Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co wiesz o tych, których nazywasz przyjaciółmi?
Andrew Collins jest pasożytem – feniksem ze zdolnościami magicznymi – karmiącym się cierpieniem innych. Kiedy trafia do wyjątkowej szkoły wojskowej, gdzie niemal każdy obdarzony jest nadprzyrodzonymi mocami, jeszcze nie wie, z czym tak naprawdę przyjdzie mu się zmierzyć...
Jego nowych znajomych łączy jedno: mroczne tajemnice. Nic dziwnego, że Andrew nie czuje się tu bezpiecznie. Za wszelką cenę pragnie jednak odkryć, co skrywają inni, czemu jego brat tak ich cenił i… kogo on sam może nazywać przyjacielem.
Tymczasem okazuje się, że wszechobecne kłamstwa to dopiero początek problemów. Nad szkołę wojskową nadciąga widmo wojny z Nieśmiertelnymi. Uczniowie muszą przezwyciężyć uprzedzenia i zjednoczyć siły, by stawić czoła śmiertelnemu zagrożeniu.
Jak jednak tego dokonać, gdy nie wiadomo, komu można zaufać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiktoria Miszczyk
Pasożyty
Część IIMcGraf
Wytarłam łzy. Mimo że doskonale znałam finał, nie mogłam ich powstrzymać. Patrzył na mnie z tym swoim błyskiem w oczach, a ja już wiedziałam, o co chodzi. Jego wzrok był inny, nie dostrzegłam w nim politowania.
– To dopiero jedna trzecia historii, panno Russel – rzucił, biorąc wreszcie łyk swojego gorącego naparu. Skrzywił się i go odstawił. – Jest pani pewna, że chce pani wysłuchać jej do końca? – zapytał, a ja mimo rozhisteryzowania pokiwałam głową.
– Oczywiście! – zawołałam. – Od czego zaczęło się tym razem?
– Cóż… od kłótni, ale chodziło o wujka Gilberta…
Widziała całą armię. Całą armię nieśmiertelnych mar pełzających wokół jeziora, w którym kąpała się jako dziecko. Owinęła się szczelniej swetrem, a Alec objął ją od tyłu. Wiedziała, czego brat od niej oczekuje. Zatęskniła za Alicią. To ona zawsze spełniała ten obowiązek. Może jej siostra była głupia i naiwna, ale chociaż świadoma tego, że Sara Edwardson ich wszystkich naprawdę kiedyś wykończy. Lauren dotknęła swojego brzucha, a następnie blizny na sercu, które zostało jej brutalnie wyciągnięte, a później, jak gdyby nigdy nic, oddane, kiedy stało się bezużyteczne. Pozwoliła, by brat zaczął ją rozbierać. To bezużyteczne serce jeszcze pokaże, co potrafi. Pokona Sarę, jej ojca i całą armię nieśmiertelnych. No dobra, może nie pokona, ale przechytrzy i zrobi to po cichu. Potajemnie. Lauren Hocks postanowiła, że zawalczy i zrobi to dla tej małej rozwijającej się w niej istotki. Dla nich.
Vincent Daniels, manipulant, który przed paroma minutami publicznie wyznał miłość tkwiącej we mnie duszy mojego bliźniaka, nie odzywał się do mnie przez całą drogę. Znaczy, w sumie nie tylko do mnie, a do wszystkich, ale chyba jedynie mnie tak to przeszkadzało. Patrzył jedynie przez to swoje durne okno i oglądał mijane przez nas obrazy za oknem. Pewnie tak samo milczący patrzyłbym teraz w drugie z okien, gdybym na początku tak bardzo nie pragnął być blisko niego. Było mi niedobrze i chyba nikt tego nie zauważał, bo brak im było odwagi chociaż spojrzeć na mnie współczująco albo specjalnie próbowali nie patrzeć, by dać mi przestrzeń, a ja nie wiedziałem, czy chcę się za to na nich wściekać, czy im dziękować.
– Jesteś hipokrytą, wiesz, Vincent? – Nie wytrzymałem jednak na postoju.
– Pójdę po jedzenie – zaproponowała Justine Daniels, częściej zwana tu Paskudą.
– A ja z tobą! – zawołał pośpiesznie pan Idealny. Scott Sparks, właściciel auta i nasz kierowca.
Vincent Daniels oparł się o maskę samochodu, przewracając oczami. Matthew White pomachał do nas paczką fajek, także się oddalając. Kiwnąłem na niego głową.
– O co ci chodzi, Andy? – spytał Vincent jak zwykle ironicznie, z rękami wepchniętymi w kieszenie czarnego płaszcza. Jego złote oczy spokojnie, kawałek po kawałku lustrowały obskurny parking jeszcze bardziej obskurnej stacji benzynowej. – Czyżbyś się zauroczył? – Złote oczy zatrzymały się na mnie. Uniósł prowokująco brwi.
– Ogarnij się, dobrze? – poprosiłem z walącym sercem i krwią dudniącą w uszach. Spojrzał na mnie zacięcie z perfidnym uśmieszkiem, który nie schodził mu z gęby. Znał już prawdę, ale czy ją rozumiał? Wiedział wszystko. Znał każdą moją myśl. Musiałem spuścić głowę, bo rumieniec palił mi twarz. – Wiem, że ostatnio parę rzeczy ci się posypało, ale dalej mamy wojnę do wygrania, prawda? – przypomniałem ze ściśniętym gardłem, czując, że na początku wcale nie o tym chciałem rozmawiać. Prowokująco, ale już z lekkim znudzeniem uniósł brew, czekając na dalszy ciąg. – Czemu nie chcesz mnie szkolić? – wymyśliłem wreszcie.
Z jakiegoś powodu momentalnie stracił dobry humor. Zwilżył usta, miałem wrażenie, że lekko nerwowo. Wrócił do oglądania lasu otaczającego nas z każdej strony.
– Jesteś jak zdarta płyta… – stwierdził.
– A ty jak zacięty pecet – odciąłem niezłomnie.
Westchnął w końcu ciężko. Zerknął na mnie na sekundę. Tym razem ja musiałem unieść brwi.
– Może dlatego, że przez chwilę mi się trochę z nim pomyliłeś… – zaczął, pocierając skroń.
– Co? – spytałem zrezygnowany.
– No… może przez chwilę ciut mi na tobie zależało. Ale ta chwila wyparowała jakąś godzinę temu.
– Więc mamy czystą kartę – zauważyłem z nadzieją.
– Nie, bo ty mnie kochasz – odparł.
