Pod śniegiem - Petra Soukupová - ebook + książka

Pod śniegiem ebook

Petra Soukupova

4,4

Opis

Trzy siostry wspólnie wybierają się do domu rodzinnego na urodziny taty. Blanka wsiada do samochodu z dwiema dorastającymi córkami, niemowlakiem i psem; Olga z synkiem, iPadem i laptopem; Kristýna z kacem. Podróż wyzwala wspomnienia z dzieciństwa, mnóstwo emocji, żalów i frustracji, które niczym spod topniejącego śniegu wynurzają się we wzajemnych relacjach.

Atmosfera robi się coraz gęstsza. A siostry nie wiedzą jeszcze, że w domu rodziców czeka kolejna, niezbyt przyjemna niespodzianka.

Specjalistka od krojenia rodziny, Petra Soukupová, w swojej bestsellerowej powieści Pod śniegiem opisuje skomplikowane relacje rodzinne, najintymniejsze i najbardziej bolesne, bo przecież najważniejsze. Wyjątkowa umiejętność Soukupovej zaglądania w głowy bohaterów, autentyczność zachowań, dialogów i sytuacji sprawiają, że jeden zwyczajny dzień z życia zwyczajnej współczesnej rodziny wciąga odbiorcę bez reszty. Czytelnik nie ma wyjścia i już po kilku zdaniach po prostu siedzi w samochodzie wraz z bohaterkami powieści, jadąc w bardzo dobrze sobie znanym, i właśnie dlatego kluczowym, kierunku.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (38 ocen)
22
11
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bawa19

Nie oderwiesz się od lektury

Cicha akcja, ale niesamowicie ciekawa, na swój subtelny sposób. Zaczynam uwielbiać tę autorkę.
30
Macans

Dobrze spędzony czas

niespieszna akcja, charakterystyczny styl pisania tej autorki, zakończenie niewiele mówiące, tak, polecam
30
gagatula

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna książka, niby o zwykłych sprawach, o normalnym życiu, a nie sposób się oderwać. bardzo polecam!
20
Iwo-hut

Całkiem niezła

przez jeden dzień byłam w innej rodzinie, bardzo dziwne i ciekawe uczucie, trzeba to przeczytać.
20
monotema

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, obyczajowa, specyficzny język. Polecam
10

Popularność




Tytuł oryginału: Pod sněhem

First published in 2015 by Nakladatelství Host, Brno

Redakcja: Aleksandra Zoń

Korekta: Magdalena Lalak

Projekt okładki i ilustracji: Kasia Michałkiewicz-Hansen

Projekt typograficzny i skład: Mimi Wasilewska

Zdjęcie na skrzydełku: Filip Singer

Przekład książki został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej.

Copyright © by Petra Soukupová, 2015

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2016

Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz

All rights reserved

ISBN 978-83-65707-03-1

Wydanie I, Wrocław 2016

www.wydawnictwoafera.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Mamie

Część * Podróż

Schabowy

Blanka

Siedzimy w kuchni, okna pootwierane, mimo moskitier w środku fruwa kilka much, drzwi na oścież, jak przez całe lato, pamiętam, że chyba było słońce i upał, ale z takimi szczegółami we wspomnieniach różnie bywa, więc pewna nie jestem. Pamiętam natomiast dobrze, w co jesteśmy ubrane, ja i siostry, Olina w zielony sweter z kołnierzykiem, ha, czyli wcale nie ma takiego upału, Týna w biało-niebieski wiekowy sweter, który po kolei nosiła każda z nas, babcia zrobiła go na drutach, dla Oliny albo dla mnie, ale teraz nosi go Týna, ja mam na sobie sweter, który wcześniej należał do taty, ogromny i powyciągany, wyglądam na jeszcze grubszą, niż jestem, ale to czasy, kiedy żyję w błędnym przeświadczeniu, że jak założę luźniejsze ciuchy, nikt nie zauważy, że jestem gruba.

Siedzimy przy stole, każda ma swoje stałe miejsce, Olina siedzi u szczytu stołu, potem po jednej stronie najpierw Týna, potem ja (po przeciwnej stronie są kolejno miejsca mamy i taty, kraniec stołu pozostaje wolny, siada przy nim babcia, kiedy przychodzi w odwiedziny). W cukierniczce kostki w kształcie figur karcianych, serca, listki, krzyżyki i romby, obok szczypczyki, żeby nikt nie sięgał po cukier łapami, co i tak robimy, wszystkie, prócz taty, no i Oliny, rzecz jasna, bo ona zawsze we wszystkim słucha tatusia.

Mama podaje nam talerze, najpierw mnie i Olinie, kotlet schabowy z ziemniakami polanymi roztopionym masłem, na końcu przynosi talerz Kristýnie, na stole kładzie jeszcze cytrynę, której i tak żadna nie ruszy, dzieci nie doceniają takich rzeczy jak cytryna na mięsie, mama robi to z przyzwyczajenia, kiedy przygrzewa dla nas parówki, też zawsze stawia na stole chrzan, po prostu taka jest, nie zaprząta sobie głowy błahostkami, choćby były nie wiadomo jak praktyczne. Schabowe robiła babcia, mieszka blisko, na skraju wsi, na górce, ma widok na las i wcale nie ma płotu, zawsze dla nas gotuje, pewnie mama wzięła od niej kotlety, kiedy wczoraj wieczorem wracała z pracy, teraz tylko odgrzała, ziemniaki obierałyśmy my, znaczy ja z Oliną, ale ona specjalnie obiera powoli i nigdy jej się nie chce wycinać wszystkich oczek, więc i tak zawsze trzeba po niej poprawiać, ale taka z kolei po prostu jest Olina.

Mama nie siada z nami do stołu, robi za to coś zupełnie niedorzecznego, kroi Kristýnie kotleta, bzdura, Týna ma siedem lat, tak, na pewno siedem, bo ja mam trzynaście, a Olina czternaście, czyli na pewno potrafi sama pokroić schabowego, o czym mama dobrze wie, ale Týna po prostu jest najmłodsza, więc wszyscy traktują ją trochę jak berbecia. Olina oczywiście nie może odpuścić i mówi to głośno, dodaje jeszcze, a czemu jej pokroiłaś mięso, a nam nie?

Mama tylko na nią patrzy tym swoim wzrokiem, uśmiecha się, uważa, że jeśli będziemy dla siebie mili i uprzejmi, wszystko będzie dobrze, łagodnie głaszcze więc Olinę po policzku, siostra robi unik, jej mina jasno świadczy o tym, że żadne głaskanie nie pomoże, Kristýna natomiast częstuje Olinę zwycięską minką, dobrze wie, kto jest oczkiem w głowie. W międzyczasie zabieram się do jedzenia, nieruchomieję, kiedy przypominam sobie słowa taty, najpierw życzymy sobie smacznego, potem wszyscy zaczynamy jeść, tata nabija się ze mnie, mówi, że rzucam się na jedzenie jak szalona, spokojnie, Blaničko, poczekaj na nas, nikt ci nie zabierze, wtedy się wstydzę, bo jestem gruba, okropnie gruba, ale i tak zawsze rzucam się na jedzenie, bo tak bardzo, bardzo lubię jeść.

Szybko połykam więc to, co mam w buzi, i udaję, że wcale nie jem, a mama kończy kroić kotleta, stawia przed Kristýną talerz i mówi, że musi już iść, nachyla się, daje nam po buziaku w policzek, zawsze tak robi, Kristýna jako jedyna nastawia usta, na maszynie do szycia leży torebka mamy, mama zarzuca ją na ramię (sama uszyła tę torebkę, właściwie to raczej torba, duża, mnie też uszyła podobną, tylko trochę inną) i wychodzi z kuchni.

Odkrawam kolejny kęs, szybko mówię smacznego i znów zabieram się do jedzenia, wtem Olina chwyta talerz Týny i podmienia go na swój.

Mamo! krzyczy Kristýna, ale Olina wskazuje ręką podwórko, widzimy, jak mama otwiera furtkę i wychodzi, jakiś czas później dociera do mnie, że mama chyba musiała wtedy słyszeć Kristýnę, ale nie zatrzymała się, bo nie można przecież lecieć za każdym razem, kiedy dziecko krzyknie mamo.

Olina! krzyczy Kristýna, chce jej zabrać talerz, ale Olina unosi rękę z talerzem wysoko, i zaczyna szybko wcinać pokrojone mięso, je i szydzi z nas, z Kristýny, że jest mała i głupia, a ze mnie, że jestem chodząca sprawiedliwość, bo oczywiście mówię, żeby przestała. Potem proponuję Kristýnie, że pokroję jej schabowego Oliny, ale ona, zupełnie nielogicznie, nie chce, żebym to zrobiła. Woli wcale nie jeść. Znów próbuję ratować sytuację, ale Olina nie chce oddać pokrojonego mięsa i mówi: Lala, ty gamoniu, nienawidzę, jak ktoś nazywa mnie Lala, zresztą nikt mnie tak nie nazywa prócz Oliny i Kristýny, a nawet one mówią tak, tylko kiedy chcą mnie wkurzyć.

Kristýna coś do nas gada, chyba, że jesteśmy wstrętne, chociaż ja akurat nic jej nie zrobiłam, wstaje i odchodzi od stołu, nic nie zjadła. Olina bierze drugi talerz, ten swój, i starannie kroi kotleta na kawałki, aż jej się ślipka świecą ze złośliwej radości, wszystko ujdzie jej na sucho, nikt jej nic nie udowodni, ja z kolei martwię się, że Kristýna będzie głodna i że powinnam była jakoś to załatwić, bo taka już jestem, rozsądna, choć wcale nie najstarsza, powinnam była zmusić Kristýnę do jedzenia, w każdym razie jako jedyna z sióstr jestem zestresowana całą sytuacją.

Potem Olina, jakby mało już nawywijała, bierze kufelek taty, taki mały, zero trzy, i robi sobie w nim wodę z sokiem, chociaż wszyscy wiedzą, że nie można ruszać kufelka, że to ulubiony kufelek taty, na piwo, i że jest na jego punkcie wyjątkowo wyczulony. Olina dopija sok i jak gdyby nigdy nic zostawia kufelek na blacie kuchennym, to ja, nie ona, myję kufel i odkładam na półkę, co zrobić, każda z nas jakaś jest, a ja jestem właśnie taka.

Po jedzeniu zajmujemy się swoimi sprawami, talerz z nietkniętym pokrojonym schabowym całe popołudnie leży na stole, a ja za każdym razem kiedy go mijam, biorę po jednym kawałeczku, ale kiedy na talerzu zostają już tylko dwa czy trzy kęsy i cała porcja zaczyna wyglądać głupio, zmiatam wszystko do czysta. Potem idę do Kristýny i przekupuję ją ciastkiem. To znaczy, mam wrażenie, że udaje mi się ją przekupić, ale ona i tak wieczorem, już nie pamiętam dlaczego, mówi o wszystkim rodzicom, a ojciec mnie krytykuje (zawsze używa słowa „krytykować”) i pyta, czy aby na pewno powinnam zjadać aż dwa kotlety. I chociaż Kristýna naskarżyła na nas obie, do Oliny nikt nie ma pretensji, a tata popija piwo ze swojego kufelka.

Wieczorem płaczę pod kołdrą i wyobrażam sobie, jak wszystkim będzie przykro, kiedy umrę. Potem marzę, że mogę zjadać na obiad nawet ze trzy kotlety i nosić wąskie dżinsy w zestawieniu z trampkami, bo mam piękne, szczupłe nogi jak mama i siostry.

Olga kocha Olivera

Budzik zadzwonił o siódmej, ale Olga go wyłączyła i na dobre obudziła się, dopiero kiedy wskoczył na nią Oliver. Kłębowisko uczuć, najpierw dezorientacja, potem złość, że ją obudził, w końcu radość, że przyszedł, że wciąż przychodzi, bo lubi tulić się w łóżku do mamy, jeszcze większa radość, że pozwolił jej pospać do dziewiątej, ostatecznie szalony przypływ szczęścia, kiedy widzi, jaki jest śliczny, malutki jej. Może i charakter ma po nim, ale wygląda zupełnie jak ja, istna kopia mamy, tylko włosy ma czarne i kręcone, co zresztą dodaje mu uroku, przystojniak mój kochany, tuli się do Olivera, jak on pachnie, małym dzieckiem i świeżym praniem, wczoraj dała mu czystą piżamkę.

Pójdziemy na śniadanie, mamusiu?

Już, już chce odpowiedzieć, że tak, bo to ich nowy weekendowy zwyczaj, wstają i idą do pobliskiej kawiarni, gdzie Oliver może zamówić parówkę i napój gazowany, którego zwykle nie wolno mu pić, przynajmniej nie za często, ale nagle przypomina sobie, że, cholera, dziś przecież jadą na urodziny taty i nie zdążą zaliczyć śniadania w kafejce, bo Blanka chce wyjechać przed południem, żeby pomóc mamie przygotować jedzenie, może to i miło, i w porządku wobec mamy, ale Olinie średnio pasuje, ani gotować nie lubi, ani nie zamierza przez cały dzień spełniać rozkazów Blanki, która musi robić z siebie najlepszą kucharkę pod słońcem… No tak, ale Olga nie ma wyjścia, jej peugeot stoi w warsztacie, muszą jechać autem Blanki, więc jest zmuszona rozczarować Olivera i powiedzieć mu, że dziś nie mogą iść na śniadanie, za to w drodze do babci i dziadka może mu kupić hot doga na stacji benzynowej. Ale Oli się krzywi, nie, nie chce żadnego hot doga, chce iść do kawiarni na śniadanie, Olga ponownie próbuje mu to wyperswadować, on zaczyna płakać, ona wciąż mówi spokojnym głosem, choć nie jest spokojna, powoli ogarnia ją wściekłość. Nie cierpi, kiedy Oli tak szlocha, długo i bez powodu, najpierw, przez chwilkę, robi jej się go bardzo żal, ale gdy marudzenie się przedłuża, Olga jest w stanie obiecać mu gwiazdkę z nieba, byleby przestał. Dlatego kiedyś, mimo bólu pleców, godzinami nosiła go na rękach, wszystko, byle tylko nie wrzeszczał, a kiedy nie miała już sił, kładła go i wychodziła do drugiego pokoju, żeby tego nie słyszeć, chyba jestem złą matką, więc i teraz Olga mówi: dobra, idziemy, ale musimy natychmiast wstać.

Oliver w sekundę przestaje beczeć, uśmiecha się jak słoneczko, jesteś najlepsza na świecie, mamusiu, mokry buziol w policzek, znów tak bardzo go kocha, już wszystko dobrze, od razu tłumi kiełkującą w głowie myśl, że to nie było specjalnie wychowawcze, że go rozpieszcza, ale co oni tam wiedzą, wszyscy ci autorzy przeróżnych poradników, każde dziecko jest inne, a jej Oliver doskonale wie, że świat nie kręci się wokół niego, że wszystkiego sobie nie wypłacze, to dobre dziecko, zresztą, ona też uwielbia ich wspólne śniadania, cały tydzień nic tylko praca i przedszkole, jedynie weekendy mają naprawdę dla siebie.

Ale wstajemy raz-dwa, powtarza, Oli od razu wyskakuje z łóżka, dobrze, mamusiu, idę się ubrać, wybiega z pokoju. Olga znów czuje narastającą złość, nie lubi wstawać na wariata, ale nie kieruje gniewu na Olivera, skąd, kieruje go na Blankę, czemu, na miłość boską, uparła się, żeby tak wcześnie wyjeżdżać? Znów udaje wielką męczennicę, jak to się poświęca, Olga wie, że teraz jest niesprawiedliwa, bo Blanka naprawdę się poświęca, no i co, i tak Olgę to wkurza, głupie ASO, czemu nie mogą naprawić auta w trzy dni, mała usterka, nic poważnego, po to specjalnie jechała do ASO, serwisu, w którym siedzi jakiś tłumok w tanim gajerze ze sztucznym uśmiechem na gębie, żeby teraz tydzień czekać na samochód?

No chodź, mamo! Oliver przybiega, koszulka tył na przód, skarpetki piętami do góry, ale ubrał się, sam, a teraz się dąsa, Olga wyskakuje z łóżka, nieważne, że wczoraj pracowała do pierwszej i choć raz w tygodniu chciała się wyspać, jutro u rodziców na pewno jej się to nie uda, przygląda się Oliemu, nie masz podkoszulki, Oli nie jest zachwycony, ale ona też potrafi zrobić groźną minę, nie musi się nawet odzywać, Oli dobrze wie, że nie ma mowy o bieganiu bez podkoszulki zimą.

Wraca w podkoszulce, zakłada koszulkę, znów tył na przód, Olga nic nie mówi, trudno, po prostu będzie miał koszulkę tył na przód, dziecku też może się skończyć cierpliwość, zaczyna się ubierać, nawet nie są jeszcze spakowani, cholera, nie zapakowała nawet prezentu dla taty, ma w ogóle tyle papieru ozdobnego?

Idzie do łazienki, szybko myje zęby, tylko dlatego, że wychodzi z domu, choć oczywiście wie, że to bzdura myć zęby przed śniadaniem i, rzecz jasna, kiedy wrócą, umyje jeszcze raz, szybko czesze włosy, lekko spryskuje lakierem, błyszczyk do ust, apaszka, bransoletka, idzie włożyć buty, Oliver już siedzi w butach i kurtce, ale niestety bez bluzy. Olga w duchu postanawia, że nie będzie już truć, nie szkodzi, do kawiarni rzut beretem, nie jest przecież aż tak zimno, nie ma siły na kolejną scenę, którą Oli na pewno zrobiłby, gdyby zwróciła mu uwagę, przecież założenie bluzy to najgorsze, co go może spotkać, a i tak walczą z tym co rano w drodze do przedszkola, dom wariatów, dziś odpuści.

Szybko, mamo, masz, włóż te buty, nie trzeba ich wiązać, otwiera drzwi i znika na zewnątrz, drzwi mieszkania zamykają się z trzaskiem, po czym Oli oczywiście natychmiast zaczyna się dobijać i bardzo chce wejść, działając według dziecięcej zasady „zawsze chcę tego, czego akurat nie mam”.

W międzyczasie Olga wkłada buty, w sumie mądry chłopczyk, ma rację, kozaczków nie trzeba wiązać, nie szkodzi, że nie pasują do tych spodni, przecież idą tylko na śniadanie, nikt jej nie zobaczy, w końcu wychodzi, cholera, mogła chociaż wziąć śmieci, potem zabraknie jej ręki, ale za późno, zatrzaskuje drzwi, krótki atak paniki, że klucze zostały na szafce, odruchowo sięga do kieszeni, są, zbiegają ze schodów, Oli wiesza się na poręczy, zaraz wyświni kurtkę, Olga nic nie mówi, milczy, nawet kiedy Oli zaczyna pohukiwać, choć zwykle zgarnia za to ochrzan, szczególnie w godzinach, gdy jego krzyki mogłyby przeszkadzać sąsiadom, ale dzisiaj odpuszcza, ona też chce mieć weekend, zresztą dziś i tak nie spotka jej już zbyt wiele miłych rzeczy. Wychodzą na dwór, mróz szczypie w nos, kurczę, mógł jednak założyć tę bluzę, nie szkodzi, pobiegniemy, chodź, Oli, ścigamy się.

