właśnie skontaktował nas ze sobą i wyszedł, my zaś przedstawiliśmy się sobie. Stary człowiek powiedział mi, że nazywa się Juan Matus.

– Czy dowiedziałeś się o tym od swojego przyjaciela? – zapytał obojętnie.

– Tak.

– Zbieram rośliny, a właściwie to one pozwalają mi, abym je zbierał – powiedział łagodnie.

Znajdowaliśmy się na dworcu autobusowym w Arizonie. Zapytałem go po hiszpańsku, używając bardzo formalnego zwrotu, czy zgodzi się, abym zadawał mu pytania. Powiedziałem:

– Czy pan [caballero] pozwoli mi zadać kilka pytań?

Caballero, słowo pochodzące od caballo, czyli „koń”, pierwotnie oznaczało jeźdźca lub szlachcica na koniu.

Indianin popatrzył na mnie z ciekawością.

– Jestem jeźdźcem bez konia – stwierdził, uśmiechając się szeroko. – Już powiedziałem ci, że nazywam się Juan Matus.

Spodobał mi się jego uśmiech. Pomyślałem sobie, że jest człowiekiem ceniącym szczerość, i zdobyłem się na odwagę, aby przedstawić mu swoją prośbę. Powiedziałem, że jestem zainteresowany zbieraniem i poznawaniem leczniczych roślin, a szczególnie halucynogennym kaktusem, pejotlem, o którym uczyłem się na uniwersytecie w Los Angeles. Uznałem, że moje słowa wypadły całkiem poważnie i że wyglądam na osobę godną zaufania.

Stary człowiek powoli pokiwał głową, a ja, zachęcony jego milczeniem, dodałem jeszcze, iż niewątpliwie rozmowa o pejotlu przyniesie nam obu korzyści.

W tym momencie podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Jego spojrzenie było pełne mocy, chociaż wcale nie groźne. Przeniknęło mnie na wskroś. Od razu język stanął mi kołkiem i nie mogłem już kontynuować przemowy. To był koniec naszego spotkania. Nie straciłem jednak nadziei. Indianin zaproponował, żebym go kiedyś odwiedził w domu.

Trudno byłoby mi ocenić niezwykły wpływ, jaki wywarło na mnie spojrzenie don Juana, gdybym nie miał sporego bagażu doświadczeń. Kiedy zacząłem studiować antropologię i spotkałem don Juana, byłem już ekspertem w stawianiu na swoim. Kilka lat wcześniej opuściłem dom, a to według mnie oznaczało, że potrafię zadbać o siebie. Zawsze kiedy odprawiano mnie z kwitkiem, zazwyczaj stawiałem na swoim, przypochlebiając się lub ustępując, kłócąc się albo wściekając, a jeśli już nic nie odnosiło skutku, pozostawało mi jeszcze użalanie się albo narzekanie. Innymi słowy w konkretnej sytuacji zawsze mogłem cos zrobić i nigdy w moim życiu żadna ludzka istota tak szybko i skutecznie nie pohamowała moich zapędów jak don Juan tamtego popołudnia. Nie była to tylko kwestia zamknięcia mi ust. Niejednokrotnie nie potrafiłem powiedzieć ani słowa swojemu oponentowi z powodu głębokiego szacunku, jaki dla niego żywiłem, ale wtedy także odczuwałem gniew i frustrację, tylko ich nie wyrażałem. Natomiast spojrzenie don Juana sparaliżowało mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie nawet nic pomyśleć. Tak zaintrygowało mnie to zdumiewające spojrzenie, że postanowiłem go odszukać .

Przez sześć miesięcy przygotowywałem się, czytając o pejotlu, a szczególnie o jego kulcie u amerykańskich Indian z równin. Zapoznałem się ze wszystkimi dostępnymi pracami i kiedy poczułem, że jestem gotowy, znowu pojechałem do Arizony.

Sobota, 17 grudnia 1960

Po długim i wyczerpującym wypytywaniu miejscowych Indian odnalazłem jego dom. Było wczesne popołudnie; siedział na drewnianej skrzynce do przewożenia mleka. Wyglądało na to, że mnie poznał, bo pozdrowił mnie, kiedy wysiadłem z samochodu.

Po krótkiej wymianie konwencjonalnych uprzejmości w prostych słowach przyznałem się, że kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, byłem w stosunku do niego nieszczery, chwaliłem się, że dużo wiem o pejotlu, podczas gdy naprawdę nie miałem o nim zielonego pojęcia. Wtedy spojrzał na mnie, jego oczy były bardzo łagodne.

Powiedziałem, że czytałem przez sześć miesięcy, aby przygotować się na nasze spotkanie, i teraz rzeczywiście wiem już dużo więcej.

Odpowiedział mi śmiechem. Widać w moim stwierdzeniu było coś, co go rozbawiło. Śmiał się ze mnie, a ja czułem się nieswojo i byłem trochę urażony. Chyba zauważył moje zmieszanie, gdyż zaczął mnie zapewniać, że chociaż miałem dobre intencje, to w rzeczywistości w żaden sposób nie byłem w stanie przygotować się na to spotkanie.

Chciałem go zapytać, czy jego słowa zawierają jakieś ukryte znaczenie, ale nie zrobiłem tego. Jednak wydawało mi się, że wyczuł mój zamiar, ponieważ zaczął wyjaśniać, co miał na myśli. Stwierdził, że moje wysiłki przypominają mu historyjkę o pewnym królu, który kiedyś prześladował i zabijał ludzi. Prześladowani i prześladowcy nie różnili się niczym od siebie, poza tym, że ci pierwsi wymagali, aby wymawiać pewne słowa w im tylko właściwy sposób. Ta cecha oczywiście mimowolnie ich zdradzała. Król zarządził wystawienie posterunków przy drogach, aby urzędnicy mogli nakazywać przechodzącym ludziom wymawianie pewnego słowa klucza. Ci, którzy potrafili wypowiedzieć je tak samo jak król, byli wolni, natomiast pozostałych natychmiast skazywano na śmierć. Bohater tej historyjki, młody człowiek, pewnego dnia postanowił przygotować się na przejście przez posterunek i nauczył się wymawiać słowo hasło. Z szerokim uśmiechem don Juan powiedział, że opanowanie jego wymowy zajęło młodzieńcowi sześć miesięcy. I wreszcie nadszedł dzień wielkiej próby. Młody człowiek, pełen wiary w siebie, przyszedł pod posterunek i czekał, aż urzędnik każe mu wymówić to słowo.

W tym momencie don Juan w dramatyczny sposób przerwał swoją opowieść i spojrzał na mnie. Ta pauza była bardzo wystudiowana i wydała mi się nieco banalna, ale nie wychodziłem z roli. Słyszałem już przedtem podobną historyjkę o Żydach w Niemczech. To, czy ktoś jest Żydem, można było rozpoznać po tym, jak wymawia pewne słowa. Znałem także puentę: młody człowiek został schwytany, ponieważ urzędnik zapomniał słowo klucz i kazał mu powiedzieć inne, podobne, którego jednak ten nie nauczył się właściwie wymawiać.

Wydawało mi się, że don Juan czeka, aż zapytam, co się stało dalej. Tak też zrobiłem.

– Coś się z nim stało? – Starałem się, by pytanie zabrzmiało naiwnie i zdradzało zainteresowanie rozwojem wydarzeń.

– Młody człowiek był naprawdę sprytny – opowiadał. – Kiedy zauważył, że urzędnik zapomniał słowo klucz, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, przyznał się, że przygotowywał się na tę próbę przez sześć miesięcy.

Zrobił następną pauzę i popatrzył na mnie z figlarnym błyskiem w oku. Teraz on był górą. Już nie wiedziałem, jak zakończy się ta historia.

– No i co? Co było dalej? – zapytałem autentycznie zainteresowany.

– Młody człowiek został oczywiście natychmiast zabity – odpowiedział i wybuchnął śmiechem.

Bardzo podobał mi się sposób, w jaki przyciągnął moją uwagę, a przede wszystkim to, jak powiązał swoją opowieść z moim przypadkiem. Wydawało się, że w rzeczywistości stworzył ją specjalnie dla mnie. Stroił sobie ze mnie żarty w bardzo subtelny i wyrafinowany sposób. Zacząłem się śmiać razem z nim.

Później powiedziałem mu, że może wypadłem bardzo głupio, ale naprawdę jestem zainteresowany nauczeniem się czegoś o roślinach.

– Lubię dużo chodzić – stwierdził don Juan.

Pomyślałem, że specjalnie zmienia temat rozmowy, aby uniknąć odpowiedzi. Nie chciałem jednak nalegać zbyt natarczywie.

Zapytał mnie, czy nie zechciałbym razem z nim udać się na krótki wypad na pustynię. Z zapałem powiedziałem mu, że uwielbiam chodzić po pustyni.

– To nie będzie piknik – stwierdził ostrzegawczym tonem.

Zapewniłem go, że chciałbym bardzo poważnie pracować razem z nim, ponieważ potrzebuję informacji, każdego rodzaju informacji, na temat ziół leczniczych i ich stosowania. Zaproponowałem mu zapłatę za jego czas i wysiłek.

– Będziesz pracował dla mnie – powiedziałem. – A ja będę ci za to płacił.

– Ile masz zamiar mi zapłacić? – zapytał.

Odkryłem nutę chciwości w jego głosie.

– Tyle, ile uznasz za stosowne.

– Zapłać mi za mój czas… swoim czasem.

Pomyślałem, że bardzo dziwny z niego gość. Powiedziałem jednak, że nie rozumiem, co ma na myśli. Usłyszałem wtedy, że nic nie ma do powiedzenia o roślinach i dlatego branie moich pieniędzy jest dla niego nie do pomyślenia.

Spojrzał na mnie przenikliwie.

– Co robisz tam, w kieszeni? – zapytał, marszcząc brwi. – Bawisz się swoim małym?

Chodziło mu o notatki, które robiłem na bloczku papieru, który miałem w wielkich kieszeniach swojej kurtki. Kiedy przyznałem mu się, co robię, zaśmiał się serdecznie. Powiedziałem, że nie chciałem mu przeszkadzać, pisząc mu przed nosem.

– Jeżeli chcesz pisać, pisz – powiedział. – Mnie to nie przeszkadza.

Szliśmy przez pustynię, dopóki nie zrobiło się prawie ciemno. Don Juan nie pokazał mi żadnych roślin ani w ogóle nic o nich nie mówił. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy ogromnych krzakach, aby odpocząć.

– Rośliny są bardzo szczególne – powiedział, nie patrząc na mnie. – Są żywe i odczuwają.

W chwili kiedy to powiedział, silny poryw wiatru poruszył pustynnym chaparralem koło nas. Krzewy wydały grzechoczący odgłos.

– Słyszysz? – zapytał, przykładając prawą rękę do ucha, jakby chciał lepiej słyszeć. – Liście i wiatr zgadzają się ze mną.

Uśmiechnąłem się. Mój przyjaciel, który nas ze sobą skontaktował, powiedział mi, abym miał się na baczności, ponieważ staruszek jest bardzo ekscentryczny. Pomyślałem, że „zgadzanie się liści” stanowi jeden z przejawów tej ekscentryczności.

Przeszliśmy jeszcze kawałek, ale w dalszym ciągu nie pokazał mi ani nie zerwał żadnej rośliny. Wszedł tylko między krzewy, delikatnie ich dotykając. Później zatrzymał się i usiadł na kamieniu. Powiedział mi, abym odpoczął i rozejrzał się wkoło.

Ja natomiast nalegałem na rozmowę. Jeszcze raz dałem mu do zrozumienia, że bardzo chcę się uczyć o roślinach, a szczególnie o pejotlu. Prosiłem go, aby został moim informatorem, w zamian za pewne korzyści finansowe.