– Nie kocham cię – zaoponowałem.
– No dobra, pożądasz. – Zaśmiał się wrednie, ale też z nutką szczerego rozbawienia przełamanego… zadowoleniem? Zacisnąłem wargi, by łatwiej było zdusić irytację.
– Nie możesz na chwilę nie czytać mi w myślach? – zaproponowałem.
– Naprawdę uwierz, chciałbym kiedyś odpocząć od tego bałaganu.
– To odpocznij – rzuciłem, po raz pierwszy czując, że jestem górą albo przynajmniej wyglądam na bardziej wyluzowanego od niego.
– Nad naszymi głowami jest śliniący się na ciebie potwór – powiedział jak gdyby nigdy nic. – Nie odwracaj się tam – nakazał. – Ale czy nie było oczywiste, że słysząc takie polecenie, go nie posłuchasz? – mruknął, zdaje się, do siebie. Moje spojrzenie spotkało się ze ślepiami warczącego groźnie wilczura stojącego na dachu baru, tuż nad moją głową.
– To nie jest Mattie, prawda? – zacząłem, ale Vincent Daniels wepchnął mnie do auta i zamknął drzwiczki. Wilczur jednym susem zeskoczył na dach bmw. Całe wnętrze pojazdu zadrżało. Daniels własnymi rękoma ściągnął go na ziemię. Cwaniak ze zdolnością. Mimo to wiedziałem, że wilczur nie jest sam. Prawdopodobnie pojawił się jedynie dla odwrócenia naszej uwagi. Musiałem pomóc. Dopadłem do drzwi z drugiej strony i jeszcze wysiadając, rzuciłem sztyletem w tropiciela, który już z perfidnym uśmiechem celował z łuku w plecy szarpiącego się z potworem manipulanta. Wypuszczony przeze mnie nóż wbił się prosto w serce mierzącego, który zdążył wypuścić strzałę, ale na szczęście niecelnie.
– Jest! – zawołałem, ale oczywiście pan Manipulant sprowadził mnie na ziemię, wskazując palcem Paskudę, własną siostrę Justine, posługującą się telekinezą i psychokinezą, rozglądającą się dookoła z dalej przygotowanymi dłońmi do wysadzania i przemieszczania.
– Przemieściłaś nóż?! – zawołałem do niej rozczarowany, ruszając tyłem, by odzyskać broń.
– Nie! – odparła od razu i, o dziwo, szczerze. Na mojej twarzy już miał zagościć uśmiech podwójnego zadowolenia, raz z faktu, że udało mi się z takiej odległości pozbyć się zagrożenia, a dwa, że przy okazji utrę przy tym nosa manipulantowi, ale…
– Przemieściła tropiciela – wyjaśnił Scott Sparks, pan Idealny. A ponoć w połowie jest aniołem! Spojrzałem w oczy Paskudy.
– Serio? – mruknąłem.
– Nie złość się – poprosiła. – Chcieliśmy, by zginął, tak? – dodała, a pan Idealny zarechotał z mojej miny. Wyciągnąłem sztylet, ale przypadkiem drugą ręką dotknąłem torsu zwyrodnialca i…
Postacie z czarnej jak smoła mgły unosiły się nad ogromną taflą jeziora. Były jak cienie niepotrzebujące słońca…
– Nieśmiertelni? – spytałem Vincenta Danielsa.
– Umarli – odparł. – Na razie.
– Oni mówią o prawdziwym życiu, prawda? – Paskuda chciała się upewnić, patrząc na pana Idealnego. Ten skrzywił się w ramach potwierdzenia. Wzięła do ust frytkę, a Matthew White (Kundel) łaskawie do nas dołączył. Jego oczy otworzyły się jedynie szerzej, a brwi uniosły w niemym zapytaniu na widok dwóch trupów, ale z twarzy ani na chwilę nie zniknął lekko znudzony i obojętny wyraz.
– Wszyscy cali? – zapytał, patrząc głównie na mnie. Czy naprawdę wszyscy musieli co rusz podkreślać, że jestem najsłabszym ogniwem?
– Oprócz tej dwójki – odparłem, wskazując na ciała tropiciela i jego pupila.
– Trzeba ich zakopać – stwierdził Idealny, oddając jej i mi żarcie i zerkając na Vincenta, który już z powrotem był w aucie i coś notował. Otworzył bagażnik i grzebał w nim chwilę, przestawiając walizki. W końcu znów się wyłonił i rzucił szpadel Kundlowi, który odebrał go zgrabnym ruchem, żując gumę. Potem bez słowa złapał za sierść wilczura. – Obchodzi cię w ogóle, że mogliśmy zginąć? – zapytał go Idealny, samemu ciągnąc tropiciela za nogę.
– Naprawdę mogłeś? – odpowiedział Kundel, udając zawód. Pan Idealny roześmiał się, gdy znikali z trupami w lesie.
– Jedz – poleciła mi Paskuda, odprowadzając ich wzrokiem. Spojrzałem na frytki, a później na postać manipulanta za szybą. Zacząłem jeść, mimo że ściskało mnie w żołądku. Po co?! Czemu, skoro Chrisa już nie było?
Z powrotem władowałem się w środek, udając, że potrafię nad sobą panować i mam dystans, ale chyba było zupełnie odwrotnie i Vincent Daniels doskonale to wiedział. Dlatego zapewne zamknął swój dziennik i przewrócił jedynie oczami, gdy znalazłem się obok niego. Mógł przeczytać moje myśli bez najmniejszego problemu, bo Chrisa nie było. Nie było jak hamować jego zdolności i złośliwą naturę. Już nie było żadnego żywego sposobu na Vincenta Danielsa. Zerknął na mnie, ale wytrzymałem palący, specjalnie odpychający wzrok. Powrócił do szyby. Gdy bmw toczyło swoje koła po trasie, ja z każdym metrem uświadamiałem sobie, że wiem o bracie coraz więcej mało użytecznych rzeczy. Jego zapach, sposób uśmiechania się, melodia, którą nieustannie nucił, kompletny brak irytacji i miłości na czyjś widok. Zanim się zorientowałem, po policzku zdążyła już skapnąć mi jedna łza. Wytarłem ją pospiesznie.
– Wspomnienie tropiciela było ostatnim, jakie zobaczę? – spytałem go wreszcie. Idealny i Kundel spojrzeli po sobie mimo własnych waśni. Paskuda za to patrzyła po naszej dwójce niepewnie. Miałem wrażenie, że z nerwów ma ochotę obgryzać paznokcie.
– Nie wiem, Collins – westchnął manipulant.
– Lubiłem być magiczny.
– Jesteś magiczny – wtrąciła za swojego brata Paskuda, a później odebrała od Idealnego lekko ostrzegawcze spojrzenie.
– A co, jak wszystko było Chrisa? – spytałem.
– Przejmowanie dusz nie było Chrisa – zapewnił mnie już na powrót kwaśno Vincent Daniels.
– Nie chcę przejmować dusz, tylko widzieć wspomnienia – zauważyłem.
– Nie bądź dzieckiem – burknął.
– Wy tak naprawdę nic o mnie nie wiecie… – rozkleiłem się całkowicie.
– Oddychaj – polecił.
– Pierdol się! – rzuciłem. Właśnie opłakuję brata – dodałem w myślach. Zdawało mi się albo głośniej przełknął ślinę.
– Przyśpieszasz czas… – powiedział, pokazując mi zegar na ekranie swojego telefonu. Wypuściłem więc powietrze i z powrotem nabrałem go w płuca. Pokiwał głową. Miałem ochotę zedrzeć mu ten smutny wyraz z gęby. To jego wina! To przez niego nie było mojego brata!
– Collins – błagał, a ja przez chwilę miałem wrażenie, że może być jak dawniej. Że w złotych oczach Danielsa znów pojawiły się łzy. – Zabierasz nam czas – wyszeptał, ale dla mnie ten szept był głośniejszy niż krzyk. Znów zacząłem oddychać na jego polecenie.
– Andy, znamy cię! – zawołała nagle Paskuda. – Kochamy cię!
– Czemu nie skorzystałeś z okazji, by go uratować? – spytałem z drżącą wargą, patrząc wprost w manipulanta.
– Nigdy nie wyszlibyśmy z czasowej pętli – odpowiedział, spoglądając na mnie tak, jakbym doskonale to wiedział. – Jedna rzecz burzyłaby drugą jak w domino. Poza tym nikt nie wytrzymałby na świecie dwóch Collinsów z mocami – musiał dodać.
– Raczej dwóch takich samych ciebie – zauważyłem. Odwrócił głowę, pokazując, że lepiej trafiłem. Znów w nerwowym geście, co zdarzało mu się przecież tak rzadko, zwilżył usta. – Wiesz, że nie dawaliśmy ci powiedzieć sobie, że on się zabije, bo… – Teraz jego oczy znów były pełne, ale jedynie przez parę sekund.
– Nie wymazałbyś tego… Nawet gdybyś chciał, Vince – zakończyłem.
– Myślisz, że zabrałeś ze sobą Vince᾿a dlatego, że to było jego wspomnienie? – wtrąciła Paskuda, a mi nagle się przypomniało, że w tej przeklętej metalowej puszce są jeszcze inni. Spojrzałem tym razem w jej złote oczy. Ona i jej brat mieli tak samo podkręcone rzęsy.
– Pewnie tak – rzuciłem.
– A może go wybrałeś, bo instynktownie wiedziałeś, że jedynie on może ci pomóc się z tego wyplątać? – roztoczył bardziej prawdopodobną wersję pan Idealny. Miałem wrażenie, że naprawdę jest jak zaćmione słońce. Daniels uśmiechnął się pod nosem na tę moją myśl, a może na zaskoczoną minę Kundla, który przyglądał się Idealnemu poważnie zaskoczony.
– Całkiem nieźle jak na kompletnego kretyna – zauważył mrukliwie Daniels. A może z jego ust to była pochwała? Właściwie chyba tak, bo pan Idealny szeroko się uśmiechnął, jednocześnie zmieniając bieg.
– O nie! Czyli nigdy nie będę mogła podróżować w czasie, bo jestem za głupia? – zawołała zrozpaczona Paskuda z szeroko otwartymi oczami.
– Mało przyjemne – stwierdził Idealny, wzdychając. – A co u ciebie, Kundlu? Niezwykle jesteś milczący – zauważył, jakby to było coś nowego. Matt oderwał się od ekranu telefonu i odwrócił się do nas, robiąc niby-przerażoną minę, ale w oczy Idealnego otwarcie nie spojrzał.
– A od kiedy cię to obchodzi?
– Od kiedy każą mi cię szukać – zauważył gładko pan Idealny.
– Nie musiałeś mnie szukać… – skwitował Kundel.
– Może po prostu podziękuj, co? – przerwała mu Paskuda bez cienia humoru.
– Nie musiał mnie szukać – upierał się zirytowany Kundel, po czym przewrócił oczami i wrócił do telefonu. Vincent Daniels spojrzał na mnie po raz pierwszy od trzech dni rozbawiony, a nie przygnębiony. Musiałem się uśmiechnąć na wpół zaskoczony, na wpół uradowany tym względnym przejawem pokrętnej normalności.
– Po prostu spytałem, co u ciebie słychać. Jak nie chcesz, to nie musisz mi mówić – rzucił z wyższością pan Idealny. Kundel zagryzł jedynie tę wyniosłość, nic nie skomentował.
To miało być zwrócenie naszej uwagi na Bezradnego Kundla, Idealny?
– Coś się dzieje, Mattie? – zapytałem.
– Nie u mnie – skłamał pięknie w odpowiedzi Iluzjonista, otwierając nieco szerzej oczy. Daniels uniósł brwi, po czym wrócił do swoich notek, a Idealny i Paskuda wymienili spojrzenia, wykorzystując wsteczne lusterko.
– A u kogo? – zapytała z lekkim przekąsem, ale też zmartwieniem Justine.
Zabrałem się najpierw do jej walizek, ale stanęła mi na drodze.
– Wezmę sama – odparła, próbując je ode mnie na siłę odebrać.
– Zaniosę. – Potrafiłem być tak samo uparty.
– Są na kółkach – poinstruowała i zabrała mi jedną, po czym postawiła ją na ziemi. Wysunęła rączkę, a następnie posłała mi minę, jakby chciała zawołać Voala. – Pociągnę i pojadą! – zawołała, a ja puściłem drugą z walizek, która z grzechotem potoczyła się po krawężniku, ale panna Paskuda udała, że to nic ważnego, i jedynie bardziej się wyprostowała, choć ewidentnie popsułem jej dobry nastrój. Zanurkowałem po następne bagaże, gdy ona chyba z błyszczącymi oczami zbierała swoje z ulicy. Zacisnąłem ręce na czyimś plecaku, mając ochotę walić czołem w mur, podczas gdy ona wsunęła kolana między moje nogi, przykurczyła głowę, usiadła w bagażniku i zaczęła gładzić mi policzek.
– Co cię frustruje? – wyszeptała, ale odpowiedź była tak oczywista, że nawet ona się domyśliła. Zacisnąłem wargi. – Ja – powiedziała w końcu. Spojrzałem na jej usta, a później w dekolt, korzystając z okazji, że odwróciła wzrok. – Chodzi ci o to, co palnęłam o Melvinie? – Wreszcie wpadła. Trzy pierdolone dni! Tylu potrzebowała. Uniosłem brwi. – Nie spałam z nim, jak to coś zmienia – mruknęła.
– A chciałaś?
– To nie fair – stwierdziła. – Ty naprawdę spałeś z setką lasek i raz nawet z jedną z Novadoru – wypomniała mi.
– Skąd o niej wiesz? – spytałem, nie wiedząc, co myśleć o spokoju, z jakim to przyjęła.
– Możliwe, że Vince᾿owi się chlapnęło – rzuciła, krzywiąc się na wkopywanie brata. – Chciał mi dopiec – dodała.
– Udało mu się?
– Czemu ty możesz, a ja nie? – spytała, a ja czułem, jak ogrania mnie dziwaczne uczucie paniki i wściekłości. Wyprostowałem się nerwowo, ale mój łeb trafił w dach.
– Bo jest zazdrosnym hipokrytą z IQ perliczki – rzucił głos, któremu dzisiaj chciałem sprawić kosz prezentowy z powodu tego, że rozbrzmiał. Oboje odwróciliśmy się w stronę ich trójki. Vince, z ust którego padł komentarz, unosił swoje brwi, Andy uśmiechał się do nas z lekkim zawstydzeniem, a Kundel palił jak zwykle z niezadowoloną miną. Ze zniesmaczeniem odebrał ode mnie swój plecak. Był chyba zły albo obrażony. Być może dlatego, że nasza rozmowa dotyczyła jego durnego braciszka. Patrzyli na nas zblazowani we troje. Lekko rozbawiony Andrew i znudzony, posępny Vincent. To właśnie ta mina przypominała nam, że – niestety – znów nie jesteśmy sami. Czy kiedykolwiek będziemy?
– Powiedziałem, że może się odezwać, dopiero jak zaczniecie się kochać na jego walizce, ale nie posłuchał – rzucił Collins, a ona zachichotała, podając mu jego torbę.
– Po prostu wiedziałem, że nigdy do tego nie dojdzie – mruknął podle jak zawsze nasz brat, patrząc mi prosto w oczy z tą swoją niezmąconą wyższością. Już tęskniłem za Chrisem. Naprawdę nie było nikogo, kto byłby w stanie go utemperować. Andrew patrzył na mnie wzrokiem, jakby to on był telepatą.
Pokonywaliśmy kolejne korytarze akademika w zupełniej ciszy, każdy pochłonięty swoimi myślami. A ja znałem i słyszałem wszystkie! Czułem, że dłużej tego nie wytrzymam.
– To jak będą łączone sypialnie? – zacząłem.
– Ja śpię z Idealnym – powiedzieli jednocześnie Kundel White i Andrew Collins.
– Jestem rozchwytywany – rzucił rozbawiony Idealny w kierunku mojej siostry. Udała, że kiwa głową z uznaniem, a potem oboje zaśmiali się nieśmiało, tak samo składając głowy, jak robili to już od ponad pięciu lat. Chyba mieli okres pogodzenia się. Zawsze mnie od tego mdliło.
– Po prostu jesteś głupi – dowalił mu Kundel. Moja siostra i Collins się roześmiali, ale Idealny jedynie ze spokojem się uśmiechnął i wymienił ze mną znaczące spojrzenia, choć wiedziałem, że ma ochotę na znacznie więcej. Idealny Scott Sparks tak naprawdę dopiero poznawał naszego Kundla i chyba zaczynał zmieniać zdanie. Zacierałem już ręce na moment, w którym to Kundel pokapuje się, jaki naprawdę jest pan Idealny. Że też potrzeba było do tego drugiego Collinsa…
– Nie obraź się, Andy, ale osobiście oddam wszystko, by codziennie słyszeć rozmowy schizofrenika z samym sobą – odgryzł się niesamowicie łagodnie Idealny.
– Nie mam schizy – skłamał Kundel i nawet moja siostra mu nie uwierzyła. Wyśmiałem go wprost.
– Może nie używaj przez jakiś czas iluzji – polecił zmartwiony stanem rzeczy Collins.
– Naprawdę radzę sobie ze swoim życiem, dzięki! – zawołał prawie już na nich wściekły Kundel. Znów go wyśmiałem, a Idealny, patrząc na niego, uniósł brwi z politowaniem. Collins spuścił jedynie głowę. Zapadła cisza.
– Jakiś problem, nikt nie chce ze mną pokoju? – spytałem, przekręcając odpowiedni kluczyk z przygryzioną wargą. Znałem argumenty każdego i doskonale wiedziałem, że nie wypowiedzą ich na głos.
– I to cię zaskakuje? – odciął się Collins, jako pierwszy przekraczając próg naszego nowego domu.
– Śmierdzi – zauważyła moja siostra i rzuciła się do otwierania okien. Nie było ich za dużo. To miejsce już zaczynało przypominać mi więzienie. Aneks naprzeciwko drzwi, sześć kubków, sześć krzeseł, trzy fotele, obskurna kanapa, pewnie tak samo jak materace w łóżkach. Raz, dwa, trzy, cztery par drzwi. Pięć z wyjściowymi.
– Wypaplałeś, są trzy sypialnie – zauważył Idealny, a brzmiało to jak westchnienie. – I jedna łazienka.
– O nie! – zawołała od razu prawdziwie przerażona Paskuda. Kundel uśmiechnął się pod nosem, odpalając papierosa. Moja siostra, a jego przyjaciółka zgasiła mu go pod kuchennym kranem. Zacisnął jedynie pięść. Miałem wrażenie, że nerwy naszego Kundla niedługo wysadzą cały budynek.
– Ktoś do nas dołączy – stwierdziłem.
– O nie, nowa osoba! – zawołał, udając przerażenie, Collins. Rozłożył przy tym ręce i machał nimi jakby z przerażenia. – Ciekawe, jak długo ci zejdzie z odstraszaniem jej od siebie. Pięć sekund? Trzy? – gadał, ale zignorowałem go jak natrętną muchę. Nie wyraziłem jednak na głos swoich obaw, że to może być ktoś zbyt dobrze nam znany. Zacząłem rozglądać się po sypialniach, nie zwracając uwagi na krzątającą się wszędzie Paskudę.
– Egh! – zawołała, wyciągając butem pozostawioną pod łóżkiem skarpetkę. – Boże, tu jest tak brudno! – zawyła z rozpaczą.
– Na szczęście Albert dał ci pięćdziesiąt hektolitrów płynu do odkażania – zauważył smętnie Kundel i wymienił spojrzenia z Idealnym, który jedynie uśmiechnął się ponuro. Wiedzieli, że robili to coraz częściej? Wymieniali spojrzenia, zamiast skakać sobie do gardeł…
– Tak, czas brać się do roboty, a na razie nic nie dotykajcie – poleciła tonem, jakby ujarzmiła przynajmniej epidemię. Przewróciłem oczami, przepuszczając ją w drzwiach. – Andrew, co ty już żresz?! – wrzasnęła na niego. – Tylko nie mów, że to coś z tych szafek? – mówiła bliska zawału.
– Nie powiem – odparł z pełną gębą.
– Daj spokój, to Collins, nic go nie ruszy. – To okazało się ode mnie silniejsze.
– Ktoś musi być w pokoju z Vincentem i to nie będę ja. Musimy losować – stwierdził Idealny Sparks, opierając się dłonią o tę samą framugę co ja plecami, tylko z drugiej strony. Collins do nas dołączył, częstując nas krakersami. Przełknął kęs tak głośno, że miałem ochotę go udusić.
– Zgaduję, że ta jest twoja – trafił niezwykle celnie. Spojrzałem na niego, a on wymienił zgryźliwy uśmiech ze Sparksem. Wystawiliśmy posłusznie dłonie, pozwalając, by Justine wylała na nie pokaźną dawkę płynu odkażającego.
– Nic nie dotykać! – powtórzyła, wciągając lateks na dłonie, i dwoma palcami odebrała Collinsowi rozpoczętą paczkę krakersów. Pospiesznie wepchnął pięć do gęby. Patrzyli na siebie długo, ale była niezłomna.
– Wypluj, Andy – nakazała, podstawiając już swoją dłoń.
– Nie… – poprosił, ale, o dziwo, w ogóle niezażenowany. Pomyślałem: „o dziwo?”.
Przecierałam niesamowicie zakurzone okno kuchenne w momencie, gdy oni w salonie rozpoczęli losowanie. Idealny Sparks, już bez marynarki i z podwiniętymi rękawami, mieszał stworzone przez siebie losy, układając je przed Andrew Collinsem, bo moi panowie jednogłośnie jak nigdy stwierdzili, że to właśnie on powinien losować. Zamarłam na tę chwilę, kiedy stłamszony Andy Collins wybierał. Miałam wrażenie, że specjalnie przeciąga. Zerknął jedynie na wylosowaną kartkę i odłożył ją z powrotem. Nie zdążył jednak przed Kundlem na nowo pomieszać karteczek, bo ten, widząc, co się święci, odwrócił pozostałe, zanim ten odłożył swoją.
– Vincent – rzucił Idealny Scott Sparks, unosząc nieco brwi. Wiedziałam, że nie wie, co o tym sądzić, ale i tak uśmiech pchał mu się na usta zupełnie jak mi. Chciałam go już w końcu zobaczyć w mundurze. Wróciłam do szorowania okna, gdy to on na mnie zerknął.
– Nie, jeszcze raz, proszę – zawył błagalnie Collins, ale mojemu bratu nie było do śmiechu, mimo że niedawno pękał ze szczęścia z powodu tego, że będzie mógł kogoś dręczyć z samego rana. Nie rozumiałam tego, ale miałam się zaraz dowiedzieć. Nasze drzwi otworzyły się jak gdyby nigdy nic. Zeszłam z parapetu. Nie docierało to do mnie w pierwszych chwilach. Wymieniłam z nią spojrzenia i jako pierwsza machnęłam ręką i zatrzasnęłam drzwi.
– Co ona tu robiła?! – wrzasnęłam.
– Myślałem, że odkąd ma armię tropicieli, nie brudzi sobie rąk – poparł mnie Idealny. Nasz wzrok jednocześnie padł na tę samą osobę. Jedynie Andrew na niego nie patrzył.
– A po co jej była walizka, co? Chciała w niej przewieźć nasze truchło? – zawołał mój zblazowany brat.
– Truchło? – powtórzył nieco zażenowany Collins. Manipulant spiorunował go spojrzeniem. Moje serce waliło jak oszalałe. Ona nie może tu mieszkać!
Szliśmy zwarcie tuż za Vincentem Danielsem, a ona podążała za nami powoli ze swoją białą walizką i przegryzioną wargą. Jak zwykle była ubrana tak, by ciuchy zlewały się z cerą. Całkowicie białe. Bum, cisza, Bum, cisza, bum… grało jej serce. Była niewiarygodnie spokojna w przeciwieństwie do większości z nas.
– Skąd wiesz, gdzie jest jego gabinet? – spytał manipulanta Danielsa Andrew Collins.
– Mam w głowie cały plan tej przeklętej szkoły – wysyczał do niego takim samym szeptem.
– Po co? – zauważył słusznie blondyn.
– Wiedziałem, że tu trafię, od szóstego roku życia, a nie jak ty od miesiąca – odciął się gorzko Daniels. Andrew skrzyżował ręce i błądził wzrokiem po posadzce, przez resztę marszu rozpaczliwie próbował coś wymyślić, ale – niestety – zostały mu wytrącone wszystkie argumenty.
– Andy, on lubi dobrze znać miejsca, w których może się znaleźć – zlitował się wreszcie Idealny i wysłał mu wspomnienie. Bo jak się niedawno okazało, Andrew Collins także potrafi je odbierać, nawet bez pochłoniętej duszy brata. Żałowałem, że także nie mogę go zobaczyć.
– Nauczyłeś się mapy Novadoru… – szepnął z prawdziwym podziwem, ale Daniels zatkał mu usta. Zaraz zabrał dłoń i wytarł ją o swój płaszcz ze szczerym obrzydzeniem.
Wreszcie byliśmy na miejscu. Vince zawahał się przed zapukaniem w potężne dębowe drzwi gabinetu, ale w końcu wkroczył niczym do siebie. Andy, który był tuż za nim, zapukał za niego w już otwarte skrzydło. Profesor McGraf właśnie był w porze posiłku, ale patrząc na niego, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek nie jest w jego trakcie. Paskuda zamknęła za nami pośpiesznie drzwi, ale nie przed jej nosem jak ostatnio. Ona sama wiedziała, że nie jest mile widziana. Byłem ciekaw, czemu za nami poszła. Także chciała porozmawiać z dyrektorem? Przysiadła więc na parapecie naprzeciwko wejścia, a ja miałem przerażającą świadomość, że mogłaby nas wszystkich już dawno zabić, gdyby tylko chciała. Z jakiego powodu tego nie zrobiła? Na jej stopach widniały ochrzczone przez nas czerwone trampki Christophera Collinsa. Miałem wrażenie, że się do mnie podstępnie uśmiecha. Karmiłem ją? To dziwne, ale nie byłem w tej chwili świadomy własnego strachu. Może dlatego, że nadal wyglądała tak samo jak w szkole. W moich oczach dalej była Sarą Edwardson – beztalenciem, a nie w połowie nieśmiertelnym wybrańcem, który niszczył świat i prowadził do wojny. Czyżby ten wybraniec trochę się nas jednak obawiał? Jeśli nie, to po co jej te trampki? Sara Edwardson się nas bała. Może nie do końca nas wszystkich, ale Danielsów. Manipulacji i Psychokinezy.
– O, Vincent – rzucił profesor Gilbert McGraf. – Andrew, Scott, Matthew, panno Justine – wymienił nas wszystkich, kiwając głową do każdego z osobna i wyglądając jak zabawka ze sprężynką zamiast szyi.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – warknął na niego Vincent Daniels, już prawie siedząc na jego biurku.
– Panie dyrektorze – dopowiadał pospiesznie Andrew na widok strażników ruszających w stronę naszego słusznie wzburzonego manipulanta, ale McGraf zatrzymał ich gestem. Cofnęli się na miejsca z minami jak zombie bez mózgu. Vince wypuścił od dawna zalegające powietrze. – Mój ojciec nie wspominał o tym, że ona jest nieśmiertelna? – zapytał, wskazując na drzwi. Kolejny strażnik uniósł brwi, ale McGraf znów jedynie pokręcił głową, odstawiając na bok swój talerz.
– Może usiądziecie? – zaproponował dwie kanarkowożółte kanapy w drugim kącie gabinetu, który, o dziwo, był niezwykle przestronny i urządzony w minimalistycznym stylu. Nie było w nim ani jednej książki. Napawało mnie to niepokojem…
– Może nie – zdecydował za wszystkich Vincent Daniels, a Andrew jeszcze raz odwrócił się na pięcie z zaciśniętymi wargami. Posłał McGrafowi wymuszony uśmiech i taki sam skierował do Vincenta. Collins wyglądał, jakby coś niezwykle go bolało. Przez chwilę panowała cisza. Nawet dyrektor Saaghe pozwalał im na dokończenie tej rozmowy. Collins właśnie porozumiewał się telepatycznie z Vincentem Danielsem. Nie była to miła wymiana myśli. – Przechodząc do rzeczy… – rozpoczął jeszcze bardziej rozsierdzony po tej rozmowie Daniels. Coś działo się z Collinsem? Ona na niego wpływała? Zerknąłem na wiszący na ścianie zegar z kukułką, by się upewnić, czy nasz Andy Collins znów przypadkiem nie przyśpiesza czasu.
– Wiem, że to może się wam wydawać niepokojące, ale jestem zdania, że przyjaciół powinno trzymać się blisko, a wrogów jeszcze bliżej – rzucił profesor McGraf.
– Może wrogów tak, ale nie jestem pewny, czy ta zasada dotyczy nieśmiertelnych wybrańców – zauważył złośliwie Idealny Sparks. Profesor McGraf posłał mu pobłażliwy uśmieszek, ale się nie odniósł do jego słów.
– Naprawdę to robisz, wujek? Nie mogę uwierzyć?! – zawołała tym razem Paskuda. – To kolejny test? Głupi żart? Lekcja? – zapytała.
McGraf uniósł do niej jedynie brwi, a ona w chwilę zalała się rumieńcem. Idealny chyba lepiej wyczuł, w co chce grać wujek. Wiedział także, że jego Paskuda ma słabość do wujka i zupełnie nie potrafi się kłócić ze starszymi od siebie.
– Chce profesor powiedzieć, że panna Edwardson naprawdę będzie uczęszczać z nami do szkoły? – spytał z założonymi rękoma i lekko wyzywającym tonem Idealny.
– Odciągnie ją to od Novadoru i przywoływania nieśmiertelnych dusz…
– Jasne, wyszkolcie ją, żeby szybciej nas zabiła – podrzuciła wzburzona Paskuda i przypadkiem natrafiła na mnie. Udałem, że niczego nie zauważyłem jak zawsze.
– Przykro mi, ale ona i tak tu zostanie, Justine – powiedział spokojnie McGraf, a jego mina mówiła, że sam cierpi z tego powodu. To nie była jego decyzja? A może właśnie jego, ale jedyna, jaka wydawała mu się słuszna?
– Chcę z nim porozmawiać! – zawołał stanowczo Vince, znów kładąc pięść na stole. Tym razem trzech strażników się poruszyło, a jeden odbił się od ręki, o dziwo, nadal spokojnego na twarzy Idealnego. Moje włosy chyba się zjeżyły. Pamiętam, jak strasznie mnie w szkole irytował tym spokojem. Strażnicy McGrafa, mimo że już dorośli, chyba mieli tak samo.
– Z kim chcesz rozmawiać? – zapytał niesamowicie smutny Collins, tym samym wszystkim przypominając o swojej obecności. Aż mnie ścisnęła za serce jego mina. Manipulant go blokował. Ciągle to robił, choć ten nie miał przecież złych zamiarów. Nie potrafił już nawet kraść wspomnień, a jedynie je odbierać, ale nie musiały się one przynajmniej wiązać z jedną postacią. Andrew się rozwijał, jednak przez zachowanie manipulanta, który nie chciał go szkolić, nie potrafił się z tego cieszyć.
– Niestety, nie jest to teraz możliwe, Vince – zbagatelizował wszystko McGraf, wyciągając z szuflad jakieś klucze. – Jedyne, co mogę wam zaproponować, to inne lokum – rzucił, nie wiadomo czemu, w stronę Idealnego Sparksa. Może dlatego, że był w lepszym stanie niż Vince, którego pochłonęły własne rozważania. Co powiedział mu wujek Gilbert w głowie? Jakie myśli profesora McGrafa usłyszał nasz manipulant?
– Bez niej? – podjął Idealny już wolny od napastliwych, gotowych do bitki kretynów.
– Z nią – powiedział profesor. – Ale z osobnymi sypialniami i… trochę na uboczu – dodał, znów patrząc głęboko w oczy Vincenta. Wiedział, że jedynie on jest w stanie czytać między wierszami. Poza tym nie musiał tego robić dzięki swojej zdolności. To właśnie Daniels odebrał klucze.
– Zgadzasz się na to?! – zawołała niedowierzająco Paskuda.
– Nie mrucz – rozkazał lodowato, wręcz bezdyskusyjnie jej brat.
– Nie możecie po prostu nam też powiedzieć, o co wam chodzi? – zawołał zmęczony Idealny.
– A zrozumiesz, o co chodzi, Scotty? – rzucił prowokująco Vincent Daniels.
– Vincent – upomniał manipulanta wujek Gilbert.
– Nie ruszę się, dopóki nie powiesz, czemu to robimy! – zawołał postawiony pod ścianą Collins.
– No, to na razie – odpowiedział gorzko Daniels. Wargi Andrew drgnęły. Idealny pokręcił jedynie głową z niedowierzaniem, ale poszedł na za nim jako pierwszy. Paskuda przymknęła powieki i ciężko westchnęła, jednak także ruszyła. Andy był blisko łez, a mi chciało się spać i przestać ich wszystkich słuchać.
– Coś się stało, Matthew? – spytał dobrodusznie niesamowicie zmęczonym głosem wujek Gilbert, gdy w gabinecie zostałem jedynie ja. Pokręciłem głową i odwróciłem się na pięcie, mijając się z nią w drzwiach.
– Witaj, Saro – przywitał się z nią zupełnie tak, jakby była najzwyklejszą uczennicą na świcie.
– Nie będę z nimi mieszkać – zastrzegła. – Mieliśmy umowę – zauważyła. Moje brwi same się zbiegły.
– Mamy ją nadal – zgodził się dyrektor McGraf, uważając, że już ich nie słyszę. Cóż, chyba nie powinienem. W co ty grasz, wujku McGraf? I czy chociaż Vincent zna twoje prawdziwe zamiary? – Możesz przebywać na wolności, jeśli uczęszczasz do szkoły – powiedział.
– Nie będę z nimi mieszkać – zastrzegła po raz kolejny lodowato i sztywno.
– Jeśli chcesz tu zostać, myślę, że nie będziesz miała wyjścia… – odparł dyrektor.
Lokum naprawdę znajdowało się na uboczu, w ogóle poza terenem szkoły, w lesie, i niczym nie przypominało akademickich mieszkań. Gdyby Sara Edwardson zaczęła nas teraz zabijać, nikt by nas nie usłyszał. Znów moje i jej oczy się spotkały, uśmiechnęła do mnie perfidnie i z wyższością. Ktoś stanął między nami. Uniosłem głowę i wykrzesałem smutny uśmiech do starej przyjaciółki. Paskuda ponownie chciała mnie bronić?
– Kto stawia dwór w lesie? – mówił Andrew w momencie, gdy Daniels mocował się z kluczami. – Kto tu mieszkał? – pytał nieustępliwie, ale odpowiedzi nie padały.
Idealny odsunął ich od drzwi zniecierpliwiony, a ja kopnąłem w nie za niego tak, że przerdzewiały zamek upadł na ziemię. Daniels westchnął, rzucając klucze gdzieś za siebie. Weszliśmy pierwsi, a ona podążała za nami w równym odstępie dwóch metrów, dalej ze swoją walizką na kółkach. Co w niej ma? Wyszukaną broń do tortur? Sztylet do przywoływania nieśmiertelnych? A może po prostu białe ciuchy… Dwór składał się z jednego piętra i strychu. Miał kształt prostokąta. Naprzeciwko wejścia znajdowała się najbardziej oddalona od wszystkich sypialnia, po lewej stronie korytarza mieścił się ogromny salon, a po prawej tak samo wielka kuchnia. Wszystko stare, zakurzone i w wiktoriańskim stylu. Zgodnie zeszliśmy jej z drogi. Z nikim oprócz Collinsa nie wymieniła spojrzeń. Gdy zniknęła za drzwiami sypialni naprzeciwko drzwi wejściowych, Vincent Daniels nacisnął klamkę tych, które znajdowały się najbliżej nowej sypialni Sary Edwardson. Collins wepchnął między nie buta, gdy Daniels chciał je zaraz za sobą zamknąć. Vincent, o dziwo, odpuścił i dzięki drobnemu blondynowi weszliśmy wszyscy. Sypialnia była malutka, a może po prostu zagracona… Mieściło się tu podwójne łóżko, pokaźnych rozmiarów szafa, okno, stolik nocny, komoda z szufladami, chwiejące się krzesło i przejście do własnej łazienki. Sparks pociągnął za włącznik lampy z abażurem w kolorze kurzu, ale sznurek od zapalania został mu w ręce. Okazało się nagle, że ktoś myśli dokładnie o tym samym co ja.
– Ciekawe, czy jest bieżąca woda – rzuciła Paskuda załamana stanem domu.
– Co znów ukrywasz, Vince? – sprowadził nas na ziemię Collins. Skrzyżował ręce i mimo że był od niego niższy o czoło, wzrok miał nieustępliwy.
– Popadasz w paranoję – opowiedział mu manipulant, rozglądając się z niezadowoleniem. Wszyscy już wiedzieli. To nie będzie jego sypialnia.
– Ty ją masz – odciął się błyskawicznie Collins. Spojrzałem na niego i zmarszczyłem brwi. Skąd wiedział o paranoi Danielsa? Znał także skutki reszty? Moje? Swoje? Daniels westchnął głęboko.
– Nie podoba mi się tu – powiedział w końcu.
– Ojej, to może… nie trzeba było tak szybko się na to zgadzać?! – wykrzyknął mu prosto w twarz Collins, a on pokazał mu sąsiednią ścianę wzrokiem. – I wybrać coś innego, na przykład bez sąsiadki morderczyni? – podsunął już panicznym szeptem nasz Andy.
– Źle mnie zrozumiałeś, jak zwykle – powiedział ponuro Daniels. – Tu mi się nie podoba – uściślił, mając na myśli konkretnie tę sypialnię i wskazując na podłogę, na której staliśmy. Collins tego nie skomentował, chyba nie miał już siły, jedynie rozmasował czoło. – Czemu to zrobiłeś? – powtórzył, a ja czułem, że to błędne koło. – O czym znowu nam nie mówisz? Czemu to ukrywasz? Co jeszcze musi się stać, Vince?! – wykrzyknął wreszcie. – Czego chce McGraf? Kim tak naprawdę jest?
– Przestań panikować – odpowiedział, opierając się o ramę łóżka. Zaprotestowała głośno. Skrzyżował ręce i nogi nonszalancko, jak na Danielsa przystało. – Całe szczęście, że w tym domu nikt nie uprawia…
– Co cię łączy z McGrafem? – ciągnął swoje przesłuchanie niezłomnie Collins. Manipulant mu nie odpowiedział, a jedynie obdarzył nas zbolałym spojrzeniem.
– Czy ktoś może mnie uratować od tej nieskończonej fali głupoty? – dodał, gdy nikt nie zareagował salwą śmiechu. Manipulant na dłużej zawiesił na mnie wzrok. Wiedziałem, że tylko po to, by krzywdzić Collinsa. Odgrywał się za to, że Andy sprawia, że go nienawidzi? Zupełnie jak z Chrisem. Czemu zawsze ja muszę być wplątany w przepychanki między Danielsem a Collinsem?! Bo Idealny i Paskuda się nie dają. I nie widzą nic oprócz siebie nawzajem. To się nigdy nie skończy?
– Odpowiedz – polecił słusznie wściekły Collins, stojąc niezwykle blisko niego. Prawie się dotykali.
– Na co? – burknął niby niewzruszony Vincent Daniels.
– Co cię łączy z McGrafem? – zapytał zdecydowanie Collins.
– Nic! – zawołał manipulant, a ja miałem wrażenie, że tylko po to, by wreszcie się odsunął.
– To czemu porozumiewasz się z nim przy nas telepatycznie? – spytał Andy.
– Bo mogę – burknął Daniels.
– A z kim chciałeś rozmawiać w jego gabinecie? – Andy nie poddawał się.
– Z Willisem – odpowiedział za niego Idealny, siadając na okrutnie zakurzonym krześle.
– Wyrzucisz te spodnie – ostrzegła go Paskuda. Zignorował ją. Czemu ja tak nie potrafiłem? Bo to była Justine Daniels! Powinienem dziękować losowi za każdym razem, gdy na mnie spojrzy! I jeszcze do niedawna tak robiłem…
– Willisem kim? – zapytał Collins, marszcząc brwi.
– Jest jeden Willis – zapewnił Idealny w momencie, gdy manipulant chyba właśnie świetnie się bawił, nadal wyśmiewając naiwność i niewiedzę Collinsa.
– Tym Willisem? – zapytał Collins, otwierając szeroko oczy. Idealny i Paskuda identycznie kiwnęli mu głowami. – Głównym Radnym? – Znów powtórzyli ten gest. – Znacie Głównego Radnego?! – zawołał lekko histerycznie Andrew Collins. Ale czy można mu się było dziwić?
– Ich wujkiem jest dyrektor Saaghe, a ojciec to Josef Daniels – przypomniałem mrukliwie. Collins spuścił na mnie spojrzenie i westchnął ciężko, chyba musiał przyznać mi rację. Potarł czoło.
– Więc czemu nie rozmawiamy z Willisem? – spytał znów Vincenta Danielsa.
– Bo się wstydzę iść z tobą na zakupy, a co dopiero do ministerstwa – odparł gburowato. Collins przełknął ślinę. Miałem wrażenie, że traci zapał.
– Vincent… – powiedział błagalnie już ze zwieszoną głową. – Co jeszcze? Co musi się stać, byś znów nam coś powiedział?
– Nie ma nic do powiedzenia – odparł, zdejmując płaszcz. Miałem wrażenie, że reakcja jego ciała jest odwrotna do tonu głosu, a tym bardziej do granego spokoju. Słyszałem serce manipulanta. Biło zbyt szybko. Chyba jednak coś ukrywasz, Vince…
– Naprawdę chcesz, by stało się jeszcze coś gorszego?
– I tak się stanie! Idzie wojna z żywymi trupami, deklu skończony! – Manipulant nie wytrzymał, zrobił wielkie oczy i gest, jakby chciał go rzeczywiście dusić, ale opamiętał się w ostatniej chwili.
– Vince! – upomniała go siostra, ale nikt jej nie słuchał.
– Czemu tak bardzo nie potrafisz być szczery?! Czemu tak bardzo jesteś sobą?! – krzyczał zrozpaczony Collins. Ja i Idealny Sparks znów instynktownie wymieniliśmy spojrzenia. Czyżby to nie za bardzo emocjonalnie, Andy? Teraz nie było już na kogo zrzucić tego uczucia. Duszy Chrisa już w tobie nie ma…
– Jesteś świrem! – stwierdził śpiewnie w odpowiedzi Vincent Daniels. – Zakochanym we mnie po uszy świrem!
– Ktoś znowu musi się zabić, żebyś zaczął gadać?! – Nie wytrzymał w końcu. Długo patrzyli sobie w oczy, aż w końcu Collins odwrócił się na pięcie.
– Co mu robisz? – spytał manipulanta Sparks.
– To nie ja – burknął Daniels, zbierając swoje rzeczy z niepolubionego pokoju i udając, że nic go ta dyskusja nie obeszła.
– Oj, Andy! – zawołała za nim Paskuda, ruszając w pościg.
– O co tak naprawdę chodzi? – zapytał zmęczony Idealny po ich wyjściu, a oczy manipulanta zrobiły się okrąglejsze. Chyba naprawdę miał zamiar nam powiedzieć, a ja obawiałem się, czy to na pewno dobrze.
– O jego zdolność, o jej zdolność? – zgadywał jeszcze Sparks.
– O waszą – przerwał mu manipulant.
– Co? – spytałem i odpaliłem papierosa, korzystając z nieobecności idealnej panny Daniels, która zawsze mi go gasi, zanim przyłożę do ust.
– No, o wasze zdolności chodzi – mruknął nagle niesamowicie otwarty Vincent Daniels. – McGraf ma do was sprawę…
– Nas? – spytaliśmy się jednocześnie wraz z Idealnym Sparksem, po czym spojrzeliśmy po sobie tak samo zdegustowani.
– No – wydukał w końcu, nie wiadomo z czego rozbawiony manipulant. – Wiedziałem, że się ucieszycie…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Pasożyty. Część II – McGraf
ISBN: 978-83-8373-477-4
© Wiktoria Miszczyk i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Joanna Kłos
OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek