Paryż - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Paryż ebook

Edward Rutherfurd

4,5
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

NAPISANA Z ROZMACHEM POWIEŚĆ O MAGICZNYM MIEŚCIE!

Poruszająca powieść o Paryżu, w której zostały przedstawione dzieje czterech rodów. Ich losy splatają się na przestrzeni wieków poprzez zakazane związki, małżeństwa z rozsądku, pragnienie zemsty i śmiertelnie niebezpieczne tajemnice.

Historia miasta ożywa na stronach powieści poprzez intrygi, wojny, sztukę i chwałę jego mieszkańców. Edward Rutherfurd ukazuje Paryż tak, jak tylko on potrafi: opowiadając o dwóch tysiącach lat miłości, codzienności i dramatów ludzi, którzy zmienili niewielką osadę handlową na błotnistym brzegu Sekwany w uwielbiane miasto całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1194

Oceny
4,5 (104 oceny)
63
32
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Magiczna. Cudna opowieść o ludzkich losach, splatających się życiach kilku warstw społecznych, rozwoju miasta, miłości, kulturze, religii, czystkach etnicznych, wojnie, bohaterstwie i plugastwie oraz historii europy na przestrzeni wieków. Było mi dane gdy czytałam "Paryż" spędzić w Paryżu prawie tydzień i było to najlepsze powiązanie jakie mogłam sobie zafundować. Niesamowite wrażenia! 888 stron które warto przeczytać.
30
AgataJot123

Nie oderwiesz się od lektury

Wg. mnie najlepsza pozycja tego autora, nie mogłam sę oderwać. Bardzo polecam.
10
micha456

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura.Czyta się jednym tchem Godna polecenia.
00
dorbie1975

Nie oderwiesz się od lektury

świetna historia Paryża na podstawie kilku sag rodzinnych, długa i plątają się wątki, autor skacze po epokach, trzeba poświecić nieco uwagi, ale tez jest drzewo genealogiczne do wglądu i plany starego Paryża. Bardzo ciekawe szczególnie dla osób znających główne zabytki miasta.Polecam
00
Wojcieszka1976

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka. Momentami można się pogubić w położeniu historycznym ale warto po nią sięgnąć jeśli chcesz zapoznać się z historią miasta.
00

Popularność




Tytuł ory­gi­nału: Paris

Copy­ri­ght © 2013 by Edward Ruther­furd Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca, War­szawa 2023

Redak­cja: Robert Sudół Pro­jekt okładki © Ran­dom House LLC Zdję­cia na okładce: © Royal Pho­to­gra­phic Society/SSPL/Getty Ima­ges Adap­ta­cja okładki: Mag­da­lena Zawadzka Zdję­cie autora © by David Livshin Mapy Paryża © by Mike Mor­gen­feld Drzewo gene­alo­giczne © by Jef­frey L. Ward Korekta: Maciej Kor­ba­siń­ski, Igor Mazur Redak­tor pro­wa­dząca: Anna Brze­ziń­ska

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie I

ISBN: 978-83-8252-836-7

Pamięci mego kuzyna

Jeana Louisa Bri­zarda,

pedia­try w szpi­talu Beau­jon

oraz w szpi­ta­lach Bry­tyj­skim

i Ame­ry­kań­skim w Paryżu

Rozdział 1

1875

Paryż. Mia­sto miło­ści. Mia­sto marzeń. Mia­sto prze­py­chu. Mia­sto świę­tych i mędr­ców. Mia­sto zabawy.

Ściek nie­go­dzi­wo­ści.

Przez dwa tysiące lat Paryż widział już wszystko.

Pierw­szy zwró­cił uwagę na poten­cjał miej­sca, w któ­rym osie­dlili się skromni Pary­zjo­wie, Juliusz Cezar. Śród­ziem­no­mor­skie rejony połu­dnio­wej Galii były już wów­czas od wielu poko­leń rzym­skimi pro­win­cjami. Cezar zde­cy­do­wał, że włą­czy do impe­rium rów­nież nie­sforne cel­tyc­kie ple­miona pół­noc­nej Galii, i nie zajęło mu to zbyt wiele czasu.

Rzy­mia­nie od razu dostrze­gli zalety tego miej­sca dla roz­woju ośrodka miej­skiego. Poło­żone nad zdatną do żeglugi Sekwaną, stało się ośrod­kiem skupu pło­dów rol­nych z roz­le­głych, żyznych rów­nin pół­noc­nej Galii. Jej gór­nymi wodami na połu­dniu można było łatwo dotrzeć w pobliże wiel­kiego Renu, który sta­no­wił połą­cze­nie z tęt­nią­cymi życiem śród­ziem­no­mor­skimi por­tami w połu­dnio­wej Euro­pie. Żeglu­jąc na pół­noc, w dół Sekwany, można było dotrzeć do wąskiego morza, za któ­rym leżała wyspa Bry­ta­nia. Pół­nocną i połu­dniową Europę łączył wspa­niały sys­tem komu­ni­ka­cji wod­nej. Przed Rzy­mia­nami korzy­stali z niego greccy i feniccy kupcy. Loka­li­za­cja mia­sta zatem była dosko­nała. Serce kra­iny Pary­zjów sta­no­wiła sze­roka, płytka dolina, którą wiła się z wdzię­kiem Sekwana. Na samym jej środku, na wschod­nio-zachod­nim zakolu, rzeka roz­lała się i utwo­rzyła kilka wysp i pod­mo­kłych łach, zako­twi­czo­nych tu niczym w por­cie. Na pół­noc­nym brzegu roz­le­głe łąki i mokra­dła oko­lone były grzbie­tem nie­wy­so­kiego wznie­sie­nia, z któ­rego wyra­stały wzgó­rza i urwi­ska, tu i ówdzie pokryte win­ni­cami.

Ale to połu­dniowy brzeg – lewy, patrząc ku ujściu rzeki – wypię­trzył się ponad wodę w nie­wielki pła­sko­wyż przy­po­mi­na­jący kształ­tem stół. Wła­śnie tu Rzy­mia­nie zbu­do­wali swoje mia­sto. Na szczy­cie pła­sko­wyżu – wiel­kie forum i główną świą­ty­nię z amfi­te­atrem, siatką ulic wokół nich oraz główną arte­rią bie­gnącą z połu­dnia na pół­noc przez samo cen­trum, przez rzekę, ku naj­więk­szej z wysp, gdzie wyro­sły domy przed­mieść i świą­ty­nia Jowi­sza; ta sama ulica wio­dła dalej na pół­nocny brzeg. Począt­kowo nazwano mia­sto Lute­cją, ale było też znane jako mia­sto Pary­zjów.

W śre­dnio­wie­czu, po upadku cesar­stwa rzym­skiego, ger­mań­skie ple­mię Fran­ków pod­biło tery­to­ria zwane odtąd Zie­mią Fran­ków lub Fran­cją. Jej żyzne i bogate zie­mie były wciąż łupione przez Hunów i wikin­gów ze Skan­dy­na­wii. Jed­nak wyspa na rzece, ze swo­imi drew­nia­nymi umoc­nie­niami for­tecz­nymi, niczym stary dobry okręt, jakoś prze­trwała te najazdy. W śre­dnio­wie­czu uro­sła do roz­mia­rów wiel­kiego mia­sta, jej gotyc­kie kościoły, wyso­kie drew­niane domy w labi­ryn­cie uli­czek, nie­bez­piecz­nych zauł­ków i cuch­ną­cych piw­nic roz­cią­gały się na obu brze­gach Sekwany oto­czone wyso­kim murem. Wyspę zdo­biła maje­sta­tyczna kate­dra Notre Dame. Tutej­szy uni­wer­sy­tet cie­szył się renomą w całej Euro­pie. Ale i tak Paryż pod­bili Anglicy. Mia­sto mogłoby paść ich łupem, gdyby nie cudowna dzie­wica Joanna d’Arc, która zdo­łała ich prze­go­nić.

Stary Paryż: kolo­rowe mia­sto wąskich uli­czek, kar­na­wału i dżumy.

No a potem naro­dził się nowy Paryż.

Zmiany nastę­po­wały stop­niowo. Od cza­sów rene­sansu zaczęły się poja­wiać lżej­sze kla­sy­cy­styczne prze­strze­nie w stło­czo­nej masie śre­dnio­wiecz­nego mia­sta. Nowego splen­doru dodały mu kró­lew­skie pałace i ele­ganc­kie place. Przez stę­chłą, cia­sną starą zabu­dowę zaczęły się prze­dzie­rać nowe, sze­ro­kie bul­wary. Ambitni władcy two­rzyli zało­że­nia archi­tek­to­niczne na miarę sta­ro­żyt­nego Rzymu.

Paryż zmie­niał się, by dorów­nać maje­sta­towi Ludwika XIV i ele­gan­cji Ludwika XV. Epoka oświe­ce­nia i nowa repu­blika rewo­lu­cji fran­cu­skiej przy­nio­sły modę na kla­syczną pro­stotę, a epoka Napo­le­ona zosta­wiła po sobie cesar­ski splen­dor.

W ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach pro­ces zmian przy­śpie­szył dzięki nowemu pla­ni­ście. Wspa­niała siatka wiel­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna i dłu­gich, pro­stych alei, przy któ­rych powstają ele­ganc­kie biura i kamie­nice, jest już tak gęsta, że w niektó­rych dziel­ni­cach pra­wie nie widać śla­dów śre­dnio­wiecz­nego natłoku i bała­ganu.

Stary Paryż można jed­nak wciąż zna­leźć za rogiem każ­dej ulicy, z jego wspo­mnie­niami o daw­nych wie­kach i nie­gdy­siej­szych loka­to­rach. Wspo­mnie­niami rów­nie upo­rczy­wymi jak na wpół zapo­mniana melo­dia, która wraca, gdy ją znowu zagrać – w innym stu­le­ciu, w innej tona­cji, na innym instru­men­cie – ale wciąż ta sama. Oto odwieczny czar Paryża.

Czy mia­sto żyje teraz w zgo­dzie z sobą? Cier­piało i prze­trwało, widziało, jak powstają i upa­dają impe­ria. Widziało chaos i dyk­ta­turę, monar­chię i repu­blikę. Paryż pró­bo­wał już wszyst­kiego. Czy coś mu przy­pa­dło do gustu? Dobre pyta­nie… Choć tak wie­kowy i wspa­niały, chyba sam tego nie wie.

Ostat­nio znów był świad­kiem wiel­kiego kry­zysu. Cztery lata temu pary­ża­nie zmu­szeni byli jeść szczury. Naj­pierw upo­ko­rzeni, potem gło­dzeni, zwró­cili się nawza­jem prze­ciwko sobie. Wkrótce jed­nak ciała pocho­wano, fetor śmierci ule­ciał z wia­trem, a echa strze­la­niny uci­chły.

Dziś, w roku 1875, Paryż jest na dro­dze do rekon­wa­le­scen­cji, choć wiele bole­snych ran wciąż pozo­staje zaognio­nych.

Chłop­czyk miał zale­d­wie trzy latka. Jasno­włosy i nie­bie­sko­oki. Nie­które rze­czy już wie­dział. Inne wciąż przed nim ukry­wano. Świat miał jesz­cze wiele tajem­nic.

Ksiądz Xavier przy­glą­dał mu się. Był taki podobny do matki. Ksiądz Xavier, choć stanu duchow­nego, kochał nie­wia­stę, matkę małego. Przy­zna­wał się przed sobą do tego uczu­cia, lecz jego samo­dy­scy­plina była abso­lutna, nikt inny się tego nie domy­ślał. Co do chłopca, Bóg z pew­no­ścią miał wobec niego jakieś plany.

Może będzie wyświę­cony.

Był sło­neczny dzień w mod­nym ogro­dzie Tuile­ries przed Luw­rem, w któ­rych nia­nie doglą­dały bawią­cych się dzieci i dokąd ksiądz Xavier zabrał chłopca na spa­cer. Ksiądz Xavier: rodzinny spo­wied­nik, przy­ja­ciel w potrze­bie, duchowny.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał żar­to­bli­wie.

– Roland, D’Arta­gnan, Dieudonné de Cygne. – Mały znał wszyst­kie swoje imiona na pamięć.

– Brawo, młody czło­wieku. – Ksiądz Xavier Parle-Doux był drob­nym, żyla­stym czter­dzie­sto­lat­kiem. Kie­dyś był żoł­nie­rzem. Pamiątką po upadku z konia pozo­stał doj­mu­jący ból w ple­cach, choć mało kto o tym wie­dział.