– Nie musisz mi płacić – powiedział. – Możesz mnie pytać o wszystko, o co zechcesz. Powiem ci to, co będę wiedział, a później to, co możesz z tym zrobić.

Zapytał mnie, czy zgadzam się z jego propozycją. Byłem zachwycony. Wtedy dodał:

– Być może nie ma niczego do nauczenia się o roślinach, ponieważ niczego nie da się o nich powiedzieć.

Nie zrozumiałem tego, nie wiedziałem, co miał na myśli.

– Co powiedziałeś? – zapytałem.

Powtórzył to tajemnicze stwierdzenie trzy razy i wtedy nad całą okolicą rozległ się grzmot przelatującego odrzutowca Air France.

– Patrz! Świat właśnie zgodził się ze mną – powiedział, przykładając lewą rękę do ucha.

Pomyślałem, że jest bardzo zabawny. Jego śmiech był zaraźliwy.

– Czy pochodzisz z Arizony, don Juanie? – zapytałem, usiłując skierować rozmowę na niego.

Spojrzał na mnie i pokiwał głową potakująco. Jego oczy wyglądały na zmęczone. Pod źrenicami widać było białka jego oczu.

– Czy urodziłeś się w tych okolicach?

Znowu skinął głową, nie mówiąc ani słowa. Wyglądało to jak potwierdzenie, ale mogło być również nerwowym odruchem kogoś, kto się zastanawia.

– A ty skąd jesteś? – zapytał mnie.

– Pochodzę z Ameryki Południowej – odpowiedziałem.

– To wielki kawał świata. Pochodzisz z niej całej?

Jego oczy znów mnie prześwidrowały. Zacząłem wyjaśniać okoliczności moich narodzin, ale mi przerwał.

– Jesteśmy podobni do siebie w tym względzie – powiedział. – Mieszkam tutaj, ale naprawdę urodziłem się jako Yaqui w Sonorze.

– Coś takiego! Ja natomiast pochodzę z…

Nie pozwolił mi skończyć.

– Wiem, wiem – powiedział. – Jesteś, kim jesteś, skądkolwiek byś pochodził, tak samo jak ja jestem Yaqui z Sonory.

Jego oczy błyszczały, a śmiech stał się niepokojący. Czułem się, jakby złapał mnie na kłamstwie. Czułem się winny. Odniosłem wrażenie, że wie coś, o czym ja nie mam pojęcia albo czego nie chcę mu powiedzieć.

Moje dziwne zakłopotanie wzrastało. Musiał to zauważyć, ponieważ wstał i zapytał mnie, czy chcę pójść coś zjeść w restauracji w mieście.

W drodze powrotnej i później podczas jazdy do miasta rozluźniłem się, ale nie byłem całkiem spokojny. Czułem, że mi coś zagraża, chociaż nie mogłem znaleźć ku temu żadnych powodów.

Chciałem mu postawić piwo w restauracji. Odpowiedział, że nigdy nie pije, nawet piwa. Zaśmiałem się w duchu. Nie wierzyłem mu – mój przyjaciel, który nas ze sobą skontaktował, powiedział mi, że stary przez większość czasu jest nieźle zaprawiony. Jednak nie interesowało mnie, czy don Juan kłamie, czy nie. Lubiłem go. W jego osobowości było coś uspokajającego.

Widać wątpliwości odmalowały się na mojej twarzy, ponieważ zaczął wyjaśniać, że lubił wypić w młodości, ale pewnego dnia po prostu przestał.

– Ludziom trudno jest zrozumieć, że w każdej chwili jesteśmy w stanie ze swego życia wyrzucić wszystko, co tylko zechcemy. Właśnie tak. – Tu, dla zobrazowania swych słów, strzelił palcami.

– Uważasz, że naprawdę tak łatwo przestać palić czy pić? – zapytałem.

– Jasne – powiedział z wielkim przekonaniem. – Palenie i picie to nic. Absolutne nic, jeśli tylko chcemy je porzucić.

W tej właśnie chwili woda gotująca się w ekspresie do kawy zaczęła wydawać pełen animuszu odgłos.

– Słyszysz! – don Juan zawołał z błyskiem w oczach. – Gotująca woda zgadza się ze mną. – Po chwili dodał: – Człowiek może uzyskać potwierdzenie od wszystkiego, co jest wokół niego.

W tym rozstrzygającym momencie ekspres do kawy wydał prawdziwie obsceniczny bulgot. Don Juan popatrzył na niego i łagodnie powiedział:

– Dziękuję ci. – Skinął głową i wybuchnął grzmiącym śmiechem.

Byłem zaskoczony. Jego śmiech wydawał się nieco za głośny, ale rzeczywiście rozbawiła mnie ta sytuacja.

Tak zakończyła się pierwsza prawdziwa sesja z moim „informatorem”. Don Juan pożegnał się ze mną już w drzwiach restauracji. Ja zaś powiedziałem, że muszę odwiedzić kilku przyjaciół, potem jednak znowu chciałbym się z nim zobaczyć, pod koniec następnego tygodnia.

– Kiedy będziesz w domu? – zapytałem.

Przyjrzał mi się badawczo.

– Zawsze, kiedy przyjedziesz – odpowiedział.

– Nie wiem dokładnie, kiedy będę mógł przyjechać.

– Po prostu przyjedź i o nic się nie martw.

– A co, jeśli cię wtedy nie będzie?

– Będę – odpowiedział, śmiejąc się, i odszedł.

Pobiegłem za nim i zapytałem go, czy nie miałby nic przeciwko temu, żebym wziął ze sobą aparat fotograficzny i sfotografował jego i jego dom.

– Nie ma mowy – odparł, marszcząc brwi.

– A magnetofon? Nie będzie ci przeszkadzał?

– Obawiam się, że on również nie wchodzi w grę.

Byłem zmartwiony i rozdrażniony. Powiedziałem, że nie widzę żadnego logicznego powodu jego odmowy.

Don Juan pokręcił przecząco głową.

– Zapomnij o tym – rzekł stanowczo. – A jeśli chcesz mnie jeszcze zobaczyć, nigdy więcej mi o tym nie wspominaj.

Zainscenizowałem żałosną skargę. Powiedziałem, że zdjęcia i nagrania są niezbędne dla mojej pracy. Odparł, że we wszystkim, co robimy, jest tylko jedna niezbędna rzecz. Nazwał ją duchem.

– Nie można nic zrobić bez ducha – powiedział. – A ty go nie masz. Martw się więc o niego, a nie o zdjęcia.

– Co przez to…

Przerwał mi ruchem dłoni i postąpił kilka kroków w tył.

– Tylko przyjedź – powiedział łagodnie i pomachał mi na pożegnanie.

2. WYMAZANIE OSOBISTEJ HISTORII

Czwartek, 22 grudnia 1960

Don Juan siedział przy drzwiach swego domu, oparty plecami o ścianę. Odwrócił drewnianą skrzynkę do transportu mleka, poprosił mnie, abym na niej usiadł i poczuł się jak u siebie w domu. Poczęstowałem go papierosami. Przywiozłem ze sobą cały karton. Powiedział, że nie pali, ale przyjął prezent. Rozmawialiśmy o chłodnych nocach na pustyni i poruszaliśmy inne typowe tematy grzecznej konwersacji.

Zapytałem go, czy nie przeszkadzam mu w jego codziennych zajęciach. Spojrzał na mnie, zmarszczywszy brwi, i powiedział, że nie ma codziennych zajęć i że jeśli tylko chcę, mogę z nim zostać przez całe popołudnie.

Przygotowałem do wypełnienia kilka formularzy na temat jego pochodzenia i rodziny.. Wypisałem również z literatury etnograficznej długą listę cech kulturowych, które charakteryzują ponoć Indian mieszkających na tym obszarze. Chciałem wraz z nim przeanalizować tę listę i sprawdzić, które z obyczajów są mu znane.

Zacząłem od formularzy rodzinnych.

– Jak nazywałeś swojego ojca? – zapytałem.

– Nazywałem go Tata – powiedział z poważną miną.

Poczułem lekkie zaniepokojenie, ale kontynuowałem, przyjmując, że mnie nie zrozumiał. Pokazałem mu formularz i powiedziałem, że jedna rubryka jest przeznaczona dla ojca, a druga dla matki. Jako przykład podałem mu różne słowa używane w angielskim i hiszpańskim na określenie każdego z rodziców.

Pomyślałem sobie, że być może powinienem zacząć od matki.

– Jak nazywałeś swoją matkę? – zapytałem.

– Nazywałem ją Mama – odparł naiwnym tonem.

– Chodzi mi o to, jakich innych słów używałeś, nazywając swego ojca i matkę? Jak ich wołałeś? – Starałem się być cierpliwy i uprzejmy.

Don Juan podrapał się po głowie i popatrzył na mnie z głupim wyrazem twarzy.

– Ojej! – powiedział. – Dopadłeś mnie. Niech pomyślę.

Wahał się chwilę, potem wydawało mi się, że coś sobie przypomina, więc przygotowałem się, aby to zapisać.

– A więc – powiedział, jakby dokonał bardzo poważnych myślowych operacji – jak inaczej na nich wołałem? Wołałem: Hej, hej, Tato! Hej, hej, Mamo!

Zaśmiałem się wbrew sobie. Wyglądał naprawdę komicznie i w tym momencie nie wiedziałem, czy jest starym żartownisiem robiącym ze mnie błazna, czy tylko prostaczkiem. Wykorzystując całą swoją cierpliwość, wytłumaczyłem mu, że to bardzo poważne pytania i że dla mnie bardzo ważne jest wypełnienie tych formularzy. Usiłowałem wytłumaczyć mu sens odkrywania jego genealogii, jego osobistej historii.

– Jakie były imiona twojego ojca i matki? – zapytałem.

Spojrzał na mnie jasnymi, dobrymi oczyma.

– Nie trać czasu na te bzdury – powiedział łagodnie, ale z niespodziewaną mocą.

Nie wiedziałem, jak na to zareagować, wyglądało to tak, jakby ktoś inny wypowiedział te słowa. Jeszcze przed chwilą był on niedołężnym, głupim Indianinem skrobiącym się po głowie, a potem w jednym momencie nasze role się odwróciły. Ja byłem tym głupim, a on wpatrywał się we mnie niedającym się opisać wzrokiem, w którym nie było jednak ani arogancji, ani wyzwania, ani nienawiści, ani też pogardy. Jego oczy były dobre, jasne i przenikliwe.

– Nie mam żadnej osobistej historii – powiedział po dłuższej przerwie. – Pewnego dnia odkryłem, że osobista historia nie jest mi już potrzebna, i podobnie jak picie porzuciłem ją.

Nie całkiem to rozumiałem. Nagle poczułem się nieswojo, jakby zagrożeny. Przypomniałem mu, że bez zastrzeżeń zgodził się, abym zadawał mu pytania.

Don Juan potwierdził, że nie ma nic przeciwko temu .

– Po prostu nie mam już osobistej historii – powiedział i popatrzył na mnie badawczo. – Porzuciłem ją pewnego dnia, kiedy poczułem, że już mi nie jest potrzebna.

Gapiłem się na niego, próbując odkryć znaczenie jego słów.

– W jaki sposób można porzucić osobistą historię ? – zapytałem zaczepnie.

– Najpierw trzeba chcieć ją odrzucić – powiedział. – A później należy postępować systematycznie, ciągle po trochu je gubić.

– Dlaczego ktoś ma tego pragnąć?! – wykrzyknąłem.

Byłem zdumiewająco silnie przywiązany do swojej historii i historii mej rodziny. Uczciwie przyznawałem się, że bez tych korzeni moje życie nie miałoby żadnej ciągłości ani celu.

– Może powinieneś mi powiedzieć, co rozumiesz przez porzucenie osobistej historii – poprosiłem.

– Usunięcie jej, tak to właśnie rozumiem – odparł ostro.

Ja upierałem się jednak, że chyba nie zrozumiałem jego stwierdzenia.

– Weźmy ciebie, na przykład – powiedziałem. – Jesteś Yaqui. Nie możesz tego zmienić.

– Na pewno jestem? – zapytał, śmiejąc się. – Skąd to wiesz?

– Rzeczywiście, nie mogę tego wiedzieć z całą pewnością, ale ty to wiesz, i to się liczy. Dzięki temu tworzy się osobista historia.

Czułem, że zabiłem mu klina.

– Fakt, że to ja wiem, czy jestem Yaqui, czy nie, wcale nie stwarza mojej osobistej historii – odpowiedział. – Tylko wtedy, kiedy wie o tym jeszcze ktoś, może ona powstać. A zapewniam cię, że nikt nie może tego stwierdzić z całą pewnością.

Niezdarnie streściłem w notatniku to, co powiedział. Przestałem pisać i spojrzałem na niego. Nie potrafiłem go rozszyfrować. Uświadomiłem sobie, jakie wrażenie na mnie wywiera, przypomniałem sobie tajemnicze i niezwykłe spojrzenie, którym obdarzył mnie podczas naszego pierwszego spotkania, urok, z jakim twierdził, że od świata uzyskuje potwierdzenie swych słów, jego irytujący humor i czujność, udawaną naiwność, kiedy pytałem go o ojca i matkę, a później niespodziewaną moc stwierdzeń, których nie mogłem pojąć.

– Nie wiesz, kim jestem, nieprawdaż? – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Nigdy nie będziesz wiedział, ani kim, ani czym jestem, ponieważ nie mam osobistej historii.

Zapytał mnie, czy mam ojca. Odpowiedziałem, że tak. Powiedział, że mój ojciec jest przykładem tego, o co mu chodzi. Nalegał, abym przypomniał sobie, co mój ojciec myśli o mnie i co wie.

– On wie wszystko – powiedział. – Ma cię jak na dłoni. Wie, kim jesteś i co robisz, i żadna siła na ziemi nie zmusi go do zmiany opinii o tobie.

Don Juan wytłumaczył mi, że każdy, kto mnie zna, ma jakieś wyobrażenie o mnie, a ja ożywiam to wyobrażenie wszystkim tym, co robię.

– Czy tego nie widzisz? – zapytał dramatycznie. – Musisz odnawiać swoją osobistą historię, opowiadając rodzicom, krewnym i przyjaciołom o wszystkim, co robisz. Natomiast jeśli nie ma się swej historii, żadne wyjaśnienia nie są potrzebne. Nikt nie jest zły ani rozczarowany twoim zachowaniem, a przede wszystkim czyjeś mniemania o tobie nie mogą cię do niczego zobowiązać.

Nagle zrozumiałem, o co tu chodzi, kiedyś prawie sam do tego doszedłem. Nieposiadanie osobistej historii było koncepcją pociągającą, przynajmniej na poziomie intelektualnym. Jednak wywoływała ona we mnie awersję i poczucie zagrożenia. Chciałem to przedyskutować z don Juanem, ale pohamowałem się, ponieważ wydawało mi się to nie na miejscu. Głupio mi było próbować wciągać w filozoficzną dyskusję starego Indianina, który rzecz jasna nie mógł być tak „wyrobiony” jak student uniwersytetu.

W jakiś sposób don Juanowi udało się odciągnąć mnie od mojego pierwotnego zamierzenia, czyli wypytania go o genealogię.

– Nie wiem, jak doszliśmy do tej rozmowy, bo chciałem od ciebie jedynie kilku imion do mojego formularza – powiedziałem, próbując z powrotem skierować konwersację na pożądany przeze mnie temat.

– To bardzo proste – odparł. – Doszliśmy do tego, ponieważ powiedziałem ci, że zadawanie pytań dotyczących czyjejś przeszłości jest gówno warte.

Jego ton był stanowczy. Poczułem, że nie ma sposobu, aby go przekonać, i zmieniłem taktykę.

– Czy koncepcja nieposiadania osobistej historii jest czymś, co przynależy do tradycji Yaqui? – zapytałem.

– Jest czymś, co przynależy do mnie.

– Gdzie się tego nauczyłeś?

– Nauczyłem się podczas swojego życia.

– Czy twój ojciec nauczył cię tego?

– Nie. Powiedzmy, że nauczyłem się tego sam, i teraz mam zamiar przekazać ci tę tajemnicę. – Zniżył głos do dramatycznego szeptu. – Tak więc dzisiaj nie odejdziesz z pustymi rękami.

Śmiałem się z tej jego teatralności. Musiałem jednak przyznać, że był zdumiewająco sugestywny. Przyszła mi do głowy myśl, że obcuję z samorodnym talentem aktorskim.

– Zapisz to – powiedział opiekuńczo. – Dlaczego by nie? Lepiej się czujesz, kiedy piszesz.

Spojrzałem na niego, mój wzrok musiał zdradzać zakłopotanie. Don Juan klepnął się po udach i zaśmiał radośnie.

– Najlepiej wymazać całą osobistą historię – powiedział powoli, jakby chciał mi dać czas na moje niezdarne pisanie – ponieważ wtedy uwalniamy się od obciążających myśli innych ludzi.

Nie mogłem uwierzyć, że mówi to naprawdę. W tej chwili zupełnie nie wiedziałem, co o tym sądzić. Z mojej twarzy musiał wyczytać ogarniający mnie niepokój i natychmiast to wykorzystał.

– Weźmy ciebie na przykład – kontynuował. – Teraz nie wiesz, co się z tobą dzieje. A to dlatego, że wyzbyłem się swej przeszłości. Stopniowo wytworzyłem mgłę wokół siebie i swojego życia. I teraz nikt na pewno nie może wiedzieć, kim jestem i co robię.

– Ale ty sam przecież wiesz, kim jesteś, nieprawdaż? – wtrąciłem.

– No pewnie, że… nie wiem! – wykrzyknął i potoczył się po podłodze, śmiejąc się z mojego zaskoczonego spojrzenia.

Zrobił wystarczająco długą pauzę, abym mógł uwierzyć, że powie „nie”, tak jak przypuszczałem. Jego podstęp był przerażający i rzeczywiście zacząłem się bać.

– Mam zamiar przekazać ci dzisiaj mały sekret – powiedział cicho. – Nikt nie zna mojej osobistej historii. Nikt nie wie, kim jestem ani co robię. Nawet ja sam.

Zmrużył oczy. Nie patrzył na mnie, ale gdzieś ponad moje prawe ramię. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, miał sztywno wyprostowane plecy, a jednak wydawało się, że jest niezwykle rozluźniony. W tym momencie stanowił wzorowy okaz dzikości. W mojej wyobraźni stał się indiańskim wodzem, czerwonoskórym wojownikiem z romantycznych opowieści pogranicza z czasów mego dzieciństwa. Ogarnęło mnie najbardziej zdradzieckie uczucie ambiwalencji. Szczerze mógłbym powiedzieć, że bardzo go lubię, ale także jednym tchem dodałbym, że śmiertelnie się go boję.

Patrzył w ten dziwny sposób przez dłuższą chwilę.

– Skąd mam wiedzieć, kim jestem, kiedy jestem tym wszystkim – powiedział, pokazując ruchem głowy całe otoczenie. Później spojrzał na mnie i uśmiechnął się. – Powoli, po trochu musisz zacząć stwarzać wokół siebie tajemnicę. Musisz wszystko wymazać, aż o niczym nie będziesz już z góry przesądzał, aż nic nie będzie już całkiem pewne. Twój kłopot polega na tym, że jesteś zbyt oczywisty. Twoje wysiłki są za bardzo oczywiste, twoje nastroje są zbyt oczywiste. Nie bądź zbyt pewny tego wszystkiego. Musisz zacząć wymazywać siebie.

– Po co? – zapytałem wojowniczo.

Stało się dla mnie jasne, że pouczał mnie, w jaki sposób mam się zachowywać. W ciągu całego mojego życia, zawsze kiedy ktoś usiłował mi mówić, co mam robić, reagowałem sprzeciwem. Na samą myśl o tym przyjmowałem postawę obronną.

– Powiedziałeś, że chcesz się uczyć o roślinach – zauważył spokojnie. – Chcesz dostać coś za nic? Zgodziliśmy się, że będziesz mi zadawał pytania, a ja przekażę ci to, co wiem. Jeśli nie podoba ci się mój warunek, nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.

Jego bezpośredniość rozdrażniła mnie, ale z żalem musiałem mu przyznać rację.

– Ujmijmy to więc w ten sposób: jeśli – kontynuował – chcesz się uczyć o roślinach, to ponieważ nie można o nich prawie nic powiedzieć, musisz, oprócz zrobienia innych rzeczy, wymazać także swoją osobistą historię.

– Jak? – zapytałem.

– Zacznij od prostych działań, takich jak nieujawnianie tego, co robisz naprawdę. Następnie musisz rozstać się z każdym, kto cię dobrze zna. W ten sposób wytworzysz wokół siebie mgłę.

– Ależ to absurd – zaprotestowałem. – Czemu ludzie nie mieliby mnie znać? Co w tym złego?

– Złe jest w tym to, że kiedy cię znają, wszystko, co ciebie dotyczy, jest już z góry przesądzone i wtedy nie jesteś już w stanie przeciąć więzów ich myśli. Ja wolę absolutną wolność bycia nieznanym. Nikt nie może powiedzieć z niezachwianą pewnością, że mnie zna, tak jak zna ciebie.

– Ale to wtedy jest kłamstwo.

– Nie obchodzi mnie kłamstwo ani prawda – powiedział surowo. – Kłamstwa są kłamstwami tylko wtedy, kiedy masz osobistą historię.

Argumentowałem, że nie chcę rozmyślnie mistyfikować ani nikogo wprowadzać w błąd. Odpowiedział, że tak czy inaczej wszystkich wprowadzam w błąd.

Stary człowiek ugodził w mój słaby punkt. Nie zapytałem go, co przez to rozumie ani skąd wie, że przez cały czas mistyfikuje . Na jego stwierdzenie zareagowałem, broniąc się wyjaśnieniami. Powiedziałem, że zdaję sobie sprawę z tego, że moja rodzina i przyjaciele uważają mnie niestety za kogoś, na kim nie można polegać, chociaż naprawdę w całym swoim życiu nie powiedziałem ani jednego kłamstwa.

– Zawsze wiedziałeś, jak kłamać – stwierdził. – Nie zdawałeś sobie tylko sprawy, po co to robisz. Teraz już wiesz.

Zaprotestowałem.

– Czy nie widzisz, że mam po dziurki w nosie tego, że ludzie uważają mnie za niegodnego zaufania? – powiedziałem.

– Bo taki jesteś – odparł z pełnym przekonaniem.

– Do diabła, człowieku, nie jestem! – wykrzyknąłem.

Moje zachowanie, zamiast zmusić go do powagi, wywołało jego histeryczny śmiech. Naprawdę zacząłem pogardzać tym starym człowiekiem, za tę jego zarozumiałość. Niestety, jeśli chodzi o mnie, miał rację.

– Kiedy nie ma się osobistej historii – wyjaśnił – nic, co się mówi, nie może być potraktowane jako kłamstwo. Twój problem polega na tym, że w kompulsywny sposób musisz wyjaśniać wszystko i wszystkim, a równocześnie chcesz zachować świeżość i spontaniczność w tym, co robisz. Tak więc ponieważ nie możesz odczuwać ekscytacji kiedy już opowiesz , co zrobiłeś, zaczynasz kłamać, aby nie wypaść z kursu.

Byłem zupełnie zdezorientowany przebiegiem tej rozmowy. Spisałem, najlepiej jak umiałem, wszystkie jej szczegóły, bardziej koncentrując się na tym, co mówił don Juan, niż na roztrząsaniu moich przekonań lub znaczenia tego, co powiedział.

– Od tej chwili – oznajmił – możesz pokazywać ludziom wszystko, co chcesz im pokazać, jednak nie wolno ci nic mówić o tym, jak to zrobiłeś.

– Nie potrafię utrzymywać tajemnic! – wykrzyknąłem. – To, co mówisz, jest dla mnie bezużyteczne.

– To się zmień! – powiedział ostro, z groźnym błyskiem w oku.

Wyglądał jak dziwne, dzikie zwierzę. A jednak jego myśli były wyjątkowo spójne i tak bezpośrednio potrafił je wyrażać. Mój niepokój ustąpił miejsca irytującemu zamętowi.

– Widzisz – kontynuował – mamy tylko dwie możliwości. Albo wszystko przyjmujemy za pewne i rzeczywiste, albo nie. Jeśli wybieramy to pierwsze, kończymy zanudzeni na śmierć sobą i światem. W drugim wypadku, gdy wymazujemy osobistą historię, stwarzamy wokół siebie mgłę. To bardzo podniecający i tajemniczy stan, w którym nikt nie wie, skąd wyskoczy królik, nawet my sami.

Upierałem się przy tym, że odrzucenie osobistej historii może tylko zwiększyć poczucie braku bezpieczeństwa.

– Kiedy nic nie jest pewne, musimy być czujni, zawsze gotowi – powiedział. – Bardziej podnieca nas to, że nie wiemy, za którym krzakiem ukrywa się królik, niż przekonanie, że wszystko wiemy.

Nie powiedział ani jednego słowa przez bardzo długi czas. Być może w tej kompletnej ciszy minęła nawet godzina. Nie wiedziałem, o co mam pytać. W końcu don Juan wstał i poprosił mnie, abym go zawiózł do pobliskiego miasta.

Nie wiedziałem dlaczego, ale nasza konwersacja wyczerpała mnie. Czułem się, jakbym miał zaraz zasnąć. Don Juan kazał mi się zatrzymać na poboczu i powiedział, że jeśli chcę się odprężyć, muszę się wspiąć na płaski szczyt najbliższego wzgórza i położyć się na brzuchu, z głową skierowaną na wschód.

Prawie nalegał, abym to zrobił. Nie chciałem już więcej dyskutować, może byłem zbyt zmęczony, aby mówić. Wspiąłem się na wzgórze i zrobiłem tak, jak powiedział.

Spałem tylko przez dwie czy trzy minuty, ale wystarczająco długo, aby odzyskać równowagę i siły.

Pojechaliśmy do centrum miasta, gdzie don Juan poprosił mnie, abym go zostawił.

– Przyjedź jeszcze – powiedział, wychodząc z samochodu. – Koniecznie przyjedź.

3. ODRZUCENIE POCZUCIA WŁASNEJ WAŻNOŚCI

Miałem okazję przedyskutować swoje dwie wizyty u don Juana z przyjacielem, który nas ze sobą poznał. Według niego marnowałem tylko czas. Szczegółowo opowiedziałem mu o całej naszej rozmowie. Uznał, że przesadzam i mam za bardzo wyidealizowany stosunek do tego „głupiego, starego piernika”.

Nie chciałem już więcej idealizować tego śmiesznego starego człowieka. Byłem szczerze przekonany, że jego krytyczne uwagi pod moim adresem poważnie podkopały moją życzliwość dla niego. Jednak muszę dodać, że zawsze miał trafne spostrzeżenia,był konkretny i autentyczny.

Mój dylemat polegał na tym, że z jednej strony nie chciałem zaakceptować tego, że don Juan potrafił zniszczyć wszystkie moje przekonania dotyczące świata, a z drugiej odczuwałem niechęć do przyznania racji mojemu przyjacielowi, który uważał, że stary Indianin jest po prostu świrem.

Czułem się zmuszony jeszcze raz go odwiedzić, zanim podejmę jakąś decyzję.

Środa, 28 grudnia 1960

Zaraz gdy tylko przyjechałem, don Juan zabrał mnie na przechadzkę po pustynnym chaparralu. Nie spojrzał nawet na torbę zakupów, które mu przywiozłem. Wydawało mi się, że czekał na mnie.

Chodziliśmy całymi godzinami. Nie zerwał ani nie pokazał mi żadnej rośliny. Jednak nauczył mnie „właściwego sposobu chodzenia”. Powiedział, że gdy idę, muszę mieć lekko zgięte palce dłoni, co pozwoli mi utrzymać uwagę na ścieżce i w jej otoczeniu. Twierdził, że mój zwykły sposób chodzenia osłabia organizm i że nigdy nie powinno się niczego nosić w rękach. Jeśli trzeba coś przenieść, należy używać plecaka lub torby na plecy. Chodzi o to, że kiedy utrzymuje się ręce w odpowiedniej pozycji, można dzięki temu zwiększyć swoją wytrzymałość i pogłębić świadomość.

Nie znalazłem żadnego powodu do dyskusji, więc zagiąłem palce tak, jak opisał, i szedłem. Moja świadomość w żaden sposób się nie zmieniła, tak samo było z wytrzymałością.

Zaczęliśmy przechadzkę rankiem i zatrzymaliśmy się na odpoczynek około południa. Spociłem się i chciałem się napić ze swojej manierki, lecz don Juan powstrzymał mnie, mówiąc, że lepiej wypić tylko mały łyk. Ściął kilka liści z niepozornego żółtawego krzaczka i zaczął je żuć. Dał mi trochę, twierdząc, że są wspaniałe, i jeśli będę je żuł powoli, pragnienie zniknie. Nie zniknęło jednak, choć nie czułem też, by mi bardzo dokuczało.

Wydawało się, że czyta w moich myślach, bo zaczął tłumaczyć, że nie odczułem korzyści płynących z właściwego sposobu chodzenia ani z żucia liści, ponieważ jestem młody i silny, a moje ciało niczego nie zauważa, gdyż jest głupawe.

Zaśmiał się. Nie byłem w nastroju do śmiechu i zdaje się, że to rozbawiło go jeszcze bardziej. Uściślił poprzednie stwierdzenie, mówiąc, że moje ciało nie jest naprawdę głupie, ale trochę uśpione.

W tym momencie przeleciała nad nami kracząc ogromna wrona. Zaskoczyło i przestraszyło mnie to, i zacząłem się śmiać. Wydawało mi się, że to dobra okazja do śmiechu, ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu don Juan mocno potrząsnął moim ramieniem i uciszył mnie. Miał niezwykle poważny wyraz twarzy.

– To nie był żart – powiedział surowo, jakbym wiedział, o czym mówi.

Poprosiłem go o wyjaśnienie. Powiedziałem, że to absurdalne, że rozzłościł go mój śmiech na widok wrony, chociaż sam śmiał się z ekspresu do kawy.

– To, co widziałeś, to nie była tylko wrona! – wykrzyknął.

– Ale ja przecież widziałem, i to była wrona – nalegałem.

– Nic nie widziałeś, głupcze – warknął.

Jego gburowatość była nie na miejscu. Powiedziałem, że nie lubię złościć ludzi i że lepiej będzie, jeśli sobie pójdę, bo on chyba nie ma nastroju do przebywania w towarzystwie.

Zaśmiał się hałaśliwie, jakbym był klaunem grającym dla niego przedstawienie. W odpowiedzi na to wzrósł mój niepokój i zakłopotanie.

– Za bardzo się wściekasz – skomentował niedbale. – Podchodzisz do siebie zbyt poważnie.

– A czy ty nie robisz tego samego? – wtrąciłem. – Nie traktujesz siebie poważnie, kiedy się na mnie złościsz?

Odpowiedział, że złoszczenie się na mnie byłoby ostatnią rzeczą, jaką mógłby zrobić. Popatrzył na mnie przenikliwie.

– To, co widziałeś, nie było potwierdzeniem od świata – wyjaśnił. – Latające albo kraczące wrony nigdy nie są potwierdzeniem. To był omen!

– Omen? Jaki?

– Bardzo ważna dotycząca ciebie wskazówka – odparł tajemniczo.

W tym momencie wiatr przywiał do naszych stóp suchą gałąź.

– A to jest potwierdzenie! – wykrzyknął.

Spojrzał na mnie jaśniejącymi oczyma i wybuchnął donośnym śmiechem. Miałem poczucie, że dalej droczy się ze mną, ustalając reguły swojej dziwnej gry, i dlatego jemu było do śmiechu, a mnie nie. Znowu wzrósł mój niepokój i powiedziałem mu wszystko, co o nim myślę.

Do Juan nie był wcale rozgniewany ani obrażony. Zaśmiał się i to zwiększyło jeszcze moje męczarnie i frustrację. Przyszło mi do głowy, że rozmyślnie mnie poniża. Stwierdziłem wówczas, że mam już powyżej uszu tej pracy w terenie. Wstałem i powiedziałem, że chcę wrócić do jego domu, ponieważ muszę jechać do Los Angeles.

– Siadaj! – rzucił rozkazująco. – Masz humory jak stara baba. Nie możesz teraz odejść, ponieważ jeszcze nie skończyliśmy.

Zacząłem go nienawidzieć.. Pomyślałem, że zupełnie mnie lekceważy .

Don Juan zaczął śpiewać idiotyczną meksykańską piosenkę. Wyraźnie naśladował pewnego popularnego piosenkarza. Przedłużając niektóre sylaby i skracając inne, zrobił parodię tego utworu. Była tak zabawna, że zacząłem się śmiać.

– Widzisz, śmiejesz się z głupiej piosenki – powiedział. – Ale człowiek, który śpiewa w ten sposób, i ci, co go słuchają, wcale się nie śmieją. Traktują to poważnie.

– Co przez to rozumiesz? – zapytałem.

Pomyślałem, że specjalnie podał ten przykład, aby powiedzieć mi, że śmiałem się z wrony, ponieważ nie potraktowałem jej poważnie, tak samo jak piosenki. Ale on znowu wywiódł mnie w pole. Odparł, że byłem jak ten piosenkarz i ludzie lubiący jego zarozumiałe piosenki i ze śmiertelną powagą zajmujący się jakimiś bzdurami, które człowieka o zdrowych zmysłach gówno obchodzą. Później powtórzył, jakby dla odświeżenia mojej pamięci, wszystko to, co wcześniej powiedział na temat nauki o roślinach. Wyraźnie podkreślił, że jeśli naprawdę chcę się o nich uczyć, muszę w dużym stopniu zmienić swoje zachowanie.

Moje zaniepokojenie wciąż wzrastało, tak że musiałem się zdobyć na wielki wysiłek, aby dalej robić notatki.

– Traktujesz siebie zbyt poważnie – powiedział powoli. – Wydajesz się sobie tak cholernie ważny. Musisz to zmienić! Jesteś tak diabelnie ważny, że czujesz, że możesz sobie pozwolić denerwować się na wszystko. Jesteś tak diabelnie ważny, że stać cię na to, aby wszystko zostawić, kiedy coś nie jest po twojej myśli. Uważasz, że przez to okazujesz swój charakter. Cóż za nonsens! Jesteś słaby i zarozumiały!

Próbowałem protestować, ale on był nieustępliwy. Zwrócił mi uwagę na to, że w ciągu swojego życia nigdy niczego nie skończyłem z powodu nadmiernego poczucia ważności, jaką sobie przypisywałem.

Zadziwiła mnie pewność jego stwierdzeń. Były one oczywiście prawdziwe, i to nie tylko mnie rozzłościło, ale i przeraziło.

– Przekonanie o własnej ważności jest kolejną rzeczą, którą oprócz osobistej historii trzeba porzucić – powiedział dramatycznym tonem.