Pędzą razem przez całą ulicę, potem zwalniają, w kozaczkach na obcasie nie da się zbyt długo biec, Oli chce się rozpiąć, o nie, nigdy w życiu, szybkim krokiem dochodzą do kawiarni, po drodze Oli próbuje ją przekonać, żeby dzisiaj nigdzie nie jechali, wolałby zostać w domu i zrobić sobie dzień lenia. Przecież codziennie musi chodzić do przedszkola, tylko w weekend może sobie urządzić dzień lenia i tylko wtedy może pobyć cały dzień z mamusią, chce się nacieszyć mamą, czemu akurat dzisiaj muszą jechać do babci i dziadka i czemu on musi jechać, skoro Fanyna i Běta też tam będą? Olga spokojnie i cierpliwie tłumaczy, dziadek ma urodziny, wszyscy musimy jechać, chcemy się spotkać, przecież ona też tam będzie, będzie mógł się nią nacieszyć, Fanynka i Bětka to miłe dziewczynki, tym razem na pewno nie będą go denerwowały, mówi to wszystko, choć najchętniej przyznałaby mu rację, bo chłopak po prostu ma rację, ona też wolałaby zostać, trochę by się pobawili, obejrzeli jakiś film, pogotowali razem, Olga uwielbia te dni, zawsze ustawia wszystko tak, żeby nie pracować w weekend, ewentualnie dopiero kiedy Oli zaśnie, to wyjątkowe dni, mogą je spędzać tylko we dwoje, a zimą, gdy już koło piątej robi się ciemno, bywa, że cały dzień leżą sobie w wyrku. A Fanyna i Běta to nieznośne jędze, które nie lubią Oliego, Olga ma nadzieję, że tym razem nie będzie tak strasznie jak ostatnio, kiedy zamknęły go w garażu, a potem jedna z nich, Olga nie pamięta która, zrzuciła go z huśtawki, za co Oli ugryzł ją do krwi, na co Blanka zaczęła histeryzować, Olga naprawdę nie ma na to wszystko ochoty.

Dochodzą do kawiarni, otwierają drzwi, cudowny zapach kawy, Olga uwielbia, kiedy tak uderza w nozdrza, fajnie, że poszli, właściwie powinna być wdzięczna małemu, dobra kawa potrafi uratować cały dzień. Ale ich stolik jest zajęty, dziwne, tak wcześnie rano, siedzi przy nim jakiś młody chłopak z małym laptopem, ubrany jak świr.

Gdzie siadamy? pyta Oliego, reszta stolików jest wolna, ale Oliver już się krzywi.

Ja chcę siedzieć tam gdzie zawsze, mamo.

Nie da rady, Oli, przecież widzisz, że tam siedzi jakiś pan.

To niech się przesiądzie.

Oli, pan był pierwszy, miał prawo tam usiąść, nic nie poradzisz.

Idź i go poproś.

O nie. Jak chcesz usiąść na jego miejscu, sam idź i go poproś. Ładnie poproś.

Mamusiu, proszę.

Nie mnie, tylko tego pana.

Oli pokazuje, żeby się schyliła, szepcze jej do ucha, ale ja się wstydzę.

Ja też, Oli. Nigdzie nie pójdę, tak to już jest w kawiarniach, kto pierwszy, ten lepszy.

Mamo!

Daj spokój, wybierz wreszcie miejsce i zamówmy coś, inaczej w ogóle nie zdążymy.

Ale chłopak wstaje, bierze komputerek, w porządku, proszę siadać, przenosi się do stolika obok, Olga uśmiecha się do niego z wdzięcznością, Oliver nie zaszczyca go nawet spojrzeniem, od razu gramoli się na swoje miejsce, zdejmuje kurtkę, w końcu zadowolony.

Chcę parówkę, sok jabłkowy i ciacho.

Ona zamawia espresso z mlekiem, wodę i croissanta. Jest co prawda strasznie głodna, ale dziś jeszcze zdąży się najeść, teraz i tak jest w stresie, cholera, już wpół do dziesiątej, Oli, jedz szybko i zbieramy się.

Mamo, a czemu tak wcześnie jedziemy, skoro urodziny są dopiero po południu?

Bo jedziemy z ciocią Blanką, a ciocia chce jechać o jedenastej, żeby pomóc babci przygotować jedzonko, wiesz?

Ja nie chcę pomagać.

Ty nie musisz.

A ty musisz?

Nie, nie muszę, ale chcę.

Przecież nie umiesz gotować.

Ale mogę pomagać innym ciociom, które umieją.

Ciocia Blanka umie?

Tak.

A ciocia Týna?

No… ciocia Týna chyba też. Mniej więcej tak, jak ja.

A czemu ty nie umiesz lepiej?

Bo mnie to nudzi, daj już spokój, Oli.

Hm. Oliver przez chwilę w milczeniu przeżuwa parówkę. Mamo, a może byśmy tak pojechali później? Pociągiem? Co?

Nie da rady.

Dlaczego?

Nie lubię jeździć pociągiem, to nie do końca prawda, kiedyś uwielbiała jeździć pociągiem, ale nie z dzieckiem i masą bagażu, poza tym odzwyczaiła się, teraz wszędzie jeździ autem.

Ale ja lubię. I bardzo bym chciał, tak dawno nie jechałem pociągiem.

Oli, ja nie żartuję, daj już spokój, jedz parówkę i chodź, muszę nas spakować, a ty nawet jeszcze nie narysowałeś laurki dla dziadka.

Oliver milknie i zaczyna jeść parówkę w zwolnionym tempie, robi jej na złość, ale nie szkodzi, Olga zerka na zegarek, punkt dziesiąta wyjdą i basta, nieważne, czy zje, czy nie.

Oli, za pięć minut idziemy, nawet jeśli do tego czasu nie zjesz, jasne?

Potakuje, ale dalej się guzdrze.

Olga dopija kawę, w duchu szykując się na nieuniknioną scenę. Oliver nie chce wyjść, bo nie zdążył zjeść, nie, wcale nie robił jej na złość, nagle bardzo chce dokończyć parówkę, jakby to było najwspanialsze jedzenie pod słońcem, chwilę się kłócą, a on, zamiast szybko zjeść, zaczyna beczeć, szlochać, zsuwa się z krzesła na podłogę, całkiem jak rozwydrzony dwulatek, gluty lecą z nosa, a on, że chce do Lenki, że Lenka nigdy nie jest dla niego taka niedobra, że chce, żeby to Lenka była jego mamą, bo jest miła, nie taka, jak ona. Olga ma ochotę powiedzieć mu, że to ona płaci Lence za opiekę i jeśli Oliver dalej będzie ją wkurwiać, to Lenka już nigdy do niego nie przyjdzie, ale takich rzeczy oczywiście nie mówi się dzieciom, zagryza więc zęby i znosi tę scenę. Hipster z komputerkiem się zbiera, kelnerka kwaśno się uśmiecha, Oliver coraz głośniej zawodzi, teraz nie ma już sensu przemawiać mu do rozsądku, szlocha, bije się z nią przy zakładaniu kurtki, ale słabo, ostatkiem sił, awantura go wykończyła, ją też, nawet bardziej, w drodze do domu Oli strasznie się guzdrze, wiesza jej się na ręku, ostatecznie docierają do mieszkania o wpół do jedenastej. Oliver rzuca kurtkę na szafkę i zamyka się w pokoju, włazi pod swoje wysokie łóżko i zaszywa się w bazie z poduszek i pluszaków, pokrzywdzony jak nie wiadomo co, Olga już teraz czuje zmęczenie na myśl, że za jakieś pół godziny będzie musiała go stamtąd wyciągać, ale trudno, zaczyna pakowanie, jakieś ubrania, zabawki chyba sam spakuje, mówi mu o tym, ale nie otrzymuje odpowiedzi.

Pakuje iPada (Oliver dostał go pod choinkę, ale to Olga kontroluje, ile gra, i konfiskuje urządzenie, kiedy uzna, że już za dużo), żeby Oli mógł grać w podróży, najchętniej nie brałaby iPada, za karę za ten okropny poranek, ale przecież jeśli go nie weźmie, Oli w drodze, a zapewne także u dziadków, strasznie się wynudzi.

Za dziesięć jedenasta Olga zabiera się do pakowania prezentu dla taty, znajduje papier ozdobny, chwila zadowolenia, że pamiętała, gdzie go położyła, bo to było dawno, chyba po urodzinach Oliego, jakieś pół roku temu, nie może za to znaleźć taśmy klejącej, znajduje tylko niebieską, papier jest czerwony, no i co, będzie kolorowo, jej to nie przeszkadza, ale znając życie, Blanka tak zapakuje swój prezent, że prezent Olgi będzie wyglądał, jakby pakowało go dziecko, cholera, Oliver nie narysował laurki, teraz już nie zdąży, Olga pakuje jeszcze blok i kredki, narysuje na miejscu, przed przyjęciem, i już.

Ledwo udaje jej się zapakować prezent, ogromne pudło, myje zęby i robi staranny makijaż, poprawia włosy, jest dobrze, posyła uśmiech do lustra, zerka na zegarek, jedenasta zero siedem. W kieszeni dzwoni telefon, Blanka, aha, już są, cholera, Olga potrzebuje jeszcze co najmniej kwadransa, żeby jakoś wyciągnąć Oliego z domu w lepszym humorze, powinna była od razu powiedzieć, że nici z kawiarni i znieść jego poranną scenę, do teraz na pewno by mu przeszło, ale nie, musiała odstawiać matkę roku, no to teraz trzeba go wyciągać za nogi spod łóżka, w dodatku w pośpiechu, masakra. Nie ma mowy, żeby teraz ubrał się w coś, co mu da – kiedyś cieszył się, że mogą z mamusią pasować do siebie strojem, ale to było dawno i nieprawda, kto by pomyślał, że pięcioipółletni dzieciak może robić takie sceny przy wybieraniu ciuchów.

Już chce powiedzieć Blance, żeby poczekali na nich dziesięć minut w samochodzie, co z tego, że Blanka będzie chrzanić, jak to, a co ja mam robić z dziećmi i niemowlakiem dziesięć minut w aucie, poza tym przecież to ona robi Oldze przysługę, nie na odwrót, i jeszcze mają na nią czekać, Olga już przygotowuje się w duchu na tyradę, ale Blanka mówi pierwsza, ma opóźnienie, zapomniała do niej zadzwonić, bardzo przeprasza, będzie dopiero o wpół do, Kristýna przyjedzie prosto do Oliny, może nawet dotrze wcześniej niż ona, Olino, nie mogę rozmawiać, zadzwonię, jak dojadę, okej? Pa!

