Odrębna rzeczywistość - Carlos Castaneda - ebook + książka

Odrębna rzeczywistość ebook

Castaneda Carlos

5,0

Opis

Odrębna rzeczywistość opisuje drugie spotkanie Carlosa Castanedy z Don Juanem, mające miejsce po 10 latach od spotkania pierwszego. Autor pisze tutaj o trudnościach związanych z próbą wyjścia poza granice znanej nam rzeczywistości. Pomóc w tym mogą różnego rodzaju środki halucynogenne. Po ich świecie, sposobach korzystania z nich oprowadza Castanedę jak zwykle Don Juan. Tylko w taki sposób można wykroczyć poza granice racjonalnego świata, by dotrzeć do innej właśnie Odrębnej rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
opson

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka, jak każda Carlosa
00

Popularność




Spis treści

WSTĘP

Część pierwsza Przygotowanie do „widzenia”

Część druga Zadanie widzenia

EPILOG

WSTĘP

Dziesięć lat temu miałem szczęście poznać Indianina z plemienia Yaqui, z północno-zachodniego Meksyku. Zwracam się do niego don Juan. W języku hiszpańskim don jest tytułem używanym dla okazania szacunku. Poznałem don Juana niezwykłym zbiegiem okoliczności. Siedziałem z moim przyjacielem Billem na dworcu autobusowym w przygranicznym miasteczku w Arizonie. Nie rozmawialiśmy. Było późne popołudnie i letni upał dawał się nam we znaki. Nagle Bill pochylił się i trącając mnie w ramię, wyszeptał:

– To człowiek, o którym ci mówiłem.

Niedbale wskazał głową w stronę wejścia, w którym właśnie ukazał się stary człowiek.

– Co mi o nim mówiłeś? – spytałem.

– To jest ten Indianin, który zna się na pejotlu. Pamiętasz?

Przypomniałem sobie, że kiedyś cały dzień jeździliśmy z Billem, szukając domu ekscentrycznego Indianina z Meksyku, mieszkającego w tamtej okolicy. Nie znaleźliśmy go. Miałem wrażenie, że Indianie, których pytaliśmy o drogę, umyślnie wprowadzali nas w błąd. Bill powiedział, że nasz Indianin jest yerbero, człowiekiem zbierającym i sprzedającym zioła, który dużo wie o halucynogennym kaktusie, pejotlu. Stwierdził również, że dobrze by było, gdybym go poznał. Bill był moim przewodnikiem po Południowym Zachodzie, gdzie zbierałem próbki roślin i informacje o ziołach używanych przez Indian z tego rejonu.

Bill wstał i podszedł się przywitać z Indianinem. Był to człowiek średniego wzrostu. Miał białe krótkie włosy, które zasłaniały mu nieco uszy, podkreślając krągłość głowy. Był bardzo ciemny, głębokie zmarszczki na twarzy postarzały go, jednakże jego ciało wyglądało na mocne i sprawne. Obserwowałem go przez chwilę. Poruszał się ze zwinnością, jakiej nie spodziewałbym się po starym człowieku.

Bill dał mi znak, żebym podszedł.

– To miły facet – powiedział do mnie – ale nie mogę go zrozumieć. Jego hiszpański jest dziwny, pełno w nim jakichś wiejskich wyrażeń.

Stary człowiek spojrzał na Billa i uśmiechnął się. Bill, znający jedynie kilka słów po hiszpańsku, sklecił absurdalne zdanie w tym języku. Popatrzył na mnie, jakby chciał spytać, czy miało ono jakiś sens, ale nie wiedziałem, co chciał powiedzieć. Potem uśmiechnął się z zakłopotaniem i odszedł. Stary człowiek popatrzył na mnie i zaczął się śmiać. Wyjaśniłem mu, że mój przyjaciel czasami zapomina, że nie mówi po hiszpańsku.

– Myślę, że zapomniał również nas sobie przedstawić – dodałem i podałem mu swoje nazwisko.

– A ja jestem Juan Matus, do usług – odpowiedział.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i na chwilę zapadła cisza.

Przerwałem ją, zaczynając opowiadać mu o swoim przedsięwzięciu. Powiedziałem mu, że szukam informacji o roślinach, a w szczególności o pejotlu. Mówiłem jakby pod przymusem przez dłuższy czas i chociaż nie miałem zielonego pojęcia o pejotlu, powiedziałem, że wiem o nim dość dużo. Pomyślałem, że jeśli pochwalę się wiedzą, Indianin będzie chciał ze mną rozmawiać. On jednak nic nie powiedział, tylko cierpliwie słuchał. Potem powoli pokiwał głową i spojrzał na mnie. Jego oczy zdawały się świecić własnym światłem. Unikałem jego spojrzenia. Poczułem się zakłopotany. Byłem pewien, że wiedział, że opowiadam bzdury.

– Przyjdź kiedyś do mojego domu – powiedział w końcu, odwracając oczy. – Może będziemy mogli porozmawiać bardziej swobodnie.

Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Poczułem się nieswojo. Po chwili dołączył do nas Bill. Zauważył moje zażenowanie i nie powiedział ani słowa, przez chwilę siedzieliśmy w kłopotliwym milczeniu, po czym stary człowiek wstał i się pożegnał. Przyjechał jego autobus.

– Nie poszło zbyt dobrze, co? – zapytał Bill.

– Nie.

– Spytałeś go o rośliny?

– Tak, ale chyba się wygłupiłem.

– Mówiłem ci, że on jest bardzo dziwny. Tutejsi Indianie znają go, ale nigdy o nim nie wspominają, a to coś znaczy.

– Powiedział jednak, że mogę go odwiedzić.

– Zrobił cię w konia. Pewnie, możesz iść do jego domu, ale po co? Nigdy niczego ci nie powie. Jeśli go o coś spytasz, utnie rozmowę, jakbyś był głupkiem gadającym od rzeczy.

Bill tłumaczył przekonywająco, że spotkał już ludzi podobnych do tego Indianina, którzy sprawiali wrażenie posiadających dużą wiedzę. Jego zdaniem nie są warci zachodu, ponieważ wcześniej czy później te same informacje można otrzymać od kogoś innego, kto nie jest aż tak niedostępny. Powiedział, że nie ma ani czasu, ani cierpliwości do takich starych dziwaków. Niewykluczone, że stary tylko podawał się za znawcę ziół, w rzeczywistości znając je tylko tyle co każdy przeciętny człowiek.

Bill mówił dalej, ale go nie słuchałem. Moje myśli krążyły wokół Indianina. On wiedział, że blefuję. Zapamiętałem jego oczy, które naprawdę świeciły.

Kilka miesięcy później wróciłem, aby się z nim spotkać, już nie jako student antropologii zainteresowany ziołami, ale jako osoba powodowana niewytłumaczalną ciekawością. W całym swoim życiu nie spotkałem człowieka o takim wzroku, jakim on na mnie patrzył. Chciałem się dowiedzieć, co było w tym spojrzeniu. To pragnienie stało się prawie moją obsesją. Dużo się nad tym zastanawiałem, a im więcej o tym myślałem, tym bardziej niezwykłe mi się wydawało.

Zaprzyjaźniłem się z don Juanem i przez cały rok wielokrotnie go odwiedzałem. Miał bardzo spokojne usposobienie i niesamowite poczucie humoru. W jego działaniu jednak wyczuwałem przede wszystkim niesłychaną konsekwencję, która wydawała mi się zupełnie niezrozumiała. W jego obecności odczuwałem niezwykły zachwyt i równocześnie doświadczałem dziwnego skrępowania. Sama obecność don Juana zmuszała mnie do całkowitego przewartościowania schematów zachowania. Zostałem tak wychowany – pewnie jak wszyscy – aby uważać człowieka za istotę z natury słabą i omylną. W don Juanie zachwyciło mnie to, że nigdy nie uznawał ludzkiej słabości. Wystarczało przebywać z nim, aby porównanie pomiędzy jego zachowaniem a moim wypadało na moją niekorzyść. Wtedy chyba największe wrażenie zrobiło na mnie jego stwierdzenie dotyczące wrodzonej różnicy między nami. Przed jedną z wizyt czułem się bardzo nieszczęśliwy z powodu całego swojego życia i wielu ciążących mi osobistych konfliktów. Kiedy przyjechałem do don Juana, byłem zdenerwowany i w ponurym nastroju.

Rozmawialiśmy o moim zainteresowaniu wiedzą, ale jak zwykle nasze myśli biegły zupełnie różnymi torami. Ja miałem na myśli wiedzę akademicką, która przekracza doświadczenie, podczas gdy on mówił o bezpośrednim poznaniu świata.

– Czy wiesz cokolwiek o świecie, który cię otacza? – zapytał.

– Wiem mnóstwo rzeczy – powiedziałem.

– Ale czy czujesz ten świat?

– Odczuwam go na tyle, na ile potrafię.

– To nie wystarczy. Musisz odczuwać wszystko, w przeciwnym razie świat traci swój sens.

Przytoczyłem klasyczny argument, że nie muszę próbować zupy, żeby poznać przepis na nią, ani też nie muszę zostać porażony prądem, żeby dowiedzieć się czegoś o elektryczności.

– W twoich ustach brzmi to głupio – powiedział. – Moim zdaniem trzymasz się swoich argumentów, chociaż nic ci nie dają. Chcesz pozostać niezmieniony nawet za cenę swojego dobrego samopoczucia.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Mówię o tym, że nie jesteś całością. Nie ma w tobie spokoju.

To stwierdzenie zirytowało mnie. Poczułem się urażony. Pomyślałem sobie, że z pewnością nie ma on prawa do osądzania mojego postępowania ani mojej osobowości.

– Jesteś przytłoczony problemami – powiedział. – Dlaczego?

– Jestem tylko człowiekiem, don Juanie – odparłem poirytowany.

Wymówiłem to w taki sam sposób, w jaki zwykł to robić mój ojciec. Zawsze, kiedy mówił, że jest tylko człowiekiem, dawał do zrozumienia, że jest słaby i bezbronny. Jego stwierdzenie, tak jak i moje, było wypełnione poczuciem ostatecznej rozpaczy.

Don Juan popatrzył na mnie tak samo jak w dniu naszego pierwszego spotkania.

– Za dużo myślisz o sobie – powiedział i uśmiechnął się. – A to wywołuje u ciebie osobliwe zmęczenie sprawiające, że zamykasz się na otaczający cię świat i trzymasz się swoich argumentów. Dlatego masz jedynie kłopoty. Ja też jestem tylko człowiekiem, ale widzę to inaczej niż ty.

– Jak to widzisz?

– Pokonałem swoje kłopoty. Szkoda, że moje życie jest takie krótkie i nie mogę uchwycić wszystkiego, co bym chciał. Ale to nie jest kłopot, po prostu szkoda.

Podobał mi się ton tego stwierdzenia. Nie było w nim ani rozpaczy, ani użalania się nad sobą.

W roku 1961, rok po naszym pierwszym spotkaniu, don Juan wyjawił mi, że posiada tajemną wiedzę o ziołach. Powiedział mi, że jest brujo. Hiszpańskie słowo brujo można przetłumaczyć jako „czarownik, znachor, uzdrawiacz”. Od tego czasu nasza znajomość zmieniła się; stałem się jego uczniem i przez następne cztery lata don Juan usiłował wprowadzić mnie w sekrety czarownictwa. Swoją naukę u niego opisałem w książce Nauki don Juana.

Rozmawialiśmy po hiszpańsku. Don Juan władał biegle tym językiem i dzięki temu przekazał mi szczegółowe wyjaśnienia skomplikowanych znaczeń swojego systemu wierzeń. Określiłem ten złożony i uporządkowany system wiedzy jako magię, a don Juana nazywałem czarownikiem, ponieważ tak właśnie mówił on o sobie w prywatnych rozmowach. Udzielając poważniejszych wyjaśnień, na określenie magii don Juan używał terminu „wiedza”, a czarownika nazywał „człowiekiem wiedzy” lub też „tym, który wie”.

Ażeby dowieść swej wiedzy i przekazać mi ją, don Juan używał trzech dobrze znanych roślin psychotropowych: pejotlu, Lophophora williamsii, bielunia, Datura inoxia,oraz jednego z gatunków grzybów należących do rodzaju Psilocybe. Używając każdego z nich z osobna, wprowadzał mnie, swojego ucznia, w osobliwe stany zniekształconego postrzegania lub też odmiennej świadomości, które nazwałem „stanami niezwykłej rzeczywistości”. Użyłem słowa „rzeczywistość”, ponieważ główną przesłanką systemu wierzeń don Juana jest to, że stany świadomości pojawiające się po zażyciu którejś z trzech wyżej wymienionych roślin nie są halucynacjami, ale konkretnymi, choć niezwykłymi aspektami codziennej rzeczywistości. Don Juan traktował stany niezwykłej rzeczywistości nie „jak gdyby” były prawdziwe, ale „jak” prawdziwe.

Sklasyfikowanie tych roślin jako halucynogennych, a wywoływanych przez nie stanów jako niezwykłej rzeczywistości stanowi oczywiście mój własny wynalazek. Don Juan uważał owe rośliny za przewodników prowadzących człowieka do pewnych bezosobowych sił lub „mocy”, a odmienne stany świadomości traktował jako „spotkania” z „mocami”, których czarownik musiał doświadczać, aby zdobyć nad nimi kontrolę.

Pejotl określał mianem Mescalito i wyjaśniał, że jest to łaskawy nauczyciel i obrońca ludzi. Mescalito uczył „właściwego sposobu życia”. Pejotl zażywano przeważnie podczas spotkań czarowników, zwanych mitote, których uczestnicy zbierali się specjalnie w poszukiwaniu właściwego sposobu życia.

Według don Juana bieluń i grzyby to moce innego rodzaju. Nazywał je „sprzymierzeńcami” i mówił, że można nimi manipulować. W rzeczywistości czarownik czerpał moc z manipulowania sprzymierzeńcem. Don Juan wolał grzyby od bielunia. Utrzymywał, że moc zawarta w grzybach jest jego osobistym sprzymierzeńcem, i nazywał ją „dymem” albo „dymkiem”.

Receptura don Juana przygotowania grzybów polegała na suszeniu ich na proszek w małej tykwie. Trzymał ją zamkniętą przez rok, a potem mieszał grzybowy proszek z pięcioma innymi wysuszonymi roślinami, wytwarzając w ten sposób mieszankę do palenia w fajce.

Aby stać się człowiekiem wiedzy, trzeba wielokrotnie „spotkać” sprzymierzeńca i dobrze go poznać. Znaczyło to oczywiście, że należało palić halucynogenną mieszankę dość często. Proces „palenia” składał się ze zjadania drobnego proszku z grzybów, który nie palił się, i wdychania dymu z pięciu innych roślin wchodzących w skład mieszanki. Don Juan określał głęboki wpływ, jaki wywierały grzyby na zdolność postrzegania, jako działanie „sprzymierzeńca usuwającego ciało”.

Metoda nauczania don Juana wymagała od ucznia niesamowitego wysiłku. Stopień zaangażowania, jakiego oczekiwał, był w rzeczywistości tak męczący, że w końcu 1965 roku musiałem się wycofać. Teraz, z perspektywy pięciu lat, które upłynęły od tego czasu, mogę powiedzieć, że wtedy nauki don Juana zaczęły zagrażać mojemu „wyobrażeniu o świecie”. Traciłem pewność, jaką wszyscy mamy, że codzienną rzeczywistość możemy przyjąć za pewnik.

Porzucając naukę, byłem przekonany, że moja decyzja jest ostateczna. Nie chciałem nigdy więcej widzieć don Juana. Jednakże w kwietniu 1968 roku ukazała się moja książka i poczułem się zobowiązany mu ją pokazać. Odwiedziłem go. Nić porozumienia łącząca nauczyciela i ucznia została w tajemniczy sposób odnowiona i mogę powiedzieć, że wtedy rozpocząłem drugi cykl nauki, bardzo różny od pierwszego. Nie bałem się tak bardzo jak w przeszłości. Nastrój, w jakim odbywało się nauczanie, stał się swobodniejszy. Don Juan często śmiał się i sprawiał, że ja też się śmiałem. W ogóle robił wrażenie, jakby starał się umniejszać powagę sytuacji. W decydujących chwilach wygłupiał się, pomagając mi w ten sposób przeżyć doświadczenia, które łatwo mogły się przerodzić w obsesję. Uważał, że aby wytrzymać wstrząs i niezwykłość wiedzy, którą mi przekazywał, potrzebna mi była pogoda ducha i przyjęcie odpowiedzialnej postawy.

– Powodem, dla którego przestraszyłeś się i odszedłeś, było to, że czułeś się taki cholernie ważny – tłumaczył moje wycofanie się. – Poczucie ważności czyni człowieka ociężałym, niezdarnym i próżnym. Aby stać się człowiekiem wiedzy, trzeba być pogodnym i elastycznym.

W drugiej fazie nauki szczególnym celem don Juana było nauczenie mnie „widzenia”. W jego systemie wiedzy istnieje semantyczna różnica pomiędzy widzeniem a patrzeniem jako dwoma różnymi sposobami postrzegania. Patrzenie odnosi się do zwykłego sposobu, w jaki jesteśmy przyzwyczajeni postrzegać świat, podczas gdy widzenie oznacza bardzo skomplikowany proces, dzięki któremu człowiek wiedzy rzekomo postrzega „istotę” zjawisk.

Aby zawiłości procesu uczenia się były czytelne, wstępne notatki z pracy w terenie zredagowałem w formie streszczenia długich fragmentów zawierających pytania i odpowiedzi. Wierzę, że nie umniejszy to znaczenia nauk don Juana. Moim celem było nadanie notatkom płynności, jaką ma rozmowa, po to, by za pomocą reportażu przekazać czytelnikowi dramatyzm i bezpośredniość konkretnej sytuacji w terenie. Każdy rozdział opisuje jedną sesję z don Juanem. Z reguły kończył on je gwałtownie i dlatego dramatyczny ton w zakończeniu poszczególnych rozdziałów nie jest zastosowanym przeze mnie zabiegiem literackim, ale wynika z tradycji ustnego przekazu don Juana. Wydaje się, że było to mnemotechniczne narzędzie, które pomagało mi zapamiętać dramatyzm i wagę każdej lekcji.

Jednakże potrzebne są pewne wyjaśnienia, aby mój reportaż stał się przekonywający, ponieważ jego klarowność zależy od kilku najważniejszych pojęć czy też elementów, na które chciałbym położyć nacisk. Wybór zaakcentowanych elementów wynika z mojego zainteresowania naukami społecznymi. Całkiem możliwe, że ktoś inny, mający inne cele i oczekiwania, wyszczególniłby pojęcia zupełnie różne od tych, które ja wybrałem.

Podczas drugiego cyklu nauki don Juan przekonywał mnie, że użycie mieszanki do palenia jest niezbędnym warunkiem wstępnym widzenia. Dlatego musiałem używać jej jak najczęściej.

– Tylko dym może dać ci szybkość, której potrzebujesz, by złapać przebłysk tego ulotnego świata – powiedział.

Za pomocą mieszanki psychotropowej wytworzył u mnie serię stanów odmiennej rzeczywistości. Główną cechą tych stanów była pewnego rodzaju „nieodpowiedniość” w odniesieniu do tego, co zdawał się robić don Juan. To, co postrzegałem w odmiennych stanach świadomości, było niezrozumiałe i niemożliwe do zinterpretowania według zwyczajnego sposobu rozumienia świata. Inaczej mówiąc, nieodpowiedniość pociągała za sobą zakwestionowanie słuszności mojego spojrzenia na świat.

Don Juan używał owej nieodpowiedniości stanów niezwykłej rzeczywistości do wprowadzania serii z góry ustalonych, nowych „jednostek znaczeniowych”. Jednostkami znaczeniowymi były wszystkie pojedyncze elementy przynależne wiedzy, której don Juan usiłował mnie nauczyć. Nazwałem je jednostkami znaczeniowymi, ponieważ stanowią one podstawowy zbiór danych zmysłowych i ich interpretacji, na którym budowane są bardziej złożone znaczenia. Jednym z przykładów takiej jednostki jest sposób, w jaki tłumaczy się fizjologiczne skutki działania mieszanki psychotropowej. Powoduje ona odrętwienie i utratę kontroli motorycznej, którą don Juan tłumaczył jako działanie dymu – będącego w tym wypadku sprzymierzeńcem – mające na celu „usunięcie ciała praktykującego”.

Jednostki znaczeniowe pogrupowałem w taki sposób, że każdy blok tworzy, jak to nazwałem, „sensowną interpretację”. Oczywiście musi istnieć nieskończona liczba prawdopodobnych sensownych interpretacji odnoszących się do magii, których powinien nauczyć się czarownik. W życiu codziennym stajemy twarzą w twarz z nieskończoną liczbą sensownych interpretacji odnoszących się do naszego świata. Prostym przykładem może być niezamierzona interpretacja struktury, którą zwiemy pokojem. Jest rzeczą oczywistą, że nauczyliśmy się interpretować ją jako pokój. Pokój staje się sensowną interpretacją, ponieważ w momencie kiedy jej dokonujemy, jesteśmy świadomi, w taki czy inny sposób, wszystkich elementów wchodzących w jej skład. Innymi słowy, system sensownych interpretacji stanowi proces, dzięki któremu praktykujący jest świadomy wszystkich jednostek znaczeniowych koniecznych do przyjmowania założeń, dedukcji, przewidywania itd., dotyczących wszystkich sytuacji związanych z jego działalnością.

Używając słowa „praktykujący”, mam na myśli uczestnika, który posiada dostateczną wiedzę na temat wszystkich albo prawie wszystkich jednostek znaczeniowych wchodzących w skład jego własnego konkretnego systemu sensownej interpretacji. Don Juan jest praktykującym, to znaczy czarownikiem znającym wszystkie poziomy swojej magii.

Jako praktykujący próbował udostępnić mi swój system sensownej interpretacji. Dostępność w tym przypadku była równoznaczna z procesem zadomowienia się w obcym dla mnie środowisku, w którym uczyłem się nowych sposobów interpretowania danych percepcji zmysłowej.

Byłem „obcym” – tym, który nie posiadał zdolności inteligentnego i stosownego interpretowania jednostek znaczeniowych właściwych magii.

Zadaniem don Juana jako praktykującego, który udostępnia mi swój system, było zakwestionowanie szczególnego rodzaju pewności, którą posiadam – tak jak i wszyscy – co do tego, że nasze „zdroworozsądkowe” widzenie świata jest rozstrzygające. Stosując rośliny psychotropowe i nadając właściwy kierunek kontaktom pomiędzy odmiennym systemem a mną, wykazał, że moje spojrzenie na świat nie może być rozstrzygające, ponieważ jest tylko interpretacją.

Dla Indian nieuchwytne zjawisko, które określamy mianem magii, prawdopodobnie już tysiące lat temu było i jest nadal poważną, autentyczną praktyką, porównywalną z naszą nauką. Nasze trudności z jej zrozumieniem wynikają bez wątpienia z odmienności jednostek znaczeniowych, na których się opiera.

Don Juan powiedział mi kiedyś, że człowiek wiedzy ma swoje szczególne upodobania. Poprosiłem go o wyjaśnienie tego stwierdzenia.

– Ja mam szczególne upodobanie do widzenia – odpowiedział.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Lubię widzieć – rzekł – ponieważ tylko dzięki widzeniu człowiek wiedzy może wiedzieć.

– Jakiego rodzaju rzeczy widzisz?

– Wszystko.

– Ale ja też wszystko widzę, a nie jestem człowiekiem wiedzy.

– Nie. Ty nie widzisz.

– Myślę, że widzę.

– Mówię ci, że nie.

– Dlaczego tak mówisz, don Juanie?

– Ty tylko patrzysz na powierzchnię rzeczy.

– Chcesz powiedzieć, że każdy człowiek wiedzy w rzeczywistości widzi na wskroś tego, na co patrzy?

– Nie. Nie to miałem na myśli. Powiedziałem, że człowiek wiedzy ma swoje upodobania. Ja na przykład lubię widzieć i wiedzieć, inni robią inne rzeczy.

– Na przykład jakie?

– Weźmy Sacatecę, on jest człowiekiem wiedzy i ma zamiłowanie do tańca. Tak więc on tańczy i wie.

– Czy upodobanie człowieka wiedzy jest czymś, co pozwala mu wiedzieć?

– Tak, zgadza się.

– Ale w jaki sposób taniec pomaga Sacatece wiedzieć?

– Można powiedzieć, że Sacateca tańczy z wszystkim, co ma.

– Czy on tańczy tak jak ja? Tak, jak się zwykle tańczy?

– Powiedzmy, że on tańczy tak, jak ja widzę, ale nie tak, jak ty tańczysz.

– Czy on także widzi tak jak ty?

– Tak, ale on również tańczy.

– Jak Sacateca tańczy?

– Trudno to wyjaśnić. To specyficzny sposób tańczenia, który wykorzystuje, kiedy chce wiedzieć. Mogę na ten temat powiedzieć tylko to, że dopóki nie zrozumiesz metod człowieka, który wie, dopóty niemożliwe jest rozmawianie o tańczeniu i widzeniu.

– Czy widziałeś, jak on tańczy?

– Tak. Lecz nie każdy, kto patrzy na jego taniec, widzi, że jest to szczególny sposób zdobywania wiedzy.

Znałem Sacatecę, a przynajmniej wiedziałem, kim jest. Spotkaliśmy się i kiedyś postawiłem mu piwo. Był bardzo uprzejmy i powiedział mi, żebym wpadł do niego, kiedy tylko będę miał na to ochotę. Nęciła mnie myśl, by go odwiedzić, ale nie powiedziałem o tym don Juanowi.

14 maja 1962 roku po południu pojechałem do domu Sacateki. Opowiedział mi, jak do niego dojechać, i nie miałem problemów z odnalezieniem właściwej drogi. Otoczony płotem dom znajdował się na rogu. Brama była zamknięta. Obszedłem ogrodzenie, patrząc, czy nie da się ukradkiem zajrzeć do środka. Dom wydawał się opuszczony.

– Don Elias! – krzyknąłem.

Kurczaki przestraszyły się i rozbiegły po podwórzu, gdacząc zawzięcie. Mały pies podszedł do ogrodzenia. Myślałem, że będzie na mnie szczekał, on jednak tylko usiadł i przyglądał mi się. Zawołałem jeszcze raz, a kurczaki znowu się rozgdakały.

Z domu wyszła stara kobieta. Poprosiłem ją, żeby zawołała don Eliasa.

– Nie ma go – powiedziała.

– A gdzie go mogę znaleźć?

– Jest na polu.

– Gdzie na polu?

– Nie wiem. Proszę przyjść późnym popołudniem. Będzie koło piątej.

– Czy pani jest żoną don Eliasa?

– Tak, jestem jego żoną – powiedziała i uśmiechnęła się.

Próbowałem wypytać ją o Sacatecę, ale wykręciła się, że nie mówi dobrze po hiszpańsku. Wsiadłem więc do samochodu i odjechałem.

Wróciłem do jego domu około szóstej. Podjechałem pod bramę i zawołałem go po imieniu. Tym razem Sacateca był w domu. Włączyłem magnetofon, który w brązowym skórzanym futerale przewieszonym przez moje ramię wyglądał jak aparat fotograficzny. Sacateca sprawiał wrażenie, jakby mnie poznał.

– A, to ty – powiedział, uśmiechając się. – Jak się ma Juan?

– W porządku. A jak pan się miewa, don Elias?

Nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Na zewnątrz był bardzo spokojny, ale wyczułem jego skrępowanie.

– Czy Juan przysłał cię tu po coś?

– Nie. Sam przyszedłem.

– A po cóż to?

Jego pytanie zdradzało szczere zaskoczenie.

– Po prostu chciałem z panem porozmawiać – odparłem, mając nadzieję, że zabrzmi to zdawkowo. – Don Juan opowiadał mi o panu zdumiewające rzeczy, zaciekawiło mnie to i po prostu chciałem zadać panu kilka pytań.

Sacateca stał naprzeciwko mnie. Jego ciało było szczupłe i muskularne. Miał na sobie spodnie i koszulę w kolorze khaki. Jego oczy pozostawały na wpół przymknięte. Sprawiał wrażenie śpiącego albo może pijanego. Usta ze zwisającą dolną wargą miał lekko otwarte. Zauważyłem, że głęboko oddycha, prawie charczy. Przyszło mi do głowy, że niewątpliwie jest pijany do nieprzytomności. Nie miało to jednak sensu, ponieważ kilka minut wcześniej, kiedy przyszedłem do jego domu, był bardzo uważny i świadomy mojej obecności.

– O czym chcesz rozmawiać? – zapytał w końcu.

Głos miał zmęczony, słowa wypowiadał powoli i przeciągle. Poczułem się zakłopotany, jakby jego zmęczenie było zaraźliwe i wciągało mnie.

– O niczym konkretnym – odpowiedziałem. – Chciałem tylko pogadać z panem po przyjacielsku. Kiedyś zaprosił mnie pan do siebie.

– Tak, rzeczywiście, ale teraz to już nie to samo.

– Dlaczego nie to samo?

– Czyż nie rozmawiasz z Juanem?

– Tak, rozmawiam.

– Więc po co chcesz rozmawiać ze mną?

– Pomyślałem, że może mógłbym zadać panu kilka pytań.

– Spytaj Juana. Czy on cię nie uczy?

– Owszem, ale właśnie o to samo co jego chciałbym zapytać pana. Chciałbym poznać pana opinię o tym, czego on mnie uczy. W ten sposób będę wiedział, co robić.

– Dlaczego chcesz to robić? Nie ufasz Juanowi?

– Ufam.

– Więc dlaczego nie poprosisz jego, żeby ci powiedział to, co chcesz wiedzieć?

– Pytam go, a on mi odpowiada. Ale jeśli również pan opowiedziałby mi o tym, czego uczy mnie don Juan, może zrozumiałbym lepiej.

– Juan może ci wszystko powiedzieć. Tylko on może to zrobić. Czy ty tego nie rozumiesz?

– Rozumiem, ale ja chciałbym porozmawiać z ludźmi takimi jak pan, don Elias. Niecodziennie spotyka się człowieka wiedzy.

– Juan jest człowiekiem wiedzy.

– Wiem o tym.

– Więc po co rozmawiasz ze mną?

– Powiedziałem już, że przyszedłem, żeby się z panem zaprzyjaźnić.

– Nie, to nieprawda. Tym razem chodzi ci o coś innego.

Chciałem się wytłumaczyć, ale mogłem z siebie wydusić jedynie bezsensowne mamrotanie, Sacateca nic nie powiedział. Wydawało się, że uważnie słucha. Znowu miał na pół przymknięte oczy, ale czułem, że wpatruje się we mnie. Prawie niedostrzegalnie skinął głową. Potem uniósł powieki i zobaczyłem jego oczy. Patrzył gdzieś obok mnie. Niedbale, czubkiem prawej stopy, uderzył w ziemię tuż za lewą piętą. Nogi lekko ugiął, a ręce luźno zwiesił po bokach. Potem podniósł prawe ramię. Otwartą dłoń skierował prostopadle do ziemi, rozłożone palce wskazywały na mnie. Lewą ręką potrząsnął kilka razy, po czym uniósł ją na wysokość mojej twarzy. Trzymał ją tak przez chwilę, po czym powiedział do mnie kilka słów. Jego głos był bardzo wyraźny, ale słowa wypowiadał przeciągle.

Po chwili opuścił rękę, która bezwładnie zwisła mu wzdłuż ciała, i tak zastygł w bezruchu, przyjmując dziwną pozycję. Stał na palcach lewej nogi. Prawą stopę skrzyżował od tyłu z lewą. Czubkiem prawej rytmicznie i łagodnie uderzał w ziemię.

Czułem niczym nieusprawiedliwione zdenerwowanie i niepokój. Moje myśli były rozproszone i bezsensowne. Nie miały związku ze sobą i nic wspólnego z tym, co się aktualnie działo. Zauważyłem ten przykry stan i próbowałem skierować myśli z powrotem ku obecnej sytuacji. Jednak mimo wielkiego wysiłku nie byłem w stanie tego zrobić. Wyglądało to tak, jakby jakaś siła powstrzymywała mnie od skoncentrowania uwagi na odpowiednich myślach.

Sacateca nie odezwał się już więcej, a ja nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć lub zrobić. Automatycznie odwróciłem się i odszedłem.

Później poczułem się zobowiązany do zrelacjonowania swojego spotkania z Sacatecą don Juanowi. Don Juan wybuchnął śmiechem.

– Co się wtedy stało? – zapytałem.

– Sacateca zatańczył! – powiedział don Juan. – Widział cię, a potem zatańczył.

– Co on mi zrobił? Było mi zimno i miałem zawroty głowy.

– Najwidoczniej nie spodobałeś mu się, więc powstrzymał cię, rzucając na ciebie zaklęcie.

– Jak mógł to zrobić?! – wykrzyknąłem z niedowierzaniem.

– Bardzo prosto, powstrzymał cię swoją wolą.

– Co powiedziałeś?

– Powstrzymał cię swoją wolą!

To wyjaśnienie mi nie wystarczyło. Stwierdzenie don Juana brzmiało w moich uszach jak bełkot. Próbowałem drążyć temat, ale on nie umiał wyjaśnić tego zdarzenia w satysfakcjonujący mnie sposób.

Oczywiście, to albo jakieś inne wydarzenie, do którego dochodzi w odmiennym systemie sensownej interpretacji, można wyjaśnić czy też zrozumieć jedynie w kategoriach jednostek znaczeniowych właściwych dla tego systemu. Niniejsza praca jest więc reportażem i powinna być czytana jak reportaż. Zarejestrowany przeze mnie system jest dla mnie niezrozumiały, dlatego też byłoby błędem i arogancją udawać, że jest to coś więcej niż sprawozdanie. Mając to na względzie, zastosowałem metodę fenomenologiczną i starałem się traktować magię jedynie jako zjawisko, które zostało mi przedstawione. Jako obserwator zarejestrowałem to, co obserwowałem, a w momencie rejestrowania starałem się powstrzymać od wydawania jakichkolwiek osądów.

Część pierwsza Przygotowanie do „widzenia”

1

2 kwietnia 1968

Don Juan przyglądał mi się przez chwilę. Chociaż od naszego ostatniego spotkania upłynęły ponad dwa lata, nie sprawiał wrażenia zaskoczonego moim widokiem. Położył mi rękę na ramieniu, uśmiechnął się łagodnie i powiedział, że wyglądam nieco inaczej, bo utyłem i sflaczałem.

Przywiozłem mu egzemplarz mojej książki. Bez żadnego wstępu wyjąłem go z teczki i wręczyłem mu.

– To książka o tobie, don Juanie – powiedziałem.

Wziął ją i przerzucił strony, jakby były talią kart.

Podobał mu się zielony kolor na obwolucie i wielkość książki. Dotknął okładki dłonią, obrócił książkę kilka razy, po czym oddał mi ją.

Poczułem przypływ wielkiej dumy.

– Chciałbym, żebyś ją zatrzymał – powiedziałem.

Potrząsnął głową, śmiejąc się cicho.

– Lepiej nie – odparł. – Wiesz, co robimy z papierem w Meksyku – dodał z szerokim uśmiechem.

Zaśmiałem się. Pomyślałem, że jego subtelna ironia jest piękna.

Siedzieliśmy na ławce w parku w małym, górskim miasteczku środkowego Meksyku. Nie znalazłem sposobu, żeby wcześniej poinformować go, że chcę go odwiedzić, byłem jednak pewny, że go znajdę, i tak się stało. Byłem w miasteczku tylko chwilę, kiedy don Juan właśnie zszedł z gór. Spotkałem go na rynku, przy straganie jednego z jego przyjaciół.

Don Juan ujął rzecz praktycznie, stwierdzając, że przyjechałem w samą porę, żeby zabrać go z powrotem do Sonory. Usiedliśmy w parku, czekając na jego przyjaciela, Indianina z plemienia Mazateków, z którym mieszkał.

Czekaliśmy około trzech godzin. Rozmawialiśmy o różnych nieistotnych sprawach, a pod koniec dnia, tuż przed nadejściem owego przyjaciela, opowiedziałem mu o kilku wydarzeniach, których byłem świadkiem przed kilkoma dniami.

Kiedy jechałem na spotkanie z nim, na obrzeżach jednego z miast zepsuł mi się samochód. Musiałem zostać w mieście przez trzy dni, podczas których był w naprawie. Naprzeciwko warsztatu samochodowego znajdował się motel, ale obrzeża miast zawsze działają na mnie przygnębiająco, więc zatrzymałem się w nowoczesnym ośmiopiętrowym hotelu w centrum miasta.

Boy hotelowy poinformował mnie, że w hotelu znajduje się restauracja. Kiedy zszedłem do niej, żeby coś zjeść, odkryłem, że kilka stolików stoi na chodniku. Usytuowana była w dość przyjemnym miejscu, na rogu ulicy, pod niskimi ceglanymi łukami o nowoczesnych liniach. Na zewnątrz panował chłód i były wolne stoliki, wolałem jednak usiąść w dusznym wnętrzu. Wchodząc, zauważyłem, że na krawężniku naprzeciw restauracji siedzi grupka czyścibutów. Byłem pewien, że nagabywaliby mnie, gdybym usiadł przy stoliku na zewnątrz.

Z miejsca, przy którym usiadłem, mogłem przez szybę obserwować chłopców. Trzej młodzi mężczyźni w drogich garniturach zajęli stolik, a chłopcy otoczyli ich, chcąc wyczyścić im buty. Mężczyźni odmówili. Zaskoczyło mnie, że chłopcy nie nalegali, ale wrócili na krawężnik. Po chwili, gdy mężczyźni wstali i wyszli, chłopcy podbiegli do ich stolika i zaczęli zjadać resztki. W kilka sekund wyczyścili talerze. To samo stało się z resztkami z innych stolików.

Zauważyłem, że dzieci były bardzo porządne. Kiedy wylały wodę, wycierały ją szmatkami do czyszczenia butów. Przyjrzałem się również dokładności towarzyszącej ich padlinożernym zwyczajom. Zjadali nawet kostki lodu pozostawione w szklankach z wodą i kawałki cytryny z herbaty, razem ze skórką. Nie zostawiali niczego.

Podczas pobytu w hotelu dowiedziałem się, że chłopcy mieli umowę z właścicielem restauracji. Wolno im było czekać w nadziei na zarobienie jakichś pieniędzy czyszczeniem gościom butów, a także zjadać resztki, pod warunkiem że nie napastowali nikogo i niczego nie rozbijali. Chłopców było jedenastu, w wieku od pięciu do dwunastu lat, jednakże najstarszego grupa trzymała na dystans. Umyślnie wykluczali go z towarzystwa, ubliżając mu piosenkami o tym, że ma już włosy łonowe i jest za stary, żeby przebywać wśród nich.

Trzy dni przyglądania się chłopcom, którzy jak sępy rzucali się na najnędzniejsze z resztek, przygnębiły mnie. Wyjechałem z miasta z przeświadczeniem, że nie ma żadnej nadziei dla tych dzieci, których światem była codzienna walka o okruchy.

– Czy żałujesz ich?! – wykrzyknął don Juan pytającym tonem.

– Oczywiście – odpowiedziałem.

– Dlaczego?

– Ponieważ interesuje mnie dobro moich współbraci. Przecież to jeszcze dzieci, a ich świat już jest brzydki i tandetny.

– Czekaj! Czekaj! Jak możesz mówić, że ich świat jest brzydki i tandetny? – spytał don Juan, przedrzeźniając moje stwierdzenie. – Sądzisz, że tobie wiedzie się lepiej?

Przytaknąłem, a on wtedy zapytał, dlaczego tak uważam. Odparłem mu, że w porównaniu ze światem tych dzieci mój świat jest nieskończenie bardziej różnorodny, bogatszy w doświadczenia i możliwości osiągnięcia osobistej satysfakcji i rozwoju. Śmiech don Juana był przyjacielski i szczery. Powiedział, że nie wiem, co mówię, i nie mam pojęcia o bogactwie i możliwościach istniejących w świecie tych dzieci.

Pomyślałem, że don Juan po prostu upiera się przy swoim punkcie widzenia tylko po to, żeby mnie rozzłościć. Byłem szczerze przekonany, że te dzieci nie miały najmniejszej szansy na rozwój intelektualny.

Wykłócałem się o mój punkt widzenia jeszcze przez chwilę, po czym don Juan spytał mnie wprost:

– Czyż nie powiedziałeś mi kiedyś, że twoim zdaniem największym osiągnięciem człowieka jest zostanie człowiekiem wiedzy?

Przytaknąłem, po czym powtórzyłem, że według mnie stanie się człowiekiem wiedzy jest jednym z największych osiągnięć intelektualnych.

– Czy uważasz, że twój bardzo bogaty świat pomoże ci kiedykolwiek stać się człowiekiem wiedzy? – spytał nieco sarkastycznie.

Nie odpowiedziałem, więc powtórzył pytanie, formułując je nieco inaczej, jak ja to zwykle robię, kiedy myślę, że nie rozumie, o co mi chodzi.

– Inaczej mówiąc – powiedział, uśmiechając się szeroko, oczywiście świadomy, że rozpoznałem jego wybieg – czy twoja wolność i możliwości pomagają ci stać się człowiekiem wiedzy?

– Nie! – powiedziałem stanowczo.

– Więc dlaczego jest ci przykro z powodu tych dzieci? – zapytał poważnie. – Każde z nich może zostać człowiekiem wiedzy. Wszyscy ludzie wiedzy, których znam, byli takimi dziećmi jak te, które widziałeś, wyjadającymi resztki i liżącymi stoły.

Usłyszawszy argument don Juana, poczułem się nieswojo. Nie dlatego czułem żal, że te społecznie upośledzone dzieci nie miały dość jedzenia, ale dlatego, że według mnie ich świat skazał je na intelektualny niedorozwój. Jednak zdaniem don Juana każde z nich mogło osiągnąć to, co uważałem za esencję ludzkich dokonań intelektualnych, ten cel, jakim jest bycie człowiekiem wiedzy. Powód, dla którego im współczułem, był bezsensowny. Don Juan przygwoździł mnie dokładnie.

– Być może masz rację – powiedziałem. – Ale w jaki sposób można uniknąć pragnienia, naturalnego pragnienia niesienia pomocy współbraciom?

– A myślisz, że jak można im pomóc?

– Przynosząc im ulgę w cierpieniu. Przynajmniej można próbować ich zmienić. Ty sam to robisz, czyż nie?

– Nie, nie robię. Nie wiem, co mógłbym zmienić i dlaczego miałbym to robić.

– A co ze mną, don Juanie? Czy nie uczyłeś mnie po to, żebym mógł się zmienić?

– Nie. Nie próbuję cię zmieniać. Być może pewnego dnia zostaniesz człowiekiem wiedzy – nie ma sposobu, żeby się o tym przekonać – ale to cię nie zmieni. Pewnego dnia być może będziesz w stanie widzieć ludzi inaczej, a wtedy zdasz sobie sprawę, że nie ma sposobu, żeby cokolwiek w nich zmienić.

– Jaki jest ten inny sposób widzenia ludzi, don Juanie?

– Kiedy widzisz, ludzie wyglądają inaczej. Dymek pomoże ci zobaczyć ludzi jako świetliste włókna.

– Świetliste włókna?

– Tak. Włókna takie jak biała nić pajęcza. Bardzo delikatne nici, które krążą od głowy do pępka. Dlatego też człowiek wygląda jak jajko złożone z krążących włókien. A jego ręce i nogi są jak świetliste szczecinki, wystrzelające we wszystkich kierunkach.

– Czy wszyscy tak wyglądają?

– Wszyscy. Poza tym każdy człowiek utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym nie poprzez ręce, ale poprzez wiązkę długich włókien wystrzelających ze środka brzucha. Te włókna łączą człowieka z jego otoczeniem, utrzymują go w równowadze, dają mu stabilność. Tak więc, co być może sam będziesz widział pewnego dnia, człowiek jest świetlistym jajem, niezależnie od tego, czy jest żebrakiem, czy królem, i nie ma sposobu, żeby cokolwiek w nim zmienić. Bo co by można zmienić w świetlistym jaju? Co?

2

Moja wizyta u don Juana rozpoczęła nowy cykl naszych spotkań. Bez kłopotu znowu, starym zwyczajem cieszyłem się jego zdolnościami aktorskimi, poczuciem humoru i cierpliwością, jaką miał do mnie. Wyraźnie czułem, że muszę częściej go odwiedzać. Kiedy nie spotykałem się z don Juanem, doznawałem poczucia wielkiej straty, a poza tym chciałem z nim przedyskutować coś szczególnego.

Po ukończeniu książki o jego naukach przejrzałem notatki, których nie wykorzystałem. Odrzuciłem sporo danych, ponieważ kładłem nacisk na stany niezwykłej rzeczywistości. Przeglądając je ponownie, doszedłem do wniosku, że wprawny czarownik mógł wprowadzić ucznia w najbardziej wyjątkowe stany percepcji za pomocą „manipulacji społecznymi kodami”. Moja teoria dotycząca natury owych manipulacji opierała się na założeniu, że do wprowadzenia w pewne stany percepcji potrzebny jest przywódca. Jako specyficzny przykład doświadczalny wybrałem spotkania czarowników przy pejotlu. Założyłem, że podczas tych spotkań czarownicy dochodzą do porozumienia co do natury rzeczywistości bez wymiany słów czy znaków, ale przy użyciu bardzo skomplikowanego kodu. Skonstruowałem rozbudowany system wyjaśniający kod i związane z nim reguły. Odwiedziłem don Juana, by zasięgnąć jego rady i opinii o mojej pracy.

21 maja 1968

Podczas podróży do don Juana nie wydarzyło się nic niezwykłego. Temperatura na pustyni wynosiła prawie czterdzieści stopni, było raczej nieprzyjemnie. Upał zelżał późnym popołudniem, a kiedy wczesnym wieczorem dotarłem do jego domu, wiał lekki wietrzyk. Nie byłem bardzo zmęczony, usiedliśmy więc w jego pokoju i zaczęliśmy rozmawiać. Czułem się rozluźniony i odprężony i tak minęło nam kilka godzin. Nie była to rozmowa, którą chciałbym zapisać. Nie zamierzałem poruszać ważkich tematów ani dochodzić do znaczących wniosków. Rozmawialiśmy o pogodzie, zbiorach, o jego wnuku, o Indianach Yaqui i rządzie meksykańskim. Powiedziałem don Juanowi, że bardzo lubię wspaniałe uczucie towarzyszące rozmowie w ciemności. Odparł, że to stwierdzenie jest zgodne z moją naturą gaduły. Lubię pogawędkę w ciemności, ponieważ rozmawianie to jedyna rzecz, jaką potrafię robić o tej porze dnia. Zaprotestowałem mówiąc, że podoba mi się coś więcej niż samo rozmawianie. Rozkoszuję się kojącym ciepłem otaczającej nas ciemności. Zapytał mnie, co robię w domu, kiedy jest ciemno. Odpowiedziałem, że zawsze włączam światło albo spaceruję po oświetlonych ulicach, aż do czasu, kiedy idę spać.

– Och! – powiedział z niedowierzaniem. – Myślałem, że już nauczyłeś się używać ciemności.

– A do czego można jej używać? – zapytałem.

Odparł, że ciemność, którą nazwał ciemnością dnia, jest najlepszą porą do widzenia. Podkreślił słowo widzieć szczególną modulacją głosu. Zapytałem, co chciał przez to powiedzieć, ale stwierdził, że jest zbyt późno na zagłębianie się w temat.

22 maja 1968

Kiedy tylko się obudziłem, bez żadnego wstępu powiedziałem don Juanowi, że skonstruowałem system objaśniający to, co działo się podczas spotkań z pejotlem – mitote. Sięgnąłem po notatki i przeczytałem mu wszystko, co wymyśliłem. Słuchał cierpliwie, podczas gdy ja usiłowałem wyjaśnić swój system.

Powiedziałem, że uważam, iż konieczny jest ukryty przywódca, który doprowadza uczestników do porozumienia. Podkreśliłem, że ludzie uczestniczący w mitote pragną doświadczyć obecności Mescalito i nauczyć się od niego właściwego sposobu życia. Ludzie ci nigdy nie zamieniają ze sobą ani słowa, a nawet nie wykonują żadnego gestu, jednakże zgadzają się co do obecności Mescalito i specyficznej lekcji, którą im daje. Przynajmniej to właśnie było ich celem podczas mitote, w których uczestniczyłem. Przyznawali, że Mescalito objawiał im się indywidualnie i udzielał im lekcji. Opierając się na własnym doświadczeniu, zauważyłem, że sposoby indywidualnych wizyt Mescalito i jego kolejne lekcje są uderzająco jednorodne, aczkolwiek ich przesłanie różni się w zależności od osoby. Nie potrafiłem wytłumaczyć tej spójności inaczej niż istnieniem subtelnego i złożonego systemu znaków.

Przeczytanie i wyjaśnienie don Juanowi skonstruowanego przeze mnie systemu zajęło mi prawie dwie godziny. Zakończyłem przemowę, błagając go, aby opowiedział mi własnymi słowami, na czym dokładnie polegało osiąganie porozumienia.

Kiedy skończyłem, zmarszczył brwi. Pomyślałem, że moje wyjaśnienia muszą stanowić dla niego wyzwanie. Zdawał się pogrążony w głębokich rozmyślaniach. Po dłuższym milczeniu spytałem go, co sądzi o mojej teorii.

Pytanie to sprawiło, że jego niezadowolona mina zamieniła się najpierw w uśmiech, a potem w gromki rechot. Spróbowałem również się roześmiać i spytałem nerwowo, co go tak rozbawiło.

– Jesteś szurnięty! – wykrzyknął. – Po co ktoś miałby zawracać sobie głowę szyfrowaniem podczas tak ważnego wydarzenia jak mitote? Czy ty myślisz, że ktoś mógłby kpić sobie z Mescalito?

Przez chwilę myślałem, że się wykręca, bo nie odpowiadał na moje pytanie.

– Dlaczego ktoś miałby szyfrować? – spytał z uporem don Juan. – Byłeś na mitote. Powinieneś wiedzieć, że nikt nie mówił ci, co masz odczuwać ani co masz robić, nikt z wyjątkiem samego Mescalito.

Upierałem się jednak, że takie wytłumaczenie jest nie do przyjęcia, i jeszcze raz błagałem go, żeby mi powiedział, w jaki sposób dochodzi się do porozumienia.

– Wiem, dlaczego przyszedłeś – powiedział don Juan tajemniczym tonem. – Nie mogę ci pomóc w twoich staraniach, ponieważ nie ma żadnego systemu tajemnych znaków.

– Ale w jaki sposób ci wszyscy ludzie są zgodni co do obecności Mescalito?

– Zgadzają się, ponieważ widzą – powiedział don Juan dramatycznie, po czym dodał mimochodem: – Czemu nie pójdziesz na jeszcze jedno mitote, aby samemu widzieć?

Poczułem, że znalazłem się w pułapce. Nie powiedziałem nic, ale odłożyłem notatki. Don Juan nie nalegał.

Chwilę później poprosił, żebym go podwiózł do domu jednego z przyjaciół. Spędziliśmy tam większość dnia. W trakcie rozmowy przyjaciel don Juana John spytał mnie, co się stało z moim zainteresowaniem pejotlem. John dostarczył gałki pejotlu do mojego pierwszego doświadczenia, prawie osiem lat temu. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Don Juan przyszedł mi z pomocą i poinformował Johna, że idzie mi całkiem nieźle. W drodze powrotnej do domu don Juana poczułem, że muszę skomentować pytanie Johna. Powiedziałem między innymi, że nie mam zamiaru uczyć się niczego więcej o pejotlu, ponieważ wymaga to tego rodzaju odwagi, której nie posiadam. Kiedy mówiłem, że z tym kończę, nie żartowałem. Don Juan uśmiechnął się i nic nie powiedział. Gadałem przez cały czas, aż dotarliśmy do domu.

Usiedliśmy przed drzwiami. Dzień był ciepły i pogodny, ale wiatr wiał na tyle mocno, że to późne popołudnie stało się całkiem przyjemne.

– Dlaczego tak się upierasz? – rzucił nagle don Juan. – Od ilu lat powtarzasz, że nie chcesz się więcej uczyć?

– Od trzech.

– Dlaczego w tym wypadku jesteś taki porywczy?

– Czuję, że cię zdradzam, don Juanie. Wydaje mi się, że właśnie dlatego zawsze o tym mówię.

– Nie zdradzasz mnie.

– Zawiodłem cię. Uciekłem. Czuję, że jestem pokonany.

– Robisz, co możesz. Poza tym jeszcze nie jesteś pokonany. To, czego cię muszę nauczyć, jest bardzo trudne. Dla mnie było to może nawet trudniejsze niż dla ciebie.

– Ale ty wytrwałeś, don Juanie. Mój przypadek jest inny. Ja zrezygnowałem i przyjechałem się z tobą zobaczyć nie dlatego, że pragnę się uczyć, ale dlatego, że chciałem cię prosić o wyjaśnienia potrzebne do mojej pracy.

Don Juan przyglądał mi się przez chwilę, po czym spojrzał w dal.

– Powinieneś pozwolić, aby dym poprowadził cię jeszcze raz – powiedział dobitnie.

– Nie, don Juanie, nie mogę więcej używać twojego dymu. Myślę, że się wyczerpałem.

– Nawet nie zacząłeś.

– Za bardzo się boję.

– Więc się boisz. Strach to nic nowego. Nie myśl o swoim strachu. Pomyśl o cudach widzenia!

– Bardzo chciałbym móc myśleć o tych cudach, ale nie mogę. Kiedy myślę o twoim dymie, czuję jakby ciemność, która mnie ogarnia. Tak jakby nie było już ludzi na ziemi, nikogo, do kogo można by się zwrócić. Twój dym ukazał mi ostateczną samotność, don Juanie.

– To nieprawda. Weź mnie na przykład. Dym jest moim sprzymierzeńcem, ja nie czuję takiej samotności.

– Lecz ty jesteś inny, pokonałeś swój strach.

Don Juan poklepał mnie delikatnie po ramieniu.

– Ty się nie boisz – powiedział łagodnie. W jego głosie brzmiało dziwne oskarżenie.

– Czy kłamię, mówiąc o swoim strachu, don Juanie?

– Nie obchodzą mnie kłamstwa – powiedział surowo. – Interesuję się czym innym. To nie z powodu strachu nie chcesz się uczyć. Chodzi o coś innego.

Gwałtownie nalegałem, żeby powiedział mi, co to jest. Błagałem go, ale nic nie powiedział. Pokiwał tylko głową, jakby nie mógł uwierzyć, że nie wiem.

Powiedziałem mu, że być może to inercja powstrzymywała mnie od uczenia się. Chciał poznać znaczenie słowa inercja. Przeczytałem mu ze słownika: „Tendencja materii do pozostawania w spoczynku, kiedy znajduje się ona w spoczynku, lub też do poruszania się w jednym kierunku, gdy znajduje się ona w ruchu, aż do momentu zadziałania siły zewnętrznej”.

– „Aż do momentu zadziałania siły zewnętrznej” – powtórzył. – To chyba najlepsze słowo, jakie znalazłeś. Powiedziałem ci już, że tylko wariat podjąłby się zadania zostania człowiekiem wiedzy z własnej woli. Człowieka zdrowego na umyśle trzeba oszukać, aby go do tego namówić.

– Jestem pewien, że wielu ludzi z chęcią podjęłoby się tego zadania – powiedziałem.

– Tak, ale tacy się nie liczą. Zazwyczaj są oni szurnięci. Są jak tykwy, które z zewnątrz wyglądają dobrze, ale gdybyś tylko je nacisnął, gdybyś tylko napełnił je wodą, zaraz zaczęłyby przeciekać. Już raz podstępem zmusiłem cię do nauki, w taki sam sposób, w jaki zmusił mnie mój dobroczyńca. Inaczej nie nauczyłbyś się tyle, ile się nauczyłeś. Być może nadszedł czas, żeby cię podejść po raz drugi.

Podstęp, o którym mówił, był jednym z najważniejszych punktów mojej nauki. Było to kilka lat temu, ale w moim umyśle pozostawało tak żywe, jakby właśnie dopiero co się wydarzyło. Stosując mistrzowską manipulację, don Juan zmusił mnie kiedyś do bezpośredniej i przerażającej konfrontacji z kobietą, o której mówiono, że jest czarownicą. To starcie wywołało jej niezwykłą złość. Don Juan wykorzystał mój strach przed nią jako motywację do kontynuowania nauki. Powiedział mi, że muszę nauczyć się więcej czarów, aby ochronić się przed jej magicznymi atakami. Rezultaty tego podstępu były tak przekonywające, że poczułem, że jeśli chcę utrzymać się przy życiu, nie mam innego wyjścia, niż nauczyć się jak najwięcej.

– Jeśli masz zamiar znowu postraszyć mnie tą kobietą, to po prostu już nigdy nie wrócę – powiedziałem.

Śmiech don Juana był niezwykle radosny.

– Nie martw się – rzekł uspokajająco. – Sztuczki ze strachem już na ciebie nie podziałają. Już się nie boisz. Lecz jeśli zajdzie taka konieczność, można cię będzie podejść wszędzie, gdziekolwiek byś był, wcale nie musisz być tutaj.

Położył się z dłońmi złożonymi pod głową i zasnął. Pracowałem nad notatkami kilka godzin, do czasu aż się przebudził. Było prawie ciemno. Kiedy zauważył, że piszę, usiadł prosto, uśmiechnął się i spytał, czy pisząc, pozbyłem się problemu.

23 maja 1968

Rozmawialiśmy o Oaxace. Powiedziałem don Juanowi, że kiedyś przyjechałem do miasta w dniu targowym, w którym to mnóstwo Indian z całego regionu zjeżdża się, aby sprzedawać jedzenie i różnego rodzaju błyskotki. Szczególnie zainteresował mnie mężczyzna sprzedający lecznicze rośliny. Miał drewniany kramik, w którym trzymał sporo małych słoików wypełnionych suchymi pokruszonymi roślinami. Stał na środku ulicy, trzymając w ręku słoik, i wykrzykiwał bardzo dziwną piosenkę:

Mam tutaj leki na pchły, muchy, komary i wszy.

Także dla świń, koni, kóz i krów.

Mam leki na wszystkie ludzkie choroby.

Na świnkę, odrę, reumatyzm i podagrę.

Przynoszę, co potrzeba, na serce, wątrobę, żołądek i lędźwie.

Chodźcie tutaj, panie i panowie.

Mam tutaj leki na pchły, muchy, komary i wszy.

Słuchałem go przez dłuższy czas. Jego piosenka składała się z długiej listy ludzkich chorób, na które, jak twierdził, miał lekarstwa. Nadawał jej rytm, robiąc przerwę po każdych czterech elementach.

Don Juan powiedział, że on również sprzedawał zioła na rynku w Oaxace, kiedy był młody. Przyznał się, że ciągle pamięta swoją reklamową piosenkę, i wykrzyczał ją dla mnie. Powiedział, że przygotowywał mikstury razem ze swoim przyjacielem Vicentem.

– Te mikstury były naprawdę dobre – powiedział don Juan. – Mój przyjaciel Vicente robił doskonałe wyciągi z roślin.

Powiedziałem don Juanowi, że kiedyś, podczas jednej z moich wypraw do Meksyku, poznałem jego przyjaciela Vicentego. Don Juan sprawiał wrażenie zaskoczonego i chciał dowiedzieć się czegoś więcej o tym spotkaniu.

Jechałem wtedy przez Durango i przypomniałem sobie, jak don Juan powiedział mi kiedyś, że powinienem odwiedzić jego przyjaciela, który tam mieszka. Szukałem go, odnalazłem i rozmawiałem z nim przez chwilę. Zanim odjechałem, dal mi worek z jakimiś roślinami i wiele wskazówek, jak posadzić jedną z nich.

Zatrzymałem się na drodze do Aguas Calientes. Upewniłem się, że w pobliżu nie ma nikogo. Przez jakieś dziesięć minut obserwowałem drogę i okolicę. W zasięgu wzroku nie było ani domów, ani też bydła pasącego się wzdłuż drogi. Stanąłem na szczycie małego wzgórza, skąd roztaczał się widok na drogę przede mną i za mną. W obu kierunkach w zasięgu mojego wzroku była ona pusta. Zaczekałem chwilę, żeby zorientować się w terenie i przypomnieć sobie wskazówki don Vicentego. Wziąłem jedną z roślin, wszedłem na pole kaktusów po wschodniej stronie drogi i posadziłem ją, tak jak pouczył mnie don Vicente. Miałem ze sobą butelkę wody mineralnej, którą chciałem spryskać roślinę. Próbowałem ją otworzyć, uderzając o kapsel małym, żelaznym prętem, który posłużył mi do kopania, ale butelka eksplodowała, a odłamek szkła rozciął mi górną wargę aż do krwi.

Wróciłem do samochodu po następną butelkę wody mineralnej. Kiedy wyciągałem ją z bagażnika, zatrzymał się przy mnie mężczyzna kierujący volkswagenem kombi i zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. Usłyszawszy, że wszystko jest w porządku, odjechał. Poszedłem podlać roślinę. Kiedy wracałem i byłem może sto stóp od samochodu, usłyszałem jakieś głosy. Pośpiesznie zszedłem na szosę. Przy samochodzie zobaczyłem trzech Meksykanów, dwóch mężczyzn i jedną kobietę. Jeden z mężczyzn siedział na przednim zderzaku. Miał koło czterdziestki, był średniego wzrostu, miał czarne kręcone włosy. Na plecach niósł tobołek, ubrany był w stare spodnie i wytartą różowawą koszulę. Na nogach miał za duże rozsznurowane buty, które sprawiały wrażenie niewygodnych. Był bardzo spocony.

Drugi mężczyzna stał jakieś dwadzieścia stóp od samochodu. Był drobnokościsty i niższy niż pierwszy. Miał proste, zaczesane do tyłu włosy. Trzymał mały pakunek i wyglądał na starszego, może koło pięćdziesiątki. Jego ubranie prezentowało się lepiej. Miał na sobie ciemnoniebieską kurtkę, jasnoniebieskie spodnie i czarne buty. W ogóle nie był spocony. Zdawał się trzymać na uboczu, jakby wykazując brak zainteresowania.

Kobieta również mogła mieć czterdziestkę. Była gruba i miała ciemną cerę. Nosiła czarne capri, biały sweter i czarne, szpiczaste buty. Nie miała pakunku, ale trzymała przenośne radio tranzystorowe. Wyglądała na bardzo zmęczoną, jej twarz pokrywały krople potu.

Kiedy podszedłem do nich, młodszy mężczyzna i kobieta zagadnęli mnie. Chcieli, żeby ich podwieźć. Powiedziałem, że nie mam miejsca w samochodzie. Pokazałem im, że tylne siedzenie załadowane jest do pełna, i powtórzyłem, że naprawdę nie ma wolnego miejsca. Mężczyzna zasugerował, że gdybym jechał wolno, mogliby się usadowić na tylnym zderzaku albo położyć się na przednim błotniku. Pomyślałem, że ten pomysł jest absurdalny, lecz ich prośba była tak natarczywa, że zrobiło mi się smutno i poczułem się zakłopotany. Dałem im więc trochę pieniędzy na autobus.

Młodszy mężczyzna wziął banknoty i podziękował mi, ale starszy pogardliwie odwrócił się do mnie plecami.

– Chcę jechać – powiedział. – Nie interesują mnie pieniądze. Czy nie możesz dać nam trochę jedzenia albo wody? – zapytał.

Nie miałem niczego, co mógłbym im dać. Stali tak, patrząc na mnie, a po chwili zaczęli się oddalać.

Wsiadłem do samochodu i spróbowałem zapalić silnik. Upał był bardzo duży, a silnik chyba zalany. Młodszy mężczyzna, usłyszawszy tłukący się starter, zatrzymał się, wrócił i stanął za samochodem, przygotowany do pchania. Poczułem niewiarygodny strach. Z trudem łapałem powietrze. Silnik w końcu zapalił i szybko się stamtąd zmyłem.