Zaradna - Beata Kępińska - ebook

Zaradna ebook

Beata Kępińska

4,2

Opis

O czym jest ta fascynująca powieść – czy o ludzkiej bezwzględności, uwikłaniu, samotności czy też o zaradności i umiejętności przystosowania?

Martę poznajemy, kiedy leży na stole operacyjnym. Niegdyś była bardzo atrakcyjną kobietą, przywiązaną do swoich atrybutów kobiecości, którymi, mówiąc w sposób przenośny, torowała sobie drogę w życiu. Operacja budzi potrzebę wspomnień i refleksji. Od tego momentu akcja powieści biegnie dwutorowo – bohaterka przywołuje obrazy najistotniejszych momentów ze swojego burzliwego życia przypadającego na szare lata PRL-u oraz na walkę z chorobą i stawianymi jej przez los nowymi wyzwaniami.

Tytułową ZARADNĄ Marta stała się głównie pod wpływem matki. To za jej sprawą zostaje uwikłana w konszachty z SB. Prowadzenie podwójnego życia doprowadza jednak do pasma nieszczęść. Za namiastkę dobrobytu trzeba drogo zapłacić.

Czy na jej los wpłynie poznana w szpitalu skromna kobieta? Co sprawi, że Marta odkryje w sobie pokłady dobra, o którego istnieniu dawno zapomniała?

Wkrótce okaże się, że życie daje jej szansę. A może Bóg?

O autorce:

Beata Kępińska urodziła się w Łodzi w 1951 roku.

O sobie mówi tak: „Ukończyłam w 1975 roku filologię polską na Uniwersytecie Łódzkim. Potem chwytałam się różnych zajęć, broniąc się przed wykonywaniem zawodu nauczycielki, do którego nie czułam powołania. Byłam bibliotekarką, wyliczałam faktury w fabryce gwoździ i drutu, pracowałam w gazecie zakładowej fabryki mebli, pisałam barwne reportaże z pegeerowskich pól na Mazurach, prowadziłam własny gabinet kosmetyczny, a nawet piekłam pączki na sprzedaż i niańczyłam niemowlęta jako tzw. «day mother». Wielokrotnie się przeprowadzałam, długo nie mogąc znaleźć swego miejsca na ziemi.

Na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechałam wraz z mężem lekarzem i trójką dzieci do RPA. Tam po raz pierwszy w przykościelnej szkółce spróbowałam nauczać języka ojczystego dzieci Polaków zamieszkałych w Johannesburgu i okolicach. Na obczyźnie także powstały moje pierwsze scenariusze teatralne uatrakcyjniające dzieciom naukę. Po powrocie do kraju szukałam już zatrudnienia w szkole, aby do końca swej kariery zawodowej poświęcić się nauczaniu. Gdy wieje zachodni wiatr, zdrowie nie pozwala mi na pisanie epiki, która unieruchamia człowieka na dłuższy czas przy komputerze, wtedy piszę wiersze”.

Beata Kępińska zadebiutowała w 2011 r. bestsellerową powieścią Sielsko i diabelsko. Zaradna jest jej drugą powieścią, a w planach ma co najmniej pięć następnych. Jej wszechstronność na pewno jeszcze nie raz nas zaskoczy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
3
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Beata Kępińska

Zaradna

Wydawnictwo Zysk i S-ka

Lekko kręci mi się w głowie. Czuję jakieś drętwienie warg i języka. Byłoby mi teraz trudno coś wyraźnie powiedzieć, ale nie muszę nic mówić. Nikt mnie o nic nie pyta i nie ma ochoty słuchać. Gdzieś tam za kilkoma parami oszklonych drzwi naszykowano już ostre skalpele, całą aparaturę do usypiania i oddychania w moim imieniu. Lekarze pewnie myją dokładnie ręce, zakładają kitle i śmieszne zielone berety z gumką. Na sali operacyjnej zobaczę ich już zamaskowanych, jakby się bali, żebym nie zapamiętała, kto wyrządził mi taką krzywdę, kto mnie tak okrutnie okaleczył.

Wiem, wiem, ratują mi życie. Tak, jeśli im się uda, może uratują mi życie. Ale do tego jeszcze długa i niepewna droga, a okaleczą mnie już dziś. Moja prawa, ciężka i niemal bezwładna ręka wędruje w poszukiwaniu lewej piersi, która właśnie dziś ma zostać odcięta od reszty ciała. Odetną ją i wyrzucą za karę, że mnie zdradziła, że chciała po cichu i podstępnie stać się moim zabójcą. Dotykam jej, ale drętwymi palcami nie wyczuwam zagnieżdżonego w niej wroga. Jest ciepła, miła, jędrna, mimo że ja, jej właścicielka, mam już dobrze po pięćdziesiątce.

Pokochałam je obie od momentu, gdy tylko zaczęły kiełkować pod bluzeczką. Potem wybujały wspaniale i stały się moją dumą. Krągłe, mocne, wychylały się ciekawie z klatki piersiowej i prężyły przede mną jak bufory. Robiłam wiele, żeby były obiektem pożądania ze strony mężczyzn i zazdrości kobiet. Cierpliwie wykonywałam zalecane przez kobiece czasopisma ćwiczenia mające na celu wzmocnić podtrzymujące biust mięśnie. Co rano ochlapywałam je lodowatą wodą, żeby były jędrniejsze. Dbałam o nie lepiej niż o własne dziecko, bo właśnie dziecku odmówiłam karmienia w obawie o ich stan. Zaraz po porodzie zaczęłam mnożyć problemy i udało mi się przekonać lekarza, żeby zaaplikował mi zastrzyk, który przerwał koszmarny proces laktacji. Córka i tak wyrosła duża na mleku w proszku, a ja uratowałam ich kształt i konsystencję.

Może nie powinnam się godzić na tę operację? Może należało czekać spokojnie na wyrok lub cudowne uzdrowienie? Może to ja jestem zdrajcą? Ulękłam się diagnozy i poddałam lekarskim sugestiom, a przecież lekarze tak często się mylą. Wiadomo też, że rak może wycofać się sam. Internet i różne czasopisma trąbią o samoistnych wyleczeniach. Mój sąsiad na przykład miał raka żołądka i już go wysłali do domu, żeby nie psuł statystyk szpitalnych, a on wyzdrowiał, a potem umarł na zawał. A ja się pośpieszyłam i nie dałam mojej piersi szansy na unicestwienie tego „obcego” własnymi siłami. Powinnam ją wspierać. Może trzeba było ją jeszcze częściej masować, głaskać, smarować, naświetlać cudowną fioletową lampą, dostarczać w diecie suplementów, odtruć organizm, poddać się kuracji wodą utlenioną, torfem czy innym świństwem? Na pewno zaś należało medytować, chodzić po gorących węglach, modlić się albo w inny sposób wzmocnić życie wewnętrzne. Opuściłam ją w chorobie i skazałam na śmierć, choć ona tak dobrze mi służyła.

A jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież narkoza to zawsze ryzyko. Serce mam liche, ciągle się przeziębiam, więc chyba płuca także nie najlepsze, a ostatnio jeszcze dopadło mnie nadciśnienie. Zawsze mogą wystąpić jakieś komplikacje. Inne pacjentki przed operacją spowiadają się, przyjmują komunię. Siedząc na łóżku, szepczą pacierze, przesuwając paciorki różańca. A ja? Kiedyś w dzieciństwie nauczyłam się tej nużącej modlitwy, ale z własnej woli nigdy jej nie odmawiałam. Potem był taki czas, gdy wraz z córką do upadłego niemalże klepałam kolejne „Zdrowaś Mario” — ona z wiarą, a ja dla świętego spokoju. Wtedy niczego się nie spodziewałam po tej modlitwie i nie pomyliłam się. Dlaczego więc miałabym sięgnąć po paciory dziś?

Miałam wprawdzie w swoim życiu krótki okres powierzchownej pobożności tuż przed Pierwszą Komunią. Chciałam, jak inne dziewczynki, mieć wianek i sukienkę z przezroczystego kryształku. Najbardziej oczywiście kusiła mnie perspektywa prezentów, chociaż w tamtych czasach były to zupełnie drobne rzeczy — złoty łańcuszek z „bozią” czy radziecki zegarek. Ale nawet wtedy nie potrafiłam rzetelnie wypełniać narzuconych mi obowiązków dziecka bożego. Kartkę, na której po spełnieniu dobrego uczynku zamalowywało się na czerwono serduszko, wypełniłam ku zazdrości koleżanek raz-dwa, zakładając w duchu, że kiedyś przecież naprawdę te uczynki spełnię. Litanie, Różaniec i inne dłuższe modlitwy działały na mnie usypiająco. Broniłam się więc przed zaśnięciem i kompromitacją wobec klasy, wymyślając nowe fryzury i kreacje dla świętych figur stojących na ołtarzach.

Niedługo po Pierwszej Komunii przestałam uczęszczać na katechezę. Już w czwartej klasie podstawówki patrzyłam z wyższością i pobłażliwością na dziewczynki, które zaraz po szkole biegły na lekcje religii odbywające się wówczas w salkach parafialnych przy kościołach. Ja za przyzwoleniem mamy mogłam sobie ten trud darować i nawet otwarcie głosić ateizm. Miałam w ten sposób więcej czasu na wystawanie ze starszymi chłopakami pod trzepakiem, słuchanie ich fascynujących relacji z podglądania starych oraz beznadziejnych świńskich dowcipów. Były to najbardziej prymitywne lekcje przygotowania do życia w rodzinie, gdyż moi koledzy zamieszkujący jedno z pierwszych w naszym mieście blokowisk byli już od dzieciństwa prymitywami do kwadratu. Jacy zresztą mieli być, gdy całe dnie biegali po podwórku z kluczem na szyi, bo ich matki i ojcowie pracowali na trzy zmiany? W soboty ich tatusiowie regularnie się upijali i urządzali im trzepanie tyłków za całokształt. Trzeba przyznać, że na ogół było za co. Ale czasami obrywały też ich Bogu ducha winne, zaharowane żony.

Jeśli więc coś pójdzie nie tak, to nie wpuszczą mnie raczej do nieba. Zakładając, że jakieś niebo istnieje, to i tak nie mam w nim czego szukać. Nie chodziłam zbyt długo na religię, nie modliłam się żarliwie i chyba w całym swoim ponadpółwiecznym żywocie nie udało mi się nazbierać tyle dobrych uczynków, żeby naprawdę zapełnić czerwienią wspomniane serduszka. Jest jeszcze dużo więcej rzeczy budzących mój niepokój. Momentów, które chętnie wykreśliłabym ze swojego życia i wymazała z pamięci. A przecież kiedyś uważałam je nawet za powód do dumy, za oznakę sprytu i zaradności. Czasem moje postępowanie wynikało z egoizmu, ale jeszcze częściej było efektem zapobiegliwości i dbałości o dobro rodziny. Uważałam, że mam prawo do szczęścia i chciałam szczęścia dla swoich najbliższych. Nie wiem, czy moje pojęcie szczęścia było fałszywe, czy też wybrałam niewłaściwą drogę, bo ze szczęściem się zdecydowanie rozminęłam, a w całym moim życiu tylko czasami bywałam zadowolona.

Ciekawa jestem, czy po śmierci w ogóle coś istnieje? Przecież możemy bytować nadal tylko w innej, duchowej postaci, bez całego tego chrześcijańskiego podziału na zbawionych, potępionych i tych, których da się jeszcze w czyśćcu „doczyścić”. Może gdzieś tam w innym wymiarze czekają na mnie moja mama i tata?

Z mamą chętnie bym się spotkała. Ona zawsze mnie rozumiała i wspierała. Byłyśmy do siebie wewnętrznie podobne, chociaż zewnętrznie bardzo się różniłyśmy. Miałam wprawdzie jej oczy, wydatne wargi i ten obfity biust, ale długie nogi oraz szczupłą sylwetkę odziedziczyłam po tacie. Nie wiem, czy moja przebojowość i spryt były genetycznie zakodowane, czy też wynikały raczej ze sposobu wychowania, na który wpływ miała przede wszystkim mama. Gdyby tata miał szansę rzeźbić mój charakter, byłabym pewnie innym człowiekiem.

Mój tata zawsze różnił się od naszych sąsiadów. Nigdy się nie upijał, nie podnosił głosu i bał się sprzeciwić nawet mamie. Cichy, nieporadny, skromny. Mama twierdziła, że nie miał żadnych większych ambicji. Gdyby nie przedsiębiorczość mamy, nasze życie, podobnie jak naszych sąsiadów, byłoby lichą wegetacją. Ojciec uważał naiwnie, że można być szczęśliwym, mając tylko dach nad głową, jakąkolwiek strawę i pracę. Pracował ciężko jako maszynista na kolei i nie pragnął niczego więcej. Nie zauważał nawet, że to nie dzięki jego pracy zamieszkaliśmy w nowo wybudowanym bloku z wygodami, że mamy nowoczesne meble i dywany, że lepiej jemy i się ubieramy. A inni ludzie na takie luksusy czekali latami i często nigdy się ich nie doczekali. My zawsze mieliśmy na obiad mięso, a szynkę nie tylko od święta. Ja częściej niż inne dzieci jadałam pomarańcze i nosiłam kolorowe, elastyczne rajstopy, przedmiot westchnień koleżanek, którym mamy do burych, ciepłych majtek z nogawką doszywały równie bure, prążkowane, bawełniane pończochy.

Ojciec nie zwracał na takie szczegóły uwagi, gdyż nie miały dla niego większej wartości. A może wolał nie wiedzieć, dlaczego akurat nam lepiej się powodzi, bo tak mu było wygodnie? Nasz mały dobrobyt tworzyła zapobiegliwa, tłuściutka, okrąglutka mama. Była sklepową i udało jej się wkręcić za ladę sklepu dla komunistycznej elity, czyli tak zwanych konsumów. Byliśmy szczęśliwcami i nigdy nie zadawaliśmy sobie ani jej pytania, jakie są koszty naszego małego eldorado, bo w komunie takie rzeczy nie bywały za darmo.

Tak, tak, mamę i tatę chciałabym znów zobaczyć. Gorzej, jeśli po tamtej stronie czeka na mnie także mój mąż Leszek. Co miałabym mu teraz powiedzieć? Jak wytłumaczyć się ze zdrad, które nawet nie zawsze były romansami? Czy po śmierci może mieć on pełną wiedzę o tym, co było przed nim zakryte za życia? Na tę myśl moim ciałem wstrząsa nieprzyjemny dreszcz. Ale zaraz też w moim sercu pojawia się uczucie buntu. Właściwie dlaczego miałabym się tłumaczyć? On też nie jest bez winy. Nie potrafił dotrzymać mi kroku. Był mięczakiem i w końcu salwował się ucieczką, najpierw w alkohol, a potem tak w ogóle, ostatecznie. Zostawił mnie, a później już wszystko się zawaliło i poniosłam tyle strat. Ale musiałam walczyć dalej, przełykać co dzień pogardę innych ludzi, żyć dla Ewy. I dałam radę. Jednak żadnej wdzięczności ze strony córki nie doświadczyłam. Wciąż mnie krytykuje i ostentacyjnie pokazuje, że nie jestem dla niej żadnym wzorem ani autorytetem. Tworzy legendę swojego tatusia. Najchętniej by go kanonizowała. Śmieszne.

Właściwie to Leszka przede wszystkim mogę spotkać na tamtym świecie, bo według Kościoła jest on potępiony na wieki. Więc jednak wierzę w to, co głosi Kościół? — chwytam za słówka samą siebie. Zatem ja, mama i Leszek, wszyscy z wyjątkiem taty, spotkamy się w piekle? — myślę z pewnym lękiem. I to jest moja ostatnia przytomna refleksja. Wywołany chemiczną substancją sen ogarnia mój spowolniony już wcześniej dawką leku umysł. Odpływam, nie rozstrzygnąwszy kwestii mojej wiary w życie pozagrobowe.

Wydaje mi się, że lecę pod sufit, skąd mogę obserwować zamaskowaną ekipę, która pochyla się nade mną i z sadystyczną satysfakcją nacina białą skórę mojej piersi. Lekarz babrze się w krwistych farfoclach, odrzucając ze wstrętem żółtawe płatki tłuszczu. A potem ktoś paskudnie klnie i robi się jakieś zamieszanie. Obiema rękami chwytam się mojego okaleczonego i niemłodego ciała, żeby jakaś popychająca mnie nieustannie ku górze siła nie wessała mnie w otwartą, niezmierzoną przestrzeń, która rozciąga się ponad tą salą i chyba ponad wszystkim. Mocuję się z nią, żebym nie odpłynęła od tej marnej, znienawidzonej już przecież powłoki. Właściwie po co tak walczę? Co dobrego może mnie jeszcze w życiu spotkać? Dlaczego nie chcę porzucić tej kalekiej, zgorzkniałej, starzejącej się samotnej kobiety? Może lepiej poddać się tej sile i nie czuć już cierpienia? — zadaję sobie pytanie, mając świadomość, że w sumie niewiele ode mnie zależy.

*

Wyraźnie widzę siebie, ale nie tę chorą i starą. Mam nie więcej niż jedenaście lat. Leżę na zielonej łące. Jest ciepły czerwcowy dzień. Pewnie znudziła się nam, dzieciakom, gra w chowanego ograniczona do kilku klatek schodowych i stojącego pośrodku podwórka białego śmietnika i wybraliśmy się nad tory. Tak jak inni wybierają się nad rzekę lub nad morze, my, dzieciaki zamieszkałe na przedmieściach wielkiego, paskudnego miasta położonego w centralnej Polsce, wybraliśmy się nad tory. Za naszymi blokami znajdowały się ogródki działkowe, a dalej pas ziemi porośniętej trawą i kępami gęstych krzaków. Z prawej strony przestrzeń tę przecinał ocementowany kanał ściekowy, zwany szumnie rzeczką. Na wprost nasze pole widzenia ograniczał wysoki nasyp, po którym biegły tory kolejowe. Pociągi jeździły tu dość często, więc lubiliśmy zabawiać się liczeniem wagonów długich składów towarowych. Na tej łące można się było opalać, zakurzyć fajkę, wymyślać ciekawe zabawy, a przede wszystkim zejść z oczu starym.

Ubrana jestem w satynową sukienkę, białą w zielone groszki. Ma modny fason z przedłużanym stanem. Jestem wysoka i wyglądam chyba już na jakieś trzynaście lat. Właśnie tyle lat skończył idący obok mnie mój podwórkowy narzeczony Rysiek. Rysiek nie wstydzi się trzymać mnie za rękę. Dziewczyny zazdroszczą mi go i wołają: „Panna z kawalerem pod siódmym numerem. Panna kawalera pocałuje. On jej wianuszek zepsuje”. Nie wiem, dlaczego miałby mi psuć wianuszek, którego wcale nie mam zamiaru wić, chociaż wokół nas rośnie mnóstwo jaskrów, mleczu i wonnej koniczyny. Liczę natomiast na to, że później schowamy się w krzaki i Rysiek mnie naprawdę pocałuje. Ostatnio nawet chciał mi włożyć rękę pod sukienkę, ale mu nie pozwoliłam. Słyszałam, jak sąsiadka, siedząc na ławce przed klatką, mówiła, że jej córka będzie miała dzieciaka, bo „pozwoliła chłopakowi na wszystko przed ślubem”. Ze mną tak nie będzie. Powiedziałam Ryśkowi, że zgodzę się na tę rękę, ale po ślubie, więc on zaraz ogłosił, że w sobotę weźmiemy ślub. Nie byłam pewna, czy ksiądz da nam ślub, bo przecież od jakiegoś czasu nie chodzę już do kościoła. Rysiek zdecydował więc, że ślub będzie cywilny. Poprosił dozorcę z pobliskiej budowy, żeby za paczkę papierosów wysłuchał naszej przysięgi. Dwaj koledzy Ryśka mieli wystąpić w roli świadków, a dziewczyny, to jest druhny, uszyły dla mnie welon z firanki. Chłopcy obiecali nawet załatwić wino na wesele.

Byłam dumna i z wdzięcznością ściskałam dłoń mojego narzeczonego. Będziemy na pewno szczęśliwi, bo mamy ze sobą wiele wspólnego — myślałam. Mieszkamy w tym samym bloku, uczymy się w tej samej klasie, gdyż Rysiek już dwukrotnie nie zdał. Nie był wcale osłem, ale nie bardzo chciało mu się chodzić do szkoły. Ja po ślubie też nie zamierzałam co dzień latać na lekcje. Będę miała przecież więcej obowiązków. Tata Ryśka, tak samo jak mój, był maszynistą i dlatego wakacje także spędzaliśmy zawsze razem na bocznicy.

Torami z łoskotem zaczął przetaczać się długi i bardzo urozmaicony skład towarowy. Rysiek najbardziej lubił oglądać cysterny.

— Tata mówił, że dostali taką klawą spalinówkę i on na pewno będzie nią jeździł — pochwalił się mój narzeczony. — A w ogóle niedługo nie będzie już parowozów, tylko same spalinówki i elektrowozy.

— Dlaczego twój tata miałby jeździć tą najlepszą spalinówką? — zapytałam zaczepnie.

— Bo jest najlepszy — odpowiedział chełpliwie Rysiek.

— Mój tata jest lepszy. Na pewno jest lepszy od twojego — powiedziałam i poczułam, że nasze małżeństwo zawisło na włosku. — Zobaczysz, że mój będzie jeździł tą spalinówką — upierałam się mimo wszystko nadal i Rysiek, który chłopakom nigdy nie ustępował, dla mnie skapitulował.

— No dobra, poczekamy, może będzie właśnie jechała i wtedy zobaczymy, kto ją prowadzi — stwierdził pojednawczo.

— Dobra — zgodziłam się. — Możemy się nawet założyć. Będziemy siedzieć i czekać.

Byłam pewna, że mój tata dostanie nową lokomotywę. Położyliśmy się z Ryśkiem na wznak na kocu i przez przymknięte powieki spoglądaliśmy w niebo na wędrujące obłoki. Moim ulubionym zajęciem było doszukiwanie się w chmurach kształtów fantastycznych budowli, zwierząt i pojazdów. Teraz dodatkowo nasłuchiwaliśmy odgłosów nadjeżdżającego pociągu. Szczęście nam sprzyja — pomyślałam, gdy po kilku elektrycznych składach osobowych, które przeleciały po torach drobnym truchtem, stukając jak kobiety na wysokich obcasach, usłyszeliśmy zbliżający się duży, ciężki towarowy. Nie posapywał, sunął i śmiesznie porykiwał zamiast gwizdać.

Tak, nie ma wątpliwości, to na pewno spalinówka. Bez słowa podrywamy się i biegniemy w górę nasypu. Zarówno mój tata, jak i ojciec Ryśka mieli zwyczaj latem w tym miejscu wyglądać przez okno i wypatrywać nas na łące. Nie tylko my, ale także inne dzieciaki z podwórka machały zawsze do nich rękami i posyłały im całusy. A oni odwzajemniali się tym samym. Teraz boczne okienko lokomotywy spalinowej także jest otwarte, ale nikt z niego się do nas nie wychyla. Chyba nie zdołamy ustalić, kto prowadzi zieloną spalinówkę — myślę i zrezygnowana opuszczam ręce. Rysiek jednak nie daje za wygraną. Podskakuje wysoko, a jego rozpięta kolorowa koszula wydyma się na wietrze jak spadochron. I nagle nie ma go już koło mnie. Skrawki koszuli niczym kolorowe motyle wirują w powietrzu. Na mojej sukience obok zielonych groszków pojawiają się czerwone plamy. To krew i nawet szczątki ciała Ryśka. Ręka spada dalej z nasypu, a resztę trzeba będzie dosłownie zeskrobywać z szyn i wagonu cysterny, który wciągnął mojego pierwszego w życiu narzeczonego.

Krzyczę, krzyczę, krzyczę. Wszystko znika, a w uszach wciąż brzmi jakiś niesamowity wrzask wymieszany z rykiem lokomotywy.

— Słyszy mnie pani? — Ktoś nachyla się nade mną.

Jaka pani? — myślę. Mam przecież jedenaście lat. Jestem wysoka, ale bez przesady.

— Operacja skończona. Trochę nas pani postraszyła, ale już jest w porządku. Teraz niech pani odpoczywa — mówi młoda kobieta i uśmiecha się łagodnie.

Jakie w porządku? Jakie w porządku? — myślę wciąż wewnętrznie rozdygotana. Mój narzeczony nie żyje, a ona słodko się uśmiecha i udaje, że traktuje mnie jak dorosłą. Chcę przełknąć ślinę, lecz w gardle chyba mam ranę. Boli, strasznie boli. Ręce też mi zdrętwiały i nie chcą mnie słuchać. Jedna podłączona jest do kroplówki, ale drugą zmuszam do tego, by zbliżyła się do klatki piersiowej, w której czuję piekący ból. Dłoń dotyka bandaży. Teraz już wiem. Nie jestem dzieckiem. Wraca mi świadomość. Wiem, jaka operacja się udała. Dla nich się może udała, ale dla mnie nic już nie może się udać — myślę i znów pogrążam się we śnie.

*

Jest sobotni wieczór, leżę na wersalce i płaczę. Płaczę tak już trzeci dzień. Mama też jest struta. Taty nie ma, bo zaraz z miejsca wypadku zabrali go do szpitala. Dzieciaki gadały, że na pewno do czubków i że już nigdy nie będzie normalny. Słyszałam, jak sąsiadka opowiadała, że założyli mu kaftan bezpieczeństwa, bo tak szalał. W przyszłym tygodniu ma być pogrzeb Ryśka. Podobno nie bardzo jest co włożyć do trumny, gdyż tata był tak skupiony na wszystkich nowych wskaźnikach i zegarach, że dłuższy czas nie zauważył, co się stało. Zakład wygrałam, to mój tata okazał się najlepszy, ale teraz wolałabym, żeby był najgorszy i nigdy nie wsiadł do tej cholernej spalinówki.

Mama wyciąga z mojej półki ukrytą za bielizną udrapowaną na komunijnym wianuszku koronkową firankę.

— Co to jest? — pyta zdziwiona.

— Mój welon — odpowiadam przez łzy. — Dzisiaj miałam z Ryśkiem wziąć ślub cywilny. Nie zapraszałam was, bo Rysiek powiedział, że się nie zgodzicie — mówię tak poważnie, że przez smutną twarz mamy na moment przebiega uśmiech.

— Taka duża z ciebie panna, a taka dziecinna. — Mama podchodzi, przytula mnie do ciepłej, miękkiej, olbrzymiej piersi i głaszcze po głowie.

— Mamo, czy ja już teraz zostanę starą panną? Wszystkie dzieciaki z bloków wiedzą, że byłam narzeczoną Ryśka. Ja zresztą nie chcę innego chłopaka. Rysiek był najlepszy i miał takie ładne, złociste loki. Iwona mó wiła, że będziemy mieli rude dzieci. Ale co tam, rude też mogą być ładne. Prawda?

— Głuptasie, to nie było żadne narzeczeństwo, to zabawa. Ty nie jesteś dla takich jak Rysiek. Zobacz w lustrze, jaka jesteś śliczna. Gdybym ja taka była, dzisiaj byłabym panią doktorową albo inżynierową i miałabym gosposię. Ty za to będziesz miała wszystko. Musisz się tylko dobrze uczyć i być mądrą dziewczyną, żeby byle komu nie dać swojego skarbu. Słuchaj mamy, a będzie ci dobrze w życiu. Ja nie miałam warunków, żeby skończyć szkołę. Była wojna, rodziców wywieźli do Oświęcimia, a ja zostałam u ciotki. Po wojnie zaraz wyszłam za mąż, bo ciotka narzekała, że jej ciasno, że jej mąż się na mnie gapi, jak się myję, i takie tam różne. Tata jest dobry, ale straszna z niego niedojda życiowa. Nie dopuściłam, żebyśmy mieli tyle dzieci, co na przykład u Ryśka. Nam jest lepiej, bo ja umiem dużo załatwić, ale ty będziesz żyła w luksusie i będziesz jeździć własnym autem, i może nawet będziesz mieszkać w willi, i prowadzać takiego rasowego psa z długą falującą sierścią. — Mama rozmarzyła się na dobre.

Ja także oczyma wyobraźni zobaczyłam siebie już dorosłą. Świadczyły o tym wymalowane na czerwono usta. Szłam małą uliczką, tą co to biegnie za naszym kościołem i nie ma na niej bloków, tylko same domy jednorodzinne. Ubrana byłam w eleganckie futro i czarny kapelusz. Na smyczy obok mnie tanecznym krokiem podążał siwy, jak moje futro z lisów, chart afgański. Wierzchem dłoni otarłam łzy i smarki pod nosem. Więcej już nie płakałam, nawet na pogrzebie Ryśka.

*

— Ktoś panią odwiedził. — Pielęgniarka uśmiecha się do mnie i sprawdza, czy wenflon dobrze trzyma się w żyle. — Nie powinniśmy wpuszczać takiej gromady, ale dla rodziny doktora można zrobić wyjątek. Dlaczego pani nawet nie wspomniała, że zięć jest lekarzem? Tylko bardzo proszę, żeby dzieci nie hałasowały, bo zbiorę burę.

W drzwiach stoi Ewa z malutką Helenką wiszącą na niej w modnej, kraciastej chuście i dwójką starszych chłopców po bokach. Janek i Franek rzucają się z piskiem w moim kierunku. W geście obronnym wystawiam wolną od kroplówki rękę.

— Ucisz ich! To jest szpital! Co za pomysł, żeby ich tu przyprowadzić?! — krzyczę zdenerwowana do córki.

Dzieci zatrzymują się jak wryte i buzie wyginają im się w podkówki. Zaraz będą ryczeć i dopiero zrobi się zamieszanie. Jak ona mnie tu znalazła i po co w ogóle szukała? Gdybym chciała jej towarzystwa czy protekcji zięcia, powiedziałabym, że idę do szpitala — myślę. Ewa tymczasem wyciąga dwie kartki i kredki. Sadza dzieci przy parapecie i mówi do chłopców:

— Narysujcie dla babuni laurkę. Coś pięknego, z całego serca, żeby miała siłę i zdrówko.

Do mnie zaś zwraca się karcąco, sadowiąc się na brzeżku łóżka:

— Co ty wyprawiasz? Wiesz, ile nam strachu napędziłaś? Szukamy cię wszędzie od trzech dni. Dlaczego nie powiedziałaś, że masz jakieś problemy ze zdrowiem? Zachowujesz się, jakbyś nie miała rodziny.

— To moja osobista sprawa i, chwała Bogu, radzę sobie sama. Myślisz, że potrzebne mi jakieś konsylium rodzinne? Nie potrzebuję, żebyście z Jackiem przy kolacji roztrząsali kwestie dotyczące mojego ciała — mówię rozdrażniona. — W szpitalu mam wszystko, czego mi trzeba. Nie będą mnie tu zresztą długo trzymać. Czuję się już zupełnie znośnie.

— Więc ze szpitala zabieram cię do siebie. Nie możesz być sama. — Córka próbuje decydować za mnie.

— Nie jestem rzeczą, żeby mnie zabierać. Nie będę nikomu robić kłopotu. U ciebie nie ma warunków do rekonwalescencji. W domu będzie mi najlepiej. Dziękuję za dobre chęci, ale ty nie masz czasu nawet dla siebie, a chcesz się zajmować chorą.

Helenka zaczyna się prężyć w fantazyjnej chuście i popłakuje. Mam wątpliwości, czy dziecku wygiętemu w pałąk jest naprawdę wygodnie. Kiedyś wiejskie baby tak nosiły dzieci w pole, ale one nie miały wyjścia. Ewa rozkłada dziecko na mojej pościeli. Czuję na odległość, że pielucha jest pełna. Córka spokojnie rozpakowuje małą, która z zadowoleniem wierzga ślicznymi, malutkimi nóżkami. Prosi chłopców o pomoc, a oni natychmiast przerywają rysowanie i biegną ochoczo do niej. Sześcioletni Janek podaje jej pachnącą jednorazową chusteczkę, którą Ewa wyciera pupcię Helenki. Młodszy o dwa lata Franek trzyma już naszykowaną folię, w którą matka wrzuca brudną pieluchę i zużytą chusteczkę. Janek pewnym ruchem podsuwa pod uniesioną przez Ewę pupkę Helenki nową, czystą pieluszkę, całując przy tym słodką stopkę siostrzyczki fikającą mu przed nosem. Franek przysuwa swoją główkę do brzuszka dziewczynki i łaskocze ją czupryną. Mała śmieje się w głos.

— Dobrze sobie radzisz — mówię oschle, próbując ukryć wzruszenie, jakie wywołuje we mnie ta scenka.

— Bo mam dzielnych pomocników. — Ewa przygarnia chłopaczków i całuje ich serdecznie.

Malutka jednak po chwili nadal się krzywi i zaczyna płakać.

— Wiesz, idźcie już, bo to nie miejsce dla dzieci — mówię trochę wystraszona, że pielęgniarka będzie niezadowolona.

— Spokojnie, mamo, Helenka tylko chce jeść. Zaraz się uspokoi, jak podam jej obiad. Właśnie podgrzałam. — Ewa śmieje się i rozpina bluzkę.

Podaje małej nabrzmiałą, piękną, białą pierś. Dziecko chwyta łapczywie sutek i ciągnie z lubością. Ewa przymyka oczy i kołysze się leciutko. Jest spokojna i piękna. Przypomina mi Madonnę Rafaela. Patrzę na tę jej lewą obnażoną pierś i łzy same napływają mi do oczu. Córka jest psychologiem, a nie czuje, jak niedelikatnie zachowuje się względem mnie, której lewa pierś została już pewnie zutylizowana z innymi ludzkimi ochłapami pochodzącymi ze szpitalnej chirurgii. Ocieram wstydliwie łzy i wtedy Ewa spostrzega, że coś jest nie tak.

— Bądź dzielna, nie możesz się mazać — mówi do mnie jak do dziecka. — Najważniejsze, żebyś wyzdrowiała, a piersi nie są ci już do niczego potrzebne. Przecież nie będziesz karmić dzieci — uśmiecha się, chcąc dodać mi otuchy.

— Raczej się nie zrozumiemy — stwierdzam. — Odkąd stałaś się maszynką do rodzenia dzieci, piersi dla ciebie to tylko spiżarnia? — Wzdycham i odwracam od niej wzrok.

— Mamo, zrozum, że ja jestem szczęśliwa. Ja się realizuję jako matka. Cudownie jest towarzyszyć własnym dzieciom w poznawaniu świata i kształtować ich osobowość właśnie na tym najwcześniejszym, najbardziej intensywnym etapie.

— Tylko po co było kończyć studia? Dzieckiem na tym wyjątkowym, jak to ty mówisz, etapie umie się zająć byle kuchta.

— I tu się mylisz. Teraz w ich umysły wdrukowywane są rzeczy najbardziej podstawowe, rozwija się wrażliwość, rodzi umiejętność i potrzeba kochania, wyrabia gust. Nie chcę, żeby o tak ważnych rzeczach decydowała jakaś przypadkowa niańka. Choćby była najlepsza, nie będę to ja i zaprzepaszczę na zawsze możliwość dogłębnego porozumienia z własnymi dziećmi.

Córka zawsze dostaje rumieńców, gdy mówi na ten temat. Na punkcie rodziny jest trochę zbzikowana, podobnie zresztą jak jej mąż. Jacek pochodzi z wielodzietnej, inteligenckiej, głęboko wierzącej i praktykującej rodziny, którą Ewa zachwyciła się do tego stopnia, iż sama planuje mieć pięcioro dzieci. Jacek i jego rodzice są dla niej wyrocznią w kwestiach rodzinnych i światopoglądowych.

— Babciu, pjosę. — Młodszy Franek już zabazgrał całą kartkę różnokolorowymi krechami i teraz wręcza mi swoje dzieło z miną triumfatora.

— Dziękuję, kochanie, bardzo ładna laurka — mówię nieszczerze. — Ale co tu narysowałeś?

— Zdlówko, bo mama mówiła, zebyś miała zdlówko! — Pucołowata buzia promienieje radością.

— Jasiu, skończyłeś rysować? — Ewa zwraca się do starszego synka, który z wysuniętym lekko języczkiem zamalowuje coś starannie.

— Kończę — odpowiada krótko malec i kontynuuje pracę.

— Jest bardzo staranny i wytrwały — chwali go Ewa. — Dużo mi pomaga. Tak pięknie umie zająć się Franiem. Im już w życiu nie grozi nuda i samotność. Zawsze potrafią znaleźć sobie zajęcie. Czasem się kłócą, ale częściej sobie pomagają.

— Inteligentny człowiek nigdy się ze sobą nie nudzi — mówię oschle. — Nie wiem, czy dobrze robisz, obciążając stale Jasia koniecznością zajmowania się bratem. To jeszcze malutkie dziecko.

— Nie ma tu mowy o obciążaniu. Oni się razem bawią i wzajemnie się wzbogacają. Franek ma bardziej rozwiniętą wyobraźnię, a Janek zdolności manualne i właśnie tę wytrwałość, której małemu jeszcze brak. Mamo, ja często w dzieciństwie bywałam samotna i bezradna, więc wiem, że im będzie lepiej w życiu.

— Przyszłaś mi tu robić wyrzuty za zmarnowane dzieciństwo? Ja też byłam jedynaczką i nie mam do nikogo pretensji. Nie wiem, jak matka poradziłaby sobie, gdyby było nas więcej, a tata zwariował. Mieliśmy takich bezmyślnych sąsiadów, co to narobili tyle dzieci, że im bochenek chleba starczał tylko na jeden posiłek. Cieszyli się, jeśli mieli czym ten chleb posmarować. Oni mi zazdrościli i, o ile wiem, nie osiągnęli zbyt wiele w życiu. Pamiętam tylko, że stale się tłukli nawzajem. Moja mama uchroniła mnie przed czymś takim. Słyszałam już nie raz, że przeze mnie nie byłaś szczęśliwym dzieckiem. A tatuś to ci nie zmarnował dzieciństwa? — pytam zadziornie.

— Mamo, nie denerwuj się — Ewa, widząc, że rozmowa źle się potoczyła, próbuje mnie uspokoić. — Nie chciałam zrobić ci przykrości. Wiesz, że naprawdę chciałabym się tobą zająć po szpitalu, ale musiałabyś przenieść się do nas.

— Serdecznie dziękuję — odpowiadam z przekąsem. — Mieszkam bliżej szpitala i potrzebuję bardziej spokoju niż czyjejkolwiek opieki. Poproszę sąsiadkę, to będzie mi robić zakupy.

Janek przynosi mi wreszcie swoje dzieło. Wymalował wielkie i rozłożyste drzewo, na którym kwitną kwiaty. Zamalował też na zielono łąkę i na niebiesko niebo. To jest naprawdę niesłychanie dojrzały rysunek.

— Jestem pod wrażeniem — chwalę go, całując jego czarną główkę. — Dlaczego narysowałeś drzewo? — pytam.

— Bo jest mocniejsze niż kwiaty, da ci siłę — odpowiada poważnie wnuk.

Może jednak Ewa ma rację? — myślę.

*

Mam teraz dużo czasu na rozmyślanie i wspominanie. Dużo za dużo. Nie wypuszczą mnie ze szpitala tak szybko, jak myślałam. Po wizycie córki zagorączkowałam. Może mi przynieśli jakiegoś wirusa, a może to tylko nerwy? Irytują mnie też inne chore z tego samego pokoju, które wciąż pytają, czy czegoś nie potrzebuję, czy dobrze się czuję. Głupie pytania, zadawane w dodatku przez niewłaściwe osoby. To personel szpitalny powinien się pytać o moje potrzeby i samopoczucie. Dzisiejsze pielęgniarki mają tytuły naukowe, ale zapomniały, że ich zadaniem, jak sama nazwa wskazuje, jest pielęgnować. Wymalują się, wypindrują, mini na pół tyłka, i łypią oczami za doktorami. Jak taka ma tipsy na kilometr i krwistoczerwone usta, to aż strach bierze, gdy zbliża się, by pobrać krew. Mam wrażenie, że uczestniczę w jakimś horrorze, a ona w dyżurce wychłepce zawartość strzykawki. Nie chcę łaski innych chorych, bo potem one będą liczyć na moją wzajemność, a ja się brzydzę dotykać basenów i stale mnie mdli od tych okropnych zapachów, a właściwie ludzkich smrodów i wyziewów szpitalnych. Nie mam duszy samarytanki i nic na to nie poradzę.

Próbuję skupić się na czytaniu, to znów przyłażą te aktywistki od amazonek i chcą mnie koniecznie podnosić na duchu, zarażać entuzjazmem, pobudzać i zabawiać. Wkurzają mnie te nakręcone baby, które klepią bzdury o odkryciu swego nowego, lepszego jestestwa po amputacji piersi. Można by pomyśleć, że cycki im przeszkadzały we właściwym widzeniu świata i hierarchizacji wartości. Ja nie będę nic zmieniać w swoim życiu, za późno już na wszystko. I na pewno żadnej z nich nie zechcę spotykać potem, jeśli w ogóle będzie jakieś potem. Okazało się, że to świństwo jest bardzo złośliwe i rozsiało się już po węzłach chłonnych. A może dalej też, tylko nie potrafią go na razie znaleźć. Albo i nie szukają zbyt dokładnie, bo komu tak naprawdę zależy na życiu innego człowieka, zwłaszcza jeśli przekroczył już pięćdziesiątkę? Niech umiera. Jedna dusza mniej na liście ZUS, który, jak wiadomo, forsy ma wciąż za mało. Zrobię przysługę pozostałym ubezpieczonym rodakom, jeśli odpalę wcześniej.

Jestem wściekła na cały świat. Nie mogę prawie w ogóle spać w tym cholernym szpitalu. Wciąż ktoś łazi, gada, czymś brzęczy, modli się takim szeptem, jakby Pan Bóg był głuchy, albo szlocha w poduszkę. Jeśli szybko nie wrócę do domu, mogę zrobić coś nieobliczalnego. Czuję, że nerwy mam napięte do granic możliwości. Czuję, że za chwilę wybuchnę. Dzwonię po pielęgniarkę już szósty raz, a ta dziumdzia nie przychodzi. Za to kręci się wokół mnie taka piegowata, chucherkowata kobietka i natrętnie pyta, czego potrzebuję. Sama wygląda, jakby dusza z niej ulatywała po trochu przy każdym ruchu, lecz próbuje wyręczać leniwy personel na całym oddziale. A ja właśnie będę się domagać fachowej obsługi. Jeśli warunki w szpitalu doprowadzają chorego do rozstroju nerwowego, to powinni teraz leczyć też moją psychikę. Co mi pomoże, że mi jakiś piegus poprawi kołdrę? Dzwonię siódmy raz i wreszcie zjawia się lalunia w typie Dody z naburmuszoną miną.

— Jeśli nie stworzycie mi warunków do odpoczynku, nie odpowiadam za siebie! — krzyczę histerycznie. — Wszystko mnie boli, jestem zmęczona i rozdrażniona obecnością tylu obcych osób. Nie mogę od kilku dni się wypróżnić. Proszę mnie natychmiast wypuścić do domu.

Pielęgniarka otwiera szeroko oczy i nie bąknąwszy nawet słowa, odwraca się na pięcie i wybiega. W sali zapada niezręczna cisza. Wszystkie baby gapią się na mnie, ale mam to gdzieś. Po chwili szpitalna Doda wraca z dużą strzykawą i zmierza prosto do mnie.

— Proszę naszykować pośladek — cedzi przez zaciśnięte wargi i wbija igłę, której grubość na pewno starannie dopasowała do złości, jaką odczuwa względem mojej osoby.

Zastrzyk działa bardzo szybko. Już nic mnie nie boli, nic nie przeszkadza, powieki robią się ciężkie. Zasypiam, mając świadomość, że to tylko magia chemii, a nie prawdziwa dbałość o pacjenta.

*

Pięknie wyrosłam. Naprawdę śliczny był ze mnie podlotek. W szóstej klasie stałam się kobietą. Byłam na ten moment dobrze przez mamę przygotowana. W szafce przy mojej wersalce od jakiegoś czasu leżała paczka waty i podpaski higieniczne. Mama wytłumaczyła mi oględnie, czym jest miesiączka. Ale i tak pierwsze krwawienie, które odkryłam po nocy, było dla mnie nieprzyjemnym i krępującym wydarzeniem. Sprawiło, że zaczęłam stronić od moich kolegów z podwórka. Nie mogłam teraz przecież, tak jak dawniej, wisieć pół dnia z głową w dół na trzepaku, pokazując światu różowe figi. Nie chciałam już czołgać się wraz z chłopakami po trawie z wypiętą w górę pupą ani wspinać po rusztowaniach zakładanych na tynkowanych właśnie blokach. Chłopaków generalnie uznałam któregoś dnia za świnie, gdy zorientowałam się, do czego służą im lusterka noszone na butach.

Teraz zgodnie z wytycznymi mamy stałam się strasznym kujonem. Miałam dużo zajęć pozalekcyjnych, udzielałam się w samorządzie, deklamowałam na akademiach zaangażowane wiersze i wręczałam kwiaty ważnym gościom, którzy odwiedzali naszą szkołę. Mama wracała bardzo zadowolona z wywiadówek i wciąż marzyła na mój temat.

— Będziesz kiedyś jeździć w delegacje za granicę i poznasz cały świat — obiecywała. — Świat jest piękny. Na Zachodzie jest dużo bogactwa, ale tylko dla burżujów. My tego nie mamy, bo nas strasznie doświadczyła wojna i wszystko trzeba dzielić po równo.

Mama sama na tym pięknym, lecz zgniłym Zachodzie nigdy nie była. Rozumiała, że jakby wszystkim ludziom pozwolić tak swobodnie jeździć na Zachód, to by od nas powyjeżdżali i nie miałby kto budować naszego dobrobytu. A oni tam tylko na to czekają, żeby zająć nasze tereny i zrobić z nas niewolników. Na szczęście nasz przyjaciel Związek Radziecki pilnuje porządku na świecie. A jak jest się mądrym i trzyma z tymi, co trzeba, to i u nas można posmakować tego lepszego świata, to i owo w życiu zobaczyć.

Tata, kiedy był w lepszej formie i interesował się światem zewnętrznym, słysząc te mamine szkolenia, strasznie się denerwował.

— Daj jej spokój — mówił. — Ona doczeka lepszych czasów, a te twoje nauki wypaczą jej charakter.

— To niby ja mam spaczony charakter?! — zaperzała się mama. — Ty siedzisz na mojej łasce od tylu lat, tylko ptasiego mleka ci brak i jeszcze na mnie plujesz? Ona nie będzie taka głupia jak ja, weźmie sobie za męża kogoś ważnego, jakiegoś dygnitarza i będzie latać samolotem do innych krajów, i może nawet pokażą ją kiedyś w telewizji.

Teraz zauważam, że mama, przedsiębiorcza i samodzielna, myślała jednak stereotypami. Uważała, że kobieta robi karierę tylko przez odpowiednie małżeństwo. Ona swoją szansę zaprzepaściła, ale mnie szykowała do lepszego świata. Przede wszystkim wyrabiała we mnie przeświadczenie, że jestem lepsza, mądrzejsza i ładniejsza od innych. Przynosiła do domu luksusowe towary, do których w PRL-u nie mieli dostępu normalni śmiertelnicy. Czasami też chodziła ze mną na bazar po zagraniczne ciuchy. A buty kupowałyśmy wtedy wyłącznie od Chińczyka, takie modne ze szpicami. Dostałam też wówczas mój pierwszy stanik. Piersi miałam już duże, bo jakoś tak mama nie zauważyła wcześniej, iż rosną sobie samopas. Wychwalona przez gorseciarkę przestałam się garbić. Zrozumiałam, że jędrne, ciężkie kule, które dotąd usiłowałam wstydliwie ukrywać pod luźnym fartuchem szkolnym, są moim walorem.

Zamiast okropnego, błyszczącego fartucha, jaki nosiły wszystkie dziewczyny w szkole, zażyczyłam sobie w ósmej klasie nowy, szyty na miarę, dwurzędowy, dopasowany, seksowny mundurek. Mama naturalnie zaraz spełniła moją prośbę. Sprawiało mi przyjemność, że młody nauczyciel geografii wodzi za mną wzrokiem i wyraźnie mnie wyróżnia. Eksponowałam swoje wdzięki, lecz jednocześnie do szału doprowadzały mnie bezwstydne spojrzenia chłopaków, których uważałam za gówniarzy. Już pod koniec siódmej klasy niektórzy z nich wymyślili taką zabawę, która pozwalała im bezkarnie, bo w prze locie i niby przypadkowo, dotykać piersi i intymnych okolic dziewcząt. Chodzili w grupach i popychali się, gdy mijała ich upatrzona dziewczyna. Niektóre koleżanki piszczały z zadowolenia i uważały się za wyróżnione tymi końskimi zalotami. Ja byłam na to za dojrzała i za dumna. Zapowiedziałam, że jak mnie tylko który gnojek dotknie, to ciężko tego pożałuje.

Ale któregoś ciepłego, wiosennego dnia, pamiętam, rozpięłam pod szyją swój mundurek tak, że w głębokim dekolcie raz po raz zalotnie ukazywał się rowek między piersiami i geograf nie mógł skupić się na temacie lekcji. Chłopcy także rzucali mi te swoje obleśne spojrzenia wygłodniałych piesków. Po dzwonku zaś nauczyciel prosił mnie o zaniesienie globusa i mapy do schowka. Idąc, byłam pewna, że czeka na mnie w tym schowku i będę musiała przecisnąć się koło niego, dotykając go moimi „zderzakami”. On zaś zaczerwieni się i powie, że tak tu ciasno, ale miło. Dumna z wyróżnienia paradowałam korytarzem z zajętymi obiema rękami. Nagle z naprzeciwka na mojej drodze pojawił się na czele swej bandy piegowaty, drugoroczny Stefek. Właśnie ten obrzydliwiec, śmierdzący wiecznie potem i wilgocią, pchnięty usłużnie przez kolegów wsunął mi błyskawicznie jedną łapę za dekolt. W tym samym momencie na korytarzu rozległ się rechot bandy chłopaków kibicującej Stefkowi, zwanemu przez nich Funiem. Poczułam się znieważona i splugawiona jak ofiara gwałtu. Rzuciłam na ziemię mapę i globus, który popękał w kilku miejscach, i z furią zaczęłam okładać po pysku bezczelnego, pryszczatego dryblasa. Nie zauważyłam nawet, że ktoś z pedagogów wybiegł z pokoju nauczycielskiego i próbował mnie oderwać od Funia. Prałam zapamiętale, gdzie popadnie, aż opadłam z sił i zaczęłam płakać.

*

Budzę się spocona i roztrzęsiona. Nie wiem, jaka to pora dnia. Nie pamiętam, czy jestem po śniadaniu, czy już po obiedzie. Zresztą nie chce mi się wcale jeść. Dręczy mnie tylko pragnienie. Na szafce widzę pustą butelkę po wodzie mineralnej. Nie mam siły wstać i iść do bufetu po następną. Nie mam siły nawet usiąść na łóżku. Wiem, że powinnam się ruszać. W moim wieku taki bezruch jest niebezpieczny. Cóż robić, kiedy nie chce mi się z sobą walczyć? Temperatura osłabia mi serce, które jak szalone łomocze w mojej okaleczonej klatce. Może powinnam jakoś zasygnalizować, że źle się czuję, ale nie chcę już z błahego powodu robić zamieszania wokół swojej osoby. Znów spacyfikują mnie zastrzykiem i będą o mnie gadać w dyżurce, śmiejąc się ze starej, upierdliwej baby, która w dodatku jest teściową doktora. Nie cierpią mnie i zawsze są wściekłe, gdy ośmielę się je wzywać.

Chora z sąsiedniego łóżka jest dużo młodsza ode mnie, to ta blada i piegowata. Wciąż modli się wpatrzona w sufit, jakby widziała tam adresata swoich żarliwych próśb. Z następnego łóżka dobiega chrapanie trzeciej współtowarzyszki niedoli. Cieszę się, że nareszcie obie panie na chwilę przerwały swój nieustanny dialog i jest trochę spokoju. Leżę więc cichutko i cierpię z powodu suchości w gardle, a może jeszcze bardziej z zazdrości, że nie mam do kogo się modlić. Też bym tak chciała, powierzyć jakiejś wszechmocnej sile swój los i czekać z nadzieją, że dobro absolutne okaże mi swoje miłosierdzie. Ale gdybym nawet założyła, że Bóg istnieje i interesuje się nami i naszymi sprawami, a w dodatku wie wszystko, czy naprawdę byłoby mi lżej? Mogłabym wprawdzie zasypiać i budzić się z modlitwą na ustach, ale strach byłby większy. Jeśli Bóg jest sprawiedliwy, nagradza za dobro, a za zło karze, czy znalazłby jakiś powód, żeby mnie nagrodzić uzdrowieniem? W swoim życiu nie raz złamałam prawo dekalogu. No może nie we wszystkich punktach, ale na pewno w tych zasadniczych. Postępowałam źle, nic dziwnego, że będę teraz umierać okaleczana i dręczona na różne medyczne sposoby — myślę. A może, gdybym w Niego uwierzyła i okazała skruchę, dałby mi szansę, żeby coś zmienić, coś naprawić? Tylko czy ja umiałabym coś w sobie zmienić? Czy mogą dostąpić miłosierdzia osoby, które nie do końca w Niego wierzą?

Spoglądam raz jeszcze za siebie na pustą, plastikową butelkę i przełykam głośno ślinę. Moja sąsiadka odrywa wzrok od sufitu i przechwytuje w locie moje spojrzenie. Szybkim ruchem wykonuje znak krzyża i odkłada różaniec.

— Chyba pić się pani chce? Taka pani rozpalona. Zaraz polecę po wodę. A może jeszcze czegoś pani potrzebuje? — mówiąc to, kobieta wyskakuje zwinnie z łóżka, choć przeszła operację tego samego dnia co ja.

— Odmówiła już pani cały Różaniec? — pytam. — Nie chciałabym przeszkadzać i fatygować pani. Od czasu do czasu ktoś z personelu mógłby się chorymi po operacji zainteresować, prawda?

— To nie był Różaniec, tylko Koronka do Miłosierdzia. Krótsza i łatwiejsza do odmawiania — odpowiada kobieta, a mnie zadziwia korelacja między moimi myślami a jej modlitwą. — Chętnie polecę po wodę — ponawia swoją ofertę, wkładając równocześnie szlafrok. — To dla mnie żadna fatyga. A może woli pani sok? Pielęgniarek teraz jest tak mało, bo wszędzie te oszczędności, a ja czuję się prawie dobrze. Za pierwszym razem też byłam załamana. Teraz to już mi wszystko jedno, jedna czy dwie. Zresztą, jak się człowiek czymś zajmie, to mu czas szybciej leci i nie myśli tak.

— To już jedną operację ma pani za sobą? — dziwię się. — Dawno?

— Półtora roku będzie za miesiąc.

— Bardzo się pani boi? — pytam, ale zaraz sama się mityguję i dodaję: — Pani jest młoda, silna, wygra pani na pewno. Trzeba tylko myśleć pozytywnie.

— Ja nie o tym myślę — kobieta macha ręką. — Co Bóg da, to będzie. Ale martwię się, co tam w domu. Mąż nieprzyzwyczajony koło garnków i dzieci chodzić, a jego mama się rozchorowała. Mieszkamy z teściową. Jest dobra i wszystkim by się zajęła, ale pech chciał, że świnia na nią naskoczyła i się kobieta przedźwigła. Nie wiem, ile tam mąż w pracy wolnego dostanie i czy poradzi z chorą i czwórką małych dzieci. Nie chciałam iść teraz na tę operację, bo przecież ja bym mogła jeszcze poczekać. Ale mój się uparł i teściowa płakała, żeby iść, bo termin minie i znów będzie trzeba w kolejce od początku czekać. Rozgadałam się, a pani spragniona. To wody czy soku?

— Wody, wody, dużo zimnej wody. — Uśmiecham się chyba po raz pierwszy, jak jestem tu w szpitalu, a ona w rozpiętym szlafroku pędzi korytarzem, jakby była najzdrowszą osobą na świecie.

Co to ostatnio mi się śniło? A może nie był to sen, tylko takie rwane wspomnienia — myślę. Ach, już wiem, potłukłam globus na szkolnym korytarzu.

*

Po tej historii wdrożono śledztwo w sprawie zachowania chłopaków. Pamiętam, jak wychowawczyni mówiła, że takie postępowanie uwłacza kobiecej godności ich koleżanek. Ale nie widziałam, by któryś się przejął. Podśmiewali się pod nosem, lecz na wszelki wypadek trzymali się ode mnie z daleka. Stałam się sławna w całej szkole. Chłopcy z innych klas pokazywali mnie sobie nawzajem palcami, ale odnosili się do mnie z szacunkiem. Wtedy to zaczął mnie odprowadzać do domu Jurek z równoległej klasy. Mieszkał w willi z ogrodem właśnie przy owej uliczce za kościołem, którą spacerowałam w moim śnie wystrojona w futro z lisów. Na ścianie jego domu wisiały dwie tablice informujące o godzinach przyjęć mamy — stomatologa i taty — ginekologa. Jurek ładnie się wysławiał i zbierał zagraniczne płyty. Mało dotąd interesowałam się muzyką, ale szybko zaczęłam nadrabiać zaległości, słuchając do późnej nocy Radia Luxembourg, żeby sprostać kulturalnej wymianie myśli.

Moja mama była zachwycona Jurkiem, choć niepokoiło ją jego hobby. Zainteresowanie muzyką wykonywaną przez długowłosych przedstawicieli zgniłego imperializmu, którzy mogą mieć zły wpływ na naszą zdrową moralnie młodzież, było niejednokrotnie potępiane przez towarzysza Wiesława, partyjnego przywódcę naszego kraju, i jego otoczenie. Jednak wobec walorów, jakimi była willa i odpowiedni rodzice, potraktowała to niestosowne hobby mojego ukochanego jak trądzik młodzieńczy, który przejdzie z wiekiem, i snuła sobie, a właściwie mnie, wielkie plany na przyszłość. Nie miała bowiem wątpliwości, że doprowadzę syna dwojga doktorów do ołtarza.

Skończyliśmy oboje z Jurkiem szkołę podstawową na samych piątkach. Rodzice Jurka chcieli, żeby syn chodził do męskiego liceum, które miało najlepszą renomę w mieście. Ja więc zaniosłam swoje papiery do żeńskiego ogólniaka, który mieścił się niedaleko jego znakomitej „jedynki” i tylko nieznacznie ustępował poziomem męskiej szkole. Spotykaliśmy się co dzień na przystanku, przed szkołą i po lekcjach. Byliśmy nierozłączni na szkolnych zabawach, które nasze ogólniaki organizowały wspólnie, gdyż były ostatnimi w mieście, które oparły się koedukacji. Rodzice w zasadzie nie mieli do nas zastrzeżeń, gdyż uczyliśmy się znakomicie i stymulowaliśmy wzajemnie do poszerzania horyzontów. Wymienialiśmy lektury, chodziliśmy do muzeów. Czuliśmy się dla siebie stworzeni.

Ja jednak nigdy nie zapraszałam Jurka do domu, tłumacząc się chorobą ojca. Wstydziłam się naszych niegustownych sprzętów, niepoprawnej polszczyzny obojga rodziców i sposobu, w jaki siorbiąc, pili herbatę lub jedli zupę. Chętnie natomiast przyjmowałam zaproszenia Jurka i po pewnym czasie bez najmniejszego skrępowania urzędowałam w jego domu. Rodzice rzadko nam przeszkadzali, na ogół byli w pracy lub przyjmowali pacjentów w swoich gabinetach. Gosposia podawała nam obiad albo kolację. Uczyliśmy się w pokoju Jurka, słuchaliśmy płyt w salonie, a w lecie całowaliśmy się w końcu ogrodu. Podczas tak zwanych prywatek, na których organizowanie często pozwalali Jurkowi niezwykle tolerancyjni rodzice, pełniłam funkcję gospodyni. Dziewczyny zazdrościły mi Jurka, chociaż nie wyróżniał się on specjalną urodą. Jego koledzy także zazdrościli mu pięknej, długonogiej dziewczyny, obdarzonej wyjątkowo dużymi „oczami”, jak aluzyjnie zwykli mawiać, patrząc na mój biust. Krzysiek, przystojny bawidamek, syn bogatego rzemieślnika, próbował nawet mnie odbić Jurkowi, lecz było to niemożliwe. Penelopę przy mnie można by nazwać niewierną latawicą. Nie podnosiłam prawie wzroku na innych chłopców. Jurek był moim ideałem, więc po cóż miałabym szukać kogoś innego? Jemu chciałam ofiarować, używając terminologii mamy, „mój skarb”, ale według instrukcji mogłam to zrobić dopiero po ślubie.

*

— Halinko, przyjdzie dzisiaj mąż? — Sąsiadka z lewej już się wyspała i jest gotowa do pogawędki.

— Tak. Może i dzieciaki zabierze, bo nie będzie miał ich z kim zostawić. Żeby tylko dobrze je ubrał, bo zimno jakoś się zrobiło — odpowiada pani Halinka, która dawno już przyniosła mi wodę i poprawiła poduszkę.

Jak ta kobieta to robi, że ma tyle energii? — myślę, patrząc na nią z podziwem. A ona już znowu podrywa się z łóżka, zaraz obciąga porządnie kołdrę, poprawia koc i dochodzi do leżącej pod oknem pani Ani.

— Mówmy trochę ciszej, bo ta pani gorzej od nas się czuje i może jej przeszkadzać nasza gadanina — mówi szeptem i odruchowo wygładza pościel Ani. — Czymś bym się chętnie zajęła, bo najgorsza taka bezczynność. Mówiłam mężowi, żeby mi druty przyniósł i jakiej włóczki, to chociaż na zimę czapki i szaliki dzieciakom porobię.

— Jak ty dasz radę? Jedna ręka do niczego… A tę drugą masz całkiem sprawną? Długo chodziłaś na rehabilitację? — pyta Ania, rozgrzebując dopiero co wygładzoną kołdrę i powoli spuszczając nogi z łóżka. — Muszę wyjść do toalety i chyba trochę połazić. W głowie mi się kręci od tego leżenia.

— To ja ci pomogę. Pójdziemy razem. Jakby ci się zrobiło gorzej, to się mnie przytrzymaj i zaraz mów.

Halinka pomaga Ani włożyć szlafrok i zdrowszą ręką przytrzymuje ją opiekuńczo. Przy drzwiach odwraca się do mnie i z uśmiechem rozjaśniającym jej bladą i mizerną twarz pyta:

— A pani nic już nie potrzeba? Może powiedzieć siostrze, żeby dała jeszcze coś na ból, bo strasznie pani skrzywiona?

— Jakby pani była taka miła — odpowiadam z wdzięcznością. — Nie wiem, czy mnie coś gorzej zrobili, czy jestem mniej wytrzymała na cierpienie — tłumaczę się.

— Może krzywo zaszyli i się ciągnie — Ania zgięta w pół chyba sobie żartuje. — Ja jestem krawcowa, to wiem, że materiału nie wolno naciągnąć, bo suknia nie będzie dobrze leżeć. Ze skórą człowieka tak samo. Jak mnie krzywo po porodzie zaszyli, a ja mówiłam od razu, że coś ciągnie w kroku, że źle zeszyte, to nikt mnie słuchać nie chciał, bo ja prosta baba, a po paru dniach kichłam i wtedy rana się otworzyła, i ropa z niej wyciekła.

Robi mi się słabo. Mdli mnie. Poruszam się lekko w łóżku, lecz przeszywający ból sprawia, że z sykiem opuszczam głowę na poduszkę i zamykam oczy.

— Już idziemy po siostrę — mówi Halinka i lekko pociąga Anię do wyjścia.

Czyżby naprawdę coś źle zeszyli? — myślę. Ona może mieć rację. Muszę za wszelką cenę usiąść na łóżku i choć na chwilę opuścić nogi. Bolą mnie pięty i kręgosłup od tego leżenia. Zrobię to teraz, kiedy ich nie ma, bo nie chcę, żeby widziały, jakie robię miny, i słyszały, jak jęczę — postanawiam. Przez moment tracę świadomość. Przed oczami mam ciemność, a w uszach przerażający gwizd. Chyba w obawie przed stoczeniem się z łóżka opieram się z całej siły na lewym łokciu. Czuję potworny, przeszywający ból w klatce, a potem jakby natychmiastową ulgę. Ta ulga jednak nie trwa zbyt długo, bo zaraz coś jakby ożywa w mojej ranie, zaczyna pulsować. Ból ponownie narasta, a pod skórą tworzy się guz. Szarpię piżamę, aż lecą guziki. Mam wrażenie, że amputowana pierś odrasta mi w zastraszającym tempie. Nie mogę jednak zobaczyć, co się dzieje, bo na ranie widnieje opatrunek. Może powinnam go zerwać i obejrzeć ranę? — myślę gorączkowo i czuję, że kręgosłup staje się giętki, a głowa ciężka. W tym momencie na szczęście do sali wchodzi pielęgniarka.

— Coś dziwnego dzieje się w mojej ranie — mówię resztką sił.

Pielęgniarka zrywa opatrunek i natychmiast wybiega z sali. Słychać, że gdzieś dzwoni, mówi coś podniesionym głosem, a ja coraz mniej widzę i słyszę. Moje współtowarzyszki niedoli wchodzą z korytarza i stają nade mną przestraszone. Halinka lekko przykrywa zerwaną gazą moją obnażoną ranę, z której właśnie zaczyna sączyć się krew.

— Zaraz znów będą panią operować, bo słyszałam, jak siostra mówiła, żeby szykowali salę — szepcze do mnie poufnie.

— A mówiłam, że krzywo zaszyli — Ania krawcowa triumfuje.

Gwiżdże mi w uszach, a przed oczami pojawiają się ciemne plamki, najpierw drobniutkie jak deszcz małych muszek, a potem zlewają się w coraz większe i większe kleksy.

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © by Beata Kępińska, 2012 All rights reserved

Projekt okładki Agnieszka Herman

Redaktor Bogusław Jusiak

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-095-4

Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink