Piekło–niebo - Beata Kępińska - ebook

Piekło–niebo ebook

Beata Kępińska

4,2

Opis

 Z nieba do piekła jest często tylko jeden krok…

Maria spędza ostatnią noc w celi. Po dwudziestu latach ma wyjść na wolność. Zamiast radości czuje jednak lęk. Nie wie, co ją czeka po przekroczeniu bram więzienia, czy ma do kogo wracać…

Rok 1968. Ośmioletnia wówczas Maria, osamotniona po wyjeździe swojego jedynego przyjaciela Adasia za granicę, szuka bratniej duszy. Pociechę przynoszą jej tajemnicze seanse, które organizuje ojciec chłopca, lekarz psychiatra. Dzięki nim Maria ma poczucie, że przenosi się do Afryki Południowej, gdzie zamieszkał Adaś. Rzeczywistość jednak konfrontuje świat dziecka z brutalnym światem dorosłych, który przypomni o sobie w najmniej spodziewanym momencie.

Mija kilka lat. Samotna dziewczynka wyrasta na samotną nastolatkę, zamkniętą w sobie i wciąż myślącą o wyjeździe do wymarzonego afrykańskiego kraju. Decyzja, jaką podejmie w noc swojej studniówki, zaważy na całym jej życiu. Zbuntowana Maria ucieka z nowo poznanym studentem. Tak rozpoczyna się kolejny rozdział w jej życiu, w którym będzie miłość, ale i strach, wyjazd w nieznane i nowe wyzwania, a także grzech i pokuta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
6
0
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Beata Kępińska Piekło-niebo ISBN: 978-83-65521-04-0 Copyright © by Beata Kępińska, 2016 All rights reserved Redaktor: Monika Ślusarska Projekt okładki i stron tytułowych: Anna M. Damasiewicz Wydanie I Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

PROLOG

Maria nie mogła zasnąć. Była to jej ostatnia noc w celi. Powinna się cieszyć, że nadszedł wreszcie kres tej codziennej beznadziei, życia bez znaczenia i bez chęci, upływu czasu dla samego tylko ubywania. Ale się nie cieszyła. Co najdziwniejsze, czuła lęk przed jutrem. Gdyby mogła wybierać, pewnie wolałaby tu pozostać. Kiedyś więzienie kojarzyło jej się z prawdziwym piekłem. Dziś bała się, że to, co przyjdzie na wolności, okaże się dużo gorsze. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że czeka ją kolejne piekło. Wolność oznaczała konieczność nauki życia prawie od podstaw, a ona nie miała na to ani sił, ani ochoty.

Opuszczała więzienie pięć lat wcześniej, niż wynikało to z wyroku, lecz zamiast radości, miała takie uczucie, jakby ktoś wyrzucał ją z domu. Przez moment całkiem poważnie rozważała infantylny pomysł, żeby zrobić coś złego lub tak szalonego, by do końca życia pozostawiono ją w odosobnieniu. Myśląc o jutrzejszym dniu, widziała siebie stojącą już za bramą więzienną i doznawała lęku. Serce jej kołatało, kręciło się jej w głowie i miała mdłości. Tak samo czuła się na krawędzi urwiska. Wolność nie cieszyła, a przerażała, jak przepaść. Po co jej ta wolność, skoro nie wie, co z nią zrobić? Piekłem nie jest dla niej oswojone już więzienie. Teraz piekło to ta okropna niewiadoma, ta pustka, otchłań, która jest przed nią.

Życie osadzonych za kratami w pewnym sensie przypomina egzystencję małych dzieci. Nic od nich nie zależy. Wszystko podane, zorganizowane, o niczym się nie decyduje. W zasadzie, jak dla Marii, sytuacja idealna. Mogłaby nawet to polubić lub potraktować jako rodzaj rekonwalescencji, gdyby siedziała w pojedynczej celi. Po tym, co przeżyła, nie garnęła się do ludzi. Przystosowała się wprawdzie do panującej w celi hierarchii, w której stała nawet dość wysoko, ale nie dlatego że potrafiła być władcza i brutalna. Przeciwnie, starała się nikogo nie drażnić i nauczyła się, jak być prawie niewidzialną. Jednak to, za co siedziała, dawało jej już na wejściu duże fory.

Jeśli więc wziąć pod uwagę fakt, że nie była w sanatorium, tylko w więzieniu o zaostrzonym rygorze, naprawdę nie mogła się uskarżać. Poza kilkoma incydentami, kiedy miała do czynienia z kompletnymi degeneratkami, na ogół była traktowana dobrze przez współwięźniarki i klawiszy. Doskwierała jej jednak ta ciągła konieczność obcowania z innymi skazanymi. Ta bezpośrednia bliskość obcych pod każdym względem ludzi przeszkadzała, uwierała jak kamień w bucie, powodowała nieustanny dyskomfort, a czasem ból i cierpienie.

Ciągłe rozmowy, w których rzadko uczestniczyła, śmiechy, prostackie żarty czy seksualne ekscesy wdzierały się raz po raz w jej świat i nie dawały zapomnieć, gdzie jest i z jakiej przyczyny. Nie pozwalały wystarczająco skupić się na czytaniu ani na pracach plastycznych. Potrzebowała więcej ciszy, więcej odosobnienia, by swobodnie w dowolnym momencie przenosić się w wyobraźni w inne miejsca. A przecież wyobraźnię wciąż miała tak sprawną jak małe dziecko. W nielicznych chwilach spokoju przywoływała więc obrazy z dzieciństwa, a jeszcze chętniej z dobrego okresu młodości i miłości, kiedy była już żoną Bronka i młodą matką Jacusia i Małgosi.

Jej dzieci były już dorosłe. Nauczyły się żyć bez niej.

Miała ich w miarę aktualne fotografie i była z grubsza poinformowana, co się dzieje w ich życiu. Ten kontakt sprawiał, że nigdy nie pomyślała o odebraniu sobie życia. Chciała przecież jeszcze zobaczyć i uściskać swoje dzieci, a potem może także ich dzieci. Nie łudziła się, że mogłaby kiedyś z nimi żyć. Że umiałaby znów być zwykłą matką czy babcią. Ale bardzo pragnęła je widywać, choć od czasu do czasu. Patrzeć, jak rozkoszują się jasnym, dobrym światem, o którym zawsze dla nich marzyła. Nie mogłaby więc zrobić czegoś, co znów zmąciłoby im błękit nad głowami. Wierzyła bowiem, że tylko jej życie ktoś pomalował czarną farbą, a nad Jackiem i Małgosią wciąż świeci słońce.

Właśnie te kolory — błękit ze złotem i czerń z krwistą czerwienią — były dla niej odpowiednio symbolami nieba i piekła, życia dobrego, pogodnego oraz złego, ponurego koszmaru. Stało się tak za sprawą popularnej wśród dzieci zabawy w piekło-niebo. Kiedy była jeszcze mała i wszyscy nazywali ją Maryjką, starszy o trzy lata od niej Adaś, syn sąsiadów, wykonał z poskładanej w specjalny sposób kartki zmyślne narzędzie do tej zabawy. Niektóre pola kartki pomalował na błękitno ze złotymi promieniami słońca, a inne na czarno z czerwonymi jęzorami ognia.

— Pokaż, wzdłuż której linii pójdziesz — powiedział do niej, ściskając palce, na które nałożone było coś w rodzaju połączonych ze sobą papierowych kapturków. Palce ściskał mocno, bo bał się, by nie zobaczyła na ich styku śladów niebieskiej lub czarnej kredki, które pomogłyby jej w wyborze właściwej drogi.

— Gdzie mam iść i po co? — pytała mała Maryjka swego guru i towarzysza zabaw.

— To jest wróżba. Powiedz, wzdłuż której linii mam otworzyć tę papierową paszczę. Zobaczysz piekło albo niebo. Zależy, co wybierzesz.

Nadal nie bardzo rozumiała, ale na odczepne wybrała jedną z opcji. Adam rozwarł palce i okazało się, że zieje na nią czarno-czerwone piekło. Aż się cofnęła, poczuwszy na twarzy jego płomienie.

— Ha, ha, ha! — zaśmiał się diabolicznie Adaś. — Będziesz w piekle! — Cieszył się, chociaż uważała go za przyjaciela, a nawet chyba troszkę się w nim podkochiwała.

— Wcale, że nie! — zaprzeczyła gwałtownie.

— No to spróbuj jeszcze raz. — Adam przekręcał parokrotnie w palcach poskładany papier, a Maryjka tymczasem usiłowała zapamiętać, gdzie może być niebezpiecznie, czyli czego nie otwierać. Była pewna, że tym razem będzie dobrze, ale znów wyszło piekło. Adaś triumfował.

— To są czary i zawsze się sprawdzają. Będziesz w piekle! — straszył, a jej trzęsła się bródka, a ogromne, czarne oczy zaszły łzami.

— Do trzech razy sztuka. Daj jeszcze raz spróbuję — poprosiła. Adam schował zabawkę za plecami i znów nią obracał.

— Twoja ostatnia szansa. Namyśl się dobrze — ostrzegał. Wyciągnął zza pleców pomiętą nieco papierową wyrocznię. Maryjka trzęsącym się paluszkiem pokazała pożądany przez nią kierunek rozwarcia paszczy. Po raz trzeci ukazała się czarna otchłań, ziejąca straszliwym ogniem. Wielkie, słone łzy spłynęły po policzkach dziewczynki.

— Nie chcę do piekła! Nie pójdę! — szlochała. — Oszukujesz! — oskarżała. — To ty pójdziesz do piekła!

— Ta gra mówi prawdę. Od razu wiedziałem, że ci tak wyjdzie.

— Bo oszukujesz. Daj mi to, a ty zgaduj. — Maryjka wytarła nos rękawem i przejęła od kolegi „magiczną” zabawkę. Adaś miał szczęście i bezbłędnie trafił do nieba. Powtórzył jeszcze dwa razy, żeby było sprawiedliwie, i za każdym razem po rozwarciu jej paluszków ukazywał się radosny błękit ze złotem.

— Pójdziesz do piekła, bo jesteś dziewczynką — powiedział Adaś z dziwną satysfakcją w głosie. — Wszystkie dziewczynki pójdą do piekła — doprecyzował.

— Kłamiesz! Dziewczynki są grzeczniejsze. — Maryjka się nie poddawała.

— Pójdą, dlatego że są dziewczynkami.

— Nieprawda! Pani dozorczyni miała córeczkę, która poszła do nieba zaraz po urodzeniu. Słyszałam, jak opowiadała babci.

— Mój tata jest mądrzejszy od dozorczyni. Powiedział mi w sekrecie, że dziewczynki mają spółkę z diabłem i kuszą mężczyzn, dlatego muszą iść do piekła.

— Ja wcale nie kuszę — obruszyła się Maryjka. — Powiem mamie, co ty mówisz i że mnie denerwujesz.

— Nie możesz o tym z nikim rozmawiać, bo to tajemnica. — Adaś ściszył głos. — Może ci się coś stać, jak komuś powiesz. Rozumiesz?

— Dobrze, nie powiem. Ale do piekła nie pójdę? — próbowała coś utargować.

— Może nie pójdziesz, jak tata cię wyleczy. Mój tata czasem leczy dziewczynki, co mają w sobie diabła.

— To poproś go, żeby…

— Ale to boli i one krzyczą.

— Ja się nie boję. Wytrzymam.

— Tylko pamiętaj, nikomu… — Adaś, żeby przypieczętować tajemnicę, przyłożył brudny palec do jej ślicznie wyciętych i zawsze jakby nadąsanych, różowych usteczek. — Lepiej jeszcze przysięgnij na swoją duszę. Powiedz: „Przysięgam na moją duszę” — domagał się, bo widział taką scenę w filmie i bardzo mu się podobała.

— Przysięgam na moją duszę — powtórzyła poważnie Maryjka, zupełnie nie martwiąc się tym, że nie wie dokładnie, co to jest ta dusza i gdzie ją ma.

Maryjka miała wówczas cztery lata i nie zdawała sobie sprawy, jakie to sekrety będą teraz przez nią chronione. Robiła po prostu wszystko, na czym zależało Adamowi. Trzeba przyznać, że zachowała dyskrecję bardzo długo, głównie dlatego, że nie miała o tym z kim w domu porozmawiać. Z mamą stale miała dość napięte stosunki, a tata rzadko bywał dla niej dostępny, bo jako ordynator ginekologii w szpitalu klinicznym wciąż był albo na oddziale, albo na uczelni. Najlepiej o niezrozumiałych rzeczach było zawsze pogadać z babcią Hanią, ale ta akurat się rozchorowała i leżała w takim dziwnym szpitalu, w stojącym w lesie pawilonie, do którego jechało się aż za miasto. Babcia od czasów wojny chorowała na gruźlicę, która zaleczona, co jakiś czas dawała jednak o sobie znać.

Wkrótce Adaś wymyślił już inną zabawę. Złożył z papieru lunetę, w której kolorowe papierki tworzyły niezwykłe wzory i obrazy, więc sfatygowane piekło-niebo wylądowało w koszu na śmieci. Nowa zabawka dawała Maryjce przewagę, bo miała większą wyobraźnię i odkrywała rzeczy, które Adaś dostrzegał dopiero po tym, jak mu opowiedziała, co widzi. Dziewczynka szybko zapomniała więc o swojej fatalnej predestynacji i wesoło bawiła się ze swoim przyjacielem.

Kiedy była już dorosła, nierzadko wspominała tę porzuconą dziecinną wróżbę i myślała, że być może Adam wcale nie manipulował zabawką i nie kłamał. Pomazana przez niego kartka okazała się bowiem prawdziwą wyrocznią. Tak właśnie, jak wskazywała wróżba, wyglądało jej życie. Co z tego, że pragnęła raju dla siebie i swoich najbliższych? Bardzo się starała i pozornie wszystko dobrze się układało. Wtedy właśnie, gdy zaczynała się czuć szczęśliwa, nagle rozwierała się przed nią ziejąca, czarna paszcza piekła, a życie zmieniało się w koszmar.

Myślała z lękiem, czy gdy zamkną za nią wszystkie kraty i zasuwy, gdy zatrzasną się ostatnie ciężkie drzwi więzienia, a ona wybierze którąś z dróg, nie będzie to znów ta zła i czarna otchłań. Może jednak już nie. „Może wyczerpałam wreszcie swój przydział nieszczęść” — szeptało jej coś w najgłębszym zakątku umysłu.

Dziwiła się swojej nieuleczalnej naiwności. Ujrzała jednak w oknie celi skrawek prawdziwego błękitnego nieba i nagle zapragnęła opuścić więzienie. Podniosła się z kolan i dała znać, że jest gotowa. Słońce wzeszło już dość wysoko, nowy dzień był pogodny, złoto-błękitny. Wyszła więc odważnie na dziedziniec, odetchnęła pełną piersią i pomyślała: „A może tym razem się uda”.

ROZDZIAŁ 1

Tak zwane wypadki marcowe 1968 roku miały fatalny wpływ na psychikę Maryjki Wierzbickiej. Właściwie to nie same strajki studenckie czy dyskusje oraz ferment w środowiskach akademickich ani nawet nie brutalne rozpędzanie protestujących przez Milicję Obywatelską i ORMO wspomagane grupami uzbrojonych w pałki robotników, ale ich skutki. Ośmioletnia dziewczynka nie była świadoma tego wszystkiego, co wówczas działo się w jej ojczyźnie, zwanej PRL-em. Tym bardziej nie miała pojęcia, jakie były powody pokazywanych w telewizorze awantur ulicznych. Zobaczyła w wieczornym Dzienniku Telewizyjnym ulice wielu dużych miast zadymione i pełne uciekających ludzi. W wiadomościach regionalnych pokazywali także znaną jej Piotrkowską, najważniejszą ulicę Łodzi, na której panowało takie samo dziwne zamieszanie. Potem Władysław Gomułka, łysy pan w okularach, mówił, że wszystkiemu winni są jacyś syjoniści, którzy będą musieli opuścić Polskę raz na zawsze.

— Czy my jesteśmy syjonistami? — spytała zaniepokojona rodziców podczas kolacji.

— Co za głupoty opowiadasz?! Ktoś ci coś nagadał?! Może, jak zwykle, babcia? — napadła na nią matka, a ojciec nie odezwał się ani słowem, tylko smutno spoglądał na żonę. Jedzenie mu chyba nie smakowało, bo nie dokończywszy kolacji, zamknął się w swoim gabinecie.

Maryjkę zdziwiła ta nieadekwatna do niewinnego pytania reakcja matki, zaczęła więc drążyć temat. W tym celu udała się do mieszkającej na parterze tej samej kamienicy babci Hani, która była mniej nerwowa niż mama i bardzo lubiła, gdy odwiedzała ją jej jedyna wnuczka. Potrzeba wyjaśnienia pewnych kwestii stała się właściwie paląca, bo dzieciaki z oficyny zaczęły Maryjkę przezywać rudą Ryfką. Ruda była naprawdę, miała bowiem ogniste długie loki, którymi wszyscy dotąd się zachwycali, ale na imię miała Maria, nie żadna Ryfka. W szkole pani i uczniowie zwracali się do niej: Marysiu, czego nie lubiła, a w domu od zawsze nazywano ją Maryjką. Nigdy w życiu nie spotkała kogoś, kto nazywałby się Ryfka. Nie wiedziała nawet, czy to imię, czy nazwisko. Miała natomiast pewne przypuszczenia, że może to być jakieś świńskie wyzwisko. W oficynie ich kamienicy nie mieszkały bowiem zbyt grzeczne dzieci.

Maryjka nie znała ich bliżej, gdyż mama nie pozwalała jej wychodzić do nich na podwórko. Czasami tylko dziewczynka mogła się pobawić ze starszym o trzy lata synem sąsiadów, Adamem Majem. Jego ojciec, podobnie jak jej tato, był lekarzem, a matka prokuratorem. W ogóle Maryjka rzadko mogła spędzać czas, jak inne dzieci, na zabawie. Od najmłodszych lat miała życie dokładnie zorganizowane przez matkę. Lucyna Wierzbicka z domu Gzik, która przed zamążpójściem pracowała na oddziale męża jako położna, gdy została panią ordynatorową, a następnie matką Maryjki, zajęła się domem, a zwłaszcza wychowaniem córki bardzo ambitnie.

Ta niepracująca, młoda kobieta, pełna kompleksów ze względu na małomiasteczkowe pochodzenie i niższe wykształcenie, postanowiła, że wychowa dziecko na geniusza. Jeździła więc z małą córeczką tramwajami i autobusami, bo jak większość pań z jej pokolenia nie miała prawa jazdy, w różne punkty Łodzi, gdzie Maryjka pobierała różnorakie nauki i rozwijała swoje czasami bardzo wątpliwe talenty. Tak więc na Dąbrowie, u czterdziestoletniej panny Klary Pacewicz dwa razy w tygodniu bębniła na pianinie. Za Górniakiem przy ulicy Sanockiej, na wprost parku Wenecja, mieszkała jej niziutka i śmieszna nauczycielka francuskiego, u której powtarzała do znudzenia słówka i trudne do wymówienia dla sepleniącego jeszcze w ojczystym języku dziecka frazy.

Przy Franciszkańskiej jakaś pani ogłosiła nabór dzieci do szkółki baletowej, więc profesorowa Wierzbicka natychmiast zjawiła się tam z córką. Mimo że Maryjka oprócz poczucia rytmu i pewnej giętkości nie wykazywała zapału do tańca i dość skupienia, by nie mylić kolejności figur oraz kroków, została na usilną prośbę matki przyjęta do grupy. Z miną męczennicy ćwiczyła zatem także dwa razy tygodniowo różne piruety i pas. Z własnej woli i z przyjemnością uczestniczyła jedynie w zajęciach plastycznych w Młodzieżowym Domu Kultury przy Moniuszki.

Taki nawał obowiązków męczył Maryjkę i nie pozwalał jej bawić się z innymi w chowanego lub w berka na podwórku. Dzieciaki, które spędzały tam praktycznie cały wolny czas po szkole i przesiadywały wraz z dorosłymi na ławeczce pod wielkim krzakiem bzu, wiedziały więcej niż ona o życiu, a nawet o niej samej i jej rodzinie. Znacznie lepiej wyczuwały także nastroje panujące w Komitecie Centralnym przewodniej siły narodu, czyli PZPR. Do niedawna bowiem, gdy Maryjka razem z Adasiem mijała podwórkowych andrusów, wołano za nimi najwyżej: „Panna z kawalerem pod siódmym numerem. Panna kawalera pocałuje, a on dziecko jej zmajstruje”. Ostatnio jednak ich repertuar się zmienił. Oprócz wspomnianej już rudej Ryfki któregoś dnia doszło nawet do rękoczynów. Starszy od Adasia wyrostek podszedł do niego po cichu z tyłu i przystawiwszy mu do pleców kij, krzyknął znienacka:

— Hände hoch! Żydzi do gazu! — Dziewczynka przestraszyła się, a Adam rzucił się na większego od siebie prześladowcę z pięściami. Wtedy ona także ruszyła do ataku i wkrótce wszyscy troje mieli siniaki, ale chłopak wycofał się w koniec podwórza i wdrapawszy się na płot, wrzeszczał:

— Wielkie państwo z pejsami! Ojciec grzebie w dupie grabiami!

Tego już było za dużo. Maryjka z płaczem pobiegła do babci, bo uważała ją za najmądrzejszą w rodzinie, a w każdym razie najbardziej serdeczną i oddaną jej osobę. Zapytała więc babcię Hanię, dlaczego spotykają ją te wszystkie szykany i co w ogóle znaczą.

— Miałam ci tego nigdy nie mówić, bo łudziłam się, że czasy się zmieniły i ludzie też — zaczęła babcia. — Twoja mama chyba wolałaby, żebyś nie dowiedziała się, że jestem Żydówką i twój tata jako mój syn też jest Żydem.

Babcia mówiła długo i zawile, bo niełatwo było wytłumaczyć ośmiolatce, skąd się nagle w jej rodzinie wzięli jacyś Żydzi, o których Maryjka słyszała na religii tylko tyle, że ukrzyżowali dobrego Pana Jezusa.

— Ja jestem Polką i Żydówką. Mój syn jest więc Żydem, ale także Polakiem. Twoja matka nie jest Żydówką, więc ty także nie — tłumaczyła babcia. — Twój tata zgodził się, żeby mama cię ochrzciła, więc jesteś chrześcijanką. Mój syn nie wyznaje żadnej religii. Mnie jest smutno, że się nie modli i nie obchodzi ze mną szabasu ani żadnych naszych żydowskich świąt. Ale cóż mam zrobić? Po ostatniej wojnie, w której zamordowano tylu niewinnych ludzi, a najwięcej Żydów, wielu straciło także wiarę. Jak będziesz trochę starsza, opowiem ci o twoim dziadku, a moim mężu, który najpierw był bardzo wierzący, a potem stał się bezbożnikiem. W ogóle dowiesz się więcej o naszej rodzinie, kiedy już poznasz trochę historii. Teraz byś nie zrozumiała. Nie przejmuj się tym, co mówią dzieciaki na podwórku. One same tego nie wymyśliły. Powtarzają po niemądrych dorosłych. Ryfka to piękne żydowskie imię. Moja siostra je nosiła.

— A gdzie mieszka twoja siostra? — Maryjka przerwała babci zbyt długą przemowę.

— W niebie. Zabili ją Niemcy w czasie wojny — odparła babcia i szybko odwróciła twarz, bo mocno poczerwieniały jej oczy.

— Czy miała rude włosy?

— Nie, włosy miała czarne jak niegdyś moje. Twoje włosy są najwspanialsze na świecie i dzieci dokuczają ci z zazdrości.

— A czy mój tata grzebie grabiami w…? — Maryjka nie mówiła brzydkich słów, więc nie chciała po raz drugi powtórzyć paskudnej rymowanki. Wiedziała, że tata wykonuje potrzebny i ogólnie szanowany zawód lekarza, ale nie była pewna, co tak naprawdę robi z pacjentkami w zamykanym przed nią gabinecie, w którym stoi bardzo dziwny fotel. — W pupie się nie grzebie, to grzech, prawda? — zapytała babkę, patrząc jej prosto w oczy.

— Każdy nasz organ wymaga zbadania przez lekarza, gdy jesteśmy chorzy. Nawet pupa. Ale na pewno twój tata nie robi tego grabiami. Jest bardzo dobrym lekarzem i wiele kobiet potrzebuje jego pomocy. Te panie z oficyny także.

Maryjka wydawała się uspokojona. Kwestią żydowską, na razie przynajmniej, się nie interesowała. Częściej za to snuła się pod gabinetem taty, by dowiedzieć się, co on takiego robi pacjentkom, a zwłaszcza, jakimi narzędziami się posługuje. Nie dało się jednak podejrzeć tego przez dziurkę od klucza, bo drzwi gabinetu w ogóle nie posiadały dziurki. Zrobiła więc podczas nieobecności taty potajemny przegląd ginekologicznych narzędzi, ale grabi ani nawet małych, dziecinnych grabek do piasku w gabinecie na szczęście nie znalazła. Ponieważ ani ona, ani Adam, zgodnie z instrukcją babci, nie reagowali na zaczepki dzieciaków z oficyny, te wkrótce się uspokoiły. Już przed wakacjami łobuziaki zapomniały o Żydach i uganiały się za nieszczęśliwym Poldusiem, który nosił okulary i w dodatku pociągał jedną nogą.

Właśnie wtedy, gdy wydawało się, że wszystko już wróciło do normy, jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że Adaś wyjeżdża wraz z matką gdzieś bardzo daleko, aż za granicę, i Maryjka prawdopodobnie nigdy go już nie zobaczy. Dowiedziała się o tym przypadkowo z rozmowy rodziców.

— Wiesz, z Reginą to jest inna sprawa — mówił ojciec o matce Adasia, prokurator Reginie Rottger-Maj. — Ona sobie za dużo pozwalała. Już po pięćdziesiątym szóstym mieli ją wyrzucić z prokuratury, ale w końcu tylko ją przenieśli tu do nas z Krakowa. Zresztą Regina już od jakiegoś czasu chciała wyjechać z synem. Nieraz powtarzała, że Adaś powinien chodzić do dobrych szkół, których u nas nie ma, żeby w tej zapyziałej Polsce nie zaprzepaścił swoich zdolności.

— A Karol też pojedzie? — spytała matka.

— Nie. Przecież wiesz, jak to z nimi jest — odparł ojciec. — Niby razem, a jakby osobno.

— No tak, zdradza go na prawo i lewo. W ogóle się z nim nie liczy. Kiedyś, pamiętasz, po twoich imieninach, jak za dużo wypiła, to krzyczała, że ona musi z innymi, bo on jest impotentem? Okropne, jak można takie rzeczy przy ludziach? Ten chłopak to jest pewnie nie… — Matka nie skończyła zdania, bo zauważyła wlepione w siebie oczy Maryjki. — A ty, jak myślisz, dobrze robią? Czy my też nie powinniśmy wyjechać? — ściszyła głos.

— Nie. Regina to już postanowiła i ma załatwiony bilet w jedną stronę. A Karol mówi, że on nigdzie nie wyjeżdża. Ja zresztą też nie mam zamiaru. Tak obaj postanowiliśmy i kropka — powiedział stanowczo ojciec. — Chyba nie myślałaś, że mógłbym cię opuścić albo wywieźć was do Izraela? Co ty byś tam robiła? Pewnie nie chciałabyś pracować w kibucu? — Wyciągnął rękę i pogładził żonę po włosach, ale ona strząsnęła jego dłoń, jak strząsa się owada, który nagle spadł z drzewa na głowę, i powiedziała konspiracyjnym szeptem:

— Nie trzeba jechać koniecznie do Izraela. Można gdzieś do Europy Zachodniej lub do Stanów. Regina jedzie do Szwecji. Jest okazja. A może twoja matka z niej skorzysta?

— A mam cię! — wykrzyknął doktor ze śmiechem, chwytając żonę w objęcia. — Chciałaś się przy pomocy Gomułki pozbyć teściowej! — Klepnął ją żartobliwie w pośladek. — Porzuć wszelką nadzieję. Jest za stara na takie zmiany, a poza tym ona kocha nas i ten kraj.

— Ty też?

— Ja też. Mam tu swoją klinikę, swoje pacjentki. Bądź spokojna, nikt mi w ogóle nawet nie wspomniał o wyjeździe. Jestem dobrym obywatelem, mam porządnie brzmiące nazwisko i nawet ślub kościelny. O, i córkę ochrzczoną — wymieniał.

— Za to raczej cię w partii nie pochwalą — stwierdziła Lucyna.

— Nigdy nie wiadomo, jakie jeszcze czasy przyjdą. Najważniejsze to być zabezpieczonym na różne okoliczności.

— Ach, to ja i Maryjka jesteśmy twoim zabezpieczeniem? A ja naiwna myślałam, że się kiedyś we mnie zakochałeś. — Lucyna przyjęła napastliwy ton i postawę. — Oddziałowa mnie ostrzegała, żebym uważała, bo mnie pan ordynator tylko przeleci, a potem wylecę z oddziału.

— Lucynko, to zwykłe kalumnie. Nigdy tak nie robiłem. Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia i kocham cię nadal. A ty robiłaś ze mną, co chciałaś. Piękna byłaś… i jesteś — poprawił się. — Ja, stary dziad, nie śmiałem nawet marzyć o tobie — mówił i przytulał się do żony. — Życzyłaś sobie ślubu w kościele. Był w Łasku, w farze, z całą pompą. Zmyli mi trochę głowę w komitecie, ale ty wiesz, że bym ci nieba przychylił.

Maryjka niewiele zrozumiała z całej tej rozmowy, ale dotarło do niej najgorsze. Na zawsze traci przyjaciela. Była załamana. Adaś miał się z nią ożenić, jak dorośnie, a teraz co? Wyjeżdża.

I wyjechali akurat wtedy, gdy ona była na francuskim. Nawet go nie pocałowała. Od tego momentu co dzień po przyjściu ze szkoły wyczekiwała na listonosza, stojąc na klatce schodowej schowana za załomem ściany korytarza. Ale Adam do niej nie pisał. „Tacy są mężczyźni” — myślała rozgoryczona i szła zniechęcona na któreś ze znienawidzonych zajęć pozalekcyjnych. Potem wracała zmęczona do domu i dopiero zabierała się za lekcje. To także robiła bez większego zaangażowania. Nic jej już właściwie nie cieszyło, bo jej ośmioletnie życie straciło wszelkie barwy. Pozostała jej tylko tęsknota.

Któregoś dnia zobaczyła, jak ojciec Adama wyciąga ze swojej skrzynki grubą kopertę oblepioną zagranicznymi znaczkami. Domyśliła się, że to może być list od żony lub syna. Serce zabiło jej mocniej i wyszła z ukrycia. Doktor Maj na jej widok także wyraźnie się ożywił. Ta podobna do śpiącej lalki Maryjka już jakieś dwa lata wcześniej zrobiła na nim niesamowite wrażenie. Zachował się wówczas bardzo ryzykownie i niemądrze.

Pamiętał dokładnie ten moment, gdy wrócił niespodziewanie wcześniej z pracy i w swoim gabinecie zobaczył dziwną scenę. Na kozetce leżała rozebrana córeczka sąsiadów. Buzię miała zaróżowioną i oczy przymknięte, a Adaś oglądał jej narządy rodne, sprawdzając jednocześnie ich nazwy w Atlasie anatomii człowieka. Pobudzony niesamowitym widokiem doktor Maj spoliczkował chłopaka i wyrzucił go z gabinetu, czym wywołał przerażenie i płacz dziewczynki. Zaczął ją więc przytulać i całować. Powiedział, że musi jako lekarz sprawdzić, czy niechcący Adaś nie zrobił jej krzywdy. Sytuacja była jednak nerwowa, bo Maryjka nie dawała się uspokoić, a Adam na pewno stał pod drzwiami. Ubrał zatem małą, dotykając tylko niby przypadkiem jej intymnych części ciała, a potem zamknął się w łazience.

Od tamtego momentu starał się unikać tego dziecka, bo czuł, że może nad sobą nie zapanować, a to byłby wielki błąd. Teraz, gdy zauważył rudą główkę czającą się w mrocznym korytarzu, odezwał się do Maryjki głosem pełnym słodyczy:

— Mamy list od Adama. Znów chyba przysłał zdjęcia. To już trzecia taka koperta. Za każdym razem cię pozdrawia. Przyjdź do mnie wieczorem, to ci pokażę listy i wyjaśnię, gdzie teraz jest i co robi twój przyjaciel. Tylko nie mów mamie, że idziesz do mnie. Będzie nam potrzeba więcej czasu, bo chcę ci pokazać czary, a ona zaraz pewnie po ciebie przyjdzie, żebyś odrabiała lekcje. Polecisz ze mną do Afryki. Chcesz? — Maryjka bez słów na znak akceptacji pokiwała głową. — Ale żeby czary zadziałały, trzeba zachować tajemnicę. Nikomu ani słówka, sza. — Doktor przyłożył palec do ust, jak niegdyś Adaś, i uśmiechnął się ciepło.

Dziewczynka nie mogła się doczekać wieczoru. Powiedziała matce, że idzie do koleżanki na Wierzbową, bo nauczycielka poprosiła ją, żeby przekazywała lekcje ciężko chorej uczennicy. Na wszelki wypadek pobiegła najpierw schodami głośno w dół, a potem na paluszkach przeszła obok swojego mieszkania i udała się na drugie piętro. Doktor Maj już czekał. Miał przygotowane zdjęcia i listy, a nawet pyszne czekoladowe cukierki. Dowiedziała się, że Adam bardzo krótko przebywał w zimnej Szwecji i zaraz potem poleciał samolotem do gorącej Afryki Południowej.

Maryjka nie uczyła się jeszcze geografii, więc nie miała pojęcia, gdzie leży ten kraj, ale pan Karol objaśnił jej wszystko i pokazał na globusie. W ogóle był bardzo miły. Zrobiło jej się sucho w ustach po słodyczach, więc podał jej jeszcze soczek do picia. Zapalił jakieś świeczki i kadzidełka, a potem wyciągnął z szuflady magiczny naszyjnik prawdziwego afrykańskiego czarownika. Do Afryki miał ją przenieść dywanik, na którym się położyła. Dobrze, że leżała, bo wkrótce cały świat zaczął z nią wirować. Po chwili naprawdę znalazła się wśród Zulusów. Dziwnie ubrana tańczyła z nimi i biła w bębenek. Baraszkowała potem z wielkimi, dzikimi kotami w buszu wśród suchych traw. Bawiła się cudownie. Tak się zmęczyła, że chyba zasnęła. Kiedy doktor zawołał ją, żeby wróciła z powrotem do pokoju, wszystko w nim było jak poprzednio, a ona nie nosiła już barwnej spódniczki z trawy ani ozdób z koralików. Miała na sobie swoją normalną, granatową, uczniowską spódniczkę, która nie była pobrudzona ani pognieciona po tych szalonych eskapadach.

ROZDZIAŁ 2

Doktor Karol Maj był ostrożny. Z córką sąsiadów postępował w nietypowy dla siebie sposób. Nie spotykał się z nią zbyt często, chociaż Maryjka najchętniej przychodziłaby na tajemnicze seanse codziennie. Tłumaczył jej, że czar przestanie działać, jeśli będą go nadużywać. Był zresztą człowiekiem bardzo zajętym, ponieważ jako jeden z nielicznych psychiatrów wyspecjalizował się w chorobach i zaburzeniach dziecięcych, a oprócz pracy w szpitalu przyjmował jeszcze pacjentów w domu. Przyjeżdżali do niego ludzie z dziećmi, których Maryjka i Adaś bardzo się bali, bo wyglądały dziwnie i często wydawały niesamowite odgłosy. Dziewczynce nie było wolno przychodzić do doktora w godzinach jego przyjęć i bez wcześniejszego umówienia się.

Czasami czekała nawet miesiąc na kolejną podróż do Afryki, a czas między seansami dłużył jej się niemiłosiernie. Właściwie przestało ją interesować cokolwiek innego. Snuła się po domu, nasłuchując kroków ludzi idących do sąsiada na górę. W ich klatce nie mieszkał nikt poza jej rodziną, panem Karolem i babcią. W szkole Maryjka stała się jakby nieobecna, a w domu była mrukliwa i opryskliwa. Nauczycielka francuskiego wymówiła jej lekcje, bo nie robiła żadnych postępów. Nie najlepiej szło jej też w balecie, ale tu matka się uparła i nadal ją przywoziła. Do MDK na zajęcia plastyczne, począwszy od czwartej klasy, jeździła sama. Jechała kilka przystanków tramwajem ulicą Nowotki, a potem od placu Wolności do Moniuszki szła pieszo Piotrkowską, oglądając wystawy.

Napięcie związane z oczekiwaniem na cudowne przeżycia, konieczność trzymania swoich kontaktów z sąsiadem w tajemnicy spowodowały emocjonalną huśtawkę jej nastrojów. Z Maryjką naprawdę trudno było wytrzymać. Kłótnie z matką i ciągły konflikt z koleżankami i kolegami w szkole zwiększał jej stres, który po prostu „zajadała”. Maryjka jadła dużo i rosła prędko. Niestety, nie tylko wzwyż. Systematycznie zwiększała się również jej waga. Wreszcie pani od baletu powiedziała bez ogródek, że takie pulpety nie mogą tańczyć na scenie. Matka szalała ze złości, a Maryjka była bardzo zadowolona, ale do czasu. Rodzice próbowali ograniczać jej jedzenie, więc chodziła do babki żebrać o kanapki i łakocie, a ta, pamiętając jeszcze okupacyjny głód, nie potrafiła jej odmówić.

Maryjka dojrzała wcześniej niż inne dziewczynki z klasy, wcześniej też urósł jej biust oraz włosy łonowe. W wieku trzynastu lat wyglądała już na szesnaście. Oglądali się za nią starsi panowie lubujący się w puszystych kształtach. Ta wczesna dorosłość sprowadziła na nią następną w jej życiu klęskę. Pan Karol od jakiegoś czasu twierdził, że nie dostaje już nowych listów od syna, i nie pozwalał jej przychodzić do siebie.

— To mogą być stare listy i te zdjęcia, które znam — przekonywała go ze łzami w oczach.

— Jesteś już za duża, żeby wierzyć w czary i odwiedzać pana, który nie ma żony. To nie wypada — powiedział oschle. — Trzymaj buzię na kłódkę i nie opowiadaj nikomu o czarach, bo wezmą cię za chorą psychicznie. Wtedy będę musiał zamknąć cię w szpitalu w Kochanówce i leczyć elektrowstrząsami, które są bardzo nieprzyjemne. Po tych wstrząsach straszni wariaci siedzą w klatkach i wyją całe dnie jak dzikie zwierzęta.

Wizja spędzenia reszty życia w klatce ze strasznymi wariatami była wystarczająco przerażająca, by zakneblować jej usta.

Biedna Maryjka znów poczuła się zdradzona i porzucona. Na ogół była smutna, apatyczna i wycofana, choć potrafiła też wykazywać agresję, zwłaszcza w stosunku do rówieśników, którzy wyśmiewali się z jej rosnącej wciąż tuszy. W szkole miała coraz gorsze oceny. Ledwie dostała się do liceum ogólnokształcącego i pewnie by go wcale nie skończyła, gdyby matka nie biegała z prezentami do nauczycieli, a ojciec nie załatwiał im różnych rzeczy. Wyrosłaby też pewnie na skończonego głąba, gdyby nie książki, które pochłaniała w ogromnych wręcz ilościach. Kiedy przeczytała wszystko, co było w domu i u babki, ojciec zapisał ją do Biblioteki Uniwersyteckiej. Miała więc sporą, choć nieuporządkowaną wiedzę humanistyczną, ale słabe widoki na to, że zrobi maturę z matematyki.

Rodzice martwili się, że jest dziwaczna i taka samotna. Poszli w końcu po radę do specjalisty, czyli doktora Karola Maja. Zachowywał się dziwnie nieprofesjonalnie. Nie chciał jej zbadać ani nawet przez chwilę porozmawiać na osobności. Poradził jakby od niechcenia, żeby kupili jej psa, który zmobilizuje ją do spacerów. Najpierw byli zbulwersowani lekceważącym podejściem przyjaciela rodziny do ich dziecka, które w istocie dzieckiem już nie było. Po zastanowieniu postanowili jednak posłuchać fachowca.

Sześciotygodniowy szczeniak sznaucera olbrzyma zjawił się w życiu Maryjki na rok przed maturą i wywrócił je do góry nogami. Dziewczyna już w wakacje schudła osiem kilogramów, a następne dwanaście w ciągu pół roku. Znów była śliczna, zgrabna, zręczna i tryskała energią. Kiedy szła ulicą, nie tylko faceci, ale i kobiety oglądały się za nią, jedne z zazdrości, a inne, żeby popatrzeć przez chwilę na to piękne zjawisko. Maryjka wyskakała i wybiegała sobie idealną figurę. Jej czarne oczy błyszczały teraz innym, zdrowym blaskiem. Miała odwagę rozpuścić na wiatr swoje niezwykłe włosy, a po szkole ubierać się w niebanalny sposób.

Do półrocza czwartej klasy podciągnęła się nawet nieco z przedmiotów ścisłych. Teraz dla odmiany nic nie czytała. Nie miała już na to czasu. Po szkole odrabiała szybko i dość pobieżnie lekcje, by resztę czasu poświęcić Zulusowi, bo tak nazwała swojego czworonożnego, czarnego przyjaciela, który był chyba najlepiej wypielęgnowanym i ułożonym psem obronnym pod słońcem. Nie tylko rozumiał wszystkie komendy, ale wprost odgadywał myśli swojej pani. Na ogół był wesoły i łagodny. Jeśli jednak ktoś próbował zanadto zbliżyć się do niej, słyszał głębokie, pochodzące z głębi trzewi warknięcie, które mroziło krew w żyłach.

Przyjaźń z psem dodała Maryjce pewności siebie, ale nie naprawiła jej relacji z ludźmi. Dziewczyna nadal nie miała żadnej bliższej koleżanki i nie rozmawiała prawie z chłopakami, a umawianie się na randki w ogóle nie wchodziło w grę. Żaden chłopak nie zaryzykowałby starcia z umięśnioną, skoczną, brodatą bestią, której białe zębiska kruszyły wielkie, wołowe gnaty. Poza najbliższą rodziną ludzie, zwłaszcza młodzi, dla Maryjki po prostu jakby nie istnieli.

Wielkimi krokami zbliżała się studniówka, a ona za żadne skarby nie chciała iść na ten pierwszy w życiu bal. Nie miała partnera i nie chciała się bawić z żadnym z chłopaków ze szkoły. Wielu teraz smaliło do niej cholewki, ale jeszcze rok temu odwracali się z kpiącymi minami lub wprost wyśmiewali. Pamiętała klasową dyskotekę, na której nikt nie poprosił jej do tańca, a gdy nauczycielka zarządziła białe tango i Maryjka ruszyła w stronę wcale nie szczuplejszego od niej przewodniczącego samorządu, ten uciekł na korytarz, a klasa pokładała się ze śmiechu. Dziewczyna nie była w stanie zapomnieć tych przykrości, więc nie planowała swojego uczestnictwa w tej imprezie, ale matka ją zmusiła.

— Specjalnie dla ciebie zaangażowałam się do gotowania potraw, pieczenia ciast i podawania do stołu. Czy myślisz, niewdzięczna dziewczyno, że kocham to robić? Nienawidzę, ale to jest najlepsza okazja, żeby obgadać z profesorami sposób dostarczenia ci ściąg na matematyce. Nie uczyłaś się przez cztery lata, więc teraz nie masz prawa wyboru. Maturę musisz zdać, bo ja bym chyba nie przeżyła takiej kompromitacji. Lepiej podziękuj, że załatwiłam ci także partnera.

Ów partner okazał się kuzynem matki z rodzinnego Łasku. Chodził w Łodzi do technikum samochodowego i mieszkał w internacie. Maria w pięknej, długiej, czarnej spódnicy z Telimeny i fantazyjnie, własnoręcznie haftowanej białej bluzce wyglądała skromnie i elegancko. Kiedy ujrzała w drzwiach chudego wyrostka z czerwonawą, trądzikową cerą w śliwkowym garniturze i żółtym krawacie, miała dość wszystkiego. Lucyna jednak siłą wrzuciła ich oboje do taksówki i pojechali na zabawę.

Kuzynek na szczęście specjalnie nie narzucał się zarozumiałej i aroganckiej córce wujostwa. Zaraz na wstępie zdjął koszmarną marynarkę, bo ciążyły mu poupychane w kieszeniach półlitrówki. Z taką amunicją szybko zjednał sobie grupę kumpli oraz wielbicielek i całkiem dobrze się bawił. Maryjka, siedząc sama, znudzona przy stoliku, co jakiś czas sięgała również do owej wiszącej na krześle marynarki i wlewała do swojej oranżady po trochu przyniesionej przez partnera wódki. Nieprzyzwyczajona do alkoholu po paru szklaneczkach była już na niezłym rauszu. Śmielej rozejrzała się po sali i nagle spostrzegła za filarem chłopaka jak ze snu. On wpatrywał się w nią już od dłuższego czasu, lecz obawiał się, że w każdej chwili przy stoliku może się zjawić właściciel śliwkowej marynarki, której dziewczyna zdawała się strzec. Wyluzowany i niedwuznacznie zachęcający uśmiech podpitej Maryjki dodał mu odwagi.

Niedługo potem maszerowali już oboje piechotą przez puste ulice nocnego miasta, zaśmiewając się z byle czego i całując co krok. Ona niewiele miała do powiedzenia o sobie. Wiadomo, w tym roku robi maturę. Chyba będzie coś studiować, ale jeszcze nie zdecydowała. On pochwalił się, że jest studentem piątego roku Wojskowej Akademii Medycznej. Na bal wpadł dopiero po północy, żeby na tak zwany krzywy ryj najeść się i pohulać. Od paru lat tak się zabawiają z kolegą, również WAM-owcem. Kolega obiecał, że będzie tu z jakąś dziewczyną, lecz jak widać, wystawił do wiatru i jego, i dziewczynę. A może wcześniej przeszli już do następnego etapu zabawy?

— Na tylu studniówkach już byłem, ale nigdy dotąd nie spotkałem tak pięknej licealistki, bo ja raczej nie oglądam się za młodymi dziewczynami — powiedział z miną speca od damskiej urody przystojny, lecz trochę zarozumiały student, w którym Marię zachwycało wszystko, oprócz zalatującego wiochą imienia Bronisław.

— Ja też — wyszeptała bez sensu Maryjka, ale zaraz się poprawiła i zadziwiła Bronisława swoją szczerością. — To znaczy chciałam powiedzieć, że jesteś właśnie takim chłopakiem, o jakim marzyłam. Bo ja głównie marzę — dodała. Nie potrafiła nic szyfrować ani ukrywać, więc mówiła wprost. W dodatku czuła, że nogi miękną jej z emocji i od wypitej czystej z oranżadą.

— A co z twoim partnerem? — zapytał nagle Bronek.

— A niech go sobie weźmie moja matka, skoro go zaprosiła. Ja dzisiaj nie wracam do domu. Będę się bawić, jakby jutra miało nie być — wykrzykiwała podchmielona i raz po raz, nie mogąc utrzymać równowagi, padała w objęcia niedoszłego doktora i oficera.

Maria miała wszystkie niezbędne, według Bronka, atrybuty urody. Długie, szczupłe nogi, zalotnie ukazujące się w głębokich rozcięciach spódnicy, wąską talię i duży, ale jędrny biust, który okiem znawcy ocenił na rozmiar 70 E. Spojrzenie jej czarnych, lśniących oczu powodowało, że włosy na całym ciele, i nie tylko włosy, stawały mu dęba. Rude włosy dziewczyny również dobrze rokowały w teorii tego domorosłego znawcy kobiecego libido, znamionowały bowiem ognisty temperament i obiecywały rozkosze w łożnicy. Chciał całować bez końca te jej namiętne i po dziecinnemu nadąsane usta. Po chwili miał już ochotę na znacznie więcej. Wówczas podjął decyzję, że zabierze Marię do mieszkania pewnej starszej nieco od niego kobiety, z którą łączyło go to i owo. Krysia wyjechała w delegację, zostawiając mu klucze od swojej chatki-kopulatki, mieszczącej się w bloku przy ulicy Wierzbowej.

— Wiesz, boję się tak chodzić po cywilnemu, bo WSW może mnie wylegitymować i zwinąć — zaczął. — Przebiorę się w mundur, a potem weźmiemy taksówkę i pojedziemy do Garnizonowego Klubu Oficerów. To niezbyt daleko, przy Tuwima. Jest tam dobre żarcie i niedrogi alkohol.

— A gdzie się przebierzesz? Mieszkasz tu niedaleko? — spytała Maryjka. Szli właśnie Nowotki i byli już blisko skrzyżowania z Buczka, gdzie znajdował się jej dom.

— Niezupełnie. Na Wierzbowej mieszka moja ciotka, u której trzymam cywilne ciuchy. Ona jest samotna, rozwódka — nie skłamał nawet zbyt wiele. Kryśka była rozwódką i ciotką, tyle że nie jego.

— Ale jest środek nocy — zauważyła przytomnie dziewczyna.

— Ciotki nie ma, wyjechała służbowo — uspokoił ją, więc odważnie wsunęła mu rękę pod pachę i poszli dalej prosto aż do skrzyżowania z Wierzbową, mijając Buczka. Zaraz skręcili i weszli do jednej z klatek trzypiętrowego bloku, w którym na parterze mieściło się mieszkanie Krychy.

Bronek tak naprawdę nie planował już żadnej wyprawy do kasyna. Jak zwykle nie śmierdział groszem, a podebranie forsy Kryśce było poniżej jego godności. Grał więc na zwłokę. Rozebrał się do połowy i, kusząc idealnie umięśnionym torsem, biegał po mieszkaniu w poszukiwaniu jakiejś zaginionej rzeczy. Zajrzał do kredensu „ciotuni” i „przez przypadek” znalazł tam pyszną naleweczkę z wiśni, która przyszła w samą porę, ponieważ Maryjka wytrzeźwiała nieco przez drogę i zaczęła odczuwać pewne skrępowanie sytuacją.

Wspaniałe ciało Bronka, mocne ramiona, pięknie ukształtowana szyja i zapach dobrej wody toaletowej z Peweksu, która była prezentem od Krystyny, rozbroiły kompletnie Maryjkę. Zaczęła zachowywać się jak kotka w rui. Bronek był pewien, że ma do czynienia z młodziutką, lecz doświadczoną osobą. W dodatku Kryśka wycięła mu głupi numer i schowała gdzieś prezerwatywy, które zawsze znajdowały się w szufladce obok wersalki. Pomyślał nawet po łacinie, że trzeba będzie zastosować coitus interruptus, ale potem był zbyt napalony i machnął ręką na zabezpieczenie. Ta lamparcica na pewno wie, co robi i kiedy może — rozgrzeszył się. Czuł wprawdzie początkowo spory opór i trochę się zdziwił, lecz już nie w głowie mu było analizowanie sytuacji lub zadawanie jakichkolwiek pytań, tym bardziej, że dziewczyna nawet nie syknęła z bólu, a wkrótce zaczęła jęczeć z rozkoszy. Poszedł więc na całość.

Krwawa plama na prześcieradle go przeraziła. Rozleniwiony, zapalając papierosa, pomyślał, że będzie musiał ją zaprać i wysuszyć, zanim wróci Krycha. Zresztą pal sześć Krychę, dawno już powinien się wymiksować z tego układu. Ta ruda dziewczyna zgodnie z przewidywaniami okazała się cudowna. A właściwie to go zaskoczyła. Poszła z nim tak od razu, zachowywała się jak dziwka, a tu taki numer. Dziewica. Musiał zrobić na niej piorunujące wrażenie. Przeżywała jak żadna z jego poprzednich, a trochę ich już przeleciał. Bronek uśmiechał się z zadowolenia i czochrał po zarośniętej klatce piersiowej, wspominając niedawną rozkosz. Maria wyszła z łazienki i znów łapczywie rzuciła się na niego.

Na kwadrans przed szóstą student elew wpadł w popłoch. Musiał lecieć na WAM, bo o północy skończyła mu się przepustka, a on stale podpadał i jeden taki na portierni był na niego cięty. Maria nie robiła żadnego problemu, ona także powinna dawno być w domu. Całkiem możliwe, że rodzina już jej wszędzie szukała. Przy rozstaniu nie podała mu adresu ani numeru telefonu. Chciała, żeby przyszedł do niej pod szkołę. Bała się, że matka zaraz skojarzy, iż studniówkową noc córka spędziła z mężczyzną, który do niej dzwoni, a nie miała zamiaru przyznawać się do takich rzeczy. Obawiała się, że jeśli matka ze swoją wścibskością, zaradnością i pruderią wkroczy w tę jej miłość, czar pryśnie.

Od dzieciństwa wiedziała, że magia wymaga tajemnicy. A to, co zdarzyło jej się tej nocy, było magią. Nie będzie już tęskniła do Afryki. W ramionach Bronka odnalazła dzikość, żar i słyszała w uszach dźwięk tam-tamów. Była ogarnięta euforią, hormony szczęścia zalewały jej mózg. Nie zastanawiała się nad tym, że mogą się już z tym cudownym chłopakiem nigdy nie spotkać, bo młodzieżowym zwyczajem nie wymienili nawet swoich nazwisk. W ogóle wiedzieli o sobie mało. Na jego pytania odpowiadała wymijająco, gdyż wszystko, co dotyczyło jej życia, wydawało się jej bardzo nieciekawe. Każdą dłuższą jego wypowiedź przerywała gradem pocałunków, bo właściwie żal jej było czasu na rozmowę. Sądziła, że zdążą się jeszcze nagadać na kolejnych randkach, a nie wiadomo, kiedy znów ciotka Bronka wyjedzie. Była głęboko przekonana, że ten człowiek jest jej przeznaczeniem, i wszystko inne się nie liczyło.

Do domu miała bardzo blisko, ale chciała się trochę przejść, żeby ochłonąć i wymyślić jakąś historyjkę dla rodziców. Poszła więc Nowotki do Kopcińskiego. Okrążając rondo, zauważyła, że otwarty jest już kościół Świętej Teresy. Wspięła się po szerokich schodach i weszła na chwilę do przestronnej, nowoczesnej świątyni. Prawdopodobnie z racji miejsca zamieszkania należała do tej parafii, lecz nigdy wcześniej nie miała potrzeby tu zawitać. W całym jej życiu tylko parę razy matka zaprowadziła ją do kościoła i zawsze było to w Łasku, gdzie ją ochrzczono i praktycznie bez przygotowania posłano do Pierwszej Komunii, bo ze względu na stanowisko ojca i jego zaangażowanie partyjne trzeba było zrobić to dyskretnie.

Rozejrzała się w mrocznym wnętrzu świątyni. Tylko przy ołtarzu paliło się kilka świec i czerwona lampka. Kilkanaście osób klęczało w skupieniu, ale mszy jeszcze nie było. Początkowo Maryjka chciała tylko w spokoju zebrać myśli, ale po pewnym czasie trwania w ciszy i w modlitewnej pozie odniosła wrażenie, że nie znalazła się tu przez przypadek. Powoli nabierała przekonania, że przywiodła ją tu jakaś tajemnicza siła. Przeżycia minionej nocy skłonna była porównywać z ekstazą świętych. Przypomniała sobie teraz, że na szyi Bronka na srebrnym łańcuszku wisiał krzyżyk. Przeszkadzał jej nawet trochę podczas miłosnego zbliżenia. Pozbawiona normalnej katechezy z racji chrztu była jednak chrześcijanką, ale nie można jej było nazwać katoliczką, bo nie znała zbyt dokładnie zasad wiary, w której ją ochrzczono. O Bogu czytała wiele, ale z różnych źródeł. Nieobca była jej także literatura wojująca z Kościołem. Bez żadnego przewodnictwa duchowego wybierała to, co jej pasowało z jednej i drugiej strony. Teraz też nie miała żadnych oporów, by błagać cierpiącego na krzyżu Jezusa o następne seanse szczęścia i nie miała zamiaru myśleć o swoich cielesnych zbliżeniach w kategoriach grzechu.

Klęczała w ławce i modliła się, by jej szczęście trwało wiecznie. Kogo zresztą miałaby prosić o coś na wieczność, jak nie Jego — Wiecznego Dawcę Miłości. Zatopiła się w marzeniach. Na każdym witrażu i w posągu każdego świętego widziała tego nowo poznanego chłopaka. Był jasny, piękny jak anioł. W jej wyobraźni kochali się teraz w rajskich pejzażach zapamiętanych ze zdjęć oglądanych w domu pana Karola. Ułożyła już plan ich wspólnego życia. Żeby utrzymać swoją miłość z dala od matki, która zaraz zechciałaby dyrygować córką i narzucać jej swoje zdanie, wyjedzie z Bronkiem do RPA, bo tam jest prawdziwy raj na ziemi. Będą mieli dużo dzieci i będą bardzo szczęśliwi. W ten sposób od mistycznych niemalże wizji przeszła do prozy życia.

W kościele zapłonęły światła, zagrały organy, rozpoczynała się pierwsza poranna msza. Maryjka przepełniona szczęściem opuściła kościół. Jakież było jej zdziwienie, gdy tuż za ciężkimi drzwiami, które starała się zamknąć jak najdyskretniej, schwyciła ją za rękę jej własna matka. Lucyna, nie mogąc doczekać się w domu na córkę, obdzwoniła prawie wszystkich uczniów z klasy i nauczycieli Maryjki, a następnie udała się ponownie do szkoły, zaglądając po drodze do wszystkich bram, podwórek i rozpytując o nią nielicznych o tej porze przechodniów, ale dziewczyny nikt nie widział. Powstrzymała się na razie od zgłoszenia zaginięcia dziecka na komisariacie milicji, bo zdawała sobie sprawę, że nie potraktują jej poważnie. Maryjka skończyła już osiemnaście lat, a kontaktu z nią nie było zaledwie od kilku godzin.

Zdesperowana kobieta nie chciała wracać do domu, w którym spał jej pijany, nieszczęsny kuzynek. W domu nie było na razie także męża, wezwanego do skonsultowania ciężkiego przypadku na oddziale. Bała się też, że teściowa, która wiedziała o niechęci wnuczki do uczestniczenia w studniówce, zacznie ją oskarżać o zniknięcie Maryjki. Postanowiła więc wstąpić do kościoła, by pomodlić się o szczęśliwy powrót przynoszącej jej ciągłe utrapienia, ale jednak ukochanej jedynaczki. Na widok Maryjki wychodzącej właśnie ze świątyni skoczyło jej gwałtownie ciśnienie.

— Wpędzisz mnie do grobu, podła dziewczyno! Gdzie ty się włóczysz?! Co ty tutaj robisz?! — krzyczała, nie bacząc na powagę miejsca.

— Widzisz przecież! — odwarknęła Maryjka i wyszarpnęła rękę.

— Pytam, coś robiła tyle czasu?! — krzyczała nadal matka. — Kościoły zamyka się na noc!

— Modliłam się — padła bezczelna odpowiedź.

— Nie kłam! — darła się nadal matka.

— Proszę trochę ciszej, bo tam ludzie się modlą. — Młody ksiądz wyszedł do nich zaniepokojony dobiegającymi do wnętrza kościoła wrzaskami. — Niech się pani nie denerwuje — próbował wpłynąć na Lucynę. — Widzę, że nie ma pani zaufania do córki. Musicie szczerze ze sobą porozmawiać.

— Ona mi wmawia, że spędziła pół nocy w kościele. — Lucyna emocjonalnie wymachiwała rękoma księdzu przed oczyma.

— To jest możliwe, bo mieliśmy dzisiaj modlitewne czuwanie młodzieży akademickiej przed Najświętszym Sakramentem.

Alibi, jakie nieświadomy niczego kapłan dał Maryjce, kompletnie rozbroiło jej matkę, a dziewczynę utwierdziło w przekonaniu, że sam Pan Bóg sprzyja tej miłości.

ROZDZIAŁ 3

Maryjka po raz pierwszy w życiu leciała do szkoły jak na skrzydłach. Koło południa nie mogła się już zupełnie skupić na lekcjach i wciąż, mimo przejmującego zimna, wychodziła przed budynek. Bronek jednak się nie pojawił ani w poniedziałek, ani we wtorek, ani w żaden z następnych dni tygodnia. Dziewczyna złościła się na siebie, że nie umówiła się bardziej konkretnie. W następnym tygodniu pod różnymi pretekstami zostawała nawet dłużej w szkole, przepytywała woźną, czy ktoś o nią nie pytał, lecz nic takiego nie miało miejsca. W stanie nieustannego oczekiwania i napięcia nerwowego minęły jej trzy tygodnie.

Coraz trudniej było z nią wytrzymać, wybuchała gniewem z byle powodu, a potem zamykała się w pokoju i płakała. Prawie nie jadła, więc czuła się słabo i miała zawroty głowy. W końcu zaczęły trapić ją nudności. Wychodziła z domu z zamiarem pójścia do szkoły, ale na ogół wymiotowała już w bramie. Traciła ochotę do siedzenia na lekcjach i szła powłóczyć się po ulicy Źródłowej, przy której znajdowały się koszary Wojskowej Akademii Medycznej. Stawała po przeciwnej stronie jezdni, na wprost portierni, i obserwowała. WAM-owcy wchodzili i wychodzili, niektórzy, zobaczywszy atrakcyjną dziewczynę, podchodzili bliżej i próbowali do niej zagadywać, ale nie była skłonna do konwersacji. Bronka jednak nie udało jej się spotkać.

Kiedy zmarzła, udawała się pieszo do Biblioteki Uniwersyteckiej na Matejki. Tam w kafejce zwanej Piekiełkiem przesiadywało zawsze sporo studentów z WAM. Znajdujący się w piwnicy lokal miał fatalną wentylację, a większość studentów w latach siedemdziesiątych paliła papierosy i to w dodatku te najtańsze. Zwłaszcza w drugiej salce, położonej jeszcze nieco niżej niż bufet, można było dosłownie zawiesić przysłowiową siekierę. Umieszczone na ścianach kinkiety dawały bardzo mało światła, a kłęby dymu unosiły się nad studentami zajętymi intelektualnymi dysputami lub tylko zwykłym wkuwaniem.

Było tam dosłownie jak w piekle. Mimo mdłości wywoływanych przez smród papierosów, Maryjka zaglądała tam codziennie w poszukiwaniu ukochanego. Wypijała herbatę, jedną lub dwie, czasem coś przekąsiła, a potem wolała już siedzieć z książką w holu pod ogromną agawą, na wszelki wypadek blisko toalety. Nie miała już żadnych wątpliwości, że jest w ciąży. Chciała, bardzo chciała powiedzieć o tym Bronkowi, lecz ten jakby zapadł się pod ziemię.

Na świecie zrobiła się wiosna, a w sercu Maryjki panowała ponura słota. Powoli traciła nadzieję, że ujrzy jeszcze kiedykolwiek mężczyznę swoich marzeń, owego anioła, którego już coraz rzadziej jej wyobraźnia umieszczała na tle rajskich pejzaży. Z czasem mdłości mniej jej dokuczały i ogólnie czuła się już lepiej. Któregoś dnia odważyła się odwiedzić rzekomą ciotkę Bronka. Przeżyła szok, bo kobieta okazała się całkiem młoda i do tego wulgarna. Obrzuciła dziewczynę najgorszymi obelgami i zatrzasnęła jej drzwi przed nosem, złorzecząc również „bezczelnemu sukinsynowi”.

Tego samego dnia także w domu czekała na Maryjkę nieprzyjemna niespodzianka. Rodzina dowiedziała się o jej wagarach. To był sądny dzień. Maria zemdlała podczas awantury, którą urządziła matka. Ojciec zawiózł córkę na badania do szpitala. Dziewczyna zgłaszała najróżniejsze dolegliwości, próbując zmylić lekarzy, ale w końcu się wydało. Najbardziej żal jej było ojca, który nie krzyczał, nie wyzywał jak matka, tylko pobladł i przygarbił się, jakby wór ziemniaków spadł mu nagle na plecy. Cichym głosem pytał, kiedy i z kim do tego doszło.

Córka nawiązała do pobytu po studniówce w kościele i wymyśliła następującą historię:

— Kiedy się modliłam, nagle usłyszałam łopot skrzydeł. To jasny anioł sfrunął do mnie spod kopuły. Stanął tak blisko, że czułam jego gorący oddech, i osłonił mnie swoimi skrzydłami. W tym momencie poczułam oszałamiającą rozkosz — mówiła, wpatrując się w niebo. — To musiało się dokonać w tym właśnie momencie. Jestem szczęśliwa, że zostałam wybrana.

Gdyby opowiadała takie rzeczy, a nie była w ciąży, rodzice uznaliby, że zwariowała. Jednak uwierzyć w niepokalane poczęcie córki nie umieli, więc zawiadomili milicję. Brutalnie przesłuchano księdza prowadzącego modlitwy, lecz ten był cały czas z grupą studentów obojga płci i miał murowane alibi. Nikt z młodzieży nie znał tej dziewczyny i nie widział jej nocą w kościele. Ona też nie wskazała nikogo jako sprawcy, upierała się, że to był anioł. Póki dziecko nie przyszło na świat, nic nikomu nie można było udowodnić, ale na akademickie duszpasterstwo w kościele Świętej Teresy spadło jednak odium podejrzenia i było ono odtąd jeszcze pilniej inwigilowane.

Ojciec Marii w noc po przesłuchaniu córki dostał udaru. Na szczęście dość szybko dotarł do szpitala, więc mózg nie został jeszcze zbyt mocno uszkodzony. Miał trochę niesprawną lewą stronę i kłopoty z mówieniem. Po opuszczeniu szpitala zamknął się w swoim gabinecie i nie odzywał do nikogo, a w domu rozgrywały się dantejskie sceny. Lucyna domagała się, by mąż, jeśli nie czuje się na siłach osobiście wykonać zabieg, dyskretnie załatwił córce aborcję w swoim szpitalu. Wierzbicki wahał się, gdyż Maryjka od kilku tygodni czuła już ruchy płodu, więc zabieg mógłby być niebezpieczny dla jej zdrowia i płodności, ale w końcu poprosił o pomoc swojego zastępcę.

Maryjka nie pozwoliła jednak zbadać się ojcu ani dotknąć któremukolwiek z lekarzy. Mówiła, że nienawidzi rodziców. Wyzywała ich od morderców, którzy chcą w wyjątkowo okrutny sposób zabić jej dziecko. Poczytała trochę fachowej literatury i dowiedziała się, że tak zaawansowane ciąże usuwane są poprzez rozkawałkowanie płodu. Chciała uciec z domu, ale nie miała gdzie. Na babcię też nie mogła w tym momencie liczyć, bo staruszka od kilku miesięcy znów przebywała w szpitalu gruźliczym i kontakt z nią był utrudniony. Zdesperowana dziewczyna udała się do sąsiada, który pomógł jej w dzieciństwie przeboleć utratę przyjaciela i powiedziała bez ogródek:

— Chciałam prosić pana, żeby się pan ze mną ożenił. Uprzedzam lojalnie, że będę miała dziecko. Myślę, że nieważne jest z kim. Tego kogoś już nie ma i nie będzie nigdy w moim życiu. Jeśli pan się ze mną ożeni, będę spełniać wszelkie pana zachcianki, w łóżku i w kuchni. Nie pożałuje pan. Wszyscy będą panu zazdrościli młodej żony, a ja będę wierniejsza niż pies, tylko niech mnie pan przyjmie do swojego domu i uratuje moje dziecko — błagała. Wiedziała już, że jej niewątpliwym atutem jest uroda i duży temperament. Chciała więc w ten sposób zadziałać na wyobraźnię Karola. W lustrze wystudiowała powłóczyste spojrzenia i obiecujące pozy, lecz wszystko to okazało się niepotrzebne.

— Jestem impotentem i nie mam zamiaru wiązać się z jakąkolwiek kobietą, zwłaszcza tak młodą siksą — powiedział prosto z mostu sąsiad i zamknął jej drzwi przed nosem.

Wróciła do domu jak niepyszna. Chciała popełnić samobójstwo. W tym celu wykradła z gabinetu ojca silne środki znieczulające do podawania w iniekcji. Otwierając kolejne ampułki, szykowała sobie śmiertelną w jej mniemaniu dawkę. Zanim zdążyła ją zażyć, doktor odkrył brak lekarstwa i wszedł do pokoju córki. Niesprawną jeszcze ręką wytrącił jej ampułki z dłoni. Krzyczał dramatycznie, a jednocześnie śmiesznie. Zdenerwowanie sprawiło, że nie mógł wymówić poprawnie ani jednego słowa, seplenił i popluł sobie brodę.

Maryjka parsknęła śmiechem. Jej reakcja była tak zdumiewająca, że ojciec wcale nie poczuł się dotknięty, ale również zaczął chichotać. Objął córkę i oboje śmiali się i płakali na zmianę. Dołączyła do nich także Lucyna. Nagle opadły z niej hodowane od miesięcy złe emocje.

— Nie wiem, co mnie opętało — mówiła, szlochając. — Nie chcę przecież tak naprawdę śmierci żadnego dziecka, a zwłaszcza twojego. Będę się nim opiekować, ale powiedz, na miłość boską, kto jest ojcem. Przecież nikt cię chyba nie zgwałcił?

— To chłopak, którego spotkałam tylko raz w życiu. Wiem, że wyjechał, więc nie męczcie mnie więcej, bo wyskoczę przez okno. — Maria znów wpadła w histeryczny ton. — Pewnie dla was to niewyobrażalne, ale nie znam jego nazwiska — dodała po chwili już całkiem spokojnie.

Trzy miesiące później na świat przyszedł dorodny chłopiec, któremu na chrzcie w kościele w Łasku nadano imię Jacek. Zarówno dziadek, jak i babcia oszaleli na jego punkcie.

Młoda mama dobrze zajmowała się dzieckiem i wcale nie martwiło jej to, że nie zdawała matury ze swoim rocznikiem. Musiała bowiem opuścić szkołę, zanim ciąża stała się widoczna. Maryjka nie zawracała sobie głowy tak przyziemnymi sprawami jak wykształcenie i konieczność zarobkowania. Zawsze miała zapewniony przez rodziców byt i zaspokojone różne zachcianki, sądziła więc, że taki stan będzie trwał zawsze, tym bardziej, że ojciec po owym incydencie mózgowym przeszedł rehabilitację i wrócił już do pracy. Nie operował wprawdzie, ale miał teraz więcej czasu na publikacje i wykłady, więc nie zarabiał dużo gorzej. Myślał jednak z niepokojem o przyszłości córki.

Dopingowana przez rodziców Maryjka zrobiła maturę w wieczorowej szkole dla dorosłych i złożyła papiery na Akademię Sztuk Pięknych. Chociaż jej prace zainteresowały komisję, poległa na teorii. Startowała na polonistykę, lecz okazało się, że jej wiedza, zwłaszcza historyczna, zawiera spore luki. W dodatku egzamin z języka obcego poszedł jej fatalnie. Zbita z tropu tymi niepowodzeniami nie wzięła się solidnie za naukę. Po prostu zrezygnowała z wyższych studiów i została słuchaczką dwuletniego Policealnego Studium dla Wychowawczyń Przedszkoli. Na lamenty matki odpowiadała obcesowo, że ona też studiów nie ma, a została panią profesorową.

Ojciec ze smutkiem patrzył na córkę. Nie chodziło mu nawet o wybór szkoły, bo przecież zawód przedszkolanki według niego był społecznie potrzebny i bardzo odpowiedni dla kobiety. Profesora niepokoił brak wokół tak pięknej dziewczyny jakichkolwiek zalotników. Posiadanie nieślubnego dziecka pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku nie skazywało już kobiety na społeczne potępienie. Dzieckiem w zasadzie zajmowała się babcia, więc Maryjka miała możliwość umawiania się na randki, biegania na dansingi i w ogóle korzystania z życia. Kiedyś nawet dyskretnie podpytywał ją, czy nie powinna pomyśleć o jakiejś hormonalnej antykoncepcji, bo wolałby nie zostać po raz drugi dziadkiem za sprawą jakiegoś „anioła”. Maryjka jednak powiedziała groźnie:

— Możesz być zupełnie spokojny, już nigdy nie zaufam żadnemu mężczyźnie.

ROZDZIAŁ 4

Bronek nie miał łatwo w życiu. Matkę stracił wcześnie, ojca nie znał wcale, wychowała go na wsi obarczona wielodzietną rodziną ciotka, a mimo to był prawie zawsze wesoły, energiczny i pełen temperamentu. Choć brakowało mu nieco ogłady, a w niektórych momentach także zwykłej delikatności, łatwo zjednywał sobie sympatię ludzi. Od ukończenia szkoły średniej mógł liczyć tylko na siebie, a mimo to radził sobie doskonale. Musiał oczywiście trochę kombinować, żeby, nie mając żadnego wsparcia finansowego w rodzinie, dobrze jadać, od czasu do czasu wypić jakiś szlachetniejszy trunek niż „wino patykiem pisane” i mieć za co zabawić się z ładną dziewczyną. Na erotyczne rozkosze był szczególnie łasy. Właściwie kochał życie we wszystkich jego aspektach. Nie wydawał za to prawie wcale pieniędzy na ubranie, bo na co dzień chodził w mundurze. Wiedział zresztą, że ze swą idealną sylwetką raczej rozebrany robił największe wrażenie. Twarz miał prostokątną z mocno zarysowaną żuchwą, jasne włosy, duże szare oczy i zmysłowe, piękne usta promieniejące wciąż uśmiechem, w którym chętnie pokazywał mocne, równe, białe zęby. Gdyby mieszkał w Hollywood, na pewno biliby się o niego producenci westernów.

Chłopak miał głowę na karku i chęć do nauki, nie tak jak dzieciaki ciotki. Bogobojna opiekunka marzyła dla Bronia o karierze księdza, ale jemu oczy świeciły się na widok każdej ładnej panienki. Wybrał studia na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Wojskowa uczelnia miała tę przewagę nad cywilną, że ojczyzna ludowa zapewniała mu naukę i całkowite utrzymanie, a oprócz tego wypłacała jeszcze żołd. Wymagała jednak dostosowania się do wojskowego drylu, a to Broniowi raczej nie odpowiadało. Stale przekraczał godziny przepustek, uciekał, gdy nakazano mu pozostanie w koszarach, symulował, żeby wywinąć się z ćwiczeń na poligonie itp. Gdyby nie jego niewątpliwe zdolności i świetne oceny, dawno by już został relegowany z uczelni.

Kariera lekarza wojskowego była nęcąca ze względu na wyższe niż w cywilu zarobki i różne dodatkowe bonusy, ale miała też swoje minusy. Komunistyczne władze niechętnie wypuszczały wojskowych za granicę, a Bronek był ciekawy świata. W skrytości ducha marzył o wyjeździe do Ameryki. Samodzielnie wkuwał angielskie słówka i słuchał anglojęzycznych stacji, czym podpadł nawet przełożonym politrukom, którzy nakazali usłużnym informatorom dyskretną obserwację studenta. Nie przejmował się tym zbytnio, bo miał swój plan na życie, w którym nie było wojskowych awansów, kolejnych gwiazdek i belek.

Już na drugim roku dowiedział się, że można być zwolnionym z wojska, jeśli ma się drobne zaburzenia psychiczne, które dla wojskowego mogą być co najmniej niebezpieczne. Bronuś poczuł, że takie problemy na pewno będą go nękały, ale dopiero pod koniec studiów, i nie pozwolą mu zostać oficerem Wojska Polskiego. Po zwolnieniu z WAM zamierzał oczywiście natychmiast przenieść się na akademię cywilną, aby dokończyć studia. W połowie piątego roku zaczął się właśnie konkretnie koło tej sprawy kręcić. Umówił się ze znajomym, starszym kolegą, który rozpoczynał staż na psychiatrii, że ten będzie go instruował, co i jak symulować.

Wtedy właśnie poznał Marię. Szalona noc, dziwna i piękna dziewczyna warte były tego, by kolejny raz złamać regulamin. Ale miarka się przebrała, a być może ktoś życzliwy go zakablował. Barwne życie Bronka, jego powodzenie i zdolności budziły bowiem zazdrość wielu kolegów. W ów niedzielny poranek, gdy na Wierzbowej rozstał się z Marią i pobiegł do koszar, dowiedział się na portierni, że dwanaście godzin temu miał się zameldować u dowódcy. Lista zarzutów była długa. Kończył ją dopisany już po zgłoszeniu się elewa punkt dwunasty: brak szacunku dla munduru. Faktycznie Bronek stanął przed dowódcą w zabłoconych butach, brakowało mu jednego guzika i miał brudną czapkę, gdyż porywisty wiatr strącił mu ją już w pobliżu koszar do kałuży. Dowódca był zafrasowany. Po ojcowsku radził, aby student się opamiętał i przemyślał swoje postępowanie. Dostał tydzień ścisłej paki na przemyślenia, a potem jeszcze miesiąc bez przepustek. Według dowódcy były to wyjątkowo łagodne kary.

Bronek w pace nie bolał wcale nad swoją postawą abnegata, tylko wspominał upojne chwile z Marią. Kiedy wychodzili ze studniówkowego balu, była dla niego tylko ładną lalą, kolejnym podrywem. Potem jednak nabrał przekonania, że między nimi wydarzyło się coś, czego nie chciał zapomnieć. Ta dziewczyna go intrygowała, przyciągała. Umówiła się z nim jak z łaski, nie zapraszała na obiadek z rodzicami jak większość studentek, które poznał. Być może wiązało się to z jej młodym jeszcze wiekiem. Co ona teraz robi? Czy myśli o nim? Czy w ogóle czeka? — zastanawiał się. Nie mógł się doczekać, kiedy kara się skończy, żeby biec pod szkołę, ale wtedy właśnie kolega z psychiatryka dał mu cynk, że jest znakomita okazja, by załatwić wiadomą sprawę.

— Więc jesteś zdecydowany na sto procent odejść z woja? — spytał ściszonym głosem młody lekarz, gdy Bronek stawił się przed nim w Kochanówce.

— Do tej pory może i nie byłem, ale teraz pomogli mi podjąć decyzję. Jak rekrut, dosłownie za bzdety kiblowałem w pace — poskarżył się.

— To jest najlepszy moment. Ordynator wyjechał, a z zastępcą mam dobre układy. Zostaniesz u nas na obserwacji. Mogło ci się pogorszyć po niesprawiedliwym ukaraniu.

— I pogorszyło. — Bronek roześmiał się szeroko. — Tylko boję się…

— Bój się, bój, im więcej, tym lepiej. Właśnie o lęki nam chodzi. — Kolega przekręcił klucz w drzwiach gabinetu i wyciągnął z biurka butelkę napoleona.

— Wiesz, czasami myślę, że jestem jak Napoleon, i zaczynam szykować wyprawę na Zachód — powiedział Bronek, spoglądając pod światło na złocisty trunek nalany do źle umytej szklanki.

— Chciałeś powiedzieć na Wschód — poprawił go kolega.

— Nie. Jestem kolejnym już wcieleniem Napoleona Bonaparte, które wyciągnęło wnioski z porażek, i zamierzam, jak tylko nadarzy się okazja, spieprzyć na Zachód. Wschodni kierunek to dla zdolnych i niezależnych ludzi same porażki. Zima syberyjska mnie przeraża.

— Śnią ci się białe, puste przestrzenie? I co jeszcze?

— Chłód jest tak paraliżujący, że mam siłę tylko nacisnąć spust…

— Nie kończ, bo muszę zapisać: „Pacjent ma skłonności suicydalne”.

Obserwacja psychiatryczna jest poważną metodą badania i musi trwać odpowiednio długo. Ta trwała kilka tygodni. Kiedy diagnoza była nareszcie gotowa, Bronek żartował, że w zasadzie powinien tylko zmienić pawilon i rozpocząć odwyk u alkoholików. Zaraz po opuszczeniu szpitala odmeldował się parę razy pod ogólniakiem Marii, ale jej nie spotkał. Być może właśnie wagarowała w Bibliotece Uniwersyteckiej. Bronek nie sterczał godzinami pod szkołą, wpadł bezczelnie podczas lekcji do wszystkich czwartych klas po kolei i w żadnej z nich nie zobaczył znajomej dziewczyny z ognistą burzą włosów. Miał dużo latania i załatwiania swoich spraw, więc na razie odpuścił. Chciał zaliczyć letnią sesję jeszcze na WAM i przeskoczyć już na szósty rok cywilnej, ale tak się nie dało. Programy obu uczelni nie były całkowicie kompatybilne. Pewne przedmioty miał do przodu, inne jeszcze mu zalegały. W sumie wyszło na to, że podczas tych wakacji powinien solidnie się pouczyć, by w następnym roku nadrobić zaległe ćwiczenia i egzaminy.

Z chwilą, gdy przestał być studentem WAM, znalazł się w Łodzi bez lokum i bez pieniędzy. Na Krychę po aferze z poplamionym krwią prześcieradłem, którego nie zdążył zaprać, nie mógł już liczyć. Zrzuciła go razem z jego jedynym wyjściowym garniturem i tym brudnym prześcieradłem ze schodów. Na chwilę przyjął go „na waleta” do swojego pokoju kolega z cywilnej, ale żeby żyć, trzeba było szybko zacząć zarabiać. Wynajmował się więc do nocnego rozładunku wagonów, a w dzień odpoczywał i szukał lepszego zajęcia. O Marii nadal myślał, ale już coraz rzadziej. Wykombinował, że pod szkołę pójdzie w dzień rozpoczęcia pisemnych matur i będzie czekał, aż ona wyjdzie.

Marii jednak nie było wśród opuszczających salę. „Może jest chora?” — pomyślał i natychmiast wspomniał pustą szufladkę, w której na próżno szukał prezerwatyw. Niepewnie podszedł do grupki roześmianych dziewcząt i zapytał o rudowłosą dziewczynę o imieniu Maria. Zdawał sobie sprawę, że brzmi to głupio, ale nie znał przecież jej nazwiska. Maturzystki przerwały na moment ożywione relacje ze swoich egzaminacyjnych emocji, zmierzyły przystojniaka, a jedna z nich powiedziała z dziwnym uśmieszkiem:

— Ryża Marysia zrezygnowała ze szkoły już jakiś czas temu.

— Tuż przed maturą?! — zdziwił się. — A co się stało? — Czuł, jak dopadają go złe przeczucia.

— Daj sobie spokój z tą wariatką — doradziła litościwie druga. — Ty wiesz, jaka z nią afera była? Anioł jej się podobno objawił. Milicja księży przesłuchiwała, studentów bili, żeby się przyznali, który tego anioła odegrał.

— Ona zawsze była kopnięta. Już w pierwszej klasie miała urojenia — włączyła się następna. — Pamiętacie, dziewczyny, jak opowiadała, że wyjeżdża do Afryki?

— Oj, pamiętam, pamiętam — potwierdziła pierwsza z dziewcząt i, niby to słaniając się ze śmiechu, chwyciła nagle Bronka za ramię. — Nabijaliśmy się z niej, że marzy jej się… No wiesz? No, większy rozmiar tego… — Dziewczyna przyjęła bardzo kokieteryjną pozę. Bronek za to zrobił głupawą minę. Chciał uwolnić ramię, ale dzierlatka trzymała go mocno. — Znalazłyśmy kiedyś w jej teczce widokówkę z RPA, a na odwrocie było napisane: „Kochany Tato! Jesteśmy zdrowi. Tu jest bardzo gorąco…” i takie tam jeszcze. A podpisany był jakiś Adaś. Rozumiesz? Mały chłopiec wysyłał z Afryki kartki do swojego taty, a ona tworzyła w swojej głowie romanse. Już nie miała życia w szkole.

— A w ogóle była głupia — włączyła się znów druga. — Taka niby dama, profesorska córka, a żebyś widział, z jakim wieśniakiem przyszła na studniówkę. Urżnął się i było śmiechu co niemiara, a ona właśnie wtedy chyba z tym „aniołem” odpłynęła.

— Tobie też coś pewnie nabajerowała? — Dziewczyna uwieszona u ramienia Bronka zaglądała przymilnie w jego szare i coraz bardziej zdumione oczy. Śmiała się jednak nieprzyjemnie i wydała mu się zbyt nachalna, więc uwolnił rękę i odsunął się od niej. „Oj, nie są to dobre koleżanki” — pomyślał.

Bronek był oszołomiony i chyba pierwszy raz w życiu na tyle zbity z tropu, że nie zapytał nawet o nazwisko ani adres Marii. Profesorska córka? Jakiś anioł? Przesłuchania księży? Milicja bijąca studentów? Co to się działo i dlaczego? Jeśli nawet te dziewczyny trochę przesadziły, to i tak jest tego aż nadto dużo, żeby dać sobie spokój. Maria naprawdę może być niezrównoważona psychicznie. To jej ekstatyczne zapamiętanie i żadnego lęku o konsekwencje. Nie znała go wcale i poszła z nim tak od razu do łóżka — rozpamiętywał. Nagle to, co wcześniej uznał za zalety, teraz wydawało mu się podejrzane.

Był podłamany. Taka śliczna dziewczyna i pewnie ma schizofrenię. Świeżo po pobycie w psychiatryku szybko postawił diagnozę. „Lepiej się z tego układu chyłkiem wycofać, póki nie jest jeszcze za późno” — myślał. Niczego jej nie obiecał, poza ewentualnym spotkaniem. To nie jego wina, że nie wyszło — tłumaczył sam sobie, żeby zagłuszyć ten słabiutki wewnętrzny głosik, który nakłaniał go, by wrócił jednak do szkoły i spróbował zdobyć adres Marii.

W końcu jednak udało mu się zagłuszyć sumienie, bo wkoło był maj, kwitnące kasztany, a po ulicach spacerowało tyle pięknych dziewcząt. „Nie mam nastroju do ciężkich tematów. Lepiej na razie nie kręcić się w tej okolicy” — postanowił i porzuciwszy rozładunek wagonów oraz niedograne do końca sprawy na uczelni, wyjechał na wieś do ciotki. Przydał się podczas sianokosów, potem przy żniwach, a w końcu załapał się także na wykopki. Opalił się, wzmocnił mięśnie i odpoczął psychicznie. W październiku z zapałem znów rozpoczął kolejny rok studiów na Akademii Medycznej w Łodzi, tym razem cywilnej.