Nauki don Juana - Carlos Castaneda - ebook + książka

Nauki don Juana ebook

Castaneda Carlos

0,0
27,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Carlos Castaneda (1925-98) - amerykański antropolog, psycholog, autor bestsellerów takich jak właśnie Nauki don Juana, kilka milionów sprzedanych egzemplarzy. Ale też mag, używający środków odurzających, piszący o nich, mający swoich wyznawców, wielbicieli ale też i fanatycznych wrogów.
W 1960 miał on spotkać szamana z plemienia Yaqui o imieniu don Juan Matus. Jego doświadczenia z don Juanem stały się rzekomo inspiracją do serii książek,w tym właśnie "Nauk Don Juana". Twierdził, że odziedziczył po don Juanie pozycję naguala, przywódcy grupy „widzących”. Terminu nagual używał również jako określenia tego co jest niepoznawalne, nieznane i niemożliwe do poznania; twierdził, że dla jego grupy „widzących” don Juan był w pewnym sensie połączeniem z niepoznawalnym. Zwrot nagual jest używany przez antropologów jako określenie szamana czy czarownika, który jest zdolny do zmiany kształtów lub przybrania formy zwierzęcej, a także do określenia formy w jaką szaman może się przekształcić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 404

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

PRZEDMOWA

WPROWADZENIE

Część pierwsza

Nauki

Część druga

Analiza strukturalna

PRZEDMOWA

Ta książka jest zarazem etnografią i alegorią.

Carlos Castaneda – pod opieką don Juana – prowadzi nas poprzez ów moment zmierzchu, poprzez ową szcze­linę we wszechświecie dzielącą światło dnia od mroku, w świat nie tylko inny od naszego, lecz wyposażony w cał­kowicie odmienną strukturę rzeczywistości. W dotarciu do niej pomagają mu mescalito, yerba del diablo i humito,czyli pejotl, bieluń i grzyby. Nie jest to jednak opowieść wyłącznie o doznanych halucynacjach, gdyż podróżniko­wi przewodzi posługujący się subtelnymi manipulacjami don Juan, on też swoimi interpretacjami nadaje sens wydarzeniom, których mamy sposobność doświadczyć za pośrednictwem ucznia owego czarownika.

Antropologia dowiodła nam, że w różnych miejscach świat bywa różnie definiowany. Nie chodzi tylko o to, że ludzie mają różne obyczaje, wierzą w różnych bogów i różnie wyobrażają sobie swój los pośmiertny. Rzecz raczej w tym, że światy różnych ludów przybierają od­mienne kształty. Różnice ujawniają się na poziomie sa­mych przesłanek metafizycznych: przestrzeń nie odpo­wiada geometrii euklidesowej, czas nie tworzy płynącego w jednym kierunku kontinuum, związki przyczynowo- skutkowe nie odpowiadają logice arystotelesowskiej, czło­wieka nie odróżnia się od tego, co nie jest człowiekiem, a życia od śmierci, jak dzieje się to w naszym świecie. Dowiadujemy się czegoś na temat kształtu owych innych światów z logiki miejscowych języków oraz z utrwalo­nych przez antropologów mitów i ceremoniałów. Za spra­wą don Juana zamigotał przed nami świat czarownika z plemienia Yaqui, a ponieważ oglądamy ów świat pod działaniem substancji halucynogennych, realność naszego poznania różni się całkowicie od wspomnianych innych jego źródeł. Na tym polega szczególna wartość niniejszej książki.

Castaneda twierdzi słusznie, że świat ów, pomimo wszelkich różnic natury percepcyjnej, ma własną logikę wewnętrzną. Podjął próbę jej wyjaśnienia niejako od wewnątrz – opierając się na własnych, bogatych i bar­dzo osobistych przeżyciach z okresu, gdy pozostawał pod opieką don Juana – zamiast analizować ją w katego­riach naszej logiki. Jeśli przedsięwzięcie to nie zakoń­czyło się całkowitym powodzeniem, to tłumaczyć to trze­ba nie tyle ograniczeniem natury osobistej, ile ograni­czeniami, jakie na percepcję nakładają nasza własna kultura i nasz język, mimo to udaje mu się przerzucić most pomiędzy światem czarownika z plemienia Yaqui a naszym, między rzeczywistością zwyczajną a niezwy­kłą.

Kluczowe znaczenie wejścia w światy inne od nasze­go – a zatem kluczowe znaczenie samej antropologii – polega na tym, że nasz własny świat jest również pew­nym konstruktem kulturowym. Toteż doświadczając rze­czywistości innych światów, widzimy, czym jest nasz własny świat, dzięki czemu możemy na mgnienie oka ujrzeć świat rzeczywisty, czyli ten znajdujący się pomię­dzy naszym konstruktem kulturowym a owymi innymi światami. Dlatego zarówno alegoria, jak i etnografia. Mądrość i poezja don Juana oraz rzetelny kunszt i poe­zja jego skryby stwarzają nam możliwość ujrzenia za­równo samych siebie, jak i rzeczywistości. I tak jak w każdej prawdziwej alegorii, widzimy tyle, ile umiemy dostrzec, a to, co widzimy, nie wymaga egzegezy.

Carlos Castaneda zainicjował swoje rozmowy z don Juanem jeszcze jako student antropologii Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Winniśmy mu wdzięcz­ność za cierpliwość, odwagę i przenikliwość, z jakimi podejmuje wyzwanie w postaci podwójnego terminowa­nia i relacjonuje nam szczegółowo swoje doświadczenia. W książce tej demonstruje on podstawową umiejętność dobrego etnografa: zdolność wejścia w obcy świat. Uwa­żam, że odnalazł ścieżkę obdarzoną sercem.

Walter Goldschmidt

Para mi solo recorrer los caminos que tienen Corazón, qualquier camino que tenga corazón Por ahí yo recorro, y la única prueba que Vale es atravesar todo su largo. Y por ahí Yo recorro mirando, mirando, sin aliento.

(Ja wędruję tylko po ścieżkach obdarzonych sercem, po ścieżkach, które mogą mieć serce. Po nich wędruję, bo przemierzyć je do końca, to jedyne wyzwanie warte podjęcia. Oto którędy wędruję i patrzę, patrzę z zapartym tchem.)

Don Juan

(...) można spróbować tylko tego, żeby ustalić początek i kierunek nigdy nie kończącej się drogi. Pretensje do jakiegokolwiek wyczerpującego ujęcia byłyby co najmniej łudzeniem samego siebie. Uczeń może osiągnąć tu doskonałość jedynie w tym subiektywnym znaczeniu, że przekazuje wszystko, co tylko zdołał ujrzeć.

Georg Simmel

WPROWADZENIE

Będąc studentem antropologii na Uniwersytecie Kali­fornijskim w Los Angeles, odbyłem latem 1960 roku kilka wypraw na Południowy Zachód w celu zebrania informacji o roślinach leczniczych używanych przez In­dian zamieszkujących te obszary. Wydarzenia tu przeze mnie opisywane rozpoczęły się podczas jednej z tych wypraw. Czekałem w nadgranicznym miasteczku na autobus linii „Greyhound”, rozmawiając z kolegą, który był moim przewodnikiem i pomocnikiem w prowadzo­nych przeze mnie badaniach. Raptem pochylił się on w moją stronę i powiedział szeptem, że białowłosy in­diański starzec siedzący przed oknem jest znakomitym znawcą roślin, przede wszystkim – pejotlu. Poprosiłem kolegę, żeby poznał mnie z Indianinem.

