Plantageneci. Tom I. Ród zdobywców - Thomas B. Costain - ebook

Plantageneci. Tom I. Ród zdobywców ebook

Thomas B. Costain

4,1

Opis

Książka, która zainspirowała George’a R. R. Martina!!!

Historia dynastii Plantagenetów autorstwa Thomasa B. Costaina obejmuje cztery tomy. Pierwszy z nich, Ród zdobywców, rozpoczyna się od podboju Anglii przez Wilhelma Zdobywcę w 1066 roku, a kończy w 1216 roku wraz z rządami Jana bez Ziemi. W tym burzliwym okresie po zmaganiach między monarchami a poddanymi udało się stworzyć podwaliny pod nowy system rządów. Dzieje i uczestnicy tych wydarzeń ożywają przed oczami czytelnika dzięki biegłości Costaina w snuciu opowieści oraz jego umiejętności kreowania postaci i scen historycznych.

Thomas Bertram Costain (1885–1965) urodził się w Kanadzie, ale w 1920 roku uzyskał amerykańskie obywatelstwo. Przez wiele lat pracował jako dziennikarz i redaktor w gazetach kanadyjskich oraz amerykańskich. Przygodę z twórczością literacką rozpoczął dość późno, bo w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, jednak to właśnie ona przyniosła mu największą sławę. Napisał wiele książek historycznych, w tym przede wszystkim cykl biograficzny poświęcony dynastii Plantagenetów, opublikowany jako Pageant of England (znany też pod tytułem The Plantagenets). Seria powstała w latach 1949–1962 i składa się z czterech tomów. Pierwszy, którego oryginalny tytuł brzmi The Conquerors: The Pageant of England (1949), oddajemy dziś w ręce czytelnika, natomiast trzy pozostałe to The Magnificent Century (1951), The Three Edwards (1958) i The Last Plantagenets (1962). Oprócz literatury faktu Costain napisał sporo powieści historycznych. Do najpopularniejszych należą romans For My Great Folly (1942) oraz powieści przygodowe The Black Rose (1945) i Silver Chalice (1952; w Polsce wydana pod tytułem Srebrny Kielich). Dwie ostatnie w związku z sukcesem wydawniczym zostały sfilmowane.

Doskonała opowieść, nadzwyczaj barwna i pełna akcji.
Book-of-the-Month Club News

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 722

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
11
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FannyBrawne

Dobrze spędzony czas

Dobra, rozbudowana, rzetelna pozycja o wczesnych dziejach Anglii. Informacji sporo, ale autor tłumaczy je klarownie i raczej nikt się nie zgubi. Dobra pozycja dla zainteresowanych Eleonorą Akwitańską, Ryszardem Lwie Serce czy Janem Bez Ziemi oraz fanów serialu Ród Smoka, bo inspiracja historią cesarzowej Matyldy i Stefana z Blois jest nadto oczywista ;)
00

Popularność




Copyright © by Thomas B. Costain
The Conquerors: The Pageant of England All rights reserved Wydawnictwo Bez Fikcji Oświęcim 2020 Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja: Michał Swędrowski
Korekta: Dariusz Marszałek
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Projekt okładki: Paulina Klimek
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8178-272-2
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

WPROWADZENIE

Na samym początku należy stwierdzić, że nie ma sensu pisać nowej książki o dziejach Anglii, o ile nie będzie ona atrakcyjna dla przeciętnego czytelnika. Prace historyczne stanowiły kiedyś dla ludzi źródło wiedzy i zapewniały im rozrywkę, ale dzisiaj – pomijając szkolne sale – rzadko się je czytuje. Winę ponoszą surowe ograniczenia, jakie historycy sami sobie postawili. Thomas Babington Macaulay, który należał do największych specjalistów w tej profesji, ale jednocześnie buntował się przeciwko jej tradycjom, zdefiniował to tak: Wydaje się, że ci, którzy piszą o historii, czują „arystokratyczną” pogardę wobec pamiętnikarzy. [...]Najbardziej znamienne i najciekawsze szczegóły są pomijane albo podawane w złagodzonej wersji, ponieważ podobno są zbyt błahe w porównaniu z majestatem historii. Macaulay zwalczał także teorię, która nakazywała lekceważąco traktować biografie oraz metodologię ich autorów, a do tego nieugięcie twierdziła, że historyk musi się trzymać swojego wąskiego poletka. Nie godził się, żeby w annałach ludzkości poświęcano tyle miejsca sprawom publicznym, a w tak nikłym zakresie interesowano się życiem jako takim. Rzecz jasna, miał słuszność. Gdyby autorzy działali zgodnie z tymi wzniosłymi ideałami i koncepcjami, które sformułował, historia przynajmniej częściowo odzyskałaby utracony status.

Niełatwo jest opracować relację z okresu, jaki obejmuje ta książka, w taki sposób, aby zagwarantować jej popularność. Kroniki, które powstały na przestrzeni 150 lat przed podbojem normańskim, były pisane przez mnichów. Zakonnicy trudzili się nad swoimi dziełami w klasztornym odosobnieniu, polegając na źródłach, które były tylko pogłoskami. Spora część tego, co stworzyli, wygląda na legendy i bajki, a jeszcze większa ilość ich informacji ma co najmniej podejrzaną wartość. Historycy, jakkolwiek pilnie nad tym pracowali, znaleźli w tych skąpych źródłach niewiele podstaw do tworzenia różnorakich teorii, choć zarazem często tłumaczyli jeden i ten sam przekaz na dziesięć różnych sposobów. Kiedy więc mamy do czynienia z materiałem już i tak w dużym stopniu przetworzonym przez wyobraźnię innych autorów, trudno powściągnąć własne pióro, żeby nie zabłądziło w rejony, gdzie rządzi nasza własna inwencja.

Największy problem polega jednak na tym, że zdania, które wyszły spod pracujących z takim trudem palców mnicha, są zwięzłe i pozbawione głębszego znaczenia.

Jak więc można napisać o tym okresie dziejów książkę dramatyczną, barwną i ukazującą wydarzenia w obrazowy sposób? Zawsze byłem przekonany, że zadanie jest wykonalne, zaś autor, który się go podejmie, ma na podorędziu różne sposoby. Po pierwsze, istnieją dodatkowe materiały, które da się zdobyć z łatwością, jeśli wykorzystamy nietypowe drogi badań: zaczniemy „przekopywać” stare i zapomniane książki historyczne, przeszukiwać pamiętniki, diariusze i dokumenty kościelne albo akta lokalnych towarzystw historycznych. Przede wszystkim jednak musimy zapoznać się z pracami poświęconymi takim tematom jak waluta, bicie pieniądza, życie klasztorne, hodowla owiec, tkactwo, heraldyka, architektura czy łucznictwo. W ten sposób można zdobyć całe mnóstwo zupełnie nowych informacji, a już na pewno dostatecznie wiele, żeby „oblec w ciało” ten kruchy szkielet, jakim jest zakonna kronika.

Jeszcze ważniejsze jest to, aby działać zgodnie z sugestią Macaulaya i wykorzystać formę biografii. Sama historia jako nauka dotąd zajmowała się królami, politykami i żołnierzami; można jednak poszerzyć jej granice, i to z korzyścią dla niej, jeśli poświęcimy należytą uwagę mężczyznom i kobietom niższej pozycji, o których tak mało się pamięta, chociaż tak bardzo na to zasługują: mnichom i nauczycielom, architektom i budowniczym, myślicielom i wynalazcom, poetom i malarzom.

O ile jednak chcemy, żeby historia była nie tylko zbiorem kruchych kości i pukli włosów, jeśli ma mieć w sobie krew, mięśnie i ciało, i domieszkę życia, musimy bardziej się postarać. Oczywiście nie można zmyślać historyjek. Nie wolno wkładać w usta jakiejś postaci słów, których prawdziwości nie da się udowodnić. Skoro więc główni aktorzy mają niewiele scen do odegrania, a do wyrecytowania tylko krótkie kwestie, jak możemy uzyskać efekt „pełnokrwistego” dramatu? Odpowiedź brzmi: dając większe pole do popisu odtwórcom drobnych ról (odpłacą się nam – zawsze okazują się tego warci), a poza tym nie oszczędzając na scenografii i efektach dźwiękowych, zaś na podsceniu osadzając żwawych perkusistów. Podobnie jak wielu historyków, wierzę, że autor takiej relacji o historycznych wydarzeniach ma pełne prawo udramatyzować pewne mniej istotne elementy. Skoro na przykład wiemy, że Henryk II pierwszy raz spotkał się z Tomaszem Becketem w Westminsterze w Boże Narodzenie, na pewno nie zrobimy nic złego, jeśli pokażemy świąteczną ucztę, która tamtego dnia odbywała się w królewskiej siedzibie, albo podamy, że Henryk, jak miał w zwyczaju, zatknął kciuki za pas, kiedy stanął oko w oko z człowiekiem, który miał zostać jego kanclerzem i arcybiskupem, a później zginąć pod ciosami toporów królewskich rycerzy. Jeżeli mamy informację, że „dobra królowa Mold” wprowadziła modę na rozpuszczone włosy, chyba nie dopuścimy się żadnego niedozwolonego czynu, pisząc, że gdy jechała do pałacu Lambeth, na plecy opadały jej złote loki? Taką metodę przyjąłem – lecz nie zmyślam żadnych faktów czy zdarzeń ani nie wkładam żadnej postaci w usta fikcyjnych słów, hołdując poglądowi, że to jedyny sposób na ożywienie historii tego okresu dla „przypadkowego” czytelnika. Jeżeli zaś nawet takie środki zostaną uznane za zbrodnię przeciwko uświęconemu kodeksowi, w takim razie muszę przyznać się do winy, ale równocześnie wysunąć na swoją obronę argument, że nadszedł czas, aby wprowadzić poprawki do tego kodeksu.

Obraz, który w ten sposób się ukazuje, moim zdaniem jest uczciwy i pełny. Nie doszło do zakłamania żadnych wydarzeń, żeby tylko czegoś dowieść. Podjęto natomiast uczciwą próbę przyjrzenia się mężczyznom i kobietom z tamtych odległych czasów poprzez zasnuwającą ich mgłę i przedstawienia ich jako istoty ludzkie.

Nie obciążyłem stronic tej książki przypisami, a stare „ibid.” – ten wszechobecny „Piętaszek” każdego historyka – w ogóle nie dostało pozwolenia, aby choć raz wściubić tu nos. Jestem pewny, że czytelnik z radością powita brak informacji o pracach, z których korzystałem, i odejście od zwyczaju obowiązującego w książkach historycznych.

Niniejszy tom stanowi kompletną całość, bowiem obejmuje okres podboju i wydarzenia, które nastąpiły w jego efekcie. Ofiaruję go czytelnikom z odrobiną wahania, bo to moje pierwsze przedsięwzięcie w tej dziedzinie. Mimo to pragnę i mam nadzieję kontynuować opowieść o mężczyznach i kobietach, którzy odegrali role w tym historycznym widowisku o Anglii – o godnych uwagi, fantastycznych i odważnych, ale zbyt często zapomnianych postaciach, dzięki którym to wyspiarskie imperium zyskało wielkość. Kolejne tomy będą poświęcone czasom, dla których dysponujemy pełniejszą bazą źródłową, a więc będzie mi łatwiej osiągnąć cel, o jakim myślałem, kiedy zacząłem pisać.

Thomas B. Costain

ROZDZIAŁ I

TRZEJ SILNI LUDZIE

1

W jednym z ostatnich dni września 1066 roku odcinek wielkiej drogi na północy Anglii, która przecina Aire i Wharfe, a dalej biegnie do miasta York, aż zaczernił się od maszerujących żołnierzy. Awangardę stanowiła straż przyboczna króla Harolda, dumnie dzierżąca jego osobisty sztandar „Walczącego człowieka”. Razem z nią podążał sam Harold, wspaniały syn hrabiego Godwina, wybrany przez Witenagemot na następcę Edwarda Wyznawcy. Obecność Godwinsona dodawała sił sztywniejącym mięśniom wojowników i miała tak duży wpływ na posuwające się pospiesznie oddziały, że z niezbyt muzykalnych gardeł maszerujących wydobywały się pieśni bojowe, a w sercach ludzi panowało przekonanie, że idą po zwycięstwo.

Ci Anglosasi pokonywali drogę pieszo, z toporami bojowymi opartymi o bark i tarczami w kształcie latawca zawieszonymi na ramieniu. Tuniki mieli szare od kurzu, a nogi gołe, bo nosili krótkie buty, których wierzchnia część była pocięta na rzemyki, tworzące siatkę (jedynie dowódcy zakładali długie spodnie przewiązane na kostkach skrzyżowanymi rzemieniami). Byli średniego wzrostu, raczej krępej budowy, a pod ich spiczastymi, lekko zakrzywionymi czapkami kryły się zjeżone grzywy jasnych włosów. Twarze mieli szerokie, o beznamiętnym wyrazie.

Przypatrzmy się im jednak uważniej, gdyż ci pokryci kurzem wojownicy wykonali marsz z Londynu w niecałe pięć dni, a choć wyglądali na tępych i nie mieli żadnego wykształcenia, tak samo jak ich ojcowie już zaczynali rozumieć dwie bardzo istotne zasady. Pierwsza brzmiała, że królowie nie są panami ludu, lecz sami mu służą, druga – że wola większości, wyrażona za pośrednictwem zgromadzenia utworzonego we właściwy sposób, musi wziąć górę w każdej sprawie. Teraz zaś żołnierze Anglii (sami o tym nie wiedząc) maszerowali na północ na obolałych i pokrytych pęcherzami stopach właśnie po to, aby bronić tych poglądów.

2

W tym czasie o koronę Anglii zmagali się trzej silni ludzie: Harold, wybrany przez lud; książę Normandii Wilhelm, który twierdził, że ma do niej prawo, bo obiecał mu to zmarły król; wreszcie Harald Srogi, władca Norwegii, którego jedynym tytułem do korony był ciężki miecz dwuręczny.

Komplikacje z następstwem tronu zrodziły się już za rządów poprzedniego króla, Edwarda, zwanego Wyznawcą. Edward był jedynym żyjącym synem Etelreda II Bezradnego, wyjątkowo nieudolnego monarchy, który tak nagrabił sobie u poddanych, że z radością powitali duńskich najeźdźców, którzy przepędzili go z tronu. Matką Edwarda była Emma, piękna Normanka szlachetnego urodzenia, ale jednocześnie bardzo zachłanna, która później wyszła za Kanuta, wodza Duńczyków, i w ten sposób po raz drugi została królową Anglii. Całym sercem kochała drugiego męża, natomiast niewiele uwagi poświęcała swemu synowi Edwardowi, który uciekł z kraju i zamieszkał w Normandii. Po śmierci Kanuta i jego synów Witenagemot z powrotem wezwał go do Anglii i wybrał na króla. Koronę zapewnił mu wpływ Godwina, hrabiego Wessex, który jako nadzwyczaj przekonujący i elokwentny mówca zdołał przekonać ludzi do swojej opinii. Miał poza tym tak przenikliwy umysł, że należy mu się miejsce wśród największych „twórców królów” w dziejach Anglii.

W chwili objęcia tronu Edward już cieszył się reputacją człowieka świątobliwego, ale dopiero po śmierci rozrosła się ona, utrwaliła i w końcu przerodziła w legendę, absolutnie niemożliwą do obalenia. Trzeba natomiast stwierdzić, że gdyby pozostawiono mu samodzielność rządów, prawie na pewno okazałby się nie mniejszym nieudacznikiem niż jego słaby ojciec, co byłoby dla kraju bardzo godną pożałowania okolicznością. Na szczęście ten pobożny Edward miał Godwina, który nim kierował, a potem jego syna Harolda – równie zdolnego jak ojciec, tyle że mniej przebiegłego.

Sam Edward był osobliwą postacią, bo z białymi włosami, długą białą brodą i różowawą cerą wyglądał niemal na albinosa. Ręce miał długie, bardzo szczupłe i tak białe, że prawie przezroczyste. Cechował go dziwaczny zwyczaj wpatrywania się w przestrzeń oraz skłonność do nagłych napadów nieuzasadnionego gadulstwa czy śmiechu. Całe godziny spędzał na modlitwach i stąd wzięła się opinia, że jest nadzwyczaj pobożny, ale kiedy już wyszedł z prywatnej kaplicy, ruszał oddać się swojej pasji, czyli łowom, na których zarzynał nieszczęsną leśną zwierzynę, okazując wyjątkową żądzę krwi. Jeśli w jakiejś części królestwa pojawiały się kłopoty, jego pierwszą myślą było wysłanie tam wojsk z rozkazem, aby uporały się z miejscową ludnością ogniem i mieczem. Wyłącznie dzięki wpływowi Harolda nie dawał upustu tym krwiożerczym instynktom.

Po śmierci Edwarda lud zaczął porównywać jego spokojne panowanie ze straszliwymi latami, które nadeszły potem, i wspominać króla jako świętego. Tej skłonności dodatkowo sprzyjały doniesienia o cudach, jakie zdarzały się u grobu Wyznawcy. Jednak winę za to, że później przyszły tak przerażające czasy i że przez prawie dwa wieki w Anglii panowały ucisk i okrucieństwo, zdecydowanie można złożyć na barki samego króla, drugiego z „bezradnych” monarchów kraju. Co prawda Edward ożenił się z Edytą, piękną córką Godwina, ale nie wyglądało na to, żeby był skłonny spłodzić z nią potomka. Na dodatek sprowadził do kraju całe hordy ludzi z Normandii, których mianował biskupami, hrabiami i konetablami, dając im ziemie i wielkie bogactwa. W efekcie Normanowie doszli do wniosku, że Anglia to bogaty łup, który warto by zagarnąć. Co gorsza, przy okazji odwiedzin księcia Wilhelma Edward obiecał temu nadzwyczaj ambitnemu człowiekowi angielską koronę (a przynajmniej tak przysięgał sam Wilhelm).

Korona nie była jednak jakimś trofeum, które mogliby sobie wzajemnie wyrywać z rąk ludzie z ambicjami; nie była też własnością słabego króla i Edward nie miał prawa decydować o jej losie. Monarcha piastował urząd, który lud przyznał mu za pośrednictwem Witenagemotu, protoplasty współczesnego Parlamentu. Chociaż na ogół tron Anglii dostawał się synom wcześniejszych królów, rozumiano, że do jego objęcia dochodzi z woli ludu, a nie dlatego, że pretendent dysponuje boskim prawem do następstwa po ojcu. Lud mógł usunąć złego króla i czasem się do tego posuwał, aczkolwiek niezbyt często. Jeśli więc ascetyczny Edward złożył podobną obietnicę Normanowi Wilhelmowi, nie można jej uważać za słuszny tytuł do korony.

Z drugiej strony Wilhelm rządził krajem, w którym lud nie miał żadnych praw, więc nic dziwnego, że od tamtego dnia uznawał się za legalnego następcę Edwarda. Niemniej jako człowiek przewidujący i dalekowzroczny powziął wszelkie środki ostrożności, aby zapewnić sobie następstwo tronu Anglii. Kiedy więc okręt Harolda rozbił się na wybrzeżu Normandii, Wilhelm kazał przyprowadzić Godwinsona przed skrzynię przykrytą tkaniną ze złotogłowiu, na której położono mszał, a następnie zażądał od swojego „gościa mimo woli”, aby przysiągł poparcie dla jego roszczenia do korony. Ponieważ Harold nie miał innego wyjścia, złożył przysięgę, a normańscy baronowie, których wezwano na świadków, powtórzyli donośnie: Tak ci dopomóż Bóg! Wtedy ściągnięto tkaninę i okazało się, że skrzynia jest pełna kości i relikwii świętych. Normańscy kronikarze piszą, że Harold aż zbladł, zdając sobie sprawę, jak bardzo wiążąca jest ta przysięga. Ten epizod dał Anglii pierwszy dowód przebiegłości księcia Wilhelma, ale w następnych latach królestwo miało ich otrzymać znacznie więcej.

Kiedy staremu królowi złożono wychudzone ręce na piersi i pochowano go w wielkim kościele w Westminsterze, który sam wybudował (było to jego jedyne faktyczne osobiste osiągnięcie), Witenagemot stanął wobec problemu. Krajowi potrzebny był silny człowiek u steru władzy, tymczasem żaden z ludzi królewskiej krwi nie miał dostatecznie dużo zdecydowania, aby zarządzać choćby zwykłym lennem. W żyłach Harolda nie było ani kropli tej krwi, ale za Edwarda rządził Anglią mądrze, stanowczo i okazując pobłażliwość w stopniu zadziwiającym jak na tamte barbarzyńskie czasy. Ponadto dowiódł już swoich umiejętności jako wódz i był jedynym człowiekiem zdolnym bronić królestwa przed zakusami wielkiego intryganta zza Kanału. Poza tym Edward na łożu śmierci spojrzał na problem następstwa tronu we właściwym świetle i oznajmił, że życzy sobie, żeby zasiadł na nim Harold.

Tak więc wybrano Godwinsona, który przyjął tę decyzję, uznając, że potrzeby jego kraju unieważniają przysięgę, którą zresztą złożył pod przymusem. Namaszczono go świętymi olejami, nad jego głową odśpiewano Veni, Creator Spiritus, nałożono mu koronę Anglii, a kraj radował się z perspektywy dalszych oświeconych rządów. Jednak już dzień po koronacji Harold zaczął szykować się na cios, o którym wiedział, że musi nadejść. Możliwe, że miałby szanse na pobicie sił Wilhelma, gdyby sprawa ograniczała się do walki tylko z jednym przeciwnikiem, ale okazało się, że ma do pokonania dwie armie najeźdźcze. Na pewien czas przed śmiercią Wyznawcy Harold zgodził się na pozbawienie władzy i wyjęcie spod prawa swego brata Tostiga, który uciskał ludność swojego hrabstwa Northumberland. Tostig zapłonął wściekłością i urazą, i od tamtej pory spiskował przeciw Haroldowi. Przybył do Normandii i zaczął nakłaniać Wilhelma (zupełnie bez potrzeby), aby wystąpił o swoje prawo do tronu. Potem Tostig udał się do Danii, gdzie z kolei poprosił króla Swena o pomoc przeciwko bratu, ale ponieważ spotkał się z odmową, ostatecznie dotarł do Norwegii i tam znalazł wdzięcznego słuchacza w jej królu Haraldzie III Srogim.

Tu wtrąćmy kilka słów o tym wikińskim królu, trzecim z naszych tytułowych silnych ludzi. Harald Srogi był jasnowłosym olbrzymem, istnym Thorem, który zstąpił na ziemię pod ludzką postacią. Całe życie spędził na poszukiwaniu przygód i narosła wokół niego masa legend. Czasem nazywano go Haraldem, królem Waregów, czasem Haraldem Zabójcą Lwów. Podobno poprowadził własną niewielką krucjatę przeciw Saracenom (oczywiście nieudaną). Z butą przepłynął Bosfor, zrywając rozciągnięty na nim łańcuch dziobem okrętu flagowego swojej floty i drwiąc sobie z potęgi Wschodu. Podobno to on oślepił cesarza Bizancjum Konstantyna Monomacha i cieszył się łaskami (choć nie wyłącznymi) namiętnej cesarzowej Zoe. Kiedy ruszał do bitwy, w jego głowie wybrzmiewały dziwne, dzikie pieśni, które śpiewał triumfalnie, równocześnie rąbiąc przeciwników na kawałki. Żaden żyjący człowiek nie był w stanie pokonać go w walce. Jego sława chwilowo usunęła w cień nawet pamięć wielkiego Olafa Tryggvassona, nie mówiąc o mniej znaczących bohaterach, takich jak Thorkell Wysoki i Swen Widłobrody.

To tyle jeśli chodzi o legendy, natomiast jedno wiemy na pewno: Harald Srogi był zaprawionym w bojach wojownikiem, który czuł się szczęśliwy tylko z mieczem w ręku i mając przed sobą wroga, któremu mógłby rozłupać głowę. Niemniej nie był dość mądry, aby dostrzec pewne słabe strony oferty Tostiga, więc posłuchał tego ponurego zdrajcy i zadecydował, że chce skraść koronę Anglii.

Harold panował dopiero od kilku miesięcy, gdy dowiedział się o stojącym przed nim podwójnym zagrożeniu. Harald Srogi i Tostig pożeglowali w górę rzeki Humber z wielką armią najeźdźczą, wylądowali pod Riccall i pobili siły angielskie dowodzone przez Edwina i Morcara, hrabiów z północy. Król, wiedząc, że musi odeprzeć wikingów, zanim dojdzie do lądowania Normanów, zebrał armię i ruszył z nią w zawrotnym tempie drogą na północ.

3

Harald Srogi przybył do Anglii z oczywistym zamiarem pozostania tam, bo sprowadził ze sobą z Norwegii olbrzymią flotę i dużą armię. Według niektórych źródeł do przewozu jego wojsk potrzeba było tysiąca okrętów, ale ponieważ resztki tej armii najeźdźczej wróciły do Norwegii na pokładach 23 jednostek, można spokojnie założyć, że w tym przypadku kronikarze dopuścili się karygodnego wyolbrzymienia danych liczbowych, jakich jest zresztą mnóstwo we wczesnych kronikach. Faktem jest jednak, że nordycki olbrzym przywiózł też żonę – ruską księżniczkę, do której był chyba silnie przywiązany, oraz przynajmniej część licznych kochanek i całe stadko swoich dzieci, a oprócz tego jedną sztabkę złota (aby wnieść ją na pokład, podobno trzeba było aż 12 ludzi), przedmioty użytku domowego, stroje, całe lśniące opancerzenie oraz cenną broń. Zamierzał zatem zostać w Anglii i nią rządzić.

Po pobiciu dwóch wspomnianych angielskich hrabiów pod Fulford Harald założył kwaterę główną w pobliżu wioski Aldby, dawnej siedziby królów Northumberland. Bez wątpienia uważał, że jest to odpowiednie miejsce pobytu dla zdobywcy, ale w ten sposób pozwolił próżności wziąć górę nad zmysłem strategicznym. Jego armię musiano rozmieścić rozrzuconą w okolicy, wzdłuż brzegów rzeki Derwent. Płaskie ukształtowanie terenu w tym rejonie nie dawało żadnej przewagi zajmującym go ludziom w razie konieczności obrony. Problem w tym, że potężny wiking nie spodziewał się aż tak szybkiego nadejścia angielskiego imiennika. Gdyby sądził, że może tam zostać zaatakowany, bardziej by się przyłożył, aby odpowiednio rozstawić swoje wojska. Źródła wskazują, że był ogromnie zaskoczony, gdy ujrzał chmurę pyłu nad drogą z Yorku i uświadomił sobie, że Anglicy nadciągają do Stamford Bridge[1]. Na pewno ogarnęła go chwilowa panika, kiedy dotarło do niego, że spora część jego armii wciąż tkwi wraz z okrętami w Riccall, a jeszcze większa obozuje po niewłaściwej, przeciwnej stronie rzeki. Harald Srogi rozesłał posłańców, aby zebrać rozrzucone oddziały, a siły, które miał przy sobie, rozstawił w szyku bitewnym.

Choć najeźdźcy zajmowali słabą pozycję, sami wyglądali wystarczająco groźnie w oczach strudzonych Anglików, gdy ci przekraczali rzekę. Ludzie wikińskiego króla uformowali koło, tworząc ścianę tarcz, ponad którymi przeciwnik mógł dostrzec tylko oczy wojowników o dzikim wyrazie i sztandar Haralda, „Pustoszyciela ziem”, który falował na wietrze nad ich głowami. Harald wyjechał na przegląd swoich sił. Wyglądał bardzo przystojnie i wojowniczo, siedząc na czarnym koniu, ale jego ciężar okazał się chyba za duży nawet dla takiego silnego zwierzęcia – w każdym razie wierzchowiec się potknął, a król runął z jego grzbietu na ziemię. Angielski Harold, który właśnie zbierał żołnierzy, aby przeprowadzić atak, widział całe zajście. Uśmiechnął się ponuro i zapytał ludzi wokół: Kim jest ten wysoki człowiek, który spadł z konia? Powiedziano mu, że to sam król Norwegii Harald. Godwinson osłonił oczy dłonią i obserwował strapionego przeciwnika, jak wraca pieszo w szeregi swoich wojowników, po czym podobno oznajmił: Wysoki człowiek i wspaniale wygląda, ale sądzę, że szczęście go opuściło. Niemniej angielski przywódca, który myślał równie trzeźwo i realistycznie jak książę Wilhelm, uznał, że to nie wystarczy. Pamiętał o armii normańskiej, która właśnie przeprawiała się przez Kanał, i o tym, że potrzeba mu każdego angielskiego żołnierza, toteż podjął próbę ułożenia się z Haraldem. Wysłał do niego herolda z 20 zbrojnymi na koniach.

Gdy posłaniec dotarł na miejsce, wykrzyknął:

– Gdzie jest Tostig, syn Godwina?

– Jest tutaj – odparł zdrajca, występując naprzód z szeregu, z toporem bojowym wspartym na ramieniu, a herold oznajmił:

– Twój brat wysyła przeze mnie wiadomość, że cię pozdrawia i oferuje ci pokój, przyjaźń, a do tego zwrot twoich dawnych zaszczytów.

– Piękne słowa – odpowiedział Tostig– ale jeśli przyjmę to wszystko, co z tego będzie miał mój sojusznik, szlachetny król Harald, syn Sigurda?

– Siedem stóp angielskiej ziemi [na swój grób], a że jest wyższy niż inni ludzie, być może trochę więcej – odrzekł posłaniec.

Na te słowa brat króla Anglii krzyknął:

– Idź więc i powiedz swojemu panu, żeby szykował się do bitwy!

Następnie, jak donoszą kroniki, Harald Srogi, który doszedł już do siebie po nieszczęśliwym wypadku, zaczął się z niecierpliwością rozglądać za angielskim Haroldem, a gdy wreszcie go wypatrzył, rzucił uwagę (z wyższością właściwą dla osoby obdarzonej kilkoma dodatkowymi calami wzrostu), że król Anglii to mały człowiek. Dodał jednak wspaniałomyślnie: Dobrze trzyma się w strzemionach.

Oczywiście Harold był niski, tylko jeśli porównywać go z kimś takiej postury jak wikiński wódz. Sam poprowadził pierwsze natarcie na ścianę tarcz, wymachując toporem bojowym, a Anglosasi podążali tuż za nim, krzycząc z zapałem: Za krzyż! Za krzyż! Od samego początku było jasne, że przewaga leży po ich stronie. Ludzie walczą najostrzej, kiedy stopa najeźdźcy posuwa się po ich ojczystej ziemi, a w tym przypadku wiedzieli, że jeśli Skandynawowie zwyciężą, Anglia zostanie spustoszona od jednego wybrzeża po drugie, a życie żadnego mężczyzny ani honor żadnej kobiety nie będą bezpieczne. Przy każdym ataku myśl o ojczyźnie w potrzebie dodawała Anglosasom ducha bojowego; to dzięki niej ich miecze stały się tak ostre, a maczugi ciężkie, to ona napędzała każdą z ich strzał mknących w powietrzu.

Udało im się przełamać ścianę tarcz, ale Harald Srogi stojący pod „Pustoszycielem ziem” jeszcze długo po tym utrzymywał Anglosasów na dystans. Zwycięzca tysiąca bitew stoczył tę ostatnią niczym bóg wojny. Śpiewając północne pieśni bojowe, z oczami płonącymi szałem bitewnym, walczył, aż stanął wśród całego stosu martwych ciał swoich ludzi, a każdy, kto zetknął się z ostrzem jego straszliwego dwuręcznego miecza, ginął. Jednak żaden człowiek nie jest w stanie sam wygrać bitwy (wbrew temu, co twierdzą kroniki rycerskich dokonań), więc także ten król-gladiator i skald w końcu padł ze strzałą wbitą w gardło. Kiedy konał, zakrwawiony płaszcz opadł mu na twarz, więc przynajmniej nie musiał patrzeć, jak zwycięscy Anglicy przebijają się przez linię jego wojsk, gdyż po jego śmierci bitwa nie ustała. Tostig, który przy wszystkich swoich wadach był walecznym człowiekiem, przejął dowodzenie. Potem jednak i on padł obok „Pustoszyciela ziem”, a choć przybyły posiłki z okrętów pod dowództwem niejakiego Eysteina Orre, w tym momencie strona norweska była już przegrana; ci nowi wojownicy mogli tylko polec, jak wcześniej ich towarzysze. Harald Srogi rzeczywiście zakończył swoją zdumiewającą karierę tak jak mu obiecał posłaniec Harolda, a wraz z nim zginęła większość jego ludzi. Ci, którzy przeżyli, zawarli z przeciwnikiem pokój, po czym odpłynęli do Norwegii, zabierając swoje kobiety, przedmioty domowego użytku, a także to, co pozostało z ich dumy.

Zwycięstwo zostało jednak drogo okupione. Pięć dni później, gdy Harald siedział u szczytu stołu, biorąc udział w uczcie urządzonej z tej okazji w Yorku, dostał wiadomość, że Normanowie wylądowali na południowym wybrzeżu. Wilhelm, wymachując bullą, w której poparł go papież, ogłosił, że Anglia należy do niego, a Godwinson to krzywoprzysięzca i złodziej. Zwycięzca spod Stamford Bridge wstał i opuścił ucztę, aby szykować się do drugiej bitwy. Możliwe, że kiedy rozmyślał o swojej zmęczonej i pomniejszonej armii, zdał sobie sprawę, że ostatecznie jego martwi wrogowie zatriumfowali. Ich wyprawa tak bardzo przerzedziła szeregi Anglosasów, że król miał teraz niewielką szansę pokonać siły Normana, walczące konno i pierwszorzędnie wyposażone. Obłąkańczy kaprys Haralda Srogiego i Tostiga, za który obaj zapłacili życiem, sprawił, że na karku Anglii miało się teraz zacisnąć stalowe jarzmo.

4

Armia Wilhelma stała obozem wokół Hastings, mając na wprost siebie odnogę pasma Downs, z której rozciągał się imponujący widok na północ, aż po horyzont. Ta wyżyna, która wyrastała przed Normanami, w rzeczywistości stanowiła grupę wzgórz poprzecinanych głębokimi jarami o kamienistych dnach, którymi płynęły leniwe strumienie, w tamtych czasach nazywane becks. Strategicznym punktem wśród tego labiryntu wzniesień i zagłębień było Senlac o wysokich szczytach, z których można było dostrzec morze. Przeszkody naturalne zapewniały zabezpieczenie obu skrzydeł tego wzniesienia, a poza tym było ono na tyle duże, aby mogła się na nim zmieścić armia. Właśnie tam 14 października 1066 roku rozegrała się jedna z najczęściej omawianych i opisywanych bitew, a już na pewno taka, którą najgoręcej opłakiwano i nad którą najbardziej ubolewano w dziejach Anglii.

Ponieważ Normanowie już pustoszyli obszary wiejskie kraju, Harold nie czekał na przybycie opóźniających się hrabiów z północy (faktycznie nie miał pewności, że się w ogóle stawią). Od razu dowiódł, że jest umiejętnym wodzem, rozmieszczając swoją pospiesznie zebraną i źle wyposażoną armię na całym Senlac. Doskonale nadawało się do celu, jaki sobie postawił: z tego wzniesienia panował nad wszystkimi drogami i mógł obserwować Normanów niczym orzeł siedzący na górskiej perci, a nawet uderzyć na nich, gdyby Wilhelm próbował jakiegoś manewru dywersyjnego. Senlac było silną pozycją obronną, ale Harold zaczął ją dodatkowo umacniać – wykopał rowy i postawił palisadę. Teraz czekał tam na rozwój wydarzeń.

Wilhelm miał dwie możliwości – albo stoczyć bitwę w otwartym polu na warunkach Harolda, albo uciec z armią z powrotem na okręty. Oczywiście wybrał pierwszą. Rankiem w dniu starcia wygłosił do swoich żołnierzy bardzo długą mowę, wyjaśniając im, że zwycięstwo będzie oznaczać dla nich chwałę i bogactwo, natomiast porażka – śmierć każdego Normana, który przebywa na angielskiej ziemi.

W końcu przystąpił do ataku. Było to przerażające widowisko: zakuci w stal mężczyźni ruszyli naprzód na pędzących szaleńczo wierzchowcach, a nad tymi szeregami, które niczym przypływ zalewały pagórkowaty teren, gwałtownie kołysały się sztandary. Z przodu jechał minstrel Taillefer, wymachując toporem bojowym i intonując Pieśń o Rolandzie. Na to obrońcy na wzniesieniu odpowiedzieli z głębi gardeł, odwołując się do krzyża, ale paru z nich wzniosło inny okrzyk, który rozległ się wtedy pierwszy raz w dziejach Anglii, a potem miał tak często rozbrzmiewać w starciach jako żałosne zawołanie narodu zakutego w łańcuchy: Precz z Normanami! Precz z Normanami! Precz z Normanami!

Między centrum a prawym skrzydłem sił anglosaskich od Senlac odchodziła opadająca w dół odnoga. Główny atak Normanów przebiegł właśnie wzdłuż niej, po czym skierował się w bok, na centrum przeciwnika. Na pewno nie była to korzystna sytuacja dla nacierających, ale połączone tarcze Anglosasów stanowiły większą przeszkodę niż wszystkie, jakie mogłaby zapewnić natura. Obrońcy odrzucali Normanów raz za razem. Taillefer zginął, sam Wilhelm stracił konia, a nadzieje armii najeźdźczej całkiem osłabły. Wtedy książę Normandii skupił się na obmyśleniu innej metody pobicia nieprzyjaciela niż przez atak czołowy. W końcu jego ludzie dwukrotnie zamarkowali odwrót, skłaniając niedoświadczonych Anglosasów, żeby ruszyli za nimi w pościg. Ludzie Harolda podążyli za nimi z zapałem, ale bez żadnej dyscypliny, a wtedy Normanowie wykonali zwrot, po czym rozsiekali na kawałki źle uzbrojonych chłopów. Jednak Harold nawet w obliczu tych strat i w konsekwencji osłabienia swych skrzydeł wciąż trwał na pozycji w centrum razem z braćmi, Gyrthem i Loefwinem, a sztandar „Walczącego Człowieka” dalej wyzywająco wznosił się nad królem. Ściana tarcz nie ustępowała przed nacierającymi, jakby stojący za nią wiedzieli, że jej przełamanie nie tylko przyniesie ich własną śmierć i ujarzmienie Anglii, ale w dodatku sprawi, że na wieki zagaśnie rozpalone przez nich, Anglosasów, światło – to samo, które później miało prowadzić ludzi w długiej wędrówce ku wolności. Tak dzielnie trwali na pozycji!

Gdyby na Senlac oprócz nich stali łucznicy, ci spod Crécy i Azincourt, ze swymi potężnymi długimi łukami, natarcie Normanów w górę zbocza zakończyłoby się ich rozsiekaniem na kawałki. Lecz Anglosasi nie żywili wtedy wielkiego zamiłowania do łuków; polegali na toporach bojowych, które stanowiły wspaniałą broń w walce wręcz i których umiejętnie używali. Normanowie mieli zatem więcej łuczników niż Harold i kiedy Wilhelm podjął ostateczną próbę przełamania tego niewzruszonego „muru”, zrobił to właśnie za pomocą łuków. Wydał swoim ludziom rozkaz: Strzelać w górę!, a jego najemnicy z kuszami cofnęli się na odpowiednio dużą odległość, aby łatwiej wziąć przeciwników na cel. Deszcz strzał zasypał uformowanych w koło stawiających opór Anglosasów. Ten śmiercionośny grad był na tyle gęsty, że zdawało się, że ich armia nie wytrzyma poniesionych w efekcie strat – i tak się istotnie stało, gdyż jeden z pocisków utkwił w oku dzielnego Harolda. Godwinson padł na ziemię i skręcał się w potwornym bólu, aż w końcu nadeszła śmierć.

Wystarczyło, aby ta straszliwa wiadomość rozeszła się wśród szeregów, a obrońców zupełnie opuścił duch. Ściana tarcz pękła i bitwa przerodziła się w chaotyczne starcie, w którym trudno było rozróżnić walczących ze sobą wręcz pojedynczych przeciwników. W końcu zaszło słońce, a wraz z nim znikły nadzieje ludzi na zachowanie wolności.

ROZDZIAŁ II

RZĄDY NAJSILNIEJSZEGO

1

Wygrał więc najsilniejszy z trzech ludzi. Wilhelm stanowi być może jedyną postać w dziejach, w której tak doskonale łączyły się i uzupełniały cechy właściwe dla skutecznego dyktatora. W dodatku dysponował pełnym energii ciałem i żywym umysłem. Był przebiegłym wodzem i wielkim wojownikiem, a legenda twierdzi, że żaden inny człowiek nie miał dość siły, żeby napiąć jego łuk. Ponadto ta doskonała „maszyna bojowa” była wyposażona w głowę o imponująco wysokim czole, za którym krył się pracowity mózg. Wilhelm był sprytny, roztropny i przewidujący. Wszystko planował z wyprzedzeniem, jak to robi mistrz szachowy, który potrafi wybiec myślą o siedem czy osiem ruchów naprzód. Jako król Anglii wykonał mnóstwo niemal genialnych posunięć, a chociaż okazał się surowym i skrupulatnym władcą, trzeba mu przyznać jedno: traktował w ten sposób nie tylko podbitych Anglosasów, ale i własnych stronników.

Co typowe dla dyktatorów, osobiście dzierżył jej cugle. Potrafił być sprawiedliwy, ale nigdy nie pozwolił, aby sprawiedliwość stanęła na drodze jego interesom. Gdy zetknął się z nawet nieznacznym sprzeciwem lub też odrobiną dwulicowości, ogarniał go straszliwy gniew i zachowywał się jak oszalały dzik. Zemsta była silnym motywatorem dla wszystkich Normanów, ale akurat Wilhelma Zdobywcę do najpotworniejszych okrucieństw popychał jakiś mroczny impuls.

Kiedy Robert, jego pierworodny syn, wszedł z nim w spór, bardzo zaniepokojona królowa posłała po niemieckiego pustelnika, który ponoć posiadał dar prorokowania, i poprosiła go o radę, jak zaradzić tej waśni. Pustelnik udzielił jej takiej odpowiedzi:

Najwyższy we śnie przekazał mi to, co pragniesz wiedzieć. Miałem wizję. Ujrzałem piękne pastwisko, porośnięte trawą i kwiatami, a na nim rumaka szlachetnej krwi. Wokół zebrało się liczne stado, skore wkroczyć i przyłączyć się do uczty, ale zapalczywy rumak nie pozwalał mu się zbliżyć, aby mogło skubać kwiaty i zioła. Niestety! Dumny i odważny królewski wierzchowiec zmarł, groza, którą siał, odeszła wraz z nim, a na jego miejscu jako strażnik pastwiska pojawił się biedny głupi młody wół.

Pustelnik świetnie uchwycił sedno sprawy. Zdobywca rzeczywiście nie chciał dzielić się swoim pięknym pastwiskiem, czyli Anglią, nawet z pierworodnym synem. Chciał zachować wszystkie obowiązki, a wraz z nimi władzę i całą chwałę. Dla każdego badacza życia Wilhelma geniusz tego władcy jest wręcz zdumiewający – ale jego bezwzględność i okrucieństwo okazują się przerażające.

2

Zacznijmy jednak od wydarzeń, które zaszły prawie 20 lat przed podbojem. Na dworze Baldwina, hrabiego Flandrii, żyła wtedy wyjątkowo piękna dziewczyna, jego siostra Matylda. Młody książę Normandii Wilhelm zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, ale nie demonstrował tego w typowy sposób. Zdeterminowany Normandczyk nie wzdychał do niej, jak to mają w zwyczaju młodzi ludzie, ani nie kręcił się nieśmiało wokół niej, stale usługując – nic z tych rzeczy. Zalecał się do Matyldy otwarcie i jasno pokazywał, że bez względu na wszystko ma zamiar się z nią ożenić. Młoda kobieta chłodno przyjęła jego awanse, przy czym ta niechęć mogła się wiązać z pochodzeniem Wilhelma. Jego matką była Herleva, ładniutka córka garbarza, zaś ojciec nie podjął żadnych działań, aby nadać potomkowi status prawowitego syna, skazując go w ten sposób na noszenie przez całe życie przezwiska Bękarta. Jednak o wiele bardziej prawdopodobne, że w umyśle Matyldy wciąż tkwił obraz pewnego przystojnego Anglosasa. Był nim Beorhtric Mau, syn Algara, pana baronii Gloucester, którego przysłano do Flandrii z misją dyplomatyczną – przystojny, wysoki, o prostych plecach i nogach, i tak jasnej skórze, że nadano mu przezwisko „Śnieg”. Matyldzie wystarczyło raz rzucić okiem na niebieskookiego cudzoziemca, a zakochała się równie mocno jak Wilhelm w niej samej od pierwszego spojrzenia. Córka Baldwina w ogóle nie starała się ukryć zauroczenia jasnowłosym Anglosasem. Podążała za nim wszędzie i na wszelkie sposoby próbowała przyciągnąć jego uwagę. Gdy damy opuszczały wielką salę (tak ogromną, że do posiłku mogło równocześnie zasiąść 300 ludzi), a mężczyźni rozsiadali się, aby żłopać wino, ukrywała się na podwyższeniu dla minstreli i stamtąd, zza kotary wiszącej na balustradzie, obserwowała Beorhtrica. Ostatecznie wzięła sprawy we własne ręce i udała się do niego z propozycją. Zapytała, dlaczego musi wracać do Anglii, ubogiej i barbarzyńskiej krainy. Czemu nie pozostanie we Flandrii i nie weźmie sobie żony? Nie będzie mu trudno ją znaleźć. Beorhtric (którego odpowiedzi nie odnotowano) oczywiście wiedział, co Matylda ma na myśli, a oddanie wysoko urodzonej pięknej Flandryjki na pewno mu pochlebiło. Z drugiej strony był człowiekiem o niewzruszonych zasadach, a miał już w Anglii wybrankę, z którą zamierzał się ożenić po powrocie. Bez względu na to, jak sformułował odpowiedź dla Matyldy, była ona zdecydowanie odmowna. Wkrótce potem, po zakończeniu misji, pożeglował do Anglii.

Tymczasem Wilhelm zalecał się do Matyldy łącznie siedem lat, a pod koniec, w 1047 roku, był już tak rozwścieczony jej ciągłymi odmowami, że stanął przed kościołem w Brugii, gdzie dziewczyna uczestniczyła we mszy. Poczekał, aż wyjdzie z budynku, i wtedy napadł na nią. Przewrócił ją, wytarzał w kurzu pokrywającym ulicę, podarł jej piękny płaszcz, bardzo ostro ją złajał, po czym wskoczył na wierzchowca i odjechał. Możliwe, że powinien był wcześniej zastosować tę metodę zalotów, przyniosła bowiem pożądany efekt i Matylda ustąpiła. Ślub tej pary, wspaniałe wydarzenie, odbył się w zamku Wilhelma w Angi. Jeśli panna młoda ubolewała, że nie dostał się jej przystojny Anglosas, który tak niegrzecznie jej odmówił, wcale tego nie okazywała. Ona i Wilhelm stworzyli całkiem szczęśliwe małżeństwo i mieli dużą rodzinę, w tym czterech synów: Roberta, Ryszarda (zmarłego młodo), Wilhelma i Henryka. Dwaj ostatni zostali później królami Anglii. Wilhelm dopilnował, aby Matylda jako pierwsza z żon monarchów angielskich otrzymała tytuł królowej. Małżonki anglosaskich władców były określane jako „towarzyszki króla”, ale Wilhelm uznał, że jego żona zasługuje na coś lepszego. Urządził dla niej specjalną uroczystość, żeby korona mogła spocząć na jej pięknych ciemnych włosach. Po śmierci Matyldy w 1083 roku opłakiwał ją do końca życia. W Caen w Normandii wybudował dla niej wielki grobowiec, ozdobiony klejnotami i epitafium ze złotych liter.

Opowieść o Beorhtricu ma jednak ciąg dalszy. Syn Algara przeżył podbój Normanów. W tym czasie był już żonaty, miał rodzinę i wielki majątek – posiadał ziemie w Gloucester, Dewon i Kornwalii. Do jego licznych dworów należało Hanley, gdzie spędzał większość czasu i dobudował nową kaplicę, na której poświęcenie przybył Wulfstan, stary świątobliwy biskup Worcester. W trakcie tej ceremonii pojawił się oddział normańskich żołnierzy, którzy aresztowali Beorhtrica i wtrącili do lochu w Winchesterze. Pomieszczenie znajdowało się tak głęboko pod ziemią, że nie było w nim okien, a do uszu jego „rezydentów” dochodził tylko odgłos kroków dozorcy, kiedy stąpał po kamiennych schodach. Loch był wilgotny, zimny, pełen szczurów i ropuch. W czasie tego zajścia Matylda akurat nie przebywała w Anglii, więc możliwe, że jego powodem była zazdrość Wilhelma, który nigdy nie przebolał, że żona początkowo wolała przystojnego Anglosasa. Nie zachowały się żadne wzmianki, które mogłyby sugerować, że w naturze Matyldy leżała skłonność do zemsty. Poza tym kara, jaka spotkała Beorhtrica, została obmyślona ze skrupulatnością typową dla Zdobywcy, co daje dalsze podstawy do opinii, że to on stoi za całą sprawą. Nieszczęsny tan, który zawinił co najwyżej swoją stałością, był trzymany w głębokiej i zawilgoconej celi aż do śmierci, a jego majątek skonfiskowano. Nawet miasto Gloucester pozbawiono statutu i praw miejskich tylko dlatego, że Beorhtric pochodził z hrabstwa Gloucester. Jego rodzinę pozostawiono bez grosza i wypędzono, żeby sobie jakoś poradziła albo powymierała.

Mimo wszystko Matyldy nie da się tak łatwo uniewinnić, gdyż w Domesday Book zanotowano, że przekazano jej cały majątek Beorhtrica i że stanowił jej osobistą własność, a dopiero po jej śmierci dostał się koronie. Wobec tego sensowne wydaje się przypuszczenie, że ta niezwykła kobieta stała u boku Wilhelma, podszeptując mu, co ma robić. W każdym razie jest pewne, że mąż za jej przyzwoleniem doprowadził do ruiny i śmierci jasnowłosego cudzoziemca, którego niegdyś obserwowała z podwyższenia dla minstreli wzrokiem pełnym uwielbienia.

3

Dodajmy jednak, że los Beorhtrica był wyjątkowy tylko pod jednym względem – został potraktowany surowo z przyczyn osobistych. Proces pozbawiania Anglosasów ich własności odbywał się wtedy w całym kraju. Przed najazdem Wilhelm zwerbował ludzi do swojej armii dzięki ofercie, że każdy, kto podąży za nim do Anglii, stanie się bogaty. Zwyciężył, więc musiał teraz znaleźć środki, żeby wynagrodzić całe setki gardłujących normańskich szlachciców i ich sług. Surowość, żądza zysku i zdzierstwo leżały w naturze wszystkich Normanów. FitzOsbornów, Mortimerów czy Laceyów mogły zadowolić wyłącznie dary w postaci ziem, i to pokrywające się z hojnymi obietnicami władcy.

Tymczasem po triumfie pod Hastings Zdobywca posuwał się naprzód w wolnym tempie i nie od razu pomaszerował na Londyn. Zrozpaczeni przywódcy Anglosasów próbowali wszelkich desperackich środków, posuwając się nawet do skrajności, jaką była koronacja Edgara Æthelinga, w którym płynęła królewska krew. Dopiero gdy upłynął odpowiedni czas i zdali sobie sprawę, że nie są w stanie nic zdziałać, bo ich armia została praktycznie wyniszczona w przegranej bitwie, Wilhelm przemieścił się do stolicy. Młody władca umknął z Londynu, a miasto otworzyło bramy przed najeźdźcą, nawet nie próbując zadać mu ciosu. W dzień Bożego Narodzenia Wilhelm koronował się na króla Anglii, lecz dla jej ludu był to ponury prezent.

Jeszcze na wzgórzu Senlac, kiedy Zdobywca spacerował przed namiotem po zroszonej krwią ziemi, w jego bystrym umyśle narodził się pewien pomysł, który władca potem zrealizował. Dotarło do niego, co powinien zrobić, żeby usprawiedliwić następne planowane kroki: otóż należało przedstawić dzieje Anglii od momentu śmierci Edwarda Wyznawcy jako czas zamętu i złych rządów. On, Wilhelm, jako prawowity następca Wyznawcy przybył ze swoimi ludźmi objąć tron, ale zastał kraj w rękach wyjątkowego grabieżcy Harolda, który nigdy nie był królem Anglii, a tylko uzurpatorem. Bitwa pod Hastings nie była więc starciem armii dwóch narodów, lecz aktem stłumienia rebelii, a w konsekwencji ci, którzy walczyli pod rozkazami Harolda, są buntownikami i tak mają zostać potraktowani. Ten pomysłowy popis kazuistyki miał teraz posłużyć Wilhelmowi jako broń, która pozwoli mu zadowolić jego rozkrzyczanych najemników. Nowy król zarządził, że własność każdego człowieka, który stanął do walki pod Hastings, ma zostać skonfiskowana na rzecz korony. Oczywiście wśród tych anglosaskich posiadaczy ziem, którzy dotarli na pole bitwy, nie było ani jednego, który by nie walczył pod sztandarem Harolda – przy czym większość z tych ludzi, formujących „ścianę tarcz” obok króla, poległa. W ten sposób Wilhelm pozbył się wszelkich trudności z zaspokojeniem żądań swoich rycerzy, mając do rozdania ziemie całej południowej Anglii – i faktycznie zaczął je rozdawać.

Możemy tu przytoczyć pewien przypadek, który obrazuje, jak szczodrze król napełniał kieszenie swoich baronów-rabusiów. Kiedy miasto Nottingham, które przeciwstawiło się najeźdźcom, w końcu padło, Wilhelm postawił tam typową normańską twierdzę, żeby pokrzyżować dalsze próby oporu. Potem oddał ją normańskiemu rycerzowi Guillaume’owi Peverilowi, ale ten dar i tak stanowił niewielki ułamek tego, co Peveril otrzymał; odnotowano bowiem, że dostał aż 55 dworów w okolicy, a w samym mieście 68 domów. Ponieważ nie potrzebował 123 domostw na własny użytek, należy przypuszczać, że rozdzielił te posiadłości między podległych mu ludzi. Dla siebie natomiast wybudował zamek na skale, tak wysokiej, że miejsce stało się znane jako Peak [„szczyt”[1]]. Do dziś można tam obejrzeć pozostałości oryginalnych murów. Z kolei Guillaume de Garonne otrzymał 18 wiosek, Guillaume de Percy 80 dworów, a Ives de Vesey został nagrodzony miastem Alnwick i ręką wnuczki byłego właściciela. Kiedy żona niejakiego Eudesa de Champagne, któremu przydzielono półwysep Holderness, urodziła syna, Eudes poskarżył się Wilhelmowi, że na tym obszarze można hodować wyłącznie owies, a nie pszenicę, i nowy dziedzic umrze z braku odpowiedniego pożywienia. Problem został rozwiązany w prosty sposób: Zdobywca wybrał miasto Bytham i przekazał je zaniepokojonemu ojcu, który dzięki uzyskanym w ten sposób dochodom mógł zakupić sobie lepszą ziemię. Chłopiec prawdopodobnie wyrósł na silnego i krzepkiego, ale za jego dobre zdrowie na pewno zapłaciły nieszczęsne dzieci z Bytham, które zaznały nędzy i niedożywienia.

Gdy Wilhelm kroił Anglię na kawałki jak świątecznego indyka, oczywiście jako obrotny syn Normandii nie zaniedbał przy tym własnych interesów. Źródła podają, że zachował dla siebie 1500 dworów i wszystkie przynależne do nich ziemie, a jest to dość pokaźny udział. Od czasu do czasu nadawał jeden z tych majątków jako specjalną nagrodę. Na przykład przy okazji koronacji Matyldy był tak zadowolony z potrawy nazywanej dilligrout (rodzaj owsianki), którą przyrządził jego kucharz Tezelin, że z miejsca przyznał temu szczęściarzowi dwór Addington; dlatego przez wiele następnych stuleci właściciele Addington przesyłali królom Anglii wielki garniec dilligrout na ich koronację. Prawdziwemu panu Addington nie zrobiło to wielkiej różnicy, ponieważ jego kości próchniały na wzgórzu Senlac.

Jednak pozwalając sobie na te wszystkie akty przesadnej hojności, Wilhelm zawsze postępował racjonalnie i z wyrachowaniem. Dopilnował, aby nowe ziemie jego rycerzy były rozproszone; nadawał im wioski w jednym hrabstwie, ale kolejny obszar ziemi już w innym. Nie chciał, żeby dzięki wielkim, skumulowanym posiadłościom stali się zbyt potężni i stanowili zagrożenie dla władzy królewskiej. Ponieważ Normanowie zawierali małżeństwa między sobą, Anglia szybko stała się osobliwym „paczworkiem” rozrzuconych tu i tam dziedzicznych ziem. Zdarzało się, że szlachcice posiadali po kawałku posiadłości w prawie każdym z jej hrabstw!

Dodajmy, że przybysze z kontynentu wcale nie musieli walczyć w armii Wilhelma, aby otrzymać udział. Przykładem może posłużyć Hugues-de-Loup, brutal, któremu udało się stłumić opór Anglosasów w hrabstwie Chester. W nagrodę król mianował go hrabią i obdarował ziemią, a Hugues-de-Loup czym prędzej z tego skorzystał, od razu posyłając po wszystkich przyjaciół i krewnych, żeby przeprawili się do Anglii i też dostali swój udział w bogatym łupie. Żaden ze sprowadzonych nie walczył dla Zdobywcy, a mimo to każdy otrzymał po dwa bovates ziemi (bovate to obszar, jaki w ciągu jednego sezonu dało się zaorać za pomocą jednego wołu [średnio 61 tys. m2]). Jedyny wyjątek stanowił brat Huguesa Volfan, który był księdzem – w tym przypadku wyrzucono z kościoła w Runcone jego anglosaskiego proboszcza, aby zastąpić go właśnie Volfanem.

Jednak nawet w obliczu takich wydarzeń lud Anglii był w stanie zachować pewne poczucie humoru. Obserwując szaleńcze przepychanki żądnych ziemi Normanów, czasem po cichu podśpiewywano sobie krążącą w tamtym czasie piosenkę:

Wilhelm z Coningsby

Wyjechał z Bretanii

Ze swą żoną Tiffany

I swą służką Manfas,

I z psem Hardigras.

Niemniej w głębi serca ludzie byli tak rozgoryczeni, że każdego Anglosasa, który nabrał nawyku zachowywania się jak Normanowie albo był skłonny podporządkować się nowej władzy, nazywali niewolnikiem (Bękarta). Między sobą Anglosasi zawsze określali króla-uzurpatora właśnie tym ostatnim mianem, niekiedy wręcz zupełnie otwarcie, nie bojąc się kary, którą mógłby im wymierzyć ten srogi władca.

Natomiast nowi panowie Anglii, chcąc zapewnić sobie należytą i stałą uległość podbitego narodu, zaczęli wznosić zamki. Sam Wilhelm postanowił przekształcić niewielką wieżę z czasów rzymskich nad Tamizą w twierdzę strzegącą Londynu, a zarazem w swoje domostwo. Zadanie powierzył zmyślnemu zakonnikowi, który po zwycięstwie pod Hastings ruszył do Anglii i został za to nagrodzony biskupstwem Rochester. Gundulf (znany potem jako „Szlochający”) dobrze znał się na budownictwie, więc dzięki niemu „Wieża Cezara” szybko stała się budzącą podziw budowlą. Została nazwana Białą Wieżą (White Tower). Nowy król zrobił z niej centrum sprawowania władzy. Tam ulokował mennicę, sądy i królewską garderobę. Poza tym w Białej Wieży mieściła się królewska sala uczt, a wokół siedziby rozpościerały się ogrody, należące do królowej. Początkowo dzieło zakonnika „o zapłakanym obliczu” nie miało służyć jako miejsce przetrzymywania więźniów i dopiero za panowania późniejszych królów stało się znane jako najsłynniejsze więzienie świata, czyli Tower.

Za przykładem władcy poszli wszyscy wielcy panowie. Pobudowali kamienne zamki, otoczone głębokimi fosami. Zza blanków na murach tych twierdz można było lać na atakujących rozżarzoną smołę, zrzucać płonące żagwie i wystrzeliwać w ich kierunku grad strzał. Za rządów Wilhelma Zdobywcy i jego syna Wilhelma Rufusa zbudowano łącznie około setki takich punktów oporu. W Anglii było to zupełne novum. Wcześniejsze domostwa stawiane przez tanów były drewniane i niskie; wprawdzie otaczały je fosy i palisady oraz były na tyle silne, by dało się z nich odeprzeć atak rabusiów, ale nie budowano ich w celu dokonywania napaści na miejscową ludność. Teraz natomiast ponure normańskie budowle, których donżony wyglądały tak złowrogo, wznosiły się nad wszystkimi punktami o strategicznym znaczeniu, doskonale widoczne z każdej strony. Ich obecność stanowiła dowód, że Anglosasi stali się podległym narodem.

4

Wilhelm był zmuszony poprowadzić dwie armie aż do Cumberland, a nawet pod Wał Hadriana, zanim udało mu się stłumić opór na północy Anglii, ale wreszcie pod koniec 1070 roku dopiął swego. Kiedy ostatni z Anglosasów złożył swoją broń pod strzechą i dał za wygraną, rozpoczęła się systematyczna grabież całego kraju. Normanowie, którzy już wcześniej pokazali, że celują w złodziejstwie, mordach i gwałtach, w Anglii przeszli sami siebie. Pewien francuski historyk pisze, że gdy Wilhelm skończył z Yorkiem, w samym mieście i okolicy z nędzy zmarło ponad 100 000 mieszkańców, a ci, którzy przetrwali, musieli się żywić trupami padłych normańskich koni czy nawet ludzkim mięsem. Na północ od rzeki Humber na obszarach wiejskich nie pozostał choćby jeden dom, jeśli nie liczyć tych siedzib, które stanowiły osmalone ruiny, a przez kolejne dziewięć lat nawet nie starano się tam zaorać ziemi. Kwitnącymi niegdyś miasteczkami i wsiami całkowicie zawładnęły dzikie zwierzęta.

W tym czasie poddała się praktycznie cała Anglia. Wyjątkiem była Isle of Ely, gdzie utrzymywał się dzielny Anglosas Hereward, czasem nazywany „Banitą”, i nieliczna garstka jego zwolenników. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że płaskie obszary mokradeł (Fens), które biegły wzdłuż wschodniego wybrzeża kraju, nie były tak dobrze przystosowane do obrony jak na przykład góry Walii czy szkockie Highlands, gdzie z takim powodzeniem stawiano opór najeźdźcom. Trzeba jednak pamiętać, że za równinną krainą mokradeł rozciągały się połacie bagnistej ziemi, tworzące siatkę wód. Konni nie byli w stanie tamtędy przejechać; mokradła stanowiły przeszkodę także dla poruszających się pieszo zbrojnych, nawet jeśli wyposażyli się w specjalne „tyczki”, tzw. leaping poles. Wikingowie, którzy szczególnie upodobali sobie walkę w tego rodzaju terenie, byli czasem nazywani creekers. Wyszkolony w walce Hereward wiedział, jak w pełni wykorzystać ukształtowanie tej miejscami uroczej, a miejscami upiornej krainy wokół Isle of Ely.

Tutaj wtrąćmy jeszcze parę słów o samym Herewardzie. Jeśli tylko ułamek zapisanych informacji o tym niezłomnym rebeliancie jest prawdą, to musimy go uznać za wspanialszego wojownika niż którykolwiek z trzech silnych ludzi zmagających się o tron Anglii. „Banita” żył wcześniej na wygnaniu we Francji, bo za młodu przez swoje zbyt gwałtowne usposobienie dopuścił się pewnych ekscesów. Na kontynencie ożenił się z miejscową kobietą, Torfridą (niektóre ówczesne kroniki oskarżają ją o praktykowanie czarów), a po bitwie pod Hastings razem z nią wrócił do Anglii. W tamtej epoce wojownicy mieli zwyczaj nadawać imiona swej broni, tak jak koniom czy psom, więc Hereward „ochrzcił” swój miecz „Kąsaczem Głów” (Brain-biter). Podobno kiedy po wylądowaniu w Anglii wyskoczył na brzeg, „Kąsacz” uderzał o jego uda, jakby sam nie mógł się doczekać rozłupywania czaszek Normanów. Hereward szybko się zorientował, w jak poważnych opałach jest ojczysty kraj, toteż połamał strzałę i rozesłał jej kawałki wzdłuż całej Earninga Strate[2], a także na zachód po późniejsze Marchie Walijskie, i nawet do samego Kentu, nad którym Normanowie sprawowali ścisłą i surową władzę. Ludzie odpowiedzieli na jego wezwanie tak ochoczo, że było oczywiste, że tylko czekali na podobny sygnał. Przybyli do niego całymi grupami: ci, których pozbawiono własności, synowie, którzy utracili ojców, albo ojcowie, którzy stracili rodziny, czy też desperaci – wszyscy, którym odebrano prawo do miana ludzi wolnych. Postawili drewniany fort, a na miejsce lokalizacji tego „centrum operacyjnego” wybrali Ely – niewielką wyspę, która wznosiła się wśród mokradeł. Nie była ona jednak położona na tyle wysoko, żeby omijały ją mgliste wyziewy, unoszące się jesienią z zatęchłej wody (według wierzeń ludzi z nizin można było w nich odczytywać przyszłość). Buntownicy spędzili tam pięć lat, „bawiąc się w chowanego” z Normanami po całej krainie mokradeł. Wychodzili zaatakować jeden z zamków, znikali, a później znów się wyłaniali, żeby napaść na konwój posuwający się po stałym lądzie albo urządzać rajdy na posiadłości intruzów. Gdy sprytny przywódca tego małego oddziału z obozu na wyspie wracał z takich wycieczek ze swoimi ludźmi, „Kąsacz Głów” często był aż czerwony od normańskiej krwi. Hereward stał się takim cierniem w boku Wilhelma, że król w końcu musiał zdobyć się na poważny wysiłek położenia kresu temu oporowi. Był tak zdeterminowany zagasić ostatnie popioły rebelii, że kiedy opracowano przebiegły plan usunięcia buntowników, osobiście kierował jego realizacją. Przystąpił do budowy grobli na ruchomych piaskach i niekończących się bagnach Fens, dzięki czemu każdego dnia przybliżał się do Ely. Tymczasem obrońcy wyspy, których szeregi gwałtownie się przerzedziły, oczekiwali na nieuchronny atak.

Wreszcie Normanowie uznali, że dotarli dostatecznie blisko, żeby móc rozpocząć „szturm” na wyspę. Przesunęli naprzód drewnianą wieżę – jedną z tych używanych do osłony nacierających sił, z jakiegoś powodu nazywanych „maciorami”. Wilhelm nie zadowolił się przy tym samą kolosalną przewagą liczebną własnych sił. Dał się przekonać do posadzenia na samym szczycie wieży wiekowej wiedźmy, która miała dodatkowo wpływać na opór obrońców, rzucając zaklęcia i magiczne słowa. Hereward odczekał, aż atakujący wypchną wieżę na dalszą odległość, a kiedy znalazła się pośrodku ostatniej bariery wodnej, która oddzielała wyspę od grobli, podpalił suche trzciny, które porastały brzeg. „Maciora” szybko stanęła w płomieniach, które pochłonęły wielu uwięzionych w środku normańskich żołnierzy. Bełkocząca stara wiedźma też nie miała żadnych szans uciec ze szczytu machiny, więc przerwała swój niedorzeczny rytuał i zamiast tego zaczęła złorzeczyć Normanom, przez których przyszło jej umrzeć tak przykrą śmiercią.

Była to kompletna porażka. Po niej Wilhelm postanowił już więcej nie korzystać z magicznych sztuczek i zdać się wyłącznie na zasady inżynierii. Tym razem zanim przerzucono dalszy odcinek grobli nad stojącymi wodami, zadbano o uprzednie oczyszczenie terenu z roślinności. Wkrótce Normanowie znaleźli się dostatecznie blisko obleganej wyspy, aby móc zaatakować dużymi siłami. Wywiązała się desperacka walka, w której ostatecznie zadecydowała przewaga liczebna. Najemnicy Wilhelma opanowali obóz na Ely, a prawie wszyscy obrońcy polegli albo trafili do niewoli. Według niektórych kronik Hereward Banita poległ; inne twierdzą, że uciekł, a później podporządkował się Wilhelmowi i spokojnie żył do śmierci we własnym domu w Bourne.

Wszelki opór ustał; normańskie lwy powiewały ponad wszystkimi donżonami w Anglii, nad bramami miast i nad okrętami królewskiej floty. Podbój dobiegł końca.

5

Stwierdzenie, że w danym hrabstwie zginęło tyle a tyle setek Anglosasów, a w innym tyle a tyle tysięcy, nie daje pojęcia o tragicznej sytuacji panującej w kraju ani o zaciętości walk między dwoma narodami na wyspie. Normanowie gardzili miejscowymi; niecierpliwiła ich każda przeszkoda, przez którą nie mogli sobie wziąć tego, co zapragnęli mieć. Nie oszczędzali więc podbitego ludu. Jeśli ich biskup potrzebował materiałów do budowy nowo ufundowanej kaplicy, rozbierał w tym celu całe fragmenty któregoś miasta i tylko śmiał się z wrzawy, jaką podnosili nieszczęśliwi właściciele budynków. Jeżeli ludność w jakimś rejonie zachowała się buntowniczo, przysyłano tam wojska, żeby przywróciły porządek, nie troszcząc się o ustalenie faktów. Żołnierze zabijali i okaleczali każdego mieszkańca, którego byli w stanie pochwycić – nieważne, czy był winny – a wszystkie domy palili aż po fundamenty.

Jednym z najbardziej tragicznych incydentów była sprawa mnichów z Glastonbury. Tamtejszy klasztor był najbardziej znaczącą w historii fundacją kościelną Anglii, więc mogłoby się wydawać, że nawet po najeździe powinien cieszyć się spokojem. Według legend Józef z Arymatei, bogaty kupiec, który przyjaźnił się z Chrystusem i apostołami, miał tam przybyć w sędziwym wieku, przywożąc ze sobą Świętego Graala, i założyć miasto Glastonbury. W tym samym miejscu żył i sprawował rządy św. Dunstan, pierwszy z angielskich „twórców królów”[3]. Należy przypuszczać, że właśnie w jednej z cel klasztoru nastąpiło jego „spotkanie z szatanem”: Dunstan pochwycił diabła za nos rozgrzanymi do czerwoności obcęgami i wykręcał go, aż „jego szatańska wysokość” zaczął krzyczeć z bólu, a jego wrzaski odbiły się echem od łukowego sklepienia kaplicy. Długie korytarze Glastonbury przepełniała atmosfera typowa dla uświęconego miejsca, a tradycja nadawała klasztorowi wyjątkowości.

Ale nawet Glastonbury nie zostało oszczędzone pośród ogólnego chaosu, jaki dotknął Anglię. Anglosaski zwierzchnik został usunięty, a na jego miejscu osadzono Normana Toustaina, który okazał się agresywnym despotą. Jego pierwsze posunięcie jasno pokazało, że chce się pozbyć miejscowych mnichów i zapełnić opactwo własnymi rodakami: ograniczył porcje żywności przydzielanej zakonnikom (już i tak dostatecznie skromne), żeby stali się bardziej podatni na dyscyplinę. Nieszczęśnicy znosili wszystko w milczeniu, ale w końcu Toustain zaczął się domagać wprowadzenia muzyki kościelnej „importowanej” z Normandii. Mnisi, którzy mieli wielkie zamiłowanie do starych śpiewów gregoriańskich, odmówili; Toustain nalegał, ale jego podwładni nadal – z szacunkiem, lecz zdecydowanie – sprzeciwiali się pomysłowi. Któregoś dnia na obradach kapituły zadeklarowali, że prędzej umrą niż pozwolą na wprowadzenie nowego rodzaju muzyki. Toustain zbladł z wściekłości, podniósł się i wyszedł. Wrócił z grupą uzbrojonych żołnierzy, po czym oświadczył zakonnikom: Dokonaliście wyboru! – i skinął na zbrojnych, żeby wypełnili rozkazy, które wydał im zawczasu. Przerażeni mnisi uciekli do kościoła, zajęli miejsce na chórze i zamknęli za sobą drzwi prowadzące do pomieszczenia. Żołnierze ruszyli za nimi z okrzykami i śmiechem, a odgłos ich stóp rozbrzmiewał głośno na posadzce z kamiennych płyt. Kiedy stwierdzili, że nie mogą dostać się na chór drzwiami, część z nich wspięła się na kolumny i przedostała aż na clerestorium [ścianę nad dachem bocznej nawy]. Był to znakomity „punkt widokowy”, z którego mogli zasypać chór gradem strzał i popisywać się celnością, każdy sukces obwieszczając gromkim rykiem. Mnisi pomknęli więc ku ołtarzowi i zbili się przy nim w przerażoną grupkę. Jeśli wierzyli, że tam będą bezpieczni, to dlatego, że nie mieli pojęcia o usposobieniu dręczycieli – łucznicy zupełnie nie przejęli się ich losem i można byłoby pomyśleć, że ćwiczą strzelanie do celu. Ich pociski przebiły krucyfiks nad ołtarzem, zniszczyły monstrancję, podziurawiły obrusy ołtarzowe, ale niektóre trafiły w „ludzkie tarcze”, więc czerwone strumyki krwi zaczęły spływać schodami ku nawie. W międzyczasie pozostałym żołnierzom udało się wyważyć drzwi na chór i wpadli tam całą hurmą z dobytymi mieczami, wrzeszcząc radośnie jak widownia, która przygląda się szczuciu niedźwiedzia. Mnisi zdali sobie sprawę, że stawką jest ich życie, więc oderwali oparcia ław, które stały na chórze, i z pomocą tych narzędzi bardzo dzielnie podjęli walkę. Jeden z nich pokazał, że ma w sobie duńską krew – wywijał dębową deską, która w jego rękach okazała się równie skuteczną bronią jak topór bojowy, a jednocześnie wyśpiewywał wojenną pieśń wikingów. Mimo to nieszczęśnicy nie mieli dość siły, żeby stawić prawdziwy opór atakującym, i ostatecznie 18 z nich zostało zmasakrowanych.

Lud Anglii starał się odpłacać Normanom za takie postępowanie. Opuszczając swoje siedziby w pojedynkę, najeźdźcy narażali się na niebezpieczeństwo, bo mogło się zdarzyć, że taki śmiałek zostanie potem znaleziony z poderżniętym gardłem. Tego rodzaju zabójstwa stały się istną plagą, toteż Wilhelm w końcu wydał prawo, którego fragment brzmiał: Jeśli Francuz zostanie zabity, ludzie z danej hundred [setki] mają pochwycić i sprowadzić sprawcę w ciągu ośmiu dni, bo w przeciwnym razie będą musieli wspólnie zapłacić grzywnę w wysokości 47 marek. W źródłach brakuje informacji, czy ludność którejkolwiek z jednostek administracyjnych dostarczyła sprawcę zabójstwa zgodnie z tym przepisem, ale tak czy inaczej nakładane na Anglosasów grzywny okazały się zbyt wielkim obciążeniem. Nawet bez tego byli oni biedni i gnębieni zbyt wysokimi podatkami, tak więc wystarczyła konieczność zapłacenia pojedynczej grzywny, a cała gmina popadała w nędzę. W tej sytuacji zapanował zwyczaj, że jeśli natrafiono na zabitego człowieka, usuwano z ciała wszystko, co pozwalało zidentyfikować jego tożsamość, a zwłoki okaleczano, żeby narodowość ofiary stała się nie do ustalenia. Ten sposób jednak sprawdzał się tylko przez krótki czas, bo Wilhelm był zbyt bystry, aby można było pokrzyżować jego plany, i bezzwłocznie wydał kolejne prawo. W jego świetle zakładano, że każda ofiara zabójstwa jest Francuzem, więc gmina i tak musi uiścić grzywnę – chyba że ludzie będą w stanie dowieść, że zabity jest z urodzenia Anglosasem, ale w tym celu musieli przedstawić jego czterech krewnych, którzy pod przysięgą poświadczą tożsamość ofiary. Wilhelma Zdobywcy po prostu nie dało się przechytrzyć. Jego przenikliwy umysł był w stanie sprostać każdemu potencjalnemu problemowi; równie pewne było, że ma na tyle twarde serce, by zdławić wszelki sprzeciw bez cienia miłosierdzia. Dodajmy, że ten genialny i zarazem okrutny przepis utrzymał się w mocy przez kolejne stulecia; kiedy prowadzono śledztwo w sprawie zabójstwa, na początek musiano dowieść, że ofiara jest Anglikiem, co w prawniczym żargonie nazywano Presentment of Englishry[4].

6

Wilhelm przez całe życie wyraźnie pokazywał, że jest uzdolnionym człowiekiem, a u jego schyłku zademonstrował, że faktycznie jest geniuszem. Na Witenagemocie zorganizowanym w Gloucester 12 lat po bitwie pod Hastings, podczas zimowego przesilenia, wygłosił długą mowę. Oznajmił, że niepokoi go stan kraju, zamęt wywołany przez liczne wojny i brak informacji o ludności oraz jej majątku. Na chwałę bożą! – zakończył przemówienie ulubioną przysięgą. – Musimy dowiedzieć się wszystkiego o tym kraju i o tym, co się w nim znajduje, gdyż dziś nie wiemy nic. Potem zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi, z trudem dobierając słowa.

Przeżyte lata zebrały swoje żniwo. Ponadto ten wielki człowiek, który nigdy nie posmakował klęski, stał się z czasem okrągły jak beczka i powolny, ale mimo otyłości i wieku tak zdominował całe zgromadzenie, że nikt nie wysunął zastrzeżeń co do jego pomysłu, choć tylko paru uczestników miało pojęcie, jaki sens kryje się za słowami króla (nie ma w tym nic zaskakującego, bo z pewnością nie więcej niż dziesięciu w ogóle umiało czytać i pisać). Wilhelm wyprzedził swoją epokę o całe stulecia, usiłując znaleźć metodę na przywrócenie ładu w Anglii. Nie trzeba dodawać, że dopiął swego.

Kraj podzielono na dziewięć okręgów, mianując dla każdego specjalną komisję. Wszystkie miały w swym składzie po jednym biskupie i jednym przedstawicielu szlachetnego rodu (którzy mieli zarządzać jej działaniami), a do tego sztab urzędników i skrybów, mających wykonywać faktyczną pracę. Każda komisja objeżdżała przydzielone terytorium, a na jej posiedzenia wzywano wszystkich posiadaczy ziem i dzierżawców, których drobiazgowo przepytywano, po czym sprawdzano podane informacje, żeby upewnić się, że są rzetelne i dokładne. Jak wiele ziemi posiadasz? Kto dzierżył ją przed tobą? Ilu ludzi na niej zamieszkuje i jaki jest ich stan? Ile masz koni, krów, owiec, kóz? Procedura była powolna i nużąca, a ponadto stara dokumentacja była w całkowitym chaosie i wydawało się, że każde hrabstwo ma własne systemy podziału ziem. Komisje raz miały do czynienia z trithings, a raz z wapentakes[5]. W innych hrabstwach używano miar takich jak riding, hundred, lathe, rape czy leta[6]. Zdarzały się majątki, w których nigdy przedtem nie dokonywano pomiarów; były i takie, o które stoczono liczne walki i które spalono, więc w efekcie ich oszacowanie mogło się opierać niemal wyłącznie na domysłach. Całe przedsięwzięcie było skomplikowane i na jego realizację musiano poświęcić kilkanaście lat.

W końcu pojawił się rezultat – Domesday Book, dokument, z którego można zebrać więcej prawdziwych informacji o Anglii u zarania rządów normańskich niż z wszystkich kronik czy historii jej dziejów. Dzięki niemu zamiast masy mglistych wiadomości pojawiły się fakty i liczby. Jego powstanie wytyczyło początek sporządzania dokładnych aktów własności i rejestrów; narodziła się dokumentacja statystyczna, która pozwala na ustalenie prawdy historycznej. Nawet gdyby osiągnięcia Wilhelma ograniczały się do tego jednego, wystarczyłoby ono, żeby zapewnić mu reputację zdolnego władcy i wizjonera. Jego bystry umysł, niczym strzała mknąca prosto do celu, odnalazł właściwą metodę pomagającą ustalić stosunki własności. Oczywiście wśród motywów, które pchnęły go do działania, sporą rolę odegrała dbałość o własny interes. Król wiedział, że nagradzając stronników i nadając im praktycznie wszystkie ziemie Anglii, zepchnął na nich ciężar rządzenia tym majątkiem i zapewnienia mu obrony – ale jak on sam mógł zebrać niezbędne podatki, skoro nie miał pojęcia, co i ile posiada każdy człowiek, ani jaka jest wysokość jego dochodu? Odpowiedzią była Domesday Book. Natychmiast po jej ukończeniu Wilhelm nałożył daninę w wysokości 6 szylingów na każdy hide ziemi (była to nie do końca jasna jednostka miary, uwzględniająca również nieużytki i obszary wodne, mająca reprezentować obszar na tyle duży, aby mogła się z niego utrzymać cała rodzina [ok. 120 000 m2]). Większość ziem posiadali Normanowie, więc to oni ponosili zasadniczy ciężar tego podatku. Dzięki Domesday Book królewskie przychody wzrosły do 400 000 funtów rocznie! Jak na tamte czasy była to doprawdy zdumiewająca suma, toteż baronowie jęczeli, zaciskali zęby lub zawzięcie protestowali. Jednak Wilhelm, który bystrym okiem studiował dokumentację podatkową, nie zwracał na to uwagi. Natomiast pozbawieni majątków Anglosasi uznali to za żart, który bardzo się im spodobał.

7

Wilhelm zmarł w Normandii – nagłą śmiercią, w pełni właściwą dla tego władcy. Nastąpiła latem 1087 roku, kiedy udał się do księstwa, żeby uporządkować tamtejsze sprawy. Podczas pobytu wszedł w spór z królem Francji Filipem I o miasto Mantes nad Sekwaną. Zdobywca Anglii sam znalazł się w szponach „najeźdźcy”, któremu ostatecznie muszą się poddać wszyscy, bez względu na to, czy są królami, czy plebejuszami. Wilhelm zrobił się tak tęgi, że za jego plecami śmiano się z jego brzuszyska i szeptano o nim dowcipy.

W trakcie tego zawziętego sporu między dwoma monarchami Zdobywca, który przebywał w Rouen, został przykuty do łóżka przez chorobę. Wtedy władca Francji nierozsądnie zażartował sobie jego kosztem. W obecności całego dworu oznajmił głośno: Król Wilhelm wyleguje się za zasłonami swojego łoża jak kobieta w połogu! Gdy doniesiono o tym choremu, podniósł się z posłania z grymasem gniewu na twarzy. Na zmartwychwstanie i chwałę Boga – oświadczył – udam się na mszę na ziemie Filipa i przyniosę bogatą darowiznę dla mojego duchowieństwa! Ofiaruję tysiąc świec dla moich ziem lennych – każda z nich zapłonie – a nad tym ogniem zalśni stal!

Nie mógł zemścić się na samym królu Francji, który był bezpieczny poza zasięgiem jego ręki, ale jak zawsze, gdy wzniecono gniew tego wielkiego Normana, ktoś musiał za to zapłacić. Jego gwałtowne ataki wściekłości przeważnie odbijały się najsilniejszym rykoszetem na zupełnie niewinnych ludziach, toteż gdy garnizon obleganego Mantes wywiesił na murach zwierzęce skóry, żeby wypomnieć królowi jego niskie pochodzenie, kazał wyłupić oczy jeńcom i cisnąć je za umocnienia miasta. Wydał też rozkaz oślepienia służącego, który przekazywał Robertowi, najstarszemu, zbuntowanemu synowi króla, pieniądze od królowej Matyldy (natomiast Zdobywca nie podniósł ręki na nieposłuszną żonę). Teraz za żart francuskiego króla miało zapłacić całe Mantes. Wilhelm odczekał, aż zbliżyła się pora żniw, a ludność okręgu cieszyła się z perspektywy obfitych zbiorów. Wtedy zadał cios – jego jazda przejechała przez pola i podpaliła rosnące na nich zboże, piechota zniszczyła winorośle, identyczny los spotkał też sady. Ścięto nawet te drzewa, które nie rodziły owoców i miały tylko zapewniać cień. Kiedy jednak Wilhelm stwierdził, że gniew w jego gorącym sercu nadal nie wygasł, kazał podpalić samo miasto. Całe to dzieło zniszczenia było tak gruntowne, że można byłoby pomyśleć, iż dzieje się to w nieszczęsnej Anglii, gdzie Zdobywca znowu daje próbkę normańskiej sprawiedliwości biednym poddanym.

To, co spotkało jego samego, na pewno można nazwać aktem boskiej sprawiedliwości. Kiedy Wilhelm jechał przez ogarnięte pożogą miasto, jego wierzchowiec nastąpił na płonącą deskę i król spadł na ziemię. Wyniesiono go z palących się ruin i zawieziono do klasztoru w murach Rouen, gdzie spędził sześć tygodni, bardzo cierpiąc i słabnąc z dnia na dzień. Gdy jego śmierć stała się pewna, ten gwałtowny człowiek wezwał dwóch ze swoich synów, Wilhelma i Henryka, żeby sporządzić ustny testament. Normandię pozostawił Robertowi, mimo jego buntowniczej przeszłości. Potem spojrzał na Wilhelma, swojego ulubieńca, który był silny, okrutny i z powodu karnacji nosił przydomek „Rufus” („Rudy”). Zdobywca oznajmił, próbując złapać oddech: Co do królestwa Anglii, nie zapisuję go nikomu, gdyż i mnie nie zostało zapisane. Zdobyłem je siłą i za cenę krwi. Pozostawiam je w rękach samego Boga; jeśli tak się spodoba Bogu, niech uzyska je mój syn Wilhelm, który był mi we wszystkim uległy, i niech cieszy się pomyślnością.