Oli, wyłaź.

Wiadomo, zero odpowiedzi.

Marie

Kiedy urodziła się Olga, sądziłam, że wszystko przyjdzie samo, czułość, spełnienie, poczucie, że maluszek jest całym moim światem, że ta mała osóbka, właściwie laleczka, napełni mnie szczęściem i nie będę już zadręczać się myślami, że wcale nie chciałam takiego życia, że nie chciałam życia tu, i chyba nawet życia z nim, i jego matką, bo matka jest tego naszego życia nieodłączną częścią. Wtedy jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że to wszystko będzie trwać latami, że czeka mnie wieczna cicha wojna w udowadnianie, kto lepszy, wojna, w której nikt nie będzie po mojej stronie. A ona uczy mnie wtedy opieki nad Olgą, mówi, co i jak mam robić, i chociaż czuję, że sama postępowałabym inaczej, nie mam siły walczyć, poddaję się i robię wszystko pod jej dyktando, co z tego, skoro jej zdaniem i tak nic nigdy nie robię dobrze, od początku była przekonana, że nie jestem odpowiednią partią dla jej syna, nie wiem, co sobie właściwie wyobrażała, że taki facet jak on zasługuje na jakąś gwiazdę? Zresztą, kto ją wie, może po prostu chodziło o to, by syn został starym kawalerem i na zawsze był z nią, teraz w dodatku widzi, że nawet nie umiem zająć się dzieckiem, przynajmniej niewystarczająco dobrze. Nie karmię piersią, nie potrafię, czuję, że za mało kocham Olinę, może karmienie by nas zbliżyło, ale nie udaje mi się.

Po trzech miesiącach on wraca do mnie, do mnie i Olinki, do sypialni, pierwszy seks po bardzo długiej przerwie, w ciąży nic nie było, chyba się bał, nie wiem, właściwie mi to odpowiadało, choć może martwiłam się, że się od siebie oddalamy, że nie jesteśmy już sobie bliscy, ale kiedy właściwie byliśmy? Może dawno temu, kiedy byłam studentką, w jego gabinecie, niczym się nie przejmowaliśmy, kiedy było po wszystkim, każde z nas poprawiało ubranie i szło do domu.

Teraz nie czuję już podniecenia, nie pragnę go, ale od razu znów zachodzę w ciążę. Kiedy zaszłam w pierwszą, poczułam strach, ale nadal miałam cień nadziei, że to trochę pomoże, że znów pokocha mnie tak, jak na początku, że doceni wartość rodziny, że będziemy dla niego najważniejsze, ja i Olinka, że w końcu zrozumie, że już nie jest w życiu sam, czy sam z matką, ale to się nie wydarzyło.

Dlatego teraz, w drugiej ciąży czuję już tylko strach, wiem, że nic się nie zmieni, zawsze będę ze wszystkim sama, tyle że z dwójką dzieci, nie z jednym. Nie chcę drugiego dziecka. Ale nic nie robię.

Potem mam dwie córki, potrafię się nimi zająć, ale na nic innego nie mam czasu, muszę dbać o dom i odstawiać wzorową gosposię, choć wcale nią nie jestem, muszę mieć własne króliki i kilka kur, morele i marchew w ogrodzie, zresztą, może nawet czerpałabym z tego radość, gdybym mogła o czymkolwiek decydować sama. Ale tak nie jest, ona wtrąca się we wszystko, narzuca swoje zdanie, mówi, że nie ma nic lepszego dla dzieci niż owoce i warzywa z własnego ogrodu, a królik jest najzdrowszym mięsem. A ja muszę rano i wieczorem podlewać grządki i karmić zwierzęta, których potem nikt prócz niej nie jest w stanie zabić, on nie, ma delikatne dłonie, nauczyciel akademicki nie musi przecież zabijać królików. Za to ja muszę, ona mnie uczy, nigdy więcej nie jem króliczego mięsa.

Muszę też dbać o niego, prasować koszule, cerować skarpetki, wtedy jeszcze nie wyrzucało się dziurawych skarpet, tylko je cerowało, gotować mu ciepłe kolacje, bo kto wie, co jadł w ciągu dnia. Najważniejsza jest jego wygoda i praca, z której wraca tak późno, że zdąża już tylko przeczytać dzieciom bajkę na dobranoc, zjada kolację i znów znika w swoim gabinecie. Myję naczynia i przygotowuję jedzenie na następny dzień, a kiedy podnoszę głowę i patrzę w stronę górki, widzę, że w jej domu pali się światło.

Potem ona znowu przyłazi i mówi, co robię źle, dlaczego ta moja marchewka taka mała i kwiatki w ogrodzie więdną, dlaczego Olina jeszcze nie robi na nocnik, Blanka nie chodzi, przecież ma półtora roku, właściwie to nawet ciekawe, jak tej kobiecie udaje się bez przerwy wtrącać w nasze życie, a przy tym wzorowo prowadzić własne gospodarstwo na wzgórzu, piec drożdżówki, ja takich nie umiem, i przynosić, żeby dziewczynki zjadły czasem coś dobrego. Może gdyby trochę odpuściła, dała odetchnąć, może wówczas i ja potrafiłabym odnaleźć szczęście w takim życiu. Ale póki co go nie odnajduję, chodzę do ogrodu tylko po to, by nie być w domu z nią, ale nie zależy mi na owocach, kwiatach, nie zależy mi na prowadzeniu domu, nie mogę tu nic urządzić tak, jak chcę, on by pewnie nawet nie zauważył, ale ona nie pozwala. Może po prostu byłam zbyt uległa i nie potrafiłam postawić na swoim. Ostatecznie przestało mi zależeć na czymkolwiek prócz dzieci. Myślę, że dużo się z nimi bawiłam, poświęcałam im dużo czasu. Lecz potem dostrzegam, że Olga uwielbia nie mnie, tylko jego, może właśnie przez to, że ma dla nich tak mało czasu, i że Blanka ubóstwia chodzić do domku na wzgórzu, gdzie babcia zawsze czeka z jakimś smakołykiem, pączkiem czy schabowym, a ja? Ja wieczorami siedzę, ot tak, smutna i zmęczona, w najlepszym wypadku szyję, nie chce mi się gotować, to, że mnie nie kochał, jego wieczne, pełne niechęci milczenie wyssały ze mnie resztki energii. Tylko szycie sprawiało mi radość.

Maszynę odziedziczyłam po mamie. Mama zmarła na raka. Tata wyprowadził się do naszego domku letniskowego, gdzie łowił ryby i stopniowo dziwaczał, bardzo rzadko się widywaliśmy, mieszkał daleko, nie miałam samochodu, może ze trzy razy w roku udawało nam się go odwiedzić całą rodziną.

Przywiozłam maszynę. Mama kiedyś uczyła mnie szyć. Czułam dumę, kiedy uszyłam pierwszą bluzeczkę, dla Olinki, różową w kwiatki. Była trochę za mała, gdy ją założyłam Olince, zaraz się rozdarła. Ale niezrażona uszyłam drugą, większą. Kochałam stukot maszyny do szycia. Może i nie mieliśmy zbyt czystych okien, na stole leżała cerata (ona uważała, że przy dzieciach cerata jest najpraktyczniejsza, a przecież mogłam uszyć piękny obrus, ale nigdy nie stawiałam na swoim, nigdy, chyba że chodziło o dzieci), za to moje dziewczynki miały najładniejsze sukienki w klasie, chociaż to też jej nie odpowiadało, zawsze im je zdejmowała, Olinko, jeszcze zniszczysz tę piękną sukieneczkę, przebierała je w dresy, bo praktyczniej. Robiła na drutach swetry, skarpetki, czapki i szaliki, żeby chodziły w rzeczach od niej, nie ode mnie, gdyby można było zrobić na drutach letnią sukienkę, pewnie by ją zrobiła.

On czasem, za karę, zabierał mi maszynę. Raz przeszył mi rękę. Samą igłą, bez nici. Jedno ukłucie, nic wielkiego. Potem znów szyłam.

Żona go nie rozumie

Kristýna powoli się budzi, obrzydliwy posmak w ustach, przełyka ślinę, trochę boli ją gardło i ogólnie okropnie jej niedobrze. Głowa i brzuch. Musi się trochę ogarnąć przed wyjazdem. Przewraca się na drugi bok i doznaje prawdziwego szoku. Obok leży śpiący David. Nagle przypomina sobie wszystko, co wczoraj zrobiła. Jezu, ja pierdolę, masakra. Chce się jak najszybciej ewakuować z łóżka, musi doprowadzić się do porządku w łazience, poza tym strasznie jej wstyd za wczoraj, cichutko wstaje, Jezu, teraz mdli ją jeszcze bardziej, ile mogła wypić, z siedem tequili na bank, chyba jakieś wino, blee, cholera, co teraz? No tak, jest naga, ale przy łóżku leży koszulka, chyba Davida, szybko ją zakłada, pachnie nim i trochę śmierdzi knajpą, patrzy na Davida, wciąż śpi, z otwartą buzią, mało pociągający widok.

Chwiejnym krokiem dochodzi do łazienki, ciężko siada na brzegu wanny, gorzej być nie może, zaraz się porzyga, dzisiaj urodziny taty, a tu jeszcze David, co ma z nim zrobić? Co gorsza, David pewnie z nią zerwie, chociaż nie, sam też wczoraj popił, może wcale aż tak się nie przejął jej straszną sceną, chyba nie, skoro tu jest, kocha ją, zna ją, będzie dobrze.

Ale teraz musi wziąć się w garść, wyjmuje szczoteczkę i pastę z kubka, nalewa do niego wody z kranu, obrzydliwa, smakuje pastą i jest letnia, mogła poczekać, aż spłynie zimniejsza, tak czy siak pije, nalewa sobie kolejny kubek. Wstaje, patrzy w lustro, tragedia, a jakże, czego innego można się spodziewać, rozmazany makijaż, rozczochrane włosy, obmywa twarz, ściera resztki tuszu chusteczką do demakijażu, potem kolejną. Wiąże włosy w kucyk, nie będzie widać ich tragicznego stanu. Nakłada krem na buzię. Znów siada. Co teraz? Wszystkie zabiegi i tak tylko oddalają moment, kiedy będzie musiała wrócić do pokoju i zmierzyć się z Davidem, nie wie, jak się zachować, nigdy wcześniej nie zrobiła niczego podobnego.

Decyduje, że wejdzie na paluszkach do pokoju, żeby sprawdzić, która godzina, na dworze jest szarówka, ale szarówka jest teraz cały czas, ostrożnie otwiera drzwi, stąpa cicho, parkiet i tak skrzypi, ale Kristýna słyszy jego chrapanie, to dobrze, chwyta komórkę i wpiętą do kontaktu przy łóżku ładowarkę, ha, sprytnie, wraca do łazienki, po drodze bierze jeszcze karton soku pomarańczowego z lodówki.

Podłącza telefon do ładowania, nim urządzenie się wybudzi, wypija kubek rozcieńczonego soku, pycha. Zerka, wpół do dziesiątej, nie ma tragedii, Blanka ma przyjechać o wpół do jedenastej, wszystko gra, chociaż nie wie, co z Davidem, rzadko zostaje na całą noc, ale to już nie moje zmartwienie, myśli rozdrażniona, nigdy nie będzie moje, więc co mnie to.

Z czystej ciekawości, bo naprawdę nie pamięta (Jezu, nie powinna pić tak, żeby urywał jej się film, tyle razy to sobie powtarzała, nie jest przecież jakąś kaleką życiową i nie ma dwudziestu lat, to nie pierwszy rok studiów), wchodzi w wiadomości i sprawdza, co właściwie pisała wczoraj do Davida.

Skarbie, czemu cię nie ma online, gdzie jesteś?

Jestem na mieście z Klárą.

Nie odzywasz się do mnie?

Nie.

Ej, daj spokój. Nie zostawisz mnie przecież samego na cały wieczór?

Idź do żony.

Emotikon smutnej buźki.

Tylko na tyle cię stać, co? (Wtedy była już bardzo pijana, pamięta, jak – po raz setny – opowiadała Klárze, że cały ten związek nie ma sensu, że da sobie z nim spokój, że to wszystko gówno warte, a Klára słuchała, dobrze wiedząc, że Kristýna i tak tego nie zrobi. A potem Kristýna wpadła na świetny pomysł, żeby zmieszać go z błotem, w tym roku zrobiła tak może ze dwa razy, góra trzy, i nigdy nie wynikało z tego nic dobrego, zwykle później nie widzieli się kilka tygodni, chcieli zerwać, a w końcu i tak zwyciężało uczucie, czy jakkolwiek nazwać to, co kazało im wciąż do siebie wracać).

Znowu ona: Nie wiesz, co odpowiedzieć, co?

Za parę minut: Jesteś taki sam jak wszyscy.

Znowu ona: No jasne, czyli trafiłam w sedno. Nie pisz do mnie więcej, zresztą, tak będzie dla ciebie wygodniej, nie? Niby o czym miałbyś do mnie pisać. Idź do łóżka, żona czeka. Życzę szczęścia. (W ogóle nie pamięta, że napisała coś takiego).

Pół godziny później on: Gdzie jesteś?

Ona: A co?

Przyjdę.

I właśnie wtedy powinna była napisać, że nie chce, żeby przychodził, dorżnąć się, puścić pawia na przystanku tramwajowym albo przed wejściem do taksówki (gdyby nią jechała) i teraz, rano, obudzić się i zacząć na nowo, od początku, z kimś innym, ale gdzie tam, ona oczywiście musiała napisać, gdzie jest, on przyjechał, bo żona i córka pojechały w pizdu, a zniesmaczona Klára poszła do domu – facet, który zdradza żonę, był dla niej zwykłym gnojem, to, że Kristýna cierpi, to szczegół. Po czym Kristýna wypiła z Davidem kolejne trzy czy cztery kielonki, najpierw, rzecz jasna, powiedziała mu, żeby się odwalił, że nie chce go więcej widzieć, że chce być szczęśliwa, a nie jest, że ich związek to błąd, darła się na niego, powiedziała, zdaje się, że jest chujem i tchórzem, ale potem, nie pamięta czemu, wszystko się zmieniło, może opadła z sił albo odpuściła, bo przecież tak naprawdę bardzo ucieszyła się na jego widok, kiedy podszedł do stolika, to w zupełności wystarczyło, przyjechał.

A potem został, chociaż tak go wyzywała, dała więc spokój, pili dalej, ona więcej, on znów mówił, że żona go nie rozumie, że absolutnie nic ich nie łączy, że ich jedynym wspólnym tematem jest dziecko, że nie chce tak dłużej żyć, nie może, że jej nie kocha, wszystkie te idiotyczne gadki, w które Kristýna jak zwykle uwierzyła, pojechali taksówką, wymiotowała pod domem, David trzymał jej włosy, chociaż go odpychała, bo było jej wstyd, potem kupili sobie pizzę w non stopie naprzeciwko, zjedli ją w łóżku, a potem spali ze sobą, wiadomo, było super, znów ze sto razy zapewnili się, jak bardzo się kochają, teraz Kristýna patrzy w lustro, nie jest tak źle, uśmieszek satysfakcji, nie wyglądam na swój wiek, mam duże oczy i ładną cerę.

Więc znów mu wierzy, mało tego, kocha go, co zrobić, młoda jest, nic na siłę, jego córka (której nigdy nie nazywa w myślach po imieniu) ma teraz dziewięć czy dziesięć lat, za jakieś trzy lata będzie mieć tatę w nosie (będzie albo i nie, taka na przykład Olina do tej pory najbardziej na świecie kocha tatę, dlatego nie ma faceta, ale z córką Davida na pewno tak nie będzie, choćby dlatego, że David nie jest tak dobrym tatą jak nasz, he, he, znów złośliwy uśmieszek), no i może wtedy będzie mu łatwiej odejść. A może po prostu pewnego pięknego dnia Kristýna przestanie go kochać i już.

Nagle dzwoni telefon, Blanka, odbiera, Blanka raczej nie zdąży po nią zajechać, niech Kristýna jedzie prosto do Oliny, tam się spotkają, no, okej. Kończy rozmowę, z pokoju obok dobiega kaszel Davida, cholera, zapomniałam umyć zęby, szybko wciska trochę pasty do buzi, kilka razy przejeżdża szczoteczką na sucho, wypluwa pastę, płucze usta, wraca do pokoju.

David siedzi na łóżku, w sumie to niezbyt atrakcyjny gość, zaczyna łysieć i ma podwójny podbródek, bardzo wąskie usta, czegoś szuka, zerka na nią w przelocie, szuka dalej.

Nie masz tu ładowarki, koteczku? Zawsze tu była.

(Jakie zawsze, myśli Kristýna, ze trzy razy zostałeś do rana, więc jakie zawsze?)

Jest w łazience.

A nie masz drugiej?

Chyba mam… Kristýna podchodzi do biurka, znajduje końcówkę ładowarki, wyjmuje ją spod stosu papierów, zdjęć i innych śmieci, rzuca na łóżko, David wstaje, podłącza telefon do ładowania, uruchamia go, długie piknięcie.

Ja pierdolę, jest tak późno?

Kristýna milczy, no tak, wiadomo, musi wracać do domu.

David, klnąc pod nosem, zbiera swoje ciuchy. Przecież na dworze jest pieprzona szarówka, jakby była siódma rano.

A dokąd ci się właściwie tak spieszy? Przecież mówiłeś, że pojechały do babci.

Też tam jadę.

Cały świat zawala się w sekundę, znów wszystko jest nie tak, przed chwilą czuła się jak królowa życia, teraz musi powstrzymywać łzy, jasna sprawa, jedzie na weekend do swojej rodziny. Nie chce, żeby zobaczył jej minę, odwraca głowę, otwiera lodówkę, same jogurty i warzywa, co za pech, dziś akurat ma ochotę na jajka albo wegańską parówkę z chrzanem, co za idiotyczny pomysł kupować tylko te zdrowe obrzydlistwa. Ale zaraz, znowu przypływ optymizmu, przecież i tak musi wyjść, więc zje coś po drodze, na przykład smażony ser. Myśl o jedzeniu trochę ją uspokaja, mimo to zatrzaskuje biedną lodówkę ze zbyt dużym impetem.

Kotku, naprawdę muszę iść, nie gniewaj się, to była piękna noc, wiesz? Przytula się do niej, jest w samych bokserkach, trochę mu zalatuje z buzi, ale cóż, norma z rana, gorzej, że ma śpiochy w oczach, Kristýna ich nie cierpi, ale jego kocha, przytula się więc, zamyka oczy, sam David pachnie ładnie, Davidem i seksem, bierze ją mocno w ramiona, było naprawdę bardzo fajnie. W Kristýnie znów wszystko buzuje, bardzo fajnie, jak w ogóle można określić tymi słowami tak przełomową noc, bardzo fajnie to może być na naleśnikach z truskawkami, odsuwa się więc lekko, on nie zauważa tego wyrzutu, puszcza ją, w pośpiechu narzuca ubrania, Kristýna wciąż mu się przygląda, za co ona go właściwie tak kocha, nawet nie jest przystojny, ma wąskie usta i mało sprężyste ciało, jest szczupły, to fakt, ale nie uprawia żadnego sportu, nigdy tego nie robił, zero mięśni, ona się dla niego stara, zawsze chce wyglądać jak najlepiej, a on? Kristýna odwraca głowę, po co się zadręczam, od tego wcale nie przestanę go kochać, tylko psuję karmę, który to już raz, teraz powinna powiedzieć jak najobojętniejszym tonem, okej, to ja idę się kąpać, oddać mu koszulkę i jak gdyby nigdy nic iść do łazienki, brak zainteresowania na niego działa, ale nie, ona będzie stać i gapić się jak sroka w kość, pewnie go to wkurza (ją by wkurzało, jakby to on tak stał, kiedy ona się ubiera), ale dalej się gapi, czeka, tylko po to, żeby dać mu buzi na do widzenia. Zrób to, zostaw go tu, podpuszcza samą siebie, lecz nagle dzwoni komórka Davida, szlag, syczy, czyli to żona, idź do łazienki, mówi Kristýna, a on naprawdę wyrywa telefon z ładowarki i idzie. Tam puszcza wodę, chyba żeby nie słyszała, ale słyszy, stara śpiewka, jest w domu, tylko zaspał, już się ubiera i do nich jedzie, tak, Karolinko, pójdziemy nad staw, córeczka jednak ma imię, i Kristýna bardzo dobrze je zna. W międzyczasie Kristýna zdejmuje jego koszulkę, zakłada własną, też leżała na ziemi, strasznie śmierdzi dymem i knajpą, jeszcze bardziej niż ta jego.

David skończył rozmawiać, pa, pa, wychodzi z łazienki ze skruszonym wyrazem twarzy, mógłby sobie darować, nie ma się czego wstydzić, teraz Kristýna bardziej go nienawidzi, niż kocha, szkoda, że ten stan nie trwa dłużej, ale on podchodzi, daje jej buzi, już tęsknię, koteczku mój (Kristýna wie, że to tylko takie gadanie, mimo to czuje stado motyli w brzuchu), ale on musi iść, zakłada koszulkę, którą zdjęła, sweter i kurtkę, buty, wychodzi. Kristýna stoi w pokoju, słuchając dźwięku jego oddalających się kroków, dopiero po chwili znajduje w torebce połowę paczki obrzydliwych lm-ów (normalnie pali marlboro, ale w barze nie było) i zapala, dopada ją cała ta beznadzieja, to, jak okropnie się czuje, to, jak złe życie prowadzi, łzy w oczach, gasi papierosa w połowie, fu, obrzydliwość, jarać na pusty żołądek po takiej nocy. Idzie lać wodę do wanny, w międzyczasie kładzie się i gapi w sufit, weź się w garść, jedziesz do rodziców na urodziny, trzeba będzie udawać, że świetnie ci się układa, nie wykręcisz się, chociaż sto razy lepiej byłoby przeleżeć cały dzień, wziąć chińszczyznę na wynos i przez cały dzień oglądać filmy. Ale nie, przyjęcie, rodzina, wszystko dogadane dużo wcześniej, kurde, nie masz prezentu, jak zwykle zostawiłaś wszystko na ostatnią chwilę, kupisz coś po drodze, ale wyjdzie żenada, bo Olinka na bank kupi coś zajebistego, drogiego, chce się popisać, że ją stać, a Blanka coś uroczego, co zapakuje, jakby brała udział w konkursie na najlepiej opakowany prezent, ich dzieci zrobią rozkoszne laurki, a ja wypadnę blado, ale to nic, bo tata i tak najbardziej kocha mnie, nie mam się co przejmować. Postanawia, że założy marynarską koszulkę w paski, kiedy była mała, nosili z tatą takie same, tata się ucieszy, i słusznie, bo takie rzeczy są ważniejsze od jakichś tam drogich prezentów.

Piknięcie telefonu, esemes od Davida, już tęsknię, kotku!

No proszę, jakoś to będzie, spędzi miły weekend, chociaż podobnie jak we wszystkie weekendy będzie sama, życie nie jest takie złe, jestem jeszcze młoda i całkiem nieźle się urządziłam, nie licząc Davida, mam przyjaciół, nie najgorszą pracę, a co najważniejsze, spotkałam prawdziwą miłość, co nie przytrafia się każdemu.

Ogarnia ją świetny nastrój, wstaje, idzie do łazienki, nie, nie zdąży wziąć kąpieli, pozostaje prysznic, musi przecież iść po prezent. Chociaż, wanna jest pełna… no… może jednak krótka kąpiel.

Blanka musi się wyrobić

Blanka stoi w lesie i woła Barona, z jej ust leci para. Cisza. Nie, nie ma co się wydzierać, przecież stoi tam i nawołuje od dobrych dziesięciu minut. Uciekł. Ten mały łobuz znowu zwiał. Nie mógł wybrać lepszego momentu. Głupi pies.

Blanka zastanawia się, czy jeszcze poczekać, czy iść do domu, ale przecież wie, że Baron tak szybko nie wróci, a ona ma masę spraw na głowie, nie będzie tu stać i wrzeszczeć jak głupia, skoro zwiał, nie zobaczy go przez ładną godzinę. Albo i dłużej.

Trudno. Baron sam trafi do domu, po prostu nie pojedzie z nią i dziećmi, tylko później, z Liborem. Libor znów będzie kręcił nosem, jako to, pies? W jego nieskazitelnie czystym samochodzie, w którym nawet dzieciom nie wolno zjeść bułki, bo nakruszą? Zawsze kiedy wożą psy, ona bierze je do swojego volvo, nie jeżdżą jego mercedesem.

Ale dziś Blanka po prostu musi dokończyć pakowanie i ruszać, jest umówiona z siostrami, no tak, ale co jeśli Baron wpadnie gdzieś tu pod samochód, może poproszę dziewczynki, żeby przyszły i dalej go wołały, albo Libora, który i tak jeszcze śpi. Tak, tak właśnie zrobi, ona i dzieci po prostu muszą już jechać. Blanka zerka na zegarek, cholera, znowu stres, dlaczego nic nigdy nie może iść według planu?

A przecież właśnie po to wstaje o siódmej, żeby się wyrobić, żeby wszyscy byli zadowoleni, żeby wszystko poszło jak z płatka.

Przebudziła się dzisiaj nawet dziesięć minut przed dzwonkiem nastawionego na siódmą budzika. Gdyby wtedy, w pierwszej chwili po przebudzeniu wyłączyła go i zamknęła oczy, pewnie zasnęłaby na kolejnych kilka godzin, dwie godziny wcześniej karmiła Filípka, on zasnął zaraz po karmieniu, ale ona nie, spała więc godzinę i piętnaście minut, przez całą noc może sześć, nieźle, no, zbieraj się i wstawaj, tyle pracy, nie wyrobisz się, jeśli teraz zaśniesz. Byleby nie zamknąć oczu. Po mniej więcej pięciu minutach walki udaje jej się wstać.

Stara się być cicho, nie chce budzić Libora i Filípka, Libor trochę pochrapuje, Filípek śpi bezgłośnie, chwilę patrzy, czy oddycha, oddycha, irracjonalne uczucie ulgi, przecież gdyby nie oddychał, od razu by się zorientowała, że nie żyje. Nie chce dopuszczać do siebie tego typu lęków, jest zbyt doświadczoną matką, żeby kupować monitor oddechu, zresztą osobiście uważa takie obawy za przesadne i śmieszne, mimo to czasem kiedy Filípek leży niczym laleczka z porcelany, ma ochotę go szturchnąć, żeby wydał z siebie jakikolwiek dźwięk.

Blanka cicho wychodzi z sypialni, parkiet trochę skrzypi, no tak, można się było spodziewać, deska pracuje, rozsycha się, ale i tak ją to denerwuje, człowiek wyda tyle kasy na podłogę, a cholerstwo potem trzeszczy. Idzie do kuchni, nastawia wodę na herbatę i kawę. Idzie do toalety, potem wziąć prysznic, ona jedna w domu nie śpi i nikt nie zawraca jej głowy, najpiękniejszy moment dnia, choć nigdy by się do tego nie przyznała, żeby nie wyjść na złą matkę.

Dziś, kiedy Libor jest w domu, może nawet zamknąć drzwi do łazienki, bierze długi, za długi prysznic, woda w czajniku na pewno już zagotowana, kiedy się wyciera, odwraca oczy od lustra, trzy miesiące po porodzie, wciąż jest fatalnie, tylko raz się ważyła, z trudem powstrzymywała łzy, ale w domu była Fany, więc nie mogła się przy niej rozbeczeć, ważyła wtedy dziesięć kilogramów więcej niż przed ciążą, teraz może z siedem, nigdy ich nie zrzuci, nigdy już nie założy spodni numer czterdzieści, ma trzydzieści trzy lata, to przecież niedużo, nie, nie ma co o tym myśleć, ma troje zdrowych dzieci, wspaniały dom, kiedy w końcu znajdzie trochę czasu, po prostu zacznie ćwiczyć i znów będzie w formie.

W szlafroku idzie do kuchni, w jednym dzbanku robi herbatę owocową dla dziewczynek, w drugim zieloną dla siebie, Libor rano pije kawę, ona rzadko, o, dźwięk otwieranych drzwi pokoju dziewczynek, rzeczywiście, do kuchni wchodzi Bětka, dzień dobry, Bětuško, wesołe cześć, Bětka już taka jest, radosna, szczęściara, może nawet nie szczęściara, może po prostu tak zwane średnie dziecko nie traktuje wszystkiego tak poważnie jak najstarsze, nikt też nie poświęca mu tyle uwagi, co najmłodszemu, pozostaje więc niczym się nie przejmować. Blanka zna to z autopsji. Ogromnie się stara poświęcać wszystkim dzieciom po równo, ale Fanynka ma po prostu bardziej melancholijną naturę, a Filípek szczególnie jej teraz potrzebuje.

Całe szczęście naprawdę wygląda na to, że Bětka poradzi sobie w życiu.

Fany idzie do toalety, cześć Fanynko, córka odpowiada półgębkiem, hm, od kiedy to okres dojrzewania zaczyna się w wieku dziewięciu lat?

Fany zamyka się w toalecie. Blanka nie jest zachwycona, ale wie, że to normalne, najpierw zacznie się zamykać, a potem przestanie z nią rozmawiać, zacznie zamykać się także w pokoju, aż w końcu się wyprowadzi i Blanka nie będzie miała pojęcia, co się z nią dzieje, czasem o tym myśli, wyobraża sobie sytuacje z przyszłego życia Fanynki, żadnych okropieństw, zwykłe życie młodej dziewczyny, mimo to Blance robi się wtedy bardzo przykro.

Do niedawna Fany nie przeszkadzało, kiedy Blanka łapała ją przy ludziach za rękę. Teraz już jej nie pozwala, Blankę to smuci, Fany była z nią zawsze bardzo blisko, ale teraz, od tego roku szkolnego, wszystko się zmieniło, Blanka czasem się martwi, może Fany ma kłopoty w szkole, może ktoś ją prześladuje czy co. Czasem chce o tym porozmawiać z Liborem, ale ten tylko macha ręką, ciesz się, że dziewczyna trochę się usamodzielniła, aż do trzeciej klasy Blanka musiała odprowadzać ją do szkoły, przyprowadzać też, co nie podobało się Liborowi, więc teraz Libor nie chce o tym rozmawiać, podobnie jak o innych rzeczach dotyczących ich domu czy życia, bo i po co.

Blanka słyszy, że Filípek zaczął płakać, leci do sypialni, obudził się, szeroko otwiera oczka, już nie zaśnie, wyjmuje go z łóżeczka, za to Libor wciąż smacznie śpi, Filípek nie przestaje płakać, pewno głodny, biedaczek, bierze go do salonu, tam go przewinie i nakarmi, nie będzie budzić Libora.

Kiedy karmi, zastanawia się, jak by tu najlepiej wszystko zorganizować. Gdy Filípek zje, położy go do łóżeczka, puści mu karuzelkę, zyska chwilę, żeby zrobić śniadanie sobie i dziewczynkom, namówi Bětkę, żeby wyszła z Baronem (z Lordem wyjdzie potem Libor, musi napisać mu karteczkę, wygląda na to, że Libor pośpi do późna, ostatnio wraca z pracy o jedenastej, a potem jeszcze do drugiej przesiaduje w gabinecie, Blanka nie sprawdza i nie zamierza sprawdzać, czy naprawdę wtedy pracuje, ale rozumie, że chce się wyspać choć ten jeden raz w tygodniu, szybko wyrzuca z głowy myśl pod tytułem „ciekawe kiedy ona się wyśpi”), a potem Fanynka pomoże jej spakować rzeczy i o dziesiątej wyjadą.

Blanka z miłością patrzy na Filípka, to teraz, kiedy karmi piersią, jest ten moment największej, najwspanialszej miłości, już nigdy nie będą sobie bliżsi, choć ogólnie dziecko to świetna sprawa, niemowlaczkiem jest naprawdę bardzo krótko, szkoda, chciałaby trochę dłużej się tym nacieszyć, zwłaszcza kiedy wie, że to jej ostatnie.

Przez chwilę nosi Filípka, żeby mu się odbiło, odbija mu się, przy okazji wymiotuje na jej koszulkę i stanik, założyła dziś najlepszy, teraz będzie musiała go zmienić, ale zaraz orientuje się, że drugi najlepszy ma w koszu na brudy, a trzeci jest okropny, naprawdę okropny, nie może w nim jechać, no tak, ale nie może przecież, do jasnej cholery, jechać w obrzyganym, trudno, założy okropny, przynajmniej jest czysty, a ten szybko przepierze i wysuszy, przebierze się, kiedy dojadą na miejsce.

Mimo że znalazła wyjście z sytuacji, już w dużo gorszym nastroju kładzie Filípka do łóżeczka i włącza karuzelę, gra cicha melodyjka, Libor nakrywa głowę kołdrą, Blanka idzie się przebrać i przeprać obrzygany stanik, wiesza go w łazience na kaloryferze.

Wraca do kuchni, wyjmuje torebki herbaty z dzbanków, stawia na stole płatki i mleko, jogurty, sok, masło, sery, kroi chleb, dopiero potem wchodzi do pokoju dziewczynek. Běta leży i przegląda gazetkę o kotach, ostatnio była u swojej koleżanki Johanki, jej kotce urodziły się kocięta, Bětce zupełnie odbiło na punkcie kociąt, teraz bardzo chce kotka, ale nic z tego. Ma słuchawki na uszach, w kółko słucha tych Kašparków czy jak to się nazywa, taki niby punk, byle co, trochę głupawe, Blanka za nimi nie przepada, z drugiej strony nie ma w nich nic złego, ot piosenki dla dzieci, nikt nie śpiewa o zabijaniu czy o seksie. Chyba po prostu niepokoi ją fakt, że Bětka słucha w kółko tego samego.

Fanynka leży na swoim górnym łóżku z jedną ręką spuszczoną i gapi się w próżnię.

Rano i wczesnym wieczorem, kiedy światło zmienia się z dziennego na wieczorne, Fany zawsze czuje, że jest jej bardzo, bardzo smutno. Sama nie wie dlaczego, po prostu wszystko jest takie skomplikowane i trudne. Szkoła na przykład, Fany nie za bardzo lubi się uczyć, tylko angielski jest fajny, podoba jej się jeden chłopak, Michal z be, ale on nawet cześć jej nie mówi, dziewczyny z klasy z nią nie rozmawiają, no, może tylko Alice, ale Alice nosi okulary z grubymi szkłami i jest dziwna, nie podoba jej się żaden chłopak i lubi się uczyć, tak więc Fany, kolegując się z nią, sama wychodzi na dziwną, co tam, skoro nikt inny i tak z nią nie rozmawia, zresztą to też nie szkodzi, tylko mamie nie może nic powiedzieć, bo jak ostatnio powiedziała, mama zaraz chciała iść do pani wychowawczyni, Fany naprawdę by tego nie chciała, bo mama i tak nic nie zrozumie, nikt z nią nie gada, bo Fany ma obrzydliwy, stary telefon, bez bajerów, nawet bez muzyki, z klawiszami, to przez to. I buty ma nie takie. I ciuchy. No tak, ale co zrobić, kiedy Fany nie znosi niektórych modnych ciuchów, na przykład spódnic.

Co tam, Alice to całkiem fajna koleżanka, czasem podpowiada jej na sprawdzianach z matmy, której Fany nie znosi, a w przerwie obiadowej często oddaje jej swój deser, Alice ma cukrzycę, nie może jeść słodyczy, to znaczy może, ale tylko takie specjalne, Fany raz jadła jej czekoladę, nie była całkiem niesmaczna, ale inna, inna w nie najlepszym znaczeniu tego słowa.

Głupia sprawa z tymi deserami, Fany już nie może ich jeść, całkiem przestała jeść desery, nie chce być gruba. Wielka szkoda, bo taka na przykład drożdżówka z makiem jest dobra jak nie wiem co.

Bětka myśli o kotku, którego na pewno niedługo dostanie. Będzie biały jak śnieg, z różowym pyszczkiem i nazwie go Bibi, mama wprawdzie mówi, że nie chce w domu kota, mamy psy, ale Baron zawsze bardziej należał do Fany i mamy, a Lord się nie liczy, skoro jest w ogrodzie. Psy na pewno zaprzyjaźnią się z kotkiem i wszystko będzie dobrze, przecież ona nie ma żadnego naprawdę własnego zwierzątka, które mogłaby tulić, nie ma swojego pupilka, a mina taty wcale nie oznaczała, że nie da rady, powiedział: zobaczymy, co oznaczało, żeby mu teraz nie zawracać głowy, bo pewnie myśli o pracy, ale nie powiedział: zapomnij, co by oznaczało, że nie da rady. Bibi będzie spać w jej łóżku. Dziś jednak nie zamierza o tym mówić, mama jest zdenerwowana, chyba przez to, że wyjeżdżają. A ona się cieszy, że jadą do babci, babcia też ma koty, ostatnio miała dwa, ale dziś może będzie ich więcej, koty przychodzą do babci i potem tam mieszkają, ale raczej na dworze. A w zimie są w kotłowni. Gdyby naprawdę nie udało jej się przekonać rodziców i nie zgodziliby się, żeby Bibi z nimi zamieszkała, może mogłaby mieć ją u babci, u babci nie będzie przecież nikomu przeszkadzać.

Siadają do śniadania, Bětka je cicho i szybko, chce jak najszybciej wrócić do pokoju, Fanka w ogóle nie je, siedzi jak na skazaniu nad miską kulek czekoladowych. Nagle przybliża ucho do miski.

Mamo, Bětko, cisza. Słyszycie?

Blanka nic nie słyszy, Bětka też nie.

Te kulki trzaskają, mówi z tryumfującym uśmiechem Fany, Blanka ma ogromną ochotę ją ucałować, ale zamiast tego zaczyna nasłuchiwać, faktycznie, kulki czekoladowe delikatnie trzaskają w mleku. Z powrotem przesuwa miskę do Fany. To wciąż jej mała dziewczynka.

Jedz.

Odwraca się do Bětki.

Bětuško, wyjdziesz z psem, a my się spakujemy, dobrze, Fany?

Bětka się krzywi.

Mamo, niech Fany idzie.

Fany się krzywi.

Dziewczynki, sama nie dam rady, musimy wyjechać o dziesiątej, ciocie jadą z nami.

Obie? pyta z nadzieją Bětka, lubi Kristýnę, chce z nią jechać.

Tak, obie.

A Oliver też? pyta, tym razem z nadzieją, że odpowiedź będzie przecząca.

Oliver też.

Obie dziewczynki marszczą czoło.

Dziewczynki, przecież w ogóle nie musicie zwracać na niego uwagi. To wasz kuzyn, zresztą, nie wiadomo, może teraz trochę dorósł i już nie jest taki… no, może po prostu teraz jest fajniejszy.

Mamo, mówi Bětka tonem „chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz”.

Wszystko jedno. Robimy tak: ty idziesz z psem, a Fany pomaga mi się pakować.

Mamo, znów jęczy Bětka, nie wiadomo dlaczego. Co to za filozofia iść na dziesięć–piętnaście minut na dwór?

Mamo, to ty idź z Baronem, a ja popilnuję Fila, proponuje Bětka, a Blance zależy już tylko na czasie, więc się zgadza, no dobra.

Ubiera się, woła Barona, pies podnosi się ze swojego legowiska, śmiesznie się przeciąga, kochany łobuz, na niego przecież nie jest zła, otwiera drzwi, idą.

W ogrodzie Baron wita się z Lordem, chwilę się bawią, ale Lord musi zostać za płotem, smutne psie spojrzenie, jednak Blanka nie będzie przecież szła z dwoma psami naraz, Lord słucha tylko Libora, i to też nie zawsze, zaraz by jej zwiał, to właśnie Libor chciał kupić ogromnego kudłacza do pilnowania domu, mówił, że owczarek kaukaski to ostra, ale oddana rodzinie rasa, Blanka się nie zna, ale nawet gdyby nie była ostra, i tak raczej nikt nie odważyłby się wejść do ich ogrodu ze względu na gabaryty owego owczarka. Lord mieszka na dworze, a do domu dużo bardziej nadają się krótkowłose psy, więc ostatecznie zdecydowały się z dziewczynkami na buldoga francuskiego, nie potrzebuje dużo ruchu, gdyby chcieli jechać na przykład na rowery, chętnie poleży w domu, nie trzeba z nim robić dziesięciu kilometrów dziennie, żeby nie oszalał, i choć kochają Lorda, to Baron jest prawdziwym członkiem rodziny. Lord to stróż obejścia. A Baron to domowy pupil. Który mniej więcej raz na miesiąc robi jej taki numer.

Wraca do domu, jeszcze kilka razy woła Barona, ale ot tak, pro forma, bez odzewu.

W drodze powrotnej ogarnia ją wściekłość i bezsilność – gdyby z psem wyszła Běta lub Fany, pewnie nie spuściłyby go ze smyczy, tylko ona jest taka głupia i dobra, chciała, żeby się trochę wyszalał, biedaczek. A Libor? Czemu on z nim nie wyszedł, nie dość, że nie jedzie z nami, to jeszcze się wyleguje, czemu wszystko musi być na jej głowie? Podenerwowana wraca do domu, Běta i Fany siedzą przed telewizorem, Filípek leży przed nimi, pobrzękują mu nad buźką dużą grzechotką, ale Filípek, zapamiętale ssąc rączkę, patrzy w innym kierunku.

Idźcie się pakować, dziewczyny, bierze Filípka na ręce, przechodzi do sypialni spakować resztę rzeczy dla siebie i dla niego, mały ma największą torbę, a przecież jedzenia nie bierze. Blanka nie wtrąca się dziewczynom w to, co spakują, niech biorą co chcą.

Libor wstał i teraz, jak każdego ranka, kiedy nie musi iść do pracy, czyta gazetę na swoim telefonie blackberry. Blanka bierze oddech. Bądź miła, jak najmilsza.

Libor, Baron uciekł, nie mogę czekać, umówiłam się z siostrami i mamą, że będziemy wcześniej, chciałabym, żebyś tu na niego poczekał, nim wyjdziesz do pracy, mam nadzieję, że to nie potrwa dłużej niż godzinę…

Libor nie ma z tym najmniejszego problemu, okej, nie ma sprawy, mogę pracować w domu…

Blance kamień spada z serca, no, chociaż jedno załatwione, ale jak to, dlaczego w takim razie nie jedzie z nami, przecież u rodziców też mógłby pracować, szybko przestaje o tym myśleć, i tak nie ma wyjścia, w jej aucie jest komplet, Libor musi jechać swoim, wziąć wózek Filípka, wszystko jedno, kiedy dotrze, nie ma co się nad tym zastanawiać, pogania dziewczynki, przewija Filípka, przebiera go ze śpioszków, w których spał, w śpioszki dzienne.

W międzyczasie Libor ubiera się i wychodzi poszukać Barona, po kilku minutach wraca sam, wiesz, jaki jest Baron, wróci, ale Blanka już nic nie mówi, Libor pomaga jej zapakować rzeczy do samochodu i włącza silnik, żeby w środku się nagrzało, a kiedy Blanka wychodzi z domu z Filípkiem, a Bětka pomaga tacie, sama, bo Fanka jeszcze nie wyszła, jak zwykle się guzdrze, znienacka zjawia się Baron, cały szczęśliwy i brudny jak świnia, wywala jęzor, dyszy i śmierdzi. Trzyma się trochę z boku, dobrze wie, że za to, co zrobił, raczej nie należy mu się psi przysmak.

W tym stanie to ja go na pewno do samochodu nie wezmę, mówi Libor.

A ja to co? Mam siedem osób w aucie. Wtedy Blanka orientuje się, że Libor nie rozłożył dwóch tylnych siedzeń, żeby zrobić z pięcioosobowego auta siedmioosobowe. Cholera jasna, przecież Libor wiedział, że siostry jadą z nimi! Już chce mu coś powiedzieć, ale najpierw muszą załatwić sprawę psa, żeby nikogo nie uświnił.

Zostawmy go w domu, mówi całkiem bez sensu Libor, ale Baron to nie Lord, nie zostanie na noc sam, jutro wrócą pewnie dopiero pod wieczór, nie, nie ma mowy.

Nie ma mowy, mówi, Libor milczy, Blanka dobrze zna to jego milczenie, czeka z nadzieją, że jakiś jego pomysł przejdzie.

A kto go wykąpie? pyta Libor, Blanka tymczasem sadza Filípka w foteliku, jak kto, ty, przecież my zaraz jedziemy, myśli Blanka.

Ja go wykąpię, mamusiu, Fanka zjawia się w najmniej odpowiednim momencie, chcę, żeby jechał z nami.

Fany…

Nie martw się, mamo, wykapię go raz-dwa.

Patrzy na jasnoszare dżinsy Fany i na psa, który z wywalonym jęzorem wygląda, jakby szeroko się uśmiechał.

Chodź, pomogę ci, mówi Libor i chwyta psa za obrożę, tak bardzo nie chce wieźć go swoim samochodem, że już woli go wykąpać, ale przecież Libor nie wykąpie go jak należy, pies będzie potem śmierdział w moim samochodzie, Blanka jest o tym przekonana, musi więc powiedzieć to głośno, czekaj, ja pójdę, popilnuj Filípka, bierze Barona i idzie go wykąpać.

I rozłóż, proszę, tylne siedzenia, dobra? I przykryj Fila kocykiem, żeby nie zmarzł.

Wsadza Barona do wanny, pozwala Fany polewać go wodą z prysznica, a sama dzwoni do Kristýny, jedź prosto do Oliny, potem chce zadzwonić do Oliny, ale Baron zaczyna się otrzepywać, woda leci na telefon, chowa aparat do kieszeni, suszy psa, Fanka musi iść zmienić mokrą bluzę i brudne dżinsy. Miłe zaskoczenie, Fany nie protestuje, choć nie jest zachwycona.

Fany wie, że musi się przebrać, bo Baron naprawdę strasznie śmierdział, ale jest wkurzona, bo już wcześniej przygotowała sobie te ubrania, i nie chce wkładać innych dżinsów, prócz tych zabrudzonych lubi tylko jedne, które powinna sobie zostawić na poniedziałek do szkoły. Ale musiała powiedzieć, że wykąpie Barona, chciała, żeby jechał z nią, to jej piesek, Běta od dawna ma go w nosie, bo Bětę wszystko szybko nudzi, Baron jest więc teraz bardziej jej, choć teoretycznie należy do wszystkich. Tyle że nie lubi z nim sama chodzić do lasu.

Blanka wyciera Barona – dziwny, dość odrażający smród świństwa, w którym się wytarzał (Co to mogło być? Zdechła ryba? Kaczka? Rozkładające się gówno?), zmieszany z zapachem cytrusowego żelu pod prysznic – Baron z wdzięcznością liże ją po rękach.

Ty łajzo, mówi do niego na głos w pustej łazience. Zwykła łajza jesteś, wiesz? Potem głośno go przeprasza, nie wolno tak mówić do psa, nie takim tonem. Co gdyby Fany usłyszała? Baron się śmieje.

Marie

Kiedy poszłam na studia, miałam wrażenie, że świat leży u mych stóp. Gdybym mogła jechać na przykład do Paryża, nie zastanawiałabym się ani chwili. Nie mogłam jechać, nosiłam więc przynajmniej fryzurę we francuskim stylu. Niewesołe czasy, ale się nie przejmowałam. Miałam swój mały świat, ciasny, ale własny.

Pierwszy raz zobaczyłam go na wykładzie, pan inżynier, nic szczególnego wtedy nie poczułam, świat nie stanął w miejscu, pomyślałam tylko, że ciekawie opowiada. I że jest młodszy od reszty wykładowców. I że jest jakiś taki… normalny. Nie było w nim nic z belfra.

Nie wiem, jak to się wszystko zaczęło. Nie pamiętam, które z nas zaczęło. Nagle zrozumiałam, że mi się podoba. Zresztą nie tylko mi. Zerkałam na niego. Ale to były raczej żarty, wykładowca, zakazany owoc. Konsultacje w jego gabinecie. A może byśmy poszli na wino? Siedzimy w ciemnej winiarni, nagle on głaszcze moją dłoń. Całujemy się na ulicy. Następne spotkanie. Znów wino. Potem idziemy do jego gabinetu. Ma tam wąską kanapę i gryzący koc w kratkę.

Wracałam do domu pociągiem, zatopiona w marzeniach.

Kiedy powiedziałam rodzicom, tata zrobił smutne oczy. Z moich oczu biła sama radość, tak dobrze nam się układa, prawdziwa miłość, nic nam nie stanie na drodze.

Był kawalerem. Mówił, że praca zawsze była dla niego najważniejsza. Jak miło, myślałam, tak kochać swoją pracę, wyobrażałam sobie, że będziemy razem pracować, a kiedy skończę studia, pojedziemy do Paryża, gdzie będziemy projektować domy.

Był też jakby zaniedbany, nie nosił się modnie, nieraz miał dziurawe skarpetki, stary kawaler jak malowanie, broda, papierosy i mocna kawa bez mleka. To też mnie w nim pociągało. Ale tak naprawdę liczyłam, że dla mnie się zmieni.