Kolega pozdrowił go, a potem podszedł do niego, by wymienić uścisk dłoni. Rozmawiali ze sobą dłuższą chwilę, po czym kolega dał mi znak, bym do nich podszedł, zaraz jednak pozostawił mnie sam na sam ze starcem, nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby nas ze sobą poznać. Indianin bynajmniej nie wyglądał na zakłopotanego. Przedstawiłem się, on zaś powiedział, że nazywa się Juan, i spytał, czym może mi służyć. Zwracając się do mnie, używał hiszpańskich form grzecznościowych. Z mo­jej inicjatywy wymieniliśmy uścisk dłoni, po czym na pewien czas zamilkliśmy. W milczeniu tym nie było na­pięcia, tylko naturalny i odprężony spokój. Na śniadej twarzy i karku Indianina widać było zmarszczki zdra­dzające wiek, uderzyło mnie jednak, że ciało ma jędrne i muskularne.

Powiedziałem mu, że chciałbym uzyskać informacje o roślinach leczniczych. Mimo że byłem niemal zupeł­nym ignorantem w sprawach pejotlu, zacząłem udawać, że wiem o nim mnóstwo, a nawet dałem mu do zrozumie­nia, że mógłby skorzystać na rozmowie ze mną. Nie prze­rywał mojej paplaniny, skinął tylko powoli głową i spoj­rzał na mnie bez słowa. Unikałem jego wzroku i skoń­czyło się na tym, że zapadła pomiędzy nami martwa cisza. Zdawało mi się, że upłynęło mnóstwo czasu, nim wreszcie don Juan powstał z miejsca i wyjrzał przez okno. Nadjechał jego autobus. Pożegnał się ze mną i wy­szedł z poczekalni.

Byłem podenerwowany tym, że plotłem bzdury i że przejrzały mnie na wylot jego niesamowite oczy. Kolega, który właśnie wrócił, próbował mnie pocieszyć, widząc, że nie zdołałem się niczego dowiedzieć od don Juana. Tłumaczył, że ów starzec często milczy i zachowuje się z rezerwą, ale niepokoju, jaki wywołało we mnie owo pierwsze spotkanie, nie dało się tak łatwo usunąć.

Postanowiłem ustalić miejsce pobytu don Juana, póź­niej zaś odwiedziłem go kilkakrotnie. Za każdym razem usiłowałem go nakłonić do poruszenia tematu pejotlu, ale bez skutku. Zaprzyjaźniliśmy się jednak bardzo, moje badania naukowe poszły w kąt, a w każdym razie skierowane zostały na tory nie mające nic wspólnego z moimi pierwotnymi zamierzeniami.

Kolega, który poznał mnie z don Juanem, powiedział mi później, że ów starzec nie pochodzi z Arizony, gdzie się spotkaliśmy, lecz należy do Indian z plemienia Yaqui zamieszkujących okolice Sonory w Meksyku.

Początkowo uznałem don Juana za człowieka dość szczególnego rodzaju, doskonale znającego się na pejotlu i mówiącego nieźle po hiszpańsku. Ale ludzie, którzy go znali, uważali, że posiada on jakąś „tajemną wiedzę” i że jest brujo. Ten hiszpański wyraz oznacza czarownika, znachora, szamana. Używa się go zasadniczo na ozna­czenie osoby wyposażonej w niezwykłe, zazwyczaj złe, moce.

Upłynął cały rok naszej znajomości, nim zaskarbiłem sobie zaufanie don Juana. Pewnego dnia oświadczył mi, że rozporządza pewną wiedzą przekazaną mu przez na­uczyciela, którego nazwał swoim „dobroczyńcą”; nauczy­ciel ów kierował nim w ciągu swego rodzaju terminowa­nia. Don Juan zaś postanowił mnie wybrać na swego ucznia, ale ostrzegł, że będę musiał głęboko zaangażo­wać się w naukę, która potrwa długo i będzie uciążliwa.

Mówiąc o swoim nauczycielu, don Juan użył słowa diablero. Dowiedziałem się później, że określenia tego używają tylko Indianie z Sonory. Odnosi się ono do czło­wieka uprawiającego czarnoksięstwo, który potrafi za­mieniać się w zwierzęta: w ptaka, psa, kota lub jakiekol­wiek inne stworzenie. Podczas jednej z mych wizyt w Sonorze zdarzyła mi się rzecz niezwykła, dobrze ilustrująca stosunek Indian do diableros. Jechałem nocą samocho­dem w towarzystwie dwóch zaprzyjaźnionych Indian; w pewnej chwili ujrzałem zwierzę przypominające wy­glądem psa, które przechodziło przez szosę. Jeden z In­dian powiedział, że to nie pies, tylko wielki kojot. Zwol­niłem i zjechałem na pobocze, żeby się lepiej przyjrzeć zwierzęciu. Zatrzymało się jeszcze na kilka sekund w świe­tle przednich reflektorów, po czym pobiegło w głąb chaparralu. Był to z pewnością kojot, ale dwa razy większy niż normalnie. Rozmawiający z wielkim przejęciem In­dianie stwierdzili zgodnie, że było to bardzo niezwykłe zwierzę, a jeden z nich zasugerował, że mógł to być diab­lero. Postanowiłem wykorzystać relację o tym zdarzeniu do badania opinii zamieszkujących te obszary Indian na temat istnienia diableros. Rozmawiałem z wieloma ludź­mi, którym opowiadałem tę historię, a potem zadawa­łem pytania. Poniższe trzy rozmowy stanowią zapis ich reakcji.

– Myślisz, Choy, że to był kojot? – zapytałem młodego mężczyznę, gdy wysłuchał mojej opowieści.

– Kto wie? To musiał być pies, bo zwierzę było za duże jak na kojota.

– A czy to nie mógł być diablero?

– Bzdura. Nie ma żadnych diableros.

– Czemu tak mówisz, Choy?

– Ludzie mają bujną wyobraźnię. Założę się, że gdy­byś złapał zwierzę, przekonałbyś się, że to pies. Miałem kiedyś coś do załatwienia w innym miasteczku. Wsta­łem przed świtem i osiodłałem konia. Wyjeżdżając z osa­dy, ujrzałem na drodze coś jakby cień wielkiego zwierzę­cia. Koń stanął dęba i zrzucił mnie na ziemię. Ja też miałem stracha, ale okazało się, że to była kobieta idąca do miasteczka.

– To znaczy, Choy, że nie wierzysz w istnienie diab­leros?

– Diableros!A co to takiego ten twój diablero?

– Nie wiem, Choy. Wtedy w nocy jechałem razem z Manuelem, który powiedział mi, że to mógł być diab­lero.A może ty mi powiesz, co to takiego?

– Mówią, że diableroto brujo, który może się zmie­niać, w co tylko zechce. Ale wszyscy wiedzą, że to bzdu­ry. Tutejsi starcy wciąż gadają o diableros, ale wśród nas młodych nie znajdziesz takich bajarzy.

– Jak pani myśli, dońa Luz, co to było za zwierzę? – spytałem kobietę w średnim wieku.

– Na pewno to wie jeden Pan Bóg, ale to chyba nie był kojot. Czasami wydaje się, że to kojot, ale to co innego. Ten kojot biegł czy się posilał?

– Właściwie to stał w miejscu, ale na początku chyba coś jadł.

– A jesteś pewien, że nie niósł czegoś w pysku?

– Może, ale czy to mogłoby mieć znaczenie?

– Mogłoby. Jeżeli niósł coś w paszczy, to nie był to kojot.

– Więc co?

– Mężczyzna lub kobieta.

– Jak się nazywają tacy ludzie, dońa Luz?

Nie odpowiedziała. Próbowałem jeszcze coś od niej wydobyć, ale bez powodzenia. Wreszcie odpowiedziała, że nie wie. Na pytanie, czy takich ludzi nazywa się diableros, odrzekła, że tak brzmi jedna z nazw, jakimi się ich określa.

– Pani zna jakiegoś diablero ? – spytałem wówczas.

– Znałam jedną kobietę – odpowiedziała. – Została zabita. Byłam wtedy małą dziewczynką. Mówiono, że ta kobieta zamieniała się w sukę. Pewnej nocy do domu, w którym mieszkał biały człowiek, zakradł się pies, żeby ukraść trochę sera. Biały zabił psa strzałem z rewolwe­ru, a dokładnie w tej samej chwili, kiedy go zastrzelił, ta kobieta zmarła w swojej chacie. Jej rodzina poszła do białego człowieka i zażądała odszkodowania. Biały czło­wiek słono zapłacił za to, że ją zabił.

– Jak mogli żądać odszkodowania, skoro biały zabił psa i nikogo więcej?

– Mówili, że biały dobrze wiedział, że to nie był pies, bo byli przy tym inni ludzie, którzy widzieli, jak pies stanął na tylnych łapach jak człowiek i przednimi sięg­nął po ser na półce zawieszonej u powały. Ci ludzie czatowali na złodzieja, bo ktoś kradł noc w noc ser z do­mu tego białego. A więc on zabił złodzieja, wiedząc, że to nie pies.

– A czy dziś są jeszcze na świecie jacyś diableros, dońa Luz?

– Te rzeczy są bardzo tajemnicze. Powiadają, że diab­leros już nie ma, aleja w to nie wierzę, bo ktoś z rodziny diableromusi zostać jego uczniem. Diableros rządzą się swoimi prawami, a jedno z nich mówi, że diableromusi przekazać swe tajemnice komuś z rodziny.

– Co to było za zwierzę, Genaro? – spytałem bardzo starego mężczyznę.

– Pies z któregoś ranczo w okolicy, bo co by innego?

– To mógł być diablero!

– Diablero? Zwariowałeś! Nie ma żadnych diableros.

– Chcesz powiedzieć, że dziś ich nie ma, czy że w ogó­le nigdy nie istnieli?

– Kiedyś istnieli, owszem. To żadna tajemnica. Wszy­scy o tym wiedzą. Ale ludzie się ich bali i kazali ich wszystkich pozabijać.

– Kto ich pozabijał, Genaro?

– Wszyscy członkowie plemienia. Ostatni diablero, o jakim słyszałem, nazywał się Sxxxx. Za pomocą swoich czarów zabił dziesiątki, a może nawet setki ludzi. Mieli­śmy tego dość, ludzie skrzyknęli się i pewnej nocy urzą­dzili na niego zasadzkę, a schwytanego spalili żywcem.

– To było dawno temu, Genaro?

– W 1942.

– Widziałeś to na własne oczy?

– Nie, ale ludzie do dziś o tym gadają. Mówią, że nie została nawet garstka popiołu, choć stos był ze świeżego drewna. Została tylko wielka kałuża tłustej mazi.

Mimo że don Juan zaliczył swego dobroczyńcę do diab­leros, nie wymienił nigdy miejsca, gdzie pobierał nauki, ani nie podał tożsamości swego nauczyciela. W istocie don Juan ujawnił bardzo niewiele szczegółów dotyczą­cych swego życia prywatnego. Powiedział jedynie, że urodził się na Południowym Zachodzie w 1891 roku, prawie całe życie spędził w Meksyku, w 1900 roku wła­dze meksykańskie zesłały jego rodzinę wraz z tysiącami innych Indian z Sonory do środkowego Meksyku, tam też, a także w południowym Meksyku, mieszkał do 1940 roku. Don Juan sporo podróżował, a zatem jego wiedza mogła być produktem wielu wpływów. Mimo że uważał się za Indianina z Sonory, miałem wątpliwości, czy na­leży sytuować jego wiedzę wyłącznie w kontekście kul­tury Indian sonoryjskich. Nie zamierzam tu jednak kon­struować precyzyjnej definicji kulturowego środowiska don Juana.

Moje terminowanie u don Juana rozpoczęło się w czerw­cu 1961 roku. Przedtem widywałem go kilkakrotnie, zawsze jednak jako antropolog-obserwator. Na owym wczesnym etapie naszej znajomości kryłem się z tym, że notuję treść naszych rozmów. Później, mając zaufanie do swojej pamięci, odtwarzałem całą rozmowę ze wszystki­mi szczegółami. Kiedy jednak począłem występować w roli terminatora, metoda notowania ukradkiem stała się bar­dzo uciążliwa, bo w naszych rozmowach poruszaliśmy wiele różnych zagadnień. Wówczas don Juan pozwolił mi – stanowczo jednak przeciwko temu protestując – zapisywać w sposób jawny wszystko, co mówiliśmy. Chętnie także zrobiłbym zdjęcia i nagrania, ale na to na pewno by mi nie zezwolił.

Początkowo miejscem mojego terminowania była Ari­zona, następnie zaś Sonora, ponieważ w trakcie pobie­rania przeze mnie nauk don Juan przeniósł się do Me­ksyku. Postępowałem w ten sposób, że starałem się mo­żliwie jak najczęściej widywać się z nim po kilka dni z rzędu. Nasze spotkania stały się częstsze i trwały dłu­żej podczas letnich miesięcy w latach 1961, 1962, 1963 i 1964. Patrząc z perspektywy czasu, sądzę, że taka me­toda odbywania praktyki zaszkodziła nauce, gdyż opóź­niała osiągnięcie stanu pełnego zaangażowania, jaki umo­żliwiłby mi zostanie czarownikiem. Z osobistego jednak punktu widzenia metoda ta była o tyle korzystna, że stwarzała mi możliwość choćby minimalnego oderwania się, co z kolei sprzyjało rozwojowi zmysłu badawczego krytycyzmu, to zaś byłoby niemożliwe, gdyby moje ucze­stnictwo stało się ciągłe. We wrześniu 1965 roku włas nowolnie przerwałem terminowanie.

W kilka miesięcy po wycofaniu się nasunęła mi się po raz pierwszy myśl o tym, żeby w systematyczny sposób ułożyć swoje robocze notatki. Zebrane przeze mnie dane były dość obszerne i obejmowały informacje najróżniej­szego rodzaju, toteż zacząłem od próby stworzenia syste­mu klasyfikacji. Podzieliłem dane według powiązanych ze sobą pojęć i sposobów postępowania; wyodrębnione w ten sposób dziedziny ułożyłem hierarchicznie, odpo­wiednio do stopnia subiektywnego znaczenia, a więc stosownie do wpływu, jaki na mnie wywarły. Otrzyma­łem w ten sposób następującą klasyfikację: sposoby uży­cia roślin halucynogennych, techniki i formuły używane przez czarowników, sposoby zdobycia i posługiwania się przedmiotami obdarzonymi mocą, sposoby użycia roślin leczniczych, pieśni i legendy.

Zastanawiając się nad zjawiskami, jakich doświad­czyłem, uświadomiłem sobie, że moje wysiłki klasyfika­cyjne dały w wyniku zaledwie inwentarz kategorii, wszel­kie próby udoskonalenia mojego schematu musiałyby więc prowadzić tylko do powstania bardziej złożonego inwentarza. Nie o to mi chodziło. Podczas miesięcy, któ­re nastąpiły po zaprzestaniu przeze mnie terminowania, odczułem potrzebę zrozumienia moich przeżyć i doświad­czeń, które składały się na proces przekazywania mi za pomocą metod praktycznych i eksperymentalnych pew­nego zwartego systemu wierzeń.

Od pierwszego spotkania, w którym uczestniczyłem, było dla mnie oczywiste, że nauki don Juana cechuje wewnętrzna spójność. Od momentu kiedy postanowił on przekazać mi swoją wiedzę, przystąpił do udzielania mi wyjaśnień w sposób uporządkowany. Odkrycie oraz zro­zumienie porządku rządzącego tymi wyjaśnieniami oka­zało się zadaniem niesłychanie trudnym.

Tę niemożność zrozumienia trzeba chyba łączyć z fak­tem, że po czterech latach terminowania byłem wciąż początkującym. Wiedza don Juana oraz sposób jej prze­kazywania były z pewnością takie same jak jego „dobro­czyńcy”, toteż trudności, jakie napotkałem w zrozumie­niu jego nauk, musiały przypominać kłopoty samego don Juana. Don Juan napomykał o owej analogii, stwierdza­jąc mimochodem, że jako początkujący terminator nie mógł zrozumieć swego nauczyciela. Uwagi te zrodziły we mnie przekonanie, że niesamowity charakter przeżyć doświadczanych przez początkujących, obojętne, czy by­li, czy też nie byli Indianami, czynił wiedzę czarowników niezrozumiałą. Dla mnie, człowieka Zachodu, zjawiska te miały charakter tak osobliwy, że właściwie nie mo­głem ich wyjaśnić w kategoriach codziennego życia, to­też musiałem dojść do wniosku, że wszelkie próby skla­syfikowania zebranych przeze mnie w terenie danych oparte na mej własnej terminologii są skazane na niepo­wodzenie.

Wówczas stało się dla mnie jasne, że wiedzę don Juana trzeba analizować w sposób zgodny z jego włas­nym rozumieniem tej wiedzy; inny sposób uczynienia jej oczywistą i przekonującą nie istnieje. Usiłując pogodzić z sobą poglądy don Juana i moje, uświadomiłem sobie, iż ilekroć próbował on wyjaśnić mi swą wiedzę, używał pojęć, które jemu samemu pozwoliły ją „zrozumieć”. Po­jęcia te były dla mnie obce, toteż starania, by zrozumieć wiedzę don Juana na jego sposób, postawiły mnie w trud­nej sytuacji. Moim zadaniem było więc przede wszy­stkim określenie sposobu, w jaki kategoryzuje on rze­czywistość. Pracując pod tym kątem, spostrzegłem, że sam don Juan kładł szczególny nacisk na określoną dziedzinę swych nauk – mianowicie na sposoby wyko­rzystania roślin halucynogennych. Opierając się na tym spostrzeżeniu, zrewidowałem swój schemat kategoryzacyjny.

Oddzielnie i przy różnych okazjach don Juan używał trzech roślin halucynogennych – pejotlu (Lophophora williamsii), liści bielunia (Datura inoxia, zwanego także Datura meteloides) oraz grzybów (być może Psilocybe mexicana). Halucynogenne właściwości tych trzech

roślin znane były Indianom amerykańskim od czasów po­przedzających zetknięcie z Europejczykami. Ze względu na swe właściwości rośliny te znajdowały szerokie zasto­sowanie w leczeniu i w magii, dostarczając przyjemno­ści i doprowadzając do stanu ekstazy. W konkretnym kontekście swych nauk don Juan wiązał użycie Datura inoxia i Psilocybe mexicanaze zdobyciem mocy, której uosobienie nazywał „sprzymierzeńcem”. Użycie Lopho- phora williamsiiwiązał natomiast ze zdobyciem mądro­ści, czyli poznaniem właściwego sposobu życia.

Rośliny te były dla don Juana ważne dlatego, że po­siadały zdolność wywoływania u człowieka stanów osob­liwej percepcji. Pod jego przewodnictwem doświadczy­łem serii takich stanów, dzięki czemu wiedza don Juana odsłoniła się przede mną i potwierdziła. Nazwałem je „stanami niezwykłej rzeczywistości”, mając na myśli prze­ciwieństwo do zwykłej rzeczywistości codziennego życia. Podział ten opiera się na znaczeniu wpisanym w stany rzeczywistości niezwykłej. W kontekście wiedzy don Ju­ana należało je uznać za realne, choć realność ta różniła się od realności zwyczajnej.

Don Juan uważał, że stany rzeczywistości niezwykłej są jedyną formą praktycznego poznania i jedynym środ­kiem zdobycia mocy. Dawał do zrozumienia, iż inne składniki jego nauk wiążą się ze zdobyciem mocy jako celem zasadniczym. Perspektywa ta przenikała stosu­nek don Juana do wszystkiego, co nie wiązało się bezpo­średnio ze stanami rzeczywistości niezwykłej. Moje no­tatki terenowe usiane są odniesieniami do odczuć don Juana. W jednej z rozmów wspomina on na przykład, że niektóre przedmioty zawierają w sobie pewną ilość mo­cy. Sam nie darzył takich przedmiotów szacunkiem, ale stwierdził, że pomniejsi brujos korzystają często z ich pomocy. Pytałem go często o te przedmioty, ale wydawa­ło się, iż nie ma najmniejszej ochoty na rozprawianie o nich. Kiedy jednak przy kolejnej okazji temat ten znów się pojawił, zgodził się, acz z niechęcią, o nich pomówić.

– Istnieją pewne przedmioty nasycone mocą – powie­dział. – Są ich dziesiątki, a potężni ludzie sprawują nad nimi pieczę przy pomocy przyjaznych duchów. Te przed­mioty to instrumenty, ale nie zwykłe instrumenty, tylko instrumenty śmierci. Są to jednak tylko narzędzia; nie posiadają mocy nauczania. Ściśle mówiąc, należy je za­liczyć do przedmiotów wojennych służących do walki, do zabijania, do miotania.

– Co to za przedmioty, don Juanie?

– Właściwie to nie są przedmioty, tylko typy mocy.

– W jaki sposób można je zdobyć?

– To zależy od rodzaju przedmiotu, jakiego potrzebu­jesz.

– Ile jest tych rodzajów?

– Powiedziałem już, że są ich dziesiątki, wszystko może być przedmiotem nasyconym mocą.

– A które są najpotężniejsze?

– Moc przedmiotu zależy od jego posiadacza, od tego, jaki jest to człowiek. Taki przedmiot w rękach drobnego brujoto prawie kpina, natomiast silny, potężny brujo daje siłę swoim instrumentom.

– Jakie zatem przedmioty występują najczęściej? Któ­rym z nich brujos przyznają pierwszeństwo?

– Żadnym. Wszystkie posiadają moc, są takie same.

– Ty też jakieś posiadasz, don Juanie?

Nie odpowiedział, spojrzał tylko na mnie i roześmiał się. Przez dłuższą chwilę milczał, i pomyślałem, że draż­nię go swoimi pytaniami.

– Na te różne typy mocy nałożone są ograniczenia – ciągnął dalej. – Ale jestem pewny, że to musi być dla ciebie nie do pojęcia. Upłynęło niemal całe moje życie, nim zrozumiałem, że sprzymierzeniec może sam przez się ujawnić wszelkie sekrety tych mniejszych mocy, odbierając im sporo powagi. Kiedyś, we wczesnej młodości, miałem takie przybory.

– Jakie to były przedmioty?

– Maíz-pinto, kryształy i pióra.

– Co to jest maíz-pinto?

– Ziarenko kukurydzy z pasemkiem czerwieni po­środku.

– Jedno ziarenko?

– Nie. Brujoma ich czterdzieści osiem.

– Do czego one służą, don Juanie?

– Każde może uśmiercić człowieka, przenikając do jego ciała.

– W jaki sposób może ono przeniknąć do ciała?

– To jest przedmiot nasycony mocą, która polega mię­dzy innymi na tym, że przenika on do ciała.

– Co się z nim dzieje, kiedy przenika do ciała?

– Zagłębia się w nie, osiada na piersi lub w jelitach. Człowiek zaczyna chorować i jeśli brujo, który go pielęg­nuje, jest słabszy od czarownika, w ciągu trzech miesię­cy od przeniknięcia ziarenka do ciała następuje śmierć.

– Istnieje jakiś sposób, żeby go wyleczyć?

– Tylko jeden: wyssać ziarenko, ale mało którego brujo stać na taką odwagę. Może mu się udać wyssać ziaren­ko, ale jeśli zabraknie mu siły, żeby je odtrącić, przenik­nie do jego wnętrza i zabije go zamiast tamtego.

– Ale w jaki sposób udaje się ziarenku dostać do ludzkiego ciała?

– Żeby ci to wyjaśnić, muszę opowiedzieć o czarach przy użyciu kukurydzy, od których nie znam potężniej­szych. Czaruje się dwoma ziarenkami. Jedno wkłada się do świeżego pąka żółtego kwiatu. Kwiatek umiesz­cza się następnie w miejscu, gdzie zetknie się z nim ofiara: na drodze, którą codziennie przemierza, lub tam, gdzie zwykle przebywa. Wystarczy, że ofiara nastąpi na ziarenko lub zetknie się z nim w jakikolwiek sposób, a czar zaczyna działać. Ziarenko zagłębia się w ciało.

– Co się z nim dzieje od momentu dotknięcia go przez człowieka?

– Cała zawarta w nim moc wstępuje w człowieka, ziarenko odzyskuje wolność, stając się zwykłym ziaren­kiem. Może pozostać na miejscu, gdzie dokonały się czary, lub zostać zmiecione, nieważne. Lepiej zmieść je w zarośla, gdzie je zje jakiś ptak.

– Czy ptak może je zjeść, nim dotknie je człowiek?

– Nie, zapewniam cię, że żaden ptak nie jest taki durny. Ptaki się go wystrzegają.

Następnie don Juan opisał bardzo skomplikowany sposób otrzymywania owych zawierających moc ziare­nek.

– Trzeba pamiętać, że maíz-pintoto tylko narzędzie, a nie sprzymierzeniec – powiedział. – Wprowadziwszy to rozróżnienie, nie będziesz miał żadnych problemów. Jeśli jednak uznasz przybory tego rodzaju za najważ­niejsze, okażesz się głupcem.

– Czy te przedmioty są tak samo potężne jak sprzy­mierzeniec?

Don Juan zaśmiał się pogardliwie, nim odpowiedział. Wyglądało na to, że bardzo się starał zachować cierpli­wość.

– W porównaniu ze sprzymierzeńcem maíz-pinto, kry­ształy i pióra to dziecinne zabawki. Są one potrzebne tylko wówczas, gdy człowiek nie ma sprzymierzeńca. Uganiać się za nimi to strata czasu, zwłaszcza w twoim wypadku. Powinieneś starać się pozyskać sprzymierzeń­ca; gdy ci się to uda, zrozumiesz, o czym teraz mówię. Przedmioty obdarzone mocą to jakby dziecinna zabawa.

– To nie tak, don Juanie – zaprotestowałem. – Chcę mieć sprzymierzeńca, ale chcę także wiedzieć wszystko, co możliwe. Sam mówiłeś, że wiedza to potęga.

– Nie, nie! – powiedział z naciskiem. – Moc zależy od tego, jakiego rodzaju wiedzę się posiada. Po cóż pozna­wać rzeczy bezużyteczne?

W systemie wierzeń don Juana zdobycie sprzymie­rzeńca oznaczało wyłącznie wykorzystanie stanów rze­czywistości niezwykłej, jakie wywoływał on u mnie za sprawą roślin halucynogennych. Uważał, że koncentru­jąc się na tych stanach oraz pomijając inne aspekty wiedzy, jaką mi przekazywał, wyrobię sobie spójny po­gląd na doświadczane przeze mnie zjawiska.

Podzieliłem przeto tę książkę na dwie części. W pierw­szej przedstawiam wybór fragmentów mych notatek ro­boczych odnoszących się do stanów rzeczywistości nie­zwykłej, jakich doświadczyłem podczas terminowania. Ponieważ ułożyłem moje notatki w ten sposób, by nie zakłócały ciągłości narracji, ich chronologiczny porządek bywa niekiedy naruszony. Przystępowałem do opisu sta­nu rzeczywistości niezwykłej zawsze dopiero w kilka dni po jego przeżyciu, gdyż czekałem, aż będę w stanie po­traktować to doświadczenie beznamiętnie i obiektywnie. Jednakże moje rozmowy z don Juanem zapisywałem na bieżąco, natychmiast po doświadczeniu stanu rzeczywi­stości niezwykłej; dlatego relacje z owych rozmów wy­przedzają niekiedy pełny opis przeżycia.

Notatki terenowe ukazują subiektywną wersję tego, co postrzegałem w trakcie doznawania rzeczywistości niezwykłej. Wersja ta została tu przedstawiona w for­mie, w jakiej relacjonowałem ją don Juanowi, który żą­dał ode mnie dokładnego i wiernego przypomnienia sobie każdego szczegółu oraz wyczerpującej opowieści o każdym doznaniu. Podczas zapisywania owych doznań dodawa­łem mniej ważne szczegóły, dążąc do całkowitego odtwo­rzenia tła poszczególnych stanów rzeczywistości niezwy­kłej. Pragnąłem opisać możliwie jak najdokładniej moje reakcje emocjonalne.

Moje notatki robocze przedstawiają również treść sy­stemu wierzeń don Juana. Chcąc uniknąć typowych dla rozmowy powtórzeń, skondensowałem wielostronicowe wymiany pytań i odpowiedzi pomiędzy mną a don Juanem.

Ponieważ jednak chciałem zarazem oddać ogólną atmosferę naszych rozmów, usunąłem jedynie te dialogi, które nie wnosiły niczego nowego do mego rozumienia wiedzy don Juana. On bowiem z rzadka udzielał mi informacji na ten temat; musiałem sondować go godzi­nami. Ale i tak swobodnie wykładał swą wiedzę przy niezliczonych okazjach.

W drugiej części przedstawiam analizę strukturalną przeprowadzoną wyłącznie na podstawie danych, o któ­rych mowa w części pierwszej. Analiza ta ma na celu wsparcie następujących twierdzeń:

1) don Juan prezentuje swe nauki w formie logicznego systemu,

2) system ten nabiera sensu jedynie wówczas, gdy bada się go pod kątem tworzących go jednostek struktu­ralnych, oraz

3) system ten ma na celu doprowadzenie ucznia do poziomu konceptualizacji wyjaśniającej rodzaj do­świadczanych przezeń zjawisk.

Część pierwsza

Nauki

1

Notatki z pierwszej sesji, jaką odbyłem z don Juanem, noszą datę 23 czerwca 1961 roku. Wówczas to rozpoczęła się moja nauka. Wcześniej spotkałem się z nim kilka­krotnie, ale jedynie jako obserwator. Za każdym razem prosiłem go, by uczył mnie o pejotlu. Ignorował zawsze moją prośbę, nigdy jednak nie porzucał tego tematu całkowicie, a ja dopatrywałem się w jego wahaniu zna­ku, że być może większymi pochlebstwami dałoby się go nakłonić do mówienia.

Na sesji rozpoczętej 23 czerwca dał wyraźnie do zro­zumienia, że mógłby uwzględnić moją prośbę pod wa­runkiem, że zachowam jasność umysłu i nie zapomnę, do czego zmierzam. Nie byłem w stanie spełnić takiego warunku, ponieważ poprosiłem go, by uczył mnie o pe­jotlu, mając na celu jedynie nawiązanie pomiędzy nami nici porozumienia. Sądziłem, iż znajomość tego tematu może sprawić, że będzie mówił chętniej i bardziej otwar­cie, dzięki czemu znajdę dostęp do jego wiedzy o właści­wościach roślin halucynogennych. Tymczasem don Juan zrozumiał moją prośbę dosłownie i zainteresował się, dlaczego zapragnąłem posiąść wiedzę o pejotlu.

Piątek, 23 czerwca 1961

– Będziesz mnie uczył o pejotlu, don Juanie?

– A czemu chciałbyś rozpocząć taką naukę?

– Naprawdę chciałbym zdobyć wiedzę o pejotlu. Czy samo pragnienie wiedzy nie jest wystarczającym powo­dem?

– Nie! Trzeba, żebyś poszukał we własnym sercu od­powiedzi na pytanie, dlaczego młodzieniec, jakim jesteś, pragnie podjąć się trudu nauki.

– A ty czemu uczyłeś się o pejotlu, don Juanie?

– Dlaczego o to pytasz?

– Bo może powód był ten sam.

– Wątpię. Ja jestem Indianinem. Kroczymy po róż­nych ścieżkach.

– Jest tylko jeden powód: chcę się uczyć o pejotlu, chcę wiedzieć. Ale zapewniam cię, don Juanie, że nie mam złych zamiarów.

– Wierzę ci. Dym mi o tym powiedział.

– Proszę?

– Nieważne. Znam twoje zamiary.

– Chcesz powiedzieć, że mnie przejrzałeś?

– Można to i tak wyrazić.

– Więc będziesz mnie uczył?

– Nie!

– Bo nie jestem Indianinem?

– Nie. Bo nie znasz swego serca. Ważne jest to, żebyś dokładnie wiedział, dlaczego chcesz się tym zająć. Po­znawanie Mescalito to sprawa szalenie poważna. Gdy­byś był Indianinem, wystarczyłoby samo twoje pragnie­nie. Indianie odczuwają je bardzo rzadko.

Niedziela, 25 czerwca 1961

Spędziłem z don Juanem całe piątkowe popołudnie. Za­mierzałem odjechać około siódmej wieczorem. Siedzieli­śmy na werandzie przed domem don Juana i postanowi­łem raz jeszcze zagadnąć go o naukę. Stało się to niemal czynnością rutynową i spodziewałem się, że znów odmówi. Spytałem, czy istnieje sposób, który pozwoliłby mu za­akceptować moje pragnienie wiedzy, jakbym był Indianinem.

Upłynęło sporo czasu, nim odpowiedział. Musia­łem zostać i czekać, bo wyglądało na to, że próbuje coś rozstrzygnąć.

Wreszcie odrzekł, że pewien sposób istnieje, i przystą­pił do nakreślenia zadania. Stwierdził, że jestem bardzo zmęczony siedzeniem na podłodze i że trzeba, abym zna­lazł takie „miejsce” [siiio], gdzie siedząc, nie odczuwał­bym znużenia. Przez cały czas siedziałem z kolanami podciągniętymi pod brodę i rękami splecionymi wokół łydek. Kiedy wspomniał o moim zmęczeniu, poczułem, że bolą mnie plecy i że jestem zupełnie wyczerpany.

Czekałem, żeby wyjaśnił, co rozumie przez „miejsce”, ale nie zadał sobie najmniejszego trudu, żeby rozjaśnić tę kwestię. Pomyślałem, że może chodzi mu o to, żebym zmienił pozycję, toteż wstałem i usiadłem bliżej niego. Zaprotestował, stwierdzając jasno, że miał na myśli miej­sce, gdzie człowiek w naturalny sposób czuje się zadowo­lony i silny. Poklepał podłogę tam, gdzie siedział, mó­wiąc, że to właśnie jest jego miejsce, i dodał, że postawioną przez niego zagadkę muszę rozwiązać sam, zabierając się od razu do dzieła.

Zadanie, które mi postawił, było prawdziwą łami­główką. Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać, nie wiedziałem nawet, o co mu chodzi. Kilkakrotnie prosi­łem o wskazówkę, choćby najdrobniejszą, która pomo­głaby mi w ustaleniu punktu, gdzie czułbym się zadowo­lony i silny. Dowodziłem z uporem, że nie mam pojęcia, o co mu naprawdę chodzi, ponieważ nie rozumiem po­stawionego mi zadania. Poradził mi, żebym krążył po werandzie tak długo, aż znajdę owo miejsce.

Wstałem i zacząłem krążyć po podłodze. Poczułem się idiotycznie i usiadłem naprzeciw don Juana.

Bardzo się na mnie rozgniewał i zarzucił mi, że go nie słucham, dodając, że być może odechciało mi się nauki. Po chwili uspokoił się i wyjaśnił mi, że nie wszędzie siedzi się lub przebywa jednakowo dobrze, gdzieś na werandzie istnieje jedyne w swoim rodzaju miejsce, gdzie czułbym się lepiej niż gdziekolwiek indziej. Moje zada­nie polegało na tym, żeby odnaleźć to miejsce. Sposób postępowania był najogólniej taki, że powinienem „wczu- wać się” we wszystkie dostępne punkty powierzchni werandy, dopóki nie będę mógł stwierdzić ponad wszel­ką wątpliwość, że odnalazłem ów właściwy.

Odparłem na to, że jakkolwiek weranda nie jest zbyt obszerna (12 x 8 stóp), liczba ewentualnych „miejsc” jest kolosalna; toteż sprawdzenie ich potrwałoby niezmier­nie długo, tym bardziej że liczba możliwości jest właści­wie nieograniczona, bo nie określił rozmiarów tego pun­ktu. Daremne były moje wywody, don Juan wstał z pod­łogi i przestrzegł mnie surowo, że poszukiwania mogą mi zająć wiele godzin, nawet dni, ale jeśli nie rozwiążę zadania, mogę od razu wracać do domu, bo nie będzie mi miał nic do powiedzenia. Podkreślił, że wie, gdzie znaj­duje się moje miejsce, dlatego nie będę mógł go okłamać; stwierdził także, że tylko w ten sposób mógłby uznać za uzasadnione moje pragnienie poznania Mescalito. Do­dał, że na tym świecie nie ma nic za darmo, a nauka wszystkiego, co jest do nauczenia, musi być trudna.

Poszedł za dom do chaparralu oddać mocz. Wszedł do wnętrza domu tylnym wejściem.

Pomyślałem, że polecenie odszukania rzekomego miej­sca szczęśliwości jest w istocie sposobem na pozbycie się mnie, ale podniosłem się i zacząłem przemierzać weran­dę tam i z powrotem. Niebo było jasne i czyste. Dosko­nale widziałem cała werandę, ale i jej okolice. Szukałem chyba ponad godzinę, ale nie stało się nic, co pozwoliłoby mi zlokalizować owo miejsce. Zmęczyłem się chodzeniem i usiadłem, po paru minutach przesiadłem się w inne miejsce, później w jeszcze inne, aż w sposób dość syste­matyczny zbadałem całą powierzchnię podłogi. Usiłowa­łem „wyczuwać” różnice pomiędzy poszczególnymi miej­scami, ale brakowało mi kryteriów rozróżniania.

Miałem poczucie, że marnuję czas, ale nie ustawałem. Zra­cjonalizowałem to sobie w ten sposób, że odbyłem daleką podróż po to, żeby zobaczyć się z don Juanem, i nie mam nic innego do roboty.

Położyłem się na plecach i podłożyłem dłonie pod głowę niczym poduszkę. Następnie przewróciłem się na brzuch i leżałem tak przez chwilę. Tę metodę z przewra­caniem się z pleców na brzuch powtórzyłem, przetacza­jąc się po całej podłodze. Po raz pierwszy natknąłem się jakby na cień kryterium. Było mi cieplej, kiedy leżałem na plecach.

Zacząłem przetaczać się znowu, tym razem w prze­ciwnym kierunku, przemierzając ponownie całą powierz­chnię i kładąc się twarzą do podłogi wszędzie tam, gdzie podczas pierwszej tury kładłem się twarzą do sufitu. Doznawałem tych samych wrażeń zimna i ciepła – w za­leżności od pozycji – ale poza tym nie występowały żad­ne różnice.

Wówczas wpadłem na myśl, która wydała mi się ge­nialna: miejsce don Juana! Usiadłem na nim, a potem położyłem się, najpierw twarzą do podłogi, później na plecach, ale miejsce niczym nie różniło się od pozosta­łych. Wstałem. Miałem dosyć. Chciałem pożegnać się z don Juanem, ale krępowałem się go budzić. Spojrza­łem na zegarek. Druga w nocy! Turlałem się po podłodze przez sześć godzin.

W tej samej chwili pojawił się don Juan i skierował się za dom do chaparralu. Wróciwszy, stanął w drzwiach. Poczułem całkowite zniechęcenie; miałem ochotę powie­dzieć mu coś paskudnego i odjechać. Uświadomiłem so­bie jednak, że to nie jego wina; to ja sam zdecydowałem się na ten cały absurd. Powiedziałem mu, że nie dałem rady – przez całą noc turlałem się po podłodze jak kre­tyn i dalej nie potrafię dopatrzeć się w jego zagadce żadnego sensu.

Roześmiał się i odpowiedział, że go to nie dziwi, bo obrałem nieprawidłowy sposób postępowania. Nie uży­wałem oczu. To prawda, tylko że byłem absolutnie pew­ny, iż don Juan polecił mi wyczuć różnicę. Powiedziałem o tym, ale twierdził, że można czuć oczyma, gdy nie wpatrują się one prosto w przedmiot. Co do mnie – mó­wił – nie miałem innego sposobu rozwiązania tej zagad­ki prócz użycia jedynego dostępnego mi środka – mych oczu.

Wszedł do domu. Byłem przekonany, że mnie cały czas obserwował. Sądziłem, iż tylko w ten sposób mógł się dowiedzieć, że nie używałem oczu.

Znów zacząłem się turlać, była to bowiem najwygod­niejsza metoda. Tym razem jednak, wsparłszy podbró­dek na dłoniach, przyglądałem się każdemu szczegółowi.

Po upływie pewnego czasu w otaczającej mnie ciemno­ści nastąpiła zmiana. Kiedy skupiłem wzrok na punkcie znajdującym się bezpośrednio przede mną, całe moje pole widzenia rozjarzyło się na obrzeżach jednolitym zielonkawożółtym kolorem. Skutek był oszałamiający. Ze wzrokiem utkwionym w punkt przede mną zacząłem czołgać się ukosem na brzuchu, małymi odcinkami dłu­gości około jednej stopy.

Nagle, prawie na środku podłogi, uświadomiłem sobie kolejną zmianę zabarwienia. W punkcie położonym na prawo ode mnie – wciąż na obrzeżu mego pola widze­nia – kolor zielonkawożółty zamienił się w intensywny fiolet. Całą uwagę skupiłem na tym miejscu. Fiolet, choć zbladł, wciąż jarzył się jednostajnym blaskiem, gdy się w niego wpatrywałem.

Oznaczywszy owo miejsce swoją kurtką, zawołałem don Juana. Wyszedł na werandę. Ogarnęło mnie praw­dziwe podniecenie – rzeczywiście dostrzegłem zmianę kolorów. Wydawało się, że nie zrobiło to na nim szcze­gólnego wrażenia, ale polecił mi usiąść w owym miejscu i opowiedzieć mi o swoich wrażeniach.

Usiadłem, potem zaś położyłem się na plecach. Stojąc nieopodal, ponawiał pytanie o moje samopoczucie, nie odczuwałem jednak żadnej różnicy. Usiłowałem poczuć ją lub spostrzec przez mniej więcej piętnaście minut, w czym don Juan cierpliwie mi towarzyszył. Miałem dość. W ustach poczułem metaliczny posmak. Nagle roz­bolała mnie głowa. Zbierało mi się na wymioty. Myśl o moich absurdalnych wysiłkach doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Wstałem.

Don Juan zauważył widocznie moją desperację. Bez cienia uśmiechu oświadczył z wielką powagą, że muszę być wobec siebie nieugięty, jeśli chcę się czegoś nauczyć. Mam tylko dwie możliwości – ciągnął – zrezygnować i wracać do domu, wówczas nie nauczę się nigdy, albo rozwiązać zagadkę.

Ponownie wszedł do środka. Chciałem natychmiast odjechać, ale byłem zbyt zmęczony, żeby prowadzić, a poza tym dostrzeżenie kolorów było tak zdumiewające, że z pewnością musiało stanowić swoiste kryterium, może należało odkryć jakieś inne zmiany. Na odjazd było zre­sztą za późno. A zatem usiadłem, wyprostowałem nogi i zacząłem wszystko od początku.

Podczas tej rundy przetaczałem się szybko przez całą podłogę – omijając miejsce don Juana – a następnie za­cząłem posuwać się w drugą stronę. Kiedy znalazłem się na środku, spostrzegłem kolejną zmianę zabarwienia, również na skraju mego pola widzenia. Jednolity zielo­nożółty kolor likieru chartreuse zamienił się w jednym punkcie na prawo ode mnie w ostry kolor grynszpanu. Trwało to jakiś czas, po czym nastąpiła nagła metamor­foza w kolejny ustalony kolor, różniący się od wcześniej przeze mnie odkrytego. Ściągnąłem but, żeby oznaczyć to miejsce, po czym przetaczałem się dalej po całej pod­łodze, aż przemierzyłem ją we wszystkich możliwych kierunkach. Żadna inna zmiana zabarwienia nie nastą­piła.

Powróciłem do miejsca oznaczonego butem i zbadałem je. Znajdowało się w odległości pięciu-sześciu stóp od miejsca oznaczonego kurtką, w kierunku południo­wo-wschodnim. Nieopodal leżał wielki odłamek skalny. Przeleżałem tam dłuższy czas, próbując natrafić na ja­kiś trop i przyglądając się najmniejszym szczegółom, ale nie odczułem żadnej różnicy.

Postanowiłem spróbować w drugim miejscu. Wykona­łem szybki obrót, nie wstając z kolan; właśnie miałem się położyć na kurtce, gdy poczułem, że ogarnia mnie niezwykły rodzaj lęku. Przypominało to bardziej fizycz­ne wrażenie jakiegoś napierania na brzuch. Poderwa­łem się na równe nogi i natychmiast cofnąłem. Zjeżyły mi się włosy na karku. Nogi wygięły się lekko w łuk, korpus wysunął się w przód, a ręce wyciągnęły sztywno przed siebie, palce zaś rozczapierzyły się jak pazury. Spostrzegłszy dziwaczną postawę, jaką przyjęło moje ciało, przeląkłem się jeszcze bardziej.

Mimowolnie podszedłem w stronę głazu obok mego buta i usiadłem na nim. Z głazu osunąłem się na podłogę. Próbowałem zrozumieć powód, dla którego ogarnęło mnie takie przerażenie. Pomyślałem, że jest nim zmęczenie. Było już prawie jasno. Czułem się głupio i nieswojo. A jednak nie potrafiłem wytłumaczyć sobie przyczyny mego lęku ani ustalić, czego ode mnie chce don Juan.

Postanowiłem spróbować po raz ostatni. Wstałem i zbli­żyłem się powoli do miejsca oznaczonego kurtką – po­nownie poczułem ten sam strach. Tym razem starałem się za wszelką cenę zachować panowanie nad sobą. Usiad­łem, potem zaś ukląkłem, chcąc położyć się twarzą do podłogi, ale nie byłem w stanie przemóc lęku. Wysunięte przed siebie ręce oparłem o podłogę. Mój oddech uległ przyspieszeniu, żołądek podszedł mi do gardła. Ogarnę­ła mnie absolutna panika i walczyłem z sobą, żeby nie poderwać się do ucieczki. Niewykluczone, że don Juan mnie obserwował. Powolutku przeczołgałem się w miej­sce oznaczone butem i usiadłem wsparty plecami o skałę.

Chciałem chwilę odpocząć i pozbierać myśli, tymcza­sem zasnąłem.

Usłyszałem nad głową śmiech i głos don Juana. Obu­dziłem się.

– No i znalazłeś – powiedział.

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, ale zapewnił mnie ponownie, że chodziło właśnie o to miejsce, gdzie usnąłem. Zapytał znowu, jak się czuję, leżąc tam. Odpo­wiedziałem, że właściwie nie widzę żadnej różnicy.

Polecił mi porównać moje odczucia teraźniejsze z tym, co czułem, leżąc w tamtym drugim miejscu. Uprzyto­mniłem sobie, że absolutnie nie mogę wytłumaczyć lęku, jaki odczuwałem dzisiejszej nocy. Tonem nieco prowoku­jącym nakazał mi usiąść na tamtym miejscu. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu lękałem się to zrobić i nie usiadłem. Stwierdził wówczas, że tylko głupiec nie po­trafiłby dostrzec różnicy.

Zapytałem, czy oba te miejsca mają jakieś specjalne nazwy. Odpowiedział, że to, w którym czuję się dobrze, nazywa się sitio,a tamto drugie to nieprzyjaciel; oba stanowią klucz do ludzkiego samopoczucia, zwłaszcza w wypadku człowieka dążącego do zdobycia wiedzy. Sa­mo siedzenie w takim miejscu daje człowiekowi siłę wyż­szego rodzaju, nieprzyjaciel natomiast osłabia go, a na­wet może spowodować jego śmierć. Dodał, że ucinając sobie drzemkę na swoim miejscu, uzupełniłem zapas energii, którą tak szczodrze trwoniłem ubiegłej nocy. Stwierdził również, że kolory, jakie dostrzegałem w każ­dym poszczególnym punkcie, oddziałują dokładnie tak samo, zwiększając bądź uszczuplając siły.

Spytałem, czy oprócz tych dwóch istnieją jeszcze ja­kieś inne ważne dla mnie miejsca i w jaki sposób miał­bym ich ewentualnie szukać. Odpowiedział, że miejsc dających się z tamtymi porównać znajduje się na świecie sporo, a najlepszym sposobem ich odnalezienia byłoby ustalenie charakterystycznych dla nich kolorów.

Nie było dla mnie całkiem jasne, czy rozwiązałem zadanie; właściwie zaś nie byłem nawet zupełnie prze­konany, że w ogóle istniał jakiś problem – nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że moje przeżycia miały charakter wymuszony i dozwolony. Byłem pewien, że don Juan obserwował mnie przez całą noc, po czym postanowił mnie udobruchać stwierdzeniem, że każde miejsce, w któ­rym bym zasnął, jest tym, którego szukałem. Nie byłem jednak w stanie dostrzec logicznego uzasadnienia takie­go postępowania, a kiedy polecił mi usiąść na tamtym drugim miejscu, nie zdołałem. Istniało osobliwe rozdar­cie między moim praktycznym doznaniem lęku przed „tamtym” miejscem a moją racjonalną analizą całego wydarzenia.

Don Juan jednakże był absolutnie przekonany, że mi się powiodło, w związku z czym powiadomił mnie, iż zamierza udzielić mi nauk o pejotlu.

– Prosiłeś, żeby cię uczyć o Mescalito – powiedział. – Chciałem się przekonać, czy masz na tyle mocny charak­ter, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Z Mescalito nie ma żartów. Trzeba panować nad swymi zasobami ener­gii. Od tej chwili mogę uważać, że samo twoje pragnienie stanowi dostateczny powód rozpoczęcia nauki.

– Naprawdę będziesz mnie uczył o pejotlu?

– Wolę nazywać go Mescalito. Mów tak samo.

– Kiedy rozpoczynamy?

– To nie takie proste. Wpierw musisz być gotowy.

– Chyba jestem.

– To poważna sprawa. Musisz zaczekać, aż nie będzie najmniejszych wątpliwości, a wtedy spotkacie się.

– Czy muszę sam się przygotować?

– Nie. Musisz po prostu czekać. Niewykluczone, że wkrótce z wszystkiego zrezygnujesz. Łatwo się męczysz. Wczoraj w nocy byłeś gotów zrezygnować, jak tylko po­jawiły się trudności. Mescalito wymaga bardzo poważ­nych zamiarów.