Jego wojenne doświad­cze­nia nazna­czyły go też w inny spo­sób. Wypeł­nił swój obo­wią­zek. Widział, jak ludzie umie­rali. Widział też gor­sze rze­czy od samej śmierci. W końcu doszedł do wnio­sku, że musi być coś lep­szego, coś bar­dziej świę­tego, nie­śmier­telny pło­mień świa­tła i miło­ści w potwor­nej ciem­no­ści świata. Odna­lazł go w Kościele Świę­tym.

Był też monar­chi­stą.

Całe życie znał rodzinę chłopca i patrzył dziś na niego z miło­ścią, ale i ze współ­czu­ciem. Roland nie miał braci ani sióstr. Jego matka, piękna kobieta, którą sam by chęt­nie poślu­bił, gdyby nie to, że odna­lazł swoje powo­ła­nie gdzie indziej, była bar­dzo deli­kat­nego zdro­wia. Odpo­wie­dzial­ność za przy­szłość rodu spo­czy­wała na małych bar­kach Rolanda: cięż­kie brze­mię dla mło­dego chłopca.

Wie­dział jed­nak, że jako osoba duchowna powi­nien mieć szer­sze spoj­rze­nie. Jak to mawiali jezu­ici? „Daj­cie nam chłopca przed siód­mym rokiem życia, a będzie nasz na zawsze”. Jakie­kol­wiek Bóg miał plany w sto­sunku do tego małego i czy miały mu dać szczę­ście, czy też nie, ksiądz Xavier pomoże w ich reali­za­cji.

– A kim był Roland?

– Roland był boha­te­rem. – Mały pod­niósł wzrok w ocze­ki­wa­niu pochwały. – Matka mi o nim czy­tała. Był moim przod­kiem – dodał z powagą.

Ksiądz się uśmiech­nął. Słynna Pieśń o Rolan­dzie była nastro­jową, roman­tyczną opo­wie­ścią sprzed tysiąca lat o tym, jak przy­ja­ciel cesa­rza Karola Wiel­kiego został odcięty przez wroga od armii prze­pra­wia­ją­cej się przez góry. Jak grał na rogu, wzy­wa­jąc bez­sku­tecz­nie pomocy. Jak Sara­ceni go zabili, a cesarz pła­kał po stra­cie przy­ja­ciela. Uzur­pa­cja tej postaci przez rodzinę de Cygne’ów była uro­czym wytwo­rem roman­tycz­nej wyobraźni.

– Inni twoi przod­ko­wie byli ryce­rzami kru­cjat. – Ksiądz Xavier poki­wał z uzna­niem głową. – Ale to nor­malne, jesteś prze­cież szla­chet­nie uro­dzony. – Prze­rwał na chwilę. – A kim był D’Arta­gnan?

– Słyn­nym musz­kie­te­rem i moim przod­kiem.

Rze­czy­wi­ście, boha­ter Trzech musz­kie­te­rów wzo­ro­wany był na histo­rycz­nej postaci. A przo­dek Rolanda w cza­sach Ludwika XIV poślu­bił szlach­ciankę o tym samym nazwi­sku, choć ksiądz Xavier wąt­pił raczej, by rodzina zwró­ciła na nie uwagę, nim powieść uczy­niła je sław­nym.

– Masz w żyłach krew D’Arta­gna­nów. Byli wier­nymi ryce­rzami swego króla.

– A Dieudonné? – spy­tał chło­piec.

Ksiądz Xavier już miał odpo­wie­dzieć, ale ugryzł się w język. Musi zacho­wać więk­szą ostroż­ność. Czy dzie­ciak mógł mieć jakie­kol­wiek poję­cie o ter­ro­rze gilo­tyny, który kładł się cie­niem na ostat­nim z jego imion?

– Imię two­jego dziadka jest bar­dzo piękne – odparł. – Ozna­cza „dar Boży”. – Zasta­no­wił się przez chwilę. – Naro­dziny twego dziadka były może nie cudem, ale zna­kiem. Ale pamię­taj o jed­nym, Rolan­dzie. Czy znasz motto swo­jej rodziny? To bar­dzo ważne. Selon la volonté de Dieu – Bądź wola Boża.

Ksiądz Xavier pod­niósł wzrok, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Na pół­nocy wzno­siło się wzgó­rze Mont­mar­tre, gdzie szes­na­ście wie­ków temu święty Dio­nizy zgi­nął męczeń­ską śmier­cią z rąk pogań­skich Rzy­mian. Na połu­dniowy zachód, za wie­żami kate­dry Notre Dame, widać było wznie­sie­nie ponad Lewym Brze­giem, na któ­rym nie­stru­dzona święta Geno­wefa modliła się o wyba­wie­nie mia­sta przed najaz­dem Hunów pod wodzą Attyli – a jej modli­twy zostały wysłu­chane.

Wiele razy Bóg chro­nił Fran­cję w godzi­nie potrzeby. Gdy muzuł­ma­nie po raz pierw­szy przy­szli z Afryki przez Hisz­pa­nię i byli o włos od zala­nia całej Europy, czyż Pan nie zesłał wspa­nia­łego gene­rała, dziadka Karola Wiel­kiego, który ich poko­nał? Gdy zaś Anglicy, wsku­tek dłu­go­trwa­łych wojen z fran­cu­skimi kró­lami w śre­dnio­wie­czu, zdo­byli Paryż, czyż miło­sierny Bóg nie zesłał Fran­cji Joanny d’Arc, by popro­wa­dziła jej armię ku zwy­cię­stwu?

Przede wszyst­kim jed­nak Pan dał Fran­cji kró­lów, dyna­stie Kape­tyn­gów, Wale­zju­szy i Bur­bo­nów, któ­rzy przez trzy­dzie­ści poko­leń rzą­dzili kra­jem, jed­no­czyli go i roz­sła­wiali tę wspa­niałą, świętą zie­mię.

I przez wszyst­kie te wieki rodzina de Cygne’ów wier­nie słu­żyła kró­lom namasz­czo­nym przez Boga.

Oto spu­ści­zna chłopca. W swoim cza­sie sam to zro­zu­mie.

Przy­szła pora, aby wra­cać do domu. Za nimi na skraju ogrodu Tuile­ries roz­cią­gała się olbrzy­mia otwarta prze­strzeń placu Zgody. Dalej wspa­niała, trzy­ki­lo­me­trowa per­spek­tywa Pól Eli­zej­skich cią­gną­cych się aż do Łuku Trium­fal­nego.

Chłop­czyk był jesz­cze za mały, by znać rolę placu Zgody w histo­rii wła­snej rodziny. Łuk Trium­falny robił wpraw­dzie impo­nu­jące wra­że­nie, ale ksiądz Xavier nie prze­pa­dał za repu­bli­kań­skimi pomni­kami.

Obej­rzał się za to ponow­nie na wzgó­rze Mont­mar­tre’u – miej­sce, gdzie nie­gdyś stała pogań­ska świą­ty­nia; gdzie święty Dio­nizy poniósł męczeń­ską śmierć; gdzie miały miej­sce straszne wyda­rze­nia w cza­sie ostat­niej rewo­lu­cji w mie­ście. Na szczę­ście wła­śnie w tym roku obok wia­tra­ków zaczęto wzno­sić świą­ty­nię kato­lic­kiej Fran­cji, jej biała czy­sta kopuła lśniła nad mia­stem jak pierś gołę­bicy. Bazy­lika Sacré-Coeur – Naj­święt­szego Serca.

Wła­śnie w tym kościele powi­nien słu­żyć mały. Bóg nie bez powodu prze­cież oszczę­dził jego rodzinę. Trzeba było odku­pić hańbę, przy­wró­cić wiarę.

– Pój­dziesz kawa­łek sam, dobrze? – zapy­tał ksiądz.

Roland kiw­nął głową. Ksiądz posta­wił go więc na ziemi i z ulgą wypro­sto­wał plecy. – Zaśpie­wamy pio­senkę? – zapy­tał. – Może Frère Jacques?

Trzy­ma­jąc się za ręce, ksiądz i chło­piec, obser­wo­wani przez nia­nie i ich pod­opiecz­nych, wyszli z ogro­dów z pio­senką na ustach.

Jules Blan­chard szedł Polami Eli­zej­skimi w stronę Luwru i wła­śnie zna­lazł się na wyso­ko­ści kościoła Świę­tej Mag­da­leny. Miał wszel­kie powody, by czuć się szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Miał dwóch uda­nych synów, ale zawsze marzył o córce – a dziś o ósmej rano żona uro­dziła mu dziew­czynkę.

Pozo­stał tylko jeden pro­blem do roz­wią­za­nia. Wyma­gał wpraw­dzie pew­nej deli­kat­no­ści – ale wła­śnie dla­tego Jules podą­żał na spo­tka­nie z pewną kobietą, która wcale nie była jego żoną.

Blan­chard był postaw­nym, peł­nym wigoru męż­czy­zną, wła­ści­cie­lem pokaź­nej rodzin­nej for­tuny. W poprzed­nim stu­le­ciu, gdy uro­cza, roko­kowa epoka Ludwika XV sze­rzyła wiel­kie idee oświe­ce­nia, a potem Wielka Rewo­lu­cja Fran­cu­ska prze­wró­ciła świat do góry nogami, jego przo­dek był księ­ga­rzem o rady­kal­nych poglą­dach. Syn księ­ga­rza, dzia­dek Jules’a, został leka­rzem. Zwró­cił na sie­bie uwagę mło­dego gene­rała, pną­cego się po szcze­blach kariery w cza­sie rewo­lu­cji, Napo­le­ona Bona­parte. Od tego czasu już nie oglą­dał się wstecz. Stał się medy­kiem mod­nym w krę­gach dwor­skich Napo­le­ona, a potem w śro­do­wi­sku przy­wró­co­nych na tron Fran­cji Bur­bo­nów. Na eme­ry­turę prze­niósł się do domu w Fon­ta­ine­bleau, który na­dal nale­żał do rodu. Jego żona pocho­dziła z rodziny kupiec­kiej i kolejne poko­le­nie Blan­chardów w oso­bie ojca Jules’a posta­wiło na przed­się­bior­czość. Ojciec wyspe­cja­li­zo­wał się w hur­to­wym obro­cie zbo­żem i w poło­wie XIX wieku udało mu się zgro­ma­dzić pokaźny mają­tek. Jules pra­co­wał z ojcem i dziś, w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat, był gotów prze­jąć firmę, gdy ojciec zde­cy­duje się przejść na eme­ry­turę.

Na placu Made­le­ine skrę­cił lekko w prawo. Lubił cho­dzić tym bul­wa­rem, bo stał przy nim nowy olbrzymi gmach Opery, zapro­jek­to­wany przez Gar­niera. Choć ukoń­czono go zale­d­wie na początku roku, już stał się jedną z wizy­tó­wek mia­sta. Opera – obok wielu nie­wi­docz­nych z zewnątrz cudów tech­niki, takich jak sztuczne pod­ziemne jezioro mające ure­gu­lo­wać wody tego pod­mo­kłego terenu – miała tyle wspa­nia­łych orna­men­tów, że jej impo­nu­jąca kopuła przy­po­mi­nała Jules’owi olbrzymi, bogato zdo­biony tort. Gmach był pełen prze­py­chu, eks­tra­wa­gancki, wier­nie odda­wał ducha epoki – przy­naj­mniej z punktu widze­nia jemu podob­nych szczę­śliw­ców.

Jego oczom uka­zało się już miej­sce dzi­siej­szego spo­tka­nia. Zaraz za Operą, na rogu, znaj­do­wała się Café Anglais. W prze­ci­wień­stwie do gma­chu Opery była z zewnątrz dość skromna, ale w środku – to już zupeł­nie inna histo­ria. Jej wystrój był godny kró­lów. Kilka lat temu car Rosji i cesarz Nie­miec zje­dli tam wspól­nie słynną, trwa­jącą osiem godzin kola­cję.

Czyż było bar­dziej odpo­wied­nie miej­sce na lunch z Joséphine?

Dziś udo­stęp­niono na obiad wielką, ozdo­bioną malo­wi­dłami ścien­nymi salę zwaną Le Grand Seize. Gdy wcho­dził pośród kła­nia­ją­cych się w pas kel­ne­rów, zło­co­nych luster i palm w doni­cach, od razu ją spo­strzegł.

Joséphine Tes­sier była ele­gantką z rodzaju tych, które kel­ne­rzy natych­miast kie­ro­wali do naj­bar­dziej widocz­nego, cen­tral­nego sto­lika – no chyba że dama życzyła sobie dys­kre­cji. Ubrana kosz­tow­nie i wytwor­nie, miała na sobie jasno­szarą jedwabną suk­nię z koron­kową krezą pod szyją i zawa­diacki mały kape­lu­sik z piór­kiem.

Powi­tał go sze­lest jedwa­biu i upojny zapach. Musnął ustami jej dłoń, usiadł i popro­sił kel­nera o szam­pana.

– Świę­tu­jemy? – zapy­tała dama. – Masz pomyślne wie­ści?

– Dziew­czynka.

– Gra­tu­la­cje. – Uśmiech­nęła się. – Tak się cie­szę ze względu na cie­bie, mój drogi Jules’u. Speł­niło się twoje marze­nie.

Miał wiel­kie szczę­ście, że został kochan­kiem Joséphine, gdy oboje byli jesz­cze mło­dzi. Choć nale­żał do ludzi majęt­nych, praw­do­po­dob­nie dziś nie byłoby go na nią stać. Obec­nie utrzy­my­wał ją pewien bogaty ban­kier. Mimo to uwa­żał ten zwią­zek za naj­cen­niej­szy, jakim może pochwa­lić się męż­czy­zna. Była jego eks­ko­chanką, zausz­niczką i przy­ja­ciółką.

Przy­nie­siono szam­pana. Wznie­śli toast za dziecko. Następ­nie zamó­wili potrawy i gawę­dzili o tym i o owym. Dopiero gdy na stole poja­wił się lekki rosół, Jules odwa­żył się poru­szyć temat, który go drę­czył.

– Jest pewien pro­blem – powie­dział. Joséphine mil­czała wycze­ku­jąco. Jego twarz posmut­niała. – Moja żona chce dać jej na imię Marie – wykrztu­sił w końcu.

– Marie… – Zasta­no­wiła się. – To cał­kiem nie­złe imię.

– Zawsze obie­cy­wa­łem ci, że jeśli będę miał córkę, dosta­nie imię po tobie.

Pod­nio­sła wzrok zasko­czona.

– To było dawno temu, chéri. Nie przej­muj się.

– Ale to dla mnie ważne. Chciał­bym dać jej na imię Joséphine.

– A co będzie, jeśli twoja żona sko­ja­rzy imię ze mną?

– Nie ma o nas poję­cia. Jestem tego pewien. Będę nale­gał – powie­dział, sącząc szam­pana w zamy­śle­niu. – Naprawdę sądzisz, że to może być nie­roz­sądne?

– Ja, rzecz jasna, jej nie powiem. Tego możesz być pewien – odparła Joséphine. – Ale inni mogą… – Pokrę­ciła głową. – Igrasz z ogniem.

– Pomy­śla­łem, że mógł­bym jej powie­dzieć, że chcę jej dać imię cesa­rzo­wej.

Pięk­nej żony Napo­le­ona, miło­ści jego życia. Roman­tycz­nej legendy – do pew­nego momentu.

– Ależ ona była noto­rycz­nie nie­wierna cesa­rzowi – przy­po­mniała Joséphine. – Może to nie­zbyt dobry przy­kład dla two­jej córki.

– Mia­łem nadzieję, że coś wymy­ślisz.

– Nie. – Pokrę­ciła głową. – To nie jest naj­lep­szy pomysł, drogi przy­ja­cielu. Daj córce na imię Marie i uszczę­śliw swą żonę. To wszystko, co mam na ten temat do powie­dze­nia.

Wje­chało następne danie, kolejna spe­cjal­ność lokalu, homar w gala­re­cie. Roz­ma­wiali jesz­cze o sta­rych przy­ja­cio­łach, o ope­rze. Dopiero przy dese­rze, sałatce owo­co­wej, Joséphine wró­ciła do tematu mał­żeń­stwa, spo­glą­da­jąc na Jules’a w zamy­śle­niu.

– Czy chcesz uniesz­czę­śli­wić swoją żonę, chéri? Co złego ci zro­biła?

– W żad­nym razie.

– Czy jesteś jej wierny?

– Tak.

– Czy daje ci satys­fak­cję?

Wzru­szył ramio­nami.

– Jest w porządku.

– Musisz nauczyć się być szczę­śliwy, Jules’u – wes­tchnęła Joséphine. – Masz wszystko, czego chcesz, w tym żonę.

Nie prze­żyła szoku, gdy Jules Blan­chard się oże­nił. Nie była nawet zasko­czona. Jego żona była jego kuzynką ze strony matki i wnio­sła do mał­żeń­stwa pokaźny posag. Jak to wów­czas ujął Jules: „Dwie czę­ści rodzin­nej for­tuny znów się połą­czyły”.

Ale wciąż miał mar­sową minę.

Joséphine Tes­sier znała wielu męż­czyzn w swoim życiu. Taki miała zawód. Jej zda­niem męż­czyźni czę­sto byli nie­za­do­wo­leni, bo nie lubili swo­jej pracy. O innych można było powie­dzieć, że uro­dzili się w nie­wła­ści­wej epoce – zda­rzali się na przy­kład śre­dnio­wieczni ryce­rze uwię­zieni w pułapce współ­cze­sno­ści. Lecz Jules Blan­chard dosko­nale paso­wał do XIX-wiecz­nej Fran­cji.

Gdy rewo­lu­cja fran­cu­ska oba­liła pano­wa­nie króla i ary­sto­kra­cji – ancien régime’u – zwol­niła miej­sce na szczy­tach dra­biny spo­łecz­nej boga­czom, zamoż­nej bur­żu­azji. Napo­leon stwo­rzył wła­sną wer­sję cesar­stwa rzym­skiego, z jego łukami trium­fal­nymi i pra­gnie­niem chwały, ale jed­no­cze­śnie nie zapo­mi­nał o umac­nia­niu klasy śred­niej. Jej siła prze­trwała jego rządy.

To prawda, że nie­któ­rzy kon­ser­wa­ty­ści chcieli wów­czas znów widzieć u wła­dzy ancien régime, ale gdy przy­wró­cona na tron dyna­stia Bur­bo­nów pod­jęła jedyną próbę zre­ali­zo­wa­nia tego celu w 1830 roku, pary­ża­nie wyrzu­cili panu­ją­cego Bur­bona i posa­dzili na tro­nie Ludwika Filipa, kuzyna króla z gałęzi orle­ań­skiej, jako swego kon­sty­tu­cyj­nego i bar­dzo bur­żu­azyj­nego monar­chę.

Z dru­giej strony byli też rady­ka­ło­wie, a nawet socja­li­ści, któ­rzy nie­na­wi­dzili nowej bur­żu­azyj­nej Fran­cji i pra­gnęli kolej­nej rewo­lu­cji. Gdy jed­nak zdo­byli ulice w 1848 roku, sądząc, że nad­szedł ich czas, w rezul­ta­cie powstało pań­stwo wcale nie socja­li­styczne, lecz kon­ser­wa­tywna repu­blika, a po niej bur­żu­azyjne impe­rium Napo­le­ona III – bra­tanka wiel­kiego cesa­rza – który fawo­ry­zo­wał ban­kie­rów, makle­rów gieł­do­wych, wła­ści­cieli nie­ru­cho­mo­ści i boga­tych kup­ców. Czyli ludzi pokroju Jules’a Blan­charda.

Wła­śnie ich można było spo­tkać w powo­zach, z pięk­nie ubra­nymi kobie­tami, w Lasku Buloń­skim, na zachod­nim skraju mia­sta lub w kulu­arach wiel­kiej, nowej Opery, gdzie Jules z żoną tak lubili się poka­zy­wać. Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści, pomy­ślała Joséphine, że Jules Blan­chard czer­pie ze swej epoki to, co naj­lep­sze.

Ba, miał prze­cież nawet ją.

– Co się stało, przy­ja­cielu? – zapy­tała łagod­nie.

Jules się zamy­ślił. Wie­dział, że ma szczę­ście. I cenił to, co mu przy­pa­dło w udziale. Kochał stary dom rodzinny w Fon­ta­ine­bleau, z jego wewnętrz­nym dzie­dziń­cem, meblami dziadka z okresu Pierw­szego Cesar­stwa i opra­wio­nymi w skórę książ­kami. Kochał ele­gancki pałac kró­lew­ski w mie­ście, star­szy i skrom­niej­szy niż olbrzymi pałac w Wer­salu. W nie­dziele cha­dzał na dłu­gie spa­cery w sąsied­nim lesie Fon­ta­ine­bleau lub jeź­dził konno do wio­ski Bar­bi­zon, gdzie Corot nama­lo­wał swoje kra­jo­brazy prze­peł­nione nie­sa­mo­wi­tym świa­tłem odbi­tym przez Sekwanę. W Paryżu lubił han­del hur­towy w śre­dnio­wiecz­nych wnę­trzach Les Hal­les, z kolo­ro­wymi stra­ga­nami, zgieł­kiem, zapa­chem serów, ziół i owo­ców z każ­dego regionu Fran­cji. Był dumny ze swo­jej świet­nej zna­jo­mo­ści sta­rych kościo­łów w mie­ście i gospód z głę­bo­kimi piw­ni­cami peł­nymi win.

Ale to nie wystar­czało.

– Jestem znu­dzony – poskar­żył się. – Chciał­bym robić coś innego.

– Ale co, mój drogi Jules’u?

– Mam pewien plan – zwie­rzył się. – Zdzi­wisz się. – Wyko­nał zama­szy­sty ruch ręką. – Nowy biz­nes dla nowego Paryża.

Gdy Jules Blan­chard mówił o nowym Paryżu, nie miał na myśli jedy­nie sze­ro­kich bul­wa­rów barona Haus­smanna. Nawet jesz­cze za cza­sów budowy wiel­kich gotyc­kich kościo­łów Paryż mie­nił się sto­licą mody, przy­naj­mniej pół­noc­nej Europy. Pary­ża­nie nie byli zachwy­ceni, gdy ćwierć wieku wcze­śniej to Lon­dyn przy­cią­gnął uwagę prasy mię­dzy­na­ro­do­wej dzięki pała­cowi zbu­do­wa­nemu ze szkła na Wielką Wystawę gro­ma­dzącą wszystko, co nowe i eks­cy­tu­jące na świe­cie. Wkrótce w ślady Lon­dynu poszedł Nowy Jork. Ale w 1855 roku Paryż był gotów na rewanż, a jego nowy cesarz Napo­leon III doko­nał otwar­cia świa­twej wystawy prze­my­słu i sztuki we wspa­nia­łej hali z żelaza, szkła i kamie­nia na Polach Eli­zej­skich. Po jede­na­stu latach Paryż ponow­nie zor­ga­ni­zo­wał wystawę, tym razem na olbrzy­mim placu parad­nym Lewego Brzegu, zwa­nym Polem Mar­so­wym. Impreza z 1867 roku była naj­więk­szą wystawą, jaką oglą­dał świat, i zapre­zen­to­wała wiele nad­zwy­czaj­nych eks­po­na­tów, w tym pierw­sze dynamo elek­tryczne Sie­mensa.

– Chcę otwo­rzyć dom towa­rowy – oświad­czył Jules. Nowy Jork miał domy towa­rowe: Macy’s świet­nie prze­cież pro­spe­ro­wał. Miał je Lon­dyn: Whi­te­leys na przed­mie­ściach i kilka spół­dzielni han­dlo­wych, ale na razie nic nad­zwy­czaj­nego. Paryż zna­lazł się w lep­szej pozy­cji zarówno jeśli cho­dzi o styl, jak i wiel­kość maga­zy­nów, bo miał Bon Marché i Prin­temps.

– To jest przy­szłość – stwier­dził Jules i zaczął opi­sy­wać swój wyma­rzony dom towa­rowy. Wielki pałac, w któ­rym każdy może kupić co dusza zapra­gnie. – Sty­lowy, dobre ceny, w samym środku mia­sta – wyli­czał z rosną­cym entu­zja­zmem, a Joséphine patrzyła na niego zafa­scy­no­wana.

– Nie wie­dzia­łam, że masz w sobie tyle pasji – zauwa­żyła.

– Och.

– Mam na myśli pasję inte­lek­tu­alną. – Uśmiech­nęła się.

– Aha.

– A co na to twój ojciec?

– On się o tym nie dowie.

– Jak to?

– Będę musiał pocze­kać – wes­tchnął. – Cóż innego mogę zro­bić?

– Nie zro­bisz tego sam?

– To by było trudne. On prze­cież kon­tro­luje pie­nią­dze. Nie mogę podzie­lić rodziny…

– Kochasz ojca, prawda?

– Oczy­wi­ście.

– Bądź dla niego dobry i dla swo­jej żony też, mój drogi. Miej cier­pli­wość.

– Chyba masz rację. – Umilkł na chwilę, ale się roz­po­go­dził. – Ale i tak chcę jej dać na imię Joséphine.

Następ­nie wstał, wyja­śnia­jąc, że musi wra­cać do żony. Poło­żyła dłoń na jego ręce.

– Nie rób tego, przy­ja­cielu. Także ze względu na mnie. Nie rób tego.

Przy­wo­łał kel­nera, zapła­cił i wyszedł, nie podej­mu­jąc tematu.

Po jego odej­ściu Joséphine zamy­śliła się. Czy naprawdę zamie­rza nazwać córkę jej imie­niem? Czy też, przy­po­mniaw­szy sobie dawną obiet­nicę, ode­grał piękną scenę, mając pew­ność, że ona zwolni go z przy­rze­cze­nia? Uśmiech­nęła się do sie­bie. Jakie to ma zna­cze­nie? Jeśli nawet tak było, to świad­czy jedy­nie o jego uprzej­mo­ści i inte­li­gen­cji.

Lubiła inte­li­gent­nych męż­czyzn. Bawiło ją, że wciąż musi zga­dy­wać, co on w końcu zrobi.

Wysoka kobieta zatrzy­mała się. Była wychu­dzona. Obok niej stał dzie­wię­cio­letni ciem­no­włosy chło­piec, krótko ostrzy­żony, o sze­roko roz­sta­wio­nych oczach. Wyglą­dał na bystrego.

Wdowa Le Sourd miała czter­dzie­ści lat, ale czy to za sprawą spło­wia­łego odzie­nia, które wisiało luźno na jej kości­stym ciele, czy też dłu­gich, zanie­dba­nych siwych wło­sów, czy może dla­tego, że patrzyła na świat kamien­nym spoj­rze­niem, wyglą­dała na dużo star­szą. Jeśli spra­wiała ponure wra­że­nie, to nie bez powodu.

Poprzed­niego wie­czoru syn znów ją o to spy­tał. Uznała, że przy­szedł czas, aby wresz­cie powie­dzieć mu prawdę.

– Wejdźmy – powie­działa.

Wspa­niały cmen­tarz Père-Lacha­ise zaj­mo­wał zbo­cze wzgó­rza, które znaj­do­wało się nie­całe pięć kilo­me­trów na wschód od ogrodu Tuile­ries, skąd godzinę temu wyszli ksiądz Xavier z małym Rolan­dem. Cmen­tarz był bar­dzo stary, ale sławny stał się ostat­nio. Cho­wano tu wiel­kich ludzi – poli­ty­ków, gene­ra­łów, arty­stów i kom­po­zy­to­rów – wiele osób odwie­dzało i podzi­wiało ich groby. Lecz wdowa Le Sourd nie przy­szła tu po to, by poka­zać synowi grób.

Weszli przez jedną z bram od strony mia­sta, u stóp wzgó­rza. Przed nimi pomię­dzy gro­bow­cami cią­gnęły się wysa­dzane drze­wami bru­ko­wane alejki, podobne do rzym­skich dróg. Było cicho. Poza straż­ni­kiem przy bra­mie jak okiem się­gnąć nikogo nie było widać. Wdowa dokład­nie wie­działa, dokąd zmie­rzają. Chło­piec – nie.

Zatrzy­mali się naj­pierw na prawo od wej­ścia, by popa­trzeć na pomnik, który roz­sła­wił cmen­tarz, wysoki gro­bo­wiec śre­dnio­wiecz­nych kochan­ków – Helo­izy i Abe­larda. Ale nie zaba­wili tam długo. Wdowa nie zatrzy­mała się przy miej­scach pochówku żad­nego ze słyn­nych napo­le­oń­skich mar­szał­ków ani przy świe­żej mogile mala­rza Corota, ani nawet przy pięk­nym gro­bie Cho­pina. Nie chciała roz­pra­szać uwagi syna. Musiała go przy­go­to­wać na prawdę.

– Jean Le Sourd był bar­dzo dziel­nym czło­wie­kiem.

– Wiem, mamo.

Jego ojciec był boha­te­rem. Każ­dego wie­czoru przed snem przy­po­mi­nał sobie szcze­gó­łowo tego wyso­kiego, ser­decz­nego czło­wieka, który opo­wia­dał mu różne histo­rie i grał z nim w piłkę. Czło­wieka, który zawsze przy­no­sił do domu chleb, nawet wów­czas, gdy cały Paryż gło­do­wał. Jeśli te wspo­mnie­nia cza­sami wyda­wały się nieco zamglone, zawsze mógł spoj­rzeć na foto­gra­fię przed­sta­wia­jącą przy­stoj­nego męż­czy­znę o ciem­nych wło­sach, z sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami, takimi jak jego wła­sne. Od czasu do czasu śnił mu się. Razem wyru­szali na zew przy­gody. Kie­dyś śniło mu się nawet, że wal­czą ramię w ramię na ulicz­nej bary­ka­dzie.

Matka pro­wa­dziła go kilka minut pod górę w mil­cze­niu, aż przed szczy­tem wzgó­rza skrę­ciła w prawo w długą alejkę. Wtedy pod­jęła opo­wieść.

– Twój ojciec był szla­chet­nym czło­wie­kiem. – Spoj­rzała na syna. – Jak myślisz, Jacques, co zna­czy był szla­chet­nym?

– Myślę, że… – zasta­no­wił się – to zna­czy być odważ­nym jak ryce­rze, któ­rzy wal­czyli o honor.

– Nie – rzu­ciła ostro. – Ci wszy­scy ryce­rze w zbro­jach wcale nie byli szla­chetni. Byli zło­dzie­jami i tyra­nami zagar­nia­ją­cymi tyle bogactw i wła­dzy, ile tylko mogli. Mówili o sobie, że są szla­chetni, by rosnąć w pychę i uda­wać, że ich krew jest lep­sza od naszej, by robić, co im się żyw­nie podoba. Ary­sto­kraci! – Skrzy­wiła się. – Fał­szywi szlach­cice. A naj­gor­szy z nich wszyst­kich był król. Brudny spi­sek, który trwał przez wieki.

Młody Jacques wie­dział, że matka jest zwo­len­niczką rewo­lu­cji fran­cu­skiej. Po śmierci ojca uni­kała jed­nak tego tematu, jakby nale­żał do jakiejś sfery cie­nia, gdzie nie chciała się zapusz­czać.

– Dla­czego to tak długo trwało, maman?

– Bo była jesz­cze jedna prze­stęp­cza wła­dza, jesz­cze gor­sza niż kró­lew­ska. Wiesz jaka?

– Nie wiem, mamo.

– To był Kościół, Jacques. Król i jego ary­sto­kraci wspie­rali Kościół, a księża naka­zy­wali ludziom posłu­szeń­stwo. Na tym pole­gał układ ancien régime’u. Jedno wiel­kie kłam­stwo.

– A rewo­lu­cji nie udało się tego zmie­nić?

– Rok 1789 był czymś wię­cej niż rewo­lu­cją. Ozna­czał naro­dziny wol­no­ści. Wol­ność, rów­ność, bra­ter­stwo: to są naj­szczyt­niej­sze idee, jakie może mieć czło­wiek. Ancien régime zwal­czał je, więc rewo­lu­cja ścięła mu głowę. To było abso­lut­nie nie­odzowne. Ale to jesz­cze nie koniec. Rewo­lu­cja wyzwo­liła nas z wię­zie­nia wznie­sio­nego przez Kościół. Zała­mała się wła­dza księży. Ludzie mogli otwar­cie prze­czyć ist­nie­niu Boga, uwol­nić się od prze­są­dów, iść za rozu­mem. To był kamień milowy dla ludz­ko­ści.

– A co się stało z księżmi, maman? Czy ich też stra­cono?

– Nie­któ­rych. – Wzru­szyła ramio­nami. – Nie­do­sta­tecz­nie wielu.

– Ale księża wciąż tu są.

– Nie­stety.

– Czy wszy­scy rewo­lu­cjo­ni­ści byli ate­istami?

– Nie. Ale ci naj­więksi tak.

– Nie wie­rzysz w Boga, mamo? – zapy­tał Jacques. Matka pokrę­ciła głową. – A ojciec wie­rzył? – cią­gnął.

– Też nie.

Chło­piec przez chwilę się zasta­na­wiał.

– To ja też nie wie­rzę.

Alejka wiła się na wschód, coraz bli­żej muru cmen­ta­rza.

– A co się stało z rewo­lu­cją, maman? Dla­czego nie prze­trwała?

Matka wzru­szyła ramio­nami.

– Było zamie­sza­nie. Do wła­dzy doszedł Napo­leon. On był pół rewo­lu­cjo­ni­stą, pół cesa­rzem rzym­skim. Pod­bił pra­wie całą Europę, zanim został poko­nany.

– On też był ate­istą?

– Kto to wie. Kościół w każ­dym razie ni­gdy już nie odzy­skał utra­co­nej wła­dzy, ale Napo­leon zro­zu­miał, podob­nie jak więk­szość wład­ców, że księża mogą być poży­teczni.

– A po nim wszystko wró­ciło do daw­nego stanu?

– Nie­zu­peł­nie. Wszy­scy monar­cho­wie Europy byli prze­ra­żeni, że przyj­dzie kolejna rewo­lu­cja. Przez trzy­dzie­ści lat uda­wało im się tłu­mić rewo­lu­cyjne zapędy. Kon­ser­wa­ty­ści we Fran­cji – dawni monar­chi­ści, bogata bur­żu­azja, każdy, kto bał się zmian – wspie­rali kon­ser­wa­tywne rządy. Lud nie miał dostępu do wła­dzy, biedni jesz­cze bar­dziej ubo­żeli. Lecz duch wol­no­ści nie zgi­nął. W 1848 roku w Euro­pie zaczęły wybu­chać rewo­lu­cje, rów­nież u nas. Stary tłu­sty Ludwik Filip, król bur­żu­azji, był tak prze­ra­żony, że wsiadł do powozu i wyje­chał do Anglii. Sta­li­śmy się znowu repu­bliką i wybra­li­śmy bra­tanka Napo­le­ona, by sta­nął na jej czele.

– Ale on koro­no­wał się na cesa­rza.

– Chciał być jak jego wuj. Po dwóch latach rzą­dów nadał sobie tytuł cesa­rza i nazwał się Napo­le­onem III, gdyż wielki cesarz miał jesz­cze syna, który zmarł. – Pokrę­ciła głową. – O tak, on potra­fił się podo­bać. Baron Haus­smann odbu­do­wał Paryż. Mia­sto dostało nową, wspa­niałą Operę. Wiel­kie wystawy, na które zjeż­dżał się cały świat. Ale bie­da­kom nie żyło się lepiej. A potem, po dzie­się­ciu latach rzą­dów, popeł­nił głupi błąd. Roz­po­czął wojnę z Niem­cami. A że żaden był z niego gene­rał, to ją prze­grał.

– Pamię­tam, jak Niemcy przy­szli do Paryża.

– Roz­nie­śli naszą armię i okrą­żyli mia­sto. Oblę­że­nie trwało mie­sią­cami. Nie było co jeść. Nie mówi­łam ci, ale pod koniec robi­łam ci potrawki ze szczu­rów. Mia­łeś tylko pięć lat, ale na szczę­ście byłeś silny. W końcu gdy zaczęli nas ostrze­li­wać z cięż­kiej arty­le­rii, nie było wyj­ścia. Paryż się pod­dał. – Wzru­szyła ramio­nami. – Niemcy wró­cili do Nie­miec, ale zmu­sili nas do odda­nia Alza­cji i Lota­ryn­gii, pięk­nych regio­nów po naszej stro­nie Renu z win­ni­cami i górami. Fran­cja została upo­ko­rzona.

– To wtedy zgi­nął mój ojciec. Zawsze mi mówi­łaś, że zgi­nął, wal­cząc, ale nie do końca rozu­mia­łem… nauczy­ciel w szkole mówił…

– Nie­ważne, co mówił – wtrą­ciła ostro matka. – Opo­wiem ci, co naprawdę się zda­rzyło.

Zamil­kła na chwilę. Na jej twa­rzy poja­wił się cień czu­łego uśmie­chu.

– Wiesz – zaczęła – gdy chcia­łam wyjść za mąż, moja rodzina nie wpa­dła w zachwyt. Byli­śmy biedni, ale mój ojciec był nauczy­cie­lem i chciał, żebym poślu­biła czło­wieka wykształ­co­nego. Jean Le Sourd był synem robot­nika i szkol­nej edu­ka­cji liznął nie­wiele. Pra­co­wał w dru­karni, przy­go­to­wu­jąc skład. Miał jed­nak w sobie wielką cie­ka­wość świata.

– I co się stało?

– Mój ojciec posta­no­wił wykształ­cić mego przy­szłego męża. A twój ojciec nie miał nic prze­ciwko temu. Mało tego, był pil­nym uczniem i wkrótce czy­tał już wszystko. Wydaje mi się, że przeczy­tał naj­wię­cej ze wszyst­kich zna­nych mi ludzi. I wła­śnie dzięki tym stu­diom doszedł do prze­ko­nań, za które oddał życie.

– Wie­rzył w rewo­lu­cję.

– Twój ojciec zro­zu­miał, że nawet rewo­lu­cja fran­cu­ska to za mało. Nim się uro­dzi­łeś, wie­dział, że jedyną drogą naprzód jest abso­lutna wła­dza ludu i koniec wła­sno­ści pry­wat­nej. I wielu odważ­nych ludzi myślało tak samo.

Za drze­wami po pra­wej stro­nie widać teraz było mur cmen­ta­rza. Dotarli pra­wie do celu.

– Cztery lata temu – cią­gnęła – wyda­wało się, że nade­szła odpo­wied­nia chwila. Napo­leon III został poko­nany. Rządy spra­wo­wało Zgro­ma­dze­nie Naro­dowe, które obra­do­wało w pałacu kró­lew­skim w Wer­salu. Depu­to­wani byli tak kon­ser­wa­tywni, że spo­dzie­wa­li­śmy się decy­zji o kolej­nej monar­chii. Zgro­ma­dze­nie bało się Paryża, bo mie­li­śmy wła­sne siły porząd­kowe i dużo armat na Mont­mar­trze. Wysłało więc woj­ska, które miały prze­jąć naszą arty­le­rię. Woj­sko jed­nak przy­łą­czyło się do nas. I nagle stało się: Paryż zde­cy­do­wał rzą­dzić się sam. To była Komuna.

– Moi nauczy­ciele twier­dzą, że to się nie bar­dzo udało.

– Kła­mią. To był cudowny czas, wcze­sna wio­sna. Wszystko spraw­nie dzia­łało. Komuna prze­jęła nie­ru­cho­mo­ści kościelne. Zaczęto przy­zna­wać kobie­tom równe prawa. Nad wszyst­kim powie­wała czer­wona flaga ludu. Męż­czyźni tacy jak twój ojciec orga­ni­zo­wali życie całych dziel­nic, jakby były robot­ni­czymi pań­stwami. Zgro­ma­dze­nie w Wer­salu było prze­ra­żone.

– I wtedy Zgro­ma­dze­nie zaata­ko­wało Paryż?

– Do tego czasu mieli więk­szą siłę. Woj­sko. Niemcy zwró­cili im jeń­ców wojen­nych, by wzmoc­nić ich w kon­fron­ta­cji z ludem. To było ohydne. Bro­ni­li­śmy bram Paryża. Na uli­cach wzno­si­li­śmy bary­kady. Miej­ska bie­dota boha­ter­sko wal­czyła. Ale w końcu oka­zali się dla nas za mocni. Ostatni tydzień maja – krwawy tydzień – był naj­gor­szy…

Wdowa Le Sourd zamil­kła na parę chwil. Dotarli do połu­dniowo-wschod­niego naroż­nika cmen­ta­rza, gdzie alejka wspi­nała się stromo po lewej stro­nie zbo­cza środ­ko­wego wzgó­rza. Po pra­wej stro­nie bru­ko­wa­nej ścieżki, nieco niżej na stoku, widać było frag­ment kamien­nego muru cmen­tar­nego pozba­wio­nego jakich­kol­wiek napi­sów, a przed nim pusty kawa­łek ziemi w kształ­cie trój­kąta. Było to nie­po­zorne miej­sce, któ­remu nikt dotąd nie nadał żad­nej god­no­ści ani imie­nia.

– W końcu – cią­gnęła wdowa – ostat­nim szań­cem, który się nie pod­dał, była biedna dziel­nica Bel­le­ville nie­da­leko stąd. Nie­któ­rzy z naszych ludzi tam wal­czyli. – Wska­zała ręką groby na szczy­cie wzgó­rza. – Wresz­cie wszystko się skoń­czyło. Ostat­nia setka komu­nar­dów została osa­czona. Jed­nym z nich był twój ojciec.

– Czy to zna­czy, że wzięli go do wię­zie­nia?

– Nie. Dowódcą oddziału był pewien ofi­cer. Pole­cił żoł­nie­rzom zapro­wa­dzić więź­niów tam. – Wska­zała ręką kawa­łek nagiego muru. – Następ­nie roz­ka­zał im sta­nąć w sze­regu i roz­strze­lać więź­niów. Po pro­stu. Wła­śnie tu i wła­śnie w taki spo­sób zgi­nął twój ojciec. Teraz już wiesz.

W tym momen­cie wysoka, chuda wdowa Le Sourd zaczęła pła­kać. Syn jej się przy­glą­dał. Szybko jed­nak się otrzą­snęła i zapa­trzyła kamien­nym wzro­kiem w mur, przy któ­rym dobie­gło końca jej mał­żeń­stwo.

– Chodźmy – powie­działa cicho. Zaczęli scho­dzić w dół.

Byli już pra­wie przy bra­mie wej­ścio­wej, gdy Jacques prze­rwał mil­cze­nie.

– Co się stało z ofi­ce­rem, który kazał ich roz­strze­lać? – zapy­tał.

– Nic.

– Wiesz na pewno? Wiesz, kim był?

– Dowie­dzia­łam się. To ary­sto­krata, można było się tego spo­dzie­wać. Wciąż jesz­cze jest ich pełno w woj­sku. Nazywa się wiceh­ra­bia de Cygne. – Wzdry­gnęła się. – Ma syna, młod­szego od cie­bie, o imie­niu Roland.

Jacques Le Sourd mil­czał przez chwilę.

– Przyj­dzie dzień, że zabiję jego syna.

Powie­dział to cicho i kate­go­rycz­nie.

Matka nie odpo­wie­działa. Prze­szli kil­ka­na­ście kro­ków. Czy powie mu, by powstrzy­mał się od zemsty? Ani myśli to zro­bić. Jej miłość była gorąca, a miłość nie bie­rze zakład­ni­ków. Pra­wo­myślni zabi­jają swo­ich wro­gów. Takie jest ich prze­zna­cze­nie.

– Miej cier­pli­wość, Jacques – rze­kła. – Pocze­kaj, aż nadej­dzie wła­ściwy moment.

– Pocze­kam – odparł chło­piec. – Ale Roland de Cygne zgi­nie.

Rozdział 2

1883

Dzień zaczął się nie­do­brze. Znik­nął jego młod­szy bra­ci­szek Luc.

Tho­mas Gascon kochał swoją rodzinę. Jego star­sza sio­stra Adèle wyszła za mąż i wypro­wa­dziła się z domu. Młod­sza z kolei spę­dzała cały czas z przy­ja­ciółką, Yvette; ich roz­mowy nudziły go. Za to Luc to cał­kiem inna histo­ria. Piesz­czoch całej rodziny. Śmieszny mały chłop­czyk, któ­rego wszy­scy uwiel­biali. Gdy się uro­dził, Tho­mas miał pra­wie dzie­sięć lat. Stał się jego prze­wod­ni­kiem, filo­zo­fem i przy­ja­cie­lem.

Luca nie było już poprzed­niego wie­czoru. Ojciec jed­nak zapew­nił ich, że poszedł do ciotki, która mieszka kilo­metr dalej, więc nikt się nie mar­twił. Dopiero gdy Tho­mas wycho­dził do pracy, usły­szał płacz matki.

– To zna­czy, że nie jesteś pewien, czy poszedł do two­jej sio­stry?

– Na pewno tam jest – dobiegł z sypialni ojca głos. – Wczo­raj się tam wybie­rał. To niby gdzie miałby być?

Gascon na ogół niczym się nie przej­mo­wał. Zara­biał na życie, nosząc wodę, ale nie można było na nim zbyt­nio pole­gać. „Pra­cuje dokład­nie tyle, ile musi – mawiała jego żona – i ani sekundy dłu­żej”. Pew­nie by się z nią zgo­dził, bo uwa­żał, że to jedyna sen­sowna rzecz, jaką można robić. „Życie jest po to, żeby żyć – powta­rzał. – Skoro nie można usiąść i napić się wina…”. Tu wyko­ny­wał gest mający uka­zać bez­sens wszel­kich innych zajęć. Nie pił dużo. Pozy­cja sie­dząca była jed­nak dla niego ważna.

Wyło­nił się teraz nie­ogo­lony i bosy, wcią­ga­jąc na grzbiet ubra­nie, gotów do kłótni. Lecz żona poło­żyła temu kres.

– Nicole – pole­ciła – bie­gnij natych­miast do ciotki i sprawdź, czy jest tam Luc. – Następ­nie odwró­ciła się do męża. – Popy­taj sąsia­dów, czy widzieli twego syna. Wstydź się! – dodała z wście­kło­ścią.

– A co ja mam robić? – zapy­tał Tho­mas.

– Iść do pracy, oczy­wi­ście.

– Ale… – Nie chciał wycho­dzić, nie zna­jąc losu brata.

– Chcesz się spóź­nić i stra­cić pracę? – rzu­ciła ostro matka i dodała łagod­niej: – Dobry z cie­bie chło­pak, Tho­mas, ojciec pew­nie ma rację, że Luc poszedł do ciotki. – Widząc jed­nak, że syn na­dal się waha, dorzu­ciła: – Nie martw się. Jeśli go nie znaj­dziemy, przy­ślę do cie­bie Nicole.

Tho­mas pobiegł więc w dół Mont­mar­tre’u. Choć mar­twił się o brata, nie chciał stra­cić pracy. Nim jego ojciec został dostar­czy­cie­lem wody, imał się róż­nych prac fizycz­nych, z mniej­szym lub więk­szym powo­dze­niem. Matka jed­nak chciała, by Tho­mas miał fach w ręku. Został więc ślu­sa­rzem. Nieco poni­żej śred­niego wzro­stu, miał mocne ciało, dużo siły i odzna­czał się spo­strze­gaw­czo­ścią. Uczył się szybko i choć nie miał jesz­cze dwu­dzie­stu lat, starsi robot­nicy zawsze chęt­nie brali go do bry­gady i przy­uczali.

Był piękny wio­senny pora­nek. Tho­mas miał na sobie roz­piętą pod szyją koszulę i krótką kurtkę. Luźne spodnie przy­trzy­my­wał sze­roki skó­rzany pas. Jego robo­ciar­skie buty szu­rały lekko po powierzchni pyli­stej drogi. Miał do przej­ścia tylko nie­całe cztery kilo­me­try.

Topo­gra­fia Paryża była bar­dzo pro­sta. Mia­sto roz­ro­sło się wokół naj­star­szego owal­nego osie­dla na brze­gach Sekwany, oka­la­ją­cego cen­tralną wyspę, a jego posze­rza­jące się z cza­sem gra­nice zna­czyły kolejne kon­cen­tryczne mury. Pod koniec XVIII wieku, tuż przed rewo­lu­cją fran­cu­ską, Paryż oka­lały mury gra­nicy cel­nej, odle­głe od rzeki o jakieś trzy kilo­me­try. W wio­dą­cych do mia­sta wielu bra­mach znie­na­wi­dzeni poborcy podat­kowi pobie­rali na rogat­kach cło. Wielki owal Paryża oka­lał wia­nu­szek przed­mieść i wio­sek, w tym na wscho­dzie Père-Lacha­ise, a na pół­nocy wzgó­rze Mont­mar­tre’u. Po rewo­lu­cji znie­na­wi­dzony mur gra­nicy cel­nej został roze­brany, a tuż przed nie­dawną wojną z Niem­cami powstała potężna linia for­ty­fi­ka­cji zewnętrz­nych, które objęły rów­nież naj­dal­sze przed­mie­ścia. Wiele z nich jed­nak, zwłasz­cza Mont­mar­tre, wciąż wyglą­dało jak pra­dawne wio­ski, któ­rymi w grun­cie rze­czy były.

U stóp Mont­mar­tre’u Tho­mas prze­szedł na drugą stronę sta­rego i cha­otycz­nego placu Cli­chy, by skie­ro­wać się na połu­dniowy zachód dłu­gim bul­wa­rem bie­gną­cym wzdłuż daw­nego muru gra­nicy cel­nej. Po lewej stro­nie miał ulice mia­sta, a po pra­wej roz­le­głe przed­mie­ście Bati­gnol­les. Od czasu do czasu mijał go tram­waj konny, ale jak więk­szość robot­ni­ków raczej nie jeź­dził tram­wajami i omni­bu­sami, bo nie stać go było na bilet, a poza tym idąc żwa­wym kro­kiem, nie zosta­wał za nimi w tyle.

Po pół godzi­nie po jego lewej stro­nie poja­wiło się ele­ganc­kie kute ogro­dze­nie zie­lo­nego parku Mon­ceau. Daw­niej posia­dłość ksią­żęca, teraz ele­gancki teren miej­ski sta­no­wił bramę do eks­klu­zyw­nej dziel­nicy. Po jego połu­dnio­wej stro­nie sku­piły się impo­nu­jące pry­watne rezy­den­cje naj­bo­gat­szej bur­żu­azji. Ale jego naj­bar­dziej cza­ru­jący zaką­tek znaj­do­wał się tutaj, w poło­wie dłu­go­ści ogro­dze­nia od strony pół­noc­nej.

Wyglą­dał jak mała rzym­ska świą­tynka. Tak naprawdę była to stara rogatka. Aby się dosto­so­wać do ary­sto­kra­tycz­nego oto­cze­nia, otrzy­mała formę kla­sy­cy­stycz­nej rotundy z kolum­nami. Tho­mas lubił tę budowlę. Jej widok ozna­czał też, że jest już u celu.

Prze­szedł na drugą stronę bul­waru i wkrótce skrę­cił w lewo w rue de Cha­zel­les.

Kil­ka­dzie­siąt lat temu była to skromna oko­lica warsz­ta­tów i warzyw­ni­ków. Potem poja­wiły się nie­wiel­kie dwu­pię­trowe wille z man­sar­dami na pod­da­szu. A od czasu gdy baron Haus­smann zaczął prze­bi­jać przez dziel­nicę swoje wiel­kie arte­rie, wyro­sło rów­nież kilka sze­ścio­pię­tro­wych kamie­nic. Budowa, na któ­rej pra­co­wał Tho­mas Gascon, znaj­do­wała się przy rue de Cha­zel­les 25, po pół­noc­nej stro­nie ulicy. Nad sąsied­nimi wil­lami góro­wał gigan­tyczny kształt przy­po­mi­na­jący pie­niek, okryty arku­szami metalu i rusz­to­wa­niami. Był tak duży, że widać go było już z parku Mon­ceau.

Była to Sta­tua Wol­no­ści.

Warsz­taty firmy Gaget, Gau­thier et Cie znaj­do­wały się na tyłach budowli na dużej par­celi, się­ga­ją­cej aż do następ­nej prze­cznicy. Mie­ściło się tam kilka wiel­kich szop, odlew­nia i ruchomy dźwig. Na środku placu stało olbrzy­mie popier­sie.

Tho­mas skie­ro­wał się naj­pierw do szopy po lewej stro­nie. Była to pra­cow­nia, gdzie przy dłu­gich sto­łach rze­mieśl­nicy wyko­ny­wali ozdobne fryzy głowy i pochodni. Uwiel­biał przy­glą­dać się, jak pra­cują, ale przy­szedł przede wszyst­kim dla­tego, że rano można było tu zastać łysego, kor­pu­lent­nego maj­stra, któ­remu chciał powie­dzieć uprzejme: Bon­jour, mon­sieur, by przy­po­mnieć wszech­wład­nemu zwierzch­ni­kowi o swoim ist­nie­niu.

Tego ranka jed­nak maj­ster był zajęty. W pra­cowni zja­wił się bowiem mon­sieur Bar­tholdi. Przy­stojny pro­jek­tant sta­tui, o deli­kat­nych rysach twa­rzy, z fula­rem zawią­za­nym pod szyją na kokardę, wyglą­dał w każ­dym calu jak modny arty­sta, któ­rym był. Od lat już pra­co­wał nad tym pro­jek­tem. Począt­kowo chciał posta­wić podobną sta­tuę u wrót Orientu – przy wej­ściu do Kanału Sueskiego. I choć tam­ten pro­jekt upadł, poja­wiła się nowa wspa­niała spo­sob­ność. Naród fran­cu­ski zbie­rał datki na poda­ru­nek dla Ame­ryki – sta­tuę, która sta­nie u wrót Zachodu, obok portu w Nowym Jorku. Dzięki temu mon­sieur Bar­tholdi zyska świa­tową sławę.

Nie śmiąc im prze­szka­dzać, Tho­mas szybko opu­ścił pra­cow­nię i wszedł do sąsied­niej szopy.

Bar­tholdi zapro­jek­to­wał wspa­niałą sta­tuę, ale pro­blemy kon­struk­cyjne sta­no­wiły nie­małe wyzwa­nie. Począt­kowo, idąc za radą wiel­kiego fran­cu­skiego archi­tekta Viol­let-le-Duca, pla­no­wano wznieść ją wokół gigan­tycz­nej kamien­nej kolumny. Autor pomy­słu zmarł jed­nak, nie pozo­sta­wia­jąc szcze­gó­ło­wych instruk­cji, i nikt nie miał poję­cia, co dalej robić. W końcu zna­lazł się inży­nier od budowy mostów, który zapro­po­no­wał, że zrobi kon­struk­cję pod­trzy­mu­jącą sta­tuę od środka. Został więc zatrud­niony na budo­wie.

Zaczął tak, jakby budo­wał kolejny most. Sta­tua miała być pusta w środku. Zamiast kamien­nej kolumny jej kon­struk­cyj­nym ser­cem uczy­niono pylon z żela­znymi bel­kami. War­stwę zewnętrzną miał two­rzyć żela­zny szkie­let pokryty cienką mie­dzianą bla­chą przy­mo­co­waną nitami. Spi­ralne schody wewnętrzne udo­stęp­nia­łyby przy­szłym zwie­dza­ją­cym plat­formę wido­kową umiesz­czoną w dia­de­mie sta­tui.

Inży­nier zapla­no­wał jed­no­cze­sną pracę nad kil­koma czę­ściami pomnika. Wol­ność miała trzy­mać we wznie­sio­nej ku niebu pra­wej ręce wielką pochod­nię, a w lewej tablicę z wyrytą datą pod­pi­sa­nia Dekla­ra­cji nie­pod­le­gło­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wła­śnie nad tą dło­nią pra­co­wał Tho­mas i jego zespół.

Tego dnia zja­wiło się oprócz niego jesz­cze dwóch kole­gów, poważ­nych bro­da­tych czter­dzie­sto­lat­ków. Obaj przy­wi­tali się z nim uprzej­mie, a jeden zapy­tał o zdro­wie jego rodziny.

Tho­ma­sowi wyda­wało się, że nie powi­nien opo­wia­dać o zagi­nię­ciu młod­szego brata. Był prze­ko­nany, że lepiej o tym nie mówić, aby nie zape­szyć. Jak się o czymś gło­śno powie, to się może naprawdę wyda­rzyć.

– Mają się dobrze – odparł więc. Teraz skupi się na pracy.

Ręka była ogromna. Na otwar­tej dłoni zmie­ści­łoby się kil­ku­na­stu męż­czyzn. Wewnątrz znaj­do­wała się solidna kon­struk­cja z gru­bych żela­znych belek. Jej powierzch­nię pokry­wało kil­ka­dzie­siąt arku­szy cien­kiego metalu nało­żo­nych pre­cy­zyj­nie pasek obok paska. Sze­ro­ko­ści zale­d­wie dwóch cali, uło­żone były gęsto wzdłuż kon­tu­rów modelu Bar­thol­diego i przy­po­mi­nały sploty wikliny.

Umiesz­cza­nie ich we wła­ści­wym miej­scu wyma­gało dokład­no­ści i cier­pli­wo­ści. Przez ponad godzinę trzej męż­czyźni pra­co­wali w sku­pie­niu, rzadko się odzy­wa­jąc. Dopiero poranna wizyta maj­stra wytrą­ciła ich z rytmu. Przy­szedł w towa­rzy­stwie mon­sieur Bar­thol­diego. Towa­rzy­szył im także trzeci męż­czy­zna.

Na ogół pracę w warsz­ta­tach nad­zo­ro­wał młod­szy wspól­nik kon­struk­tora. Dziś jed­nak zło­żył tu wizytę sam kon­struk­tor.

Bar­tholdi wyglą­dał w każ­dym calu na arty­stę, inży­nier rów­nież sta­no­wił ucie­le­śnie­nie wyobra­żeń o przed­sta­wi­cie­lach swo­jego zawodu. Pod­czas gdy twarz Bar­tholdiego była pocią­gła i odzna­czała się poetyc­kim wyra­zem, głowa inży­niera zda­wała się pocho­dzić z kowal­skiego ima­dła samego Wul­kana. Na pierw­szy rzut oka całą jego nie­wielką postać cha­rak­te­ry­zo­wał ład – jego krótko przy­strzy­żone włosy i brodę, ubra­nie, a nawet ruchy. Ema­no­wał jed­no­cze­śnie pozy­tywną ener­gią. W świe­tli­stym spoj­rze­niu odro­binę wyłu­pia­stych oczu widać było, że on także potrafi marzyć.

Przez kilka minut obaj z Bar­thol­dim oglą­dali olbrzy­mią dłoń, puka­jąc w cien­kie paski żelaza, doko­nu­jąc tu i ówdzie pomia­rów, by w końcu poki­wać z uzna­niem gło­wami, zwra­ca­jąc się w stronę maj­stra.

– Zna­ko­mi­cie, pano­wie.

Już mieli opu­ścić warsz­tat, gdy inży­nier spoj­rzał na Tho­masa i zagaił:

– Jesteś tu nowy, prawda?

– Tak, pro­szę pana.

– A jak ci na imię?

– Tho­mas Gascon, pro­szę pana.

– Gascon? Twoi przod­ko­wie zapewne pocho­dzą z Gasko­nii?

– Nie wiem, pro­szę pana. Pew­nie tak.

– Gasko­nia – powtó­rzył inży­nier i się uśmiech­nął. – Dawna rzym­ska pro­win­cja Akwi­ta­nii. Cie­pły, połu­dniowy region wina. A także koniaku: jest prze­cież arma­niak.

– Nie zapo­mi­najmy o Trzech musz­kie­te­rach – włą­czył się Bar­tholdi. – D’Arta­gnan był prze­cież Gaskoń­czy­kiem.

– Voilà. A cóż możemy powie­dzieć o pań­skich kra­ja­nach, panie Gascon? – kon­ty­nu­ował żar­to­bli­wie inży­nier. – Czyż nie słyną z rycer­sko­ści i honoru?

– Podobno lubią się prze­chwa­lać – wtrą­cił maj­ster, by nie zostać w tyle.

– Czy pan lubi się prze­chwa­lać, panie Gascon? – spy­tał inży­nier.

– Nie mam czym – odparł Tho­mas.

– Ach, to może ci pomogę. Jak sądzisz, chłop­cze, dla­czego wła­śnie w ten spo­sób budu­jemy tę sta­tuę?

– Myślę, że po to, by ją ponow­nie roz­ło­żyć na kawałki i prze­trans­por­to­wać do Nowego Jorku.

Wie­dział, że gdy tu, na rue de Cha­zel­les, sta­tua będzie ukoń­czona, a jej mie­dziana skóra tym­cza­sowo przy­twier­dzona, zosta­nie roze­brana i ponow­nie zło­żona w Nowym Jorku.

– To prawda – potwier­dził inży­nier. – Ale jest jesz­cze jeden powód. Sta­tua będzie stała na otwar­tych wodach u wej­ścia do portu w Nowym Jorku, wysta­wiona na wia­try niczym żagiel. Gdyby była cał­kiem sztywna, zna­la­złaby się pod wiel­kim napo­rem. Także zmiany tem­pe­ra­tur będą powo­do­wały roz­sze­rza­nie się i kur­cze­nie metalu. Wów­czas jej mie­dziana skóra mogłaby zacząć pękać. Więc po pierw­sze, zbu­do­wa­łem jej wnę­trze tak, jak­bym budo­wał most, aby mogło się nie­znacz­nie poru­szać i reago­wać na nad­mierne prze­cią­że­nia. A po dru­gie, każdy arkusz mie­dzia­nej bla­chy będzie przy­ni­to­wany osobno do meta­lo­wych pasków sta­no­wią­cych ich pod­łoże. Nie będą połą­czone ze sobą nawza­jem. Każdy arkusz będzie mógł się poru­szać wzglę­dem sąsied­niego. Dzięki temu skóra ni­gdy nie popęka. Sta­tua Wol­no­ści będzie się stale poru­szać, choć nikt nie doj­rzy tego gołym okiem. Oto kunszt inży­nierii. Rozu­miesz teraz?

Tho­mas kiw­nął głową.

– To dobrze – cią­gnął inży­nier. – A teraz powiem ci, czym będziesz mógł się chwa­lić. Dzięki tej kon­struk­cji i two­jej pre­cy­zyj­nej pracy pod­czas mon­tażu nasza sta­tua prze­trwa całe wieki. Obej­rzą ją nie­prze­brane miliony ludzi. Będzie to z pew­no­ścią naj­słyn­niej­sza budowla, do któ­rej obaj kie­dy­kol­wiek przy­ło­żymy rękę. Nie uwa­żasz, że jest się czym cheł­pić?

– Ow­szem, panie Eif­fel – zgo­dził się Tho­mas.

Eif­fel uśmiech­nął się do niego. Bar­tholdi także. Nawet maj­ster się do niego uśmiech­nął. Tho­mas poczuł się bar­dzo szczę­śliwy.

Wła­śnie w tym momen­cie zauwa­żył w drzwiach sio­strę.

Pró­bo­wała ścią­gnąć na sie­bie jego spoj­rze­nie, bo bała się wejść. Jak wiele dziew­czy­nek w jej wieku, nogi miała chude jak patyki, a jej blada twa­rzyczka i wiel­kie oczy nada­wały jej wątły wygląd. Skoro matka przy­słała ją aż tutaj, mogło to ozna­czać tylko jedno: że Luc się nie odna­lazł. Albo coś jesz­cze gor­szego.

Czy musiała poja­wić się wła­śnie teraz? Gdyby choć pocze­kała, aż maj­ster i zna­ko­mici goście wyjdą. Widział, jak patrzy na niego bła­gal­nie, pod­czas gdy on pró­bo­wał uda­wać, że jej nie dostrzega.

Przed maj­strem trudno jed­nak było cokol­wiek ukryć. Widząc chwi­lowe roz­ko­ja­rze­nie Tho­masa, natych­miast odwró­cił się i przyj­rzał Nicole.

– A któż to?

– Moja sio­stra, pro­szę pana. – Nie było sensu nic ukry­wać.

– Dla­czego prze­szka­dza ci w pracy?

– Mój młod­szy brat znik­nął dziś rano. Pew­nie poszedł… sam nie wiem gdzie.

Maj­ster nie był zachwy­cony. Nie spusz­cza­jąc oka z Nicole, przy­wo­łał ją gestem ręki.

– A więc? – zapy­tał. – O co cho­dzi?

– Matka przy­syła mnie po Tho­masa. Nasz brat Luc zagi­nął. Powia­do­miono poli­cję.

– Tho­mas na nic wam się więc nie przyda. – Mach­nął dło­nią w stronę drzwi.

Dziew­czynka z wra­że­nia otwo­rzyła usta. Tho­mas ruszył ku niej, ale zaraz się zre­flek­to­wał.

Nie mógł prze­cież stra­cić pracy. Maj­ster może i był nieco szorstki, ale rozumny. Może gdyby opo­wie­dzieć mu całą histo­rię na stro­nie… Ale jak to zro­bić w obec­no­ści panów Bar­thol­diego i Eif­fela? Musiał powścią­gnąć emo­cje.

Gdyby choć ona sobie już poszła. Jak naj­szyb­ciej. Ale nie. Wciąż tam stała. Miała coraz bar­dziej nabur­mu­szoną minę. Będzie pła­kać? Odwró­ciła się ku niemu.

– Co mam powie­dzieć mamie? – zapy­tała.

Już miał jej naka­zać: „Idź już do domu, Nicole”, gdy usły­szał głos pana Eif­fela.

– Uwa­żam, że w tym wypadku, zupeł­nie wyjąt­kowo, nasz młody przy­ja­ciel powi­nien pójść i pomóc szu­kać swego brata. Jutro rano spo­dzie­wamy się tu pana, panie Gascon, by mógł pan dokoń­czyć pracę nad tym wspa­nia­łym dzie­łem. – Odwró­cił się do maj­stra. – Zga­dza się pan ze mną?

Ten wzru­szył ramio­nami i ski­nął głową.

– Możesz iść – powie­dział do Tho­masa, który nie zdą­żył mu podzię­ko­wać, bo pobiegł za sio­strą, która już zni­kła za drzwiami.

Mont­mar­tre, widziany z oddali, od cza­sów rzym­skich nie­wiele się zmie­nił. Rosnące tam przez wieki win­nice, pie­lę­gno­wane w śre­dnio­wie­czu przez sio­stry zakonne, popa­dły w zanie­dba­nie lub zostały wykar­czo­wane pod zabu­dowę. Zaszła wszak jedna pomyślna zmiana. Pod szczy­tem wzgó­rza wyro­sło kilka drew­nia­nych wia­tra­ków. Ich wiel­kie skrzy­dła obra­cały się ciężko na wie­trze, doda­jąc wido­kowi uroku.

Dopiero gdy pode­szło się bli­żej, widać było, że na Mont­mar­trze zapa­no­wał bała­gan. Wzgó­rze, zbyt strome, by pod­dać się porząd­ku­ją­cym kon­cep­cjom barona Haus­smanna, wciąż pozo­sta­wało czę­ściowo wiej­ską enklawą. W nie­któ­rych oko­li­cach widać było jakby porzu­coną w pół kroku aspi­ra­cję do ele­gan­cji – krzywe uliczki i strome zaułki koń­czyły się nagle, by prze­obra­zić się w zwy­kłe ścieżki pro­wa­dzące do drew­nia­nych dom­ków i chat roz­rzu­co­nych byle jak na stoku.

Pośród tego cha­osu naj­gor­szą opi­nią cie­szyła się oko­lica po dru­giej stro­nie wznie­sie­nia, na jego pół­nocno-zachod­nim zbo­czu. Nazy­wano ją Maquis, czyli zaro­śla, krzaki, zaka­zana dziel­nica. Dom, w któ­rym miesz­kali Gasco­no­wie, nale­żał do przy­zwo­it­szych: pro­sta rama wykoń­czona drew­nia­nymi deskami, z bal­ko­ni­kiem na pierw­szym pię­trze, który upo­dab­niał go do ubo­giej wer­sji alpej­skiej willi. Zewnętrzne schody pro­wa­dziły na pię­tro zaj­mo­wane przez rodzinę.

– Gdzie go szu­ka­li­ście? – spy­tał Tho­mas, gdy tylko wszedł.

– Par­tout – wszę­dzie – odparła matka. – Była nawet poli­cja. – Wzru­szyła ramio­nami, dając wyraz swo­jemu powąt­pie­wa­niu w jej sku­tecz­ność.

W kącie sie­dział pan Gascon. Na pod­ło­dze obok niego leżało nosi­dło, któ­rego uży­wał do trans­por­to­wa­nia wody ze studni. Gapił się na niego w mil­cze­niu cięż­kim od poczu­cia winy.

– Powi­nie­neś już iść do pracy – napo­mniała go cicho żona.

– Obejdą się bez wody – odparł buń­czucz­nie. – Dopóki nie znaj­dzie się mój syn.

Tho­mas domy­ślał się, że ojciec stra­cił nadzieję na zna­le­zie­nie Luca żywego.

– Ciotka dała mu wczo­raj po połu­dniu balo­nik i wysłała go do domu – opo­wia­dała Tho­ma­sowi matka. – Ale tu nie dotarł. Żaden ze szkol­nych kole­gów go nie widział. Jeden mówił, że tak, ale zmie­nił zda­nie. Jeśli kto­kol­wiek coś wie, nie chcą nic powie­dzieć.

– Pójdę go poszu­kać – powie­dział Tho­mas. – A jakiego koloru był balo­nik?

– Nie­bie­ski.

Tho­mas zatrzy­mał się za pro­giem. Czy uda mu się zna­leźć brata? Powta­rzał sobie, że go znaj­dzie. Wyda­wało mu się, że nie ma sensu prze­szu­ki­wać ponow­nie Maquis. Wzgó­rze opa­dało ku pół­noc­nym przed­mie­ściom Paryża – Saint-Denis. Jeśli Tho­mas się nie mylił, jego bra­ci­szek ni­gdy się tam nie zapusz­czał. Nie­wielka dar­mowa szkoła, do któ­rej posy­łała go matka, podob­nie jak więk­szość zna­nych małemu miejsc, znaj­do­wała się powy­żej domu. Tho­mas zaczął się wspi­nać.

Moulin de la Galette stał na skraju urwi­ska tuż nad Maquis. Był to jeden z dwóch wia­tra­ków nale­żą­cych do przed­się­bior­czej rodziny, która otwo­rzyła tam guin­gu­ette z barem i nie­wiel­kim par­kie­tem do tańca. Ludzie z mia­sta przy­cho­dzili tu na wycieczki, by cie­szyć się uro­kami wsi i tanich napit­ków. Luc bez prze­rwy się tam plą­tał. Śpie­wał klien­tom pio­senki, a oni dawali mu napiwki.

Bar­man zamia­tał wła­śnie pod­łogę.

– Poli­cja już tu była – powie­dział. – Luc się wczo­raj nie poja­wił.

– Mógł mieć przy sobie nie­bie­ski balo­nik.

– Balo­nika też nie widzia­łem.

Tho­mas prze­szedł następ­nych kilka ulic, zatrzy­mu­jąc się tu i ówdzie, by spy­tać, czy poprzed­niego dnia ktoś nie widział chłopca z balo­ni­kiem. Odpo­wia­dano prze­cząco. Nie­po­koił się coraz bar­dziej, ale nie usta­wał w wysił­kach. Pół godziny póź­niej zna­lazł się na dużym wypłasz­cze­niu z roz­le­głym wido­kiem na mia­sto. Tam, za wyso­kim drew­nia­nym ogro­dze­niem, trwała budowa bazy­liki Sacré-Coeur.

W cza­sie nie­miec­kiego oblę­że­nia mia­sta Tho­mas miał zale­d­wie sie­dem lat. Pamię­tał wielką armatę i walki na wzgó­rzu nad domem, i strasz­liwe egze­ku­cje komu­nar­dów, gdy z Wer­salu dotarły woj­ska rzą­dowe. Ojciec sta­rał się do niczego nie mie­szać – być może był po pro­stu zbyt leniwy – ale podob­nie jak więk­szość ludzi pra­cu­ją­cych nie prze­pa­dał za tym olbrzy­mim pomni­kiem triumfu kato­lic­kiego porządku spo­łecz­nego, który nowe kon­ser­wa­tywne wła­dze posta­no­wiły wznieść ponad mia­stem. Tho­mas zaś był zafa­scy­no­wany budową: nie tyle sym­bo­liką budynku, ile tym, jak powstaje.

Wzgó­rze Mont­mar­tre posta­wiło przed kon­struk­to­rami poważne wyzwa­nia tech­niczne zwią­zane z jego nie­ty­pową budową geo­lo­giczną. Skła­dało się głów­nie z mięk­kiej skały zwa­nej gip­sem. Odzna­czała się ona dwiema wła­ści­wo­ściami. Po pierw­sze, roz­pusz­czała się w wodzie, sta­no­wiąc lichy mate­riał na fun­da­ment jakiej­kol­wiek dużej budowli, a po dru­gie, po pod­grza­niu wydzie­lała parę wodną, zamie­nia­jąc się w sprosz­ko­wany gips, uży­wany do tyn­ko­wa­nia. Stąd też ludzie od wie­ków dłu­bali w skale Mont­mar­tre’u, wydo­by­wa­jąc ten suro­wiec. Wła­śnie dla­tego biały tynk znany był w świe­cie jako tynk pary­ski.

Budow­ni­czo­wie Sacré-Coeur prze­ko­nali się więc, że wzgó­rze jest nie tylko mięk­kie, ale i podziu­ra­wione jak pla­ster miodu. Gdyby wielka bazy­lika sta­nęła bez­po­śred­nio na takim pod­łożu, całe wzgó­rze zapa­dłoby się, grze­biąc świą­ty­nię.

Pro­blem roz­wią­zano w typowo fran­cu­ski spo­sób, posłu­gu­jąc się ele­gancką logiką w imię nie­po­skro­mio­nej ambi­cji. Wyko­pano osiem­dzie­siąt trzy gigan­tyczne szyby, każdy o głę­bo­ko­ści ponad trzy­dzie­stu metrów, i wypeł­niono je beto­nem. Na tych potęż­nych kolum­nach sta­nęła pudeł­ko­wata krypta o wyso­ko­ści pra­wie takiej samej jak świą­ty­nia powy­żej. Ten etap budowy zajął pra­wie dzie­sięć lat, a pod koniec tego okresu nawet naj­więksi wro­go­wie pro­jektu mówili z roz­ba­wie­niem, że to nie Mont­mar­tre wspiera bazy­likę, lecz bazy­lika Mont­mar­tre.

Tho­mas cho­dził co tydzień na budowę, by się jej przyj­rzeć. Cza­sami jakiś miło uspo­so­biony robot­nik wpusz­czał go do środka, by z bli­ska popa­trzył sobie na olbrzy­mie wykopy i gigan­tyczne ściany. Nawet teraz, gdy roz­po­częto już prace nad samą świą­ty­nią, budowa pełna była błot­nych kra­te­rów i oko­pów. Gdy tak przy­glą­dał się wyso­kiemu ogro­dze­niu, przy­szła mu do głowy straszna myśl. Może ciało jego bra­ciszka zostało wcią­gnięte do labi­ryntu ziem­nych kory­ta­rzy? Miną tygo­dnie, zanim zosta­nie zauwa­żone, o ile już nie przy­kryła go war­stwa ziemi. Można było tam wejść, ale o wiele trud­niej było zna­leźć drogę do wyj­ścia. Czy tam wła­śnie był Luc, w tajem­ni­czych i groź­nych pie­cza­rach Mont­mar­tre’u?

Nie, powie­dział sobie w duchu, co to to nie. Nie powi­nien nawet tak myśleć. Luc żyje. Czeka, aż ktoś go znaj­dzie. Trzeba po pro­stu pomy­śleć. Gdzież on może być?

Tho­mas prze­szedł jesz­cze kawa­łek w dół do rogu ulicy. U jego stóp leżał Paryż. Gdzie­nie­gdzie widać było pozła­cane kopuły i wysta­jące ponad dachami wieże kościo­łów. Na głów­nej wyspie Sekwany góro­wały nad całym oto­cze­niem wieże kate­dry Notre Dame. Nad nimi wisiał nie­zmą­cony błę­kit. Nic mu nie mówił.

Tho­mas zaczął się modlić. Bóg i jego anio­ło­wie także mil­czeli.

Po chwili ruszył więc ulicą wio­dącą wokół wzgó­rza na zachód. Domy były tu nieco zamoż­niej­sze, z nie­wiel­kimi ogród­kami. Szedł w dół, a po jego pra­wej stro­nie poja­wiła się stroma skarpa, nad nią zaś mur ogrodu. Zbo­cze poro­śnięte było krza­kami.

– Pst, Tho­mas – dobie­gło z góry. Zatrzy­mał się. Serce zabiło mu mocno.

Spoj­rzał ku zaro­ślom. Nikogo nie widział, ale wie­dział, że to Luc.

– Jesteś sam? Nie ma nikogo na ulicy?

– Jestem sam.

– Scho­dzę.

Po chwili Luc sta­nął u jego boku. Mieli te same piwne oczy. Tho­mas Gascon był jed­nak mocno zbu­do­wany i silny, a jego brat Luc, w wieku dzie­wię­ciu lat, wyglą­dał jak mały drobny chło­piec. Rysy opa­lo­nej twa­rzy mło­dego robot­nika były pro­sto wycio­sane, a jego krótko przy­strzy­żone brą­zowe włosy zaczy­nały już deli­kat­nie rzed­nąć. Brat cerę miał jaśniej­szą, włosy ciemne i dłu­gie, a nos orli. Przy­po­mi­nał mło­dego Wło­cha – odzie­dzi­czył urodę po babce ze strony ojca, która przy­była do Paryża z Tulonu.

Był umo­ru­sany, włosy miał splą­tane, ale poza tym wyglą­dał nie­źle.

– Jestem głodny – powie­dział. Musiał się tu ukry­wać całą noc. – Mia­łem zamiar pocze­kać do popo­łu­dnia i zejść, by wyjść ci naprze­ciw, jak będziesz wra­cał z pracy – wyja­śnił.

– Czemu nie wró­ci­łeś do domu? Matka i ojciec zamar­twiają się o cie­bie.

Luc pokrę­cił głową.

– Powie­dzieli, że będą na mnie cze­kać. Że mnie zabiją.

– Kto?

– Bra­cia Dalou.

– Hm.

To nie były prze­lewki. W Maquis dzia­łało kilka band chło­pa­ków, ale bra­cia Dalou nale­żeli do naj­groź­niej­szych. Skoro powie­dzieli Lucowi, że go zabiją, mógł się spo­dzie­wać, że mocno go potur­bują. Potra­fili też cze­kać na niego całą noc.

– Co im takiego zro­bi­łeś?

– Cio­cia Lilly dała mi balon. Spo­tka­łem ich na ulicy i Anto­ine Dalou chciał mi go zabrać. Ale ja nie chcia­łem oddać. Wtedy Jean Dalou prze­wró­cił mnie i zabrał balon.

– I co dalej?

– Pła­ka­łem.

– I?

– Gdy już odcho­dzili, rzu­ci­łem w balo­nik szkłem z potłu­czo­nej butelki i pękł.

– Dla­czego to zro­bi­łeś?

– Żeby oni też go nie mieli.

Tho­mas pokrę­cił głową.

– To nie było zbyt mądre.

– Zaczęli mnie gonić, a Anto­ine Dalou rzu­cał we mnie kamie­niami. Raz tra­fił mnie w plecy. Udało mi się uciec. Ale oni nie zre­zy­gno­wali. Jean Dalou krzyk­nął za mną, że mnie zabiją i ni­gdy nie wrócę do domu żywy. Więc wola­łem się scho­wać. Ale cie­bie nie zaata­kują. Będą się cie­bie bali.

– Odpro­wa­dzę cię do domu – powie­dział Tho­mas. – Ale co dalej?

– Nie wiem. Może mógł­bym poje­chać do Ame­ryki?

– Nie. – Tho­mas wziął brata za rękę. – Chodźmy.

Gdy Luc był już bez­pieczny w domu, Tho­mas znowu wyszedł.

Nie musiał długo szu­kać braci Dalou. Włó­czyli się w oko­licy swej chaty po dru­giej stro­nie Maquis. Zastał tam pra­wie całą bandę: Anto­ine’a, rówie­śnika Luca, z wąską twa­rzą łasicy, Jeana Dalou, nieco przy­stoj­niej­szego i kilka lat star­szego, który był sze­fem bandy, jed­nego z Noirów, ich kuzyna, chłopca o smut­nym wyra­zie twa­rzy i złych zamia­rach, oraz dwóch czy trzech innych. Tho­mas od razu prze­szedł do rze­czy.

– Mój brat źle zro­bił, że znisz­czył wam balon – zwró­cił się do Jeana Dalou. – Ale nie trzeba było mu go zabie­rać.

Zapa­dła cisza.

– W każ­dym razie sprawę uznaję za zakoń­czoną – cią­gnął Tho­mas. – Zostaw­cie mojego brata w spo­koju, chyba że chce­cie mieć ze mną do czy­nie­nia.

Jean nie odpo­wie­dział. Ode­zwał się za to Anto­ine:

– Scho­wa­łem ten kawa­łek butelki, któ­rym rzu­cił. Obe­rwie nim w gębę.

Tho­mas bez namy­słu ruszył w jego kie­runku. W tej chwili Jean krzyk­nął:

– Ber­trand!

Drzwi chaty otwo­rzyły się z impe­tem i w progu sta­nął młody męż­czy­zna. Tho­mas zaklął pod nosem. Zapo­mniał o star­szym bra­cie Jeana.

Ber­trand Dalou był mniej wię­cej rówie­śni­kiem Tho­masa. Pra­co­wał doryw­czo na budo­wach. Miał wielką szopę ciem­nych wło­sów, prze­tłusz­czo­nych i przy­ku­rzo­nych jed­no­cze­śnie, bo rzadko się mył. Spoj­rzał z wście­kło­ścią na Tho­masa.

– Jego brat rzu­cił stłu­czoną butelką w Anto­ine’a, a ten teraz przy­lazł, żeby go jesz­cze pobić! – wrza­snął Jean.

– Nie kłam! Mój brat przez całą noc się cho­wał, bo gro­zi­li­ście mu śmier­cią. Szuka go poli­cja. Przy­sze­dłem was ostrzec, żeby­ście zosta­wili go w spo­koju. Woli­cie, żeby poli­cja o tym z wami poga­dała?

Ber­trand Dalou splu­nął. Prawda nie miała zna­cze­nia – obaj o tym wie­dzieli. Cho­dziło o honor. W Maquis ist­niał tylko jeden spo­sób roz­strzy­gnię­cia tego sporu. Ber­trand zaczął krą­żyć dokoła, zmu­sza­jąc Tho­masa do naśla­do­wa­nia jego ruchów. Tho­mas ni­gdy z nim nie wal­czył, wie­dział jed­nak, że skoro musi sta­wić czoło jed­nemu z braci Dalou, wszyst­kie chwyty są dozwo­lone. Pozo­sta­wało pyta­nie, czego spo­dziewa się prze­ciw­nik.

Pierw­szy atak oka­zał się mało sub­telny. Ber­trand rzu­cił się do przodu, uda­jąc, że zamie­rza ude­rzyć Tho­masa w twarz, chcąc, aby ten odchy­lił głowę, a wtedy kop­nąłby go z całej siły w kro­cze. Zamiast blo­ko­wać mar­ko­wany atak, Tho­mas odsko­czył, chwy­cił rywala za stopę i szarp­nął nią mocno, prze­wra­ca­jąc go na zie­mię. Dalou był jed­nak szybki – zerwał się na nogi tak bły­ska­wicz­nie, że Tho­mas zdo­łał kop­nąć go tylko raz.

Po chwili zwarli się w uści­sku. Ber­trand pró­bo­wał prze­wró­cić Tho­masa, lecz ten zdo­łał utrzy­mać rów­no­wagę i zadał mocny cios w splot sło­neczny. Dalou zachwiał się, a wtedy Tho­mas chwy­cił go za szyję i zaczął dusić. Ści­skał z całej siły, zapo­mi­na­jąc o ostroż­no­ści, wsku­tek czego otrzy­mał tak potężne ude­rze­nie pię­ścią w oko, że był zmu­szony poluź­nić ucisk.

Znów zaczęli krą­żyć wokół sie­bie. Tho­mas czuł pul­su­jący ból w oczo­dole. Zda­wał sobie sprawę, że opu­chli­zna za chwilę ogra­ni­czy mu pole widze­nia. Nale­żało jak naj­szyb­ciej roz­strzy­gnąć walkę.

Kolejny atak prze­ciw­nika był spryt­niej­szy. Dalou schy­lił kudłatą głowę i ruszył do przodu, jakby zamie­rzał ude­rzyć Tho­masa tara­nem w brzuch i go prze­wró­cić. W ostat­niej chwili Tho­mas zauwa­żył dłoń z dwoma wysta­wio­nymi pal­cami przy­go­to­wa­nymi do zada­nia ciosu w oczy. Bły­ska­wicz­nie zasło­nił twarz ręką i palce Ber­tranda natra­fiły na twarde kłyk­cie.

Obser­wo­wał cofa­ją­cego się Ber­tranda, zasta­na­wia­jąc się, co będzie dalej. Nie musiał długo cze­kać. Dłoń prze­ciw­nika wsu­nęła się do kie­szeni. Tho­mas już wie­dział, co to ozna­cza. Zapo­wia­dała się krwawa roz­prawa, miał led­wie sekundę i musiał być pre­cy­zyjny. Brzy­twa. Ber­trand zaczął ją otwie­rać.

Tho­mas kop­nął z całej siły. Ude­rze­nie było celne i szyb­kie. Uzbro­jona ręka pod­sko­czyła, a brzy­twa pofru­nęła w powie­trze. Dalou krzyk­nął z bólu, spo­glą­da­jąc za zni­ka­ją­cym ostrzem. Popeł­nił więc błąd.

Nale­żało koń­czyć, wymie­rzyć jesz­cze jed­nego kop­niaka, tak samo bły­ska­wicz­nego i cel­nego. Ciężki robo­ciar­ski but wylą­do­wał na kro­czu z taką siłą, że naj­star­szy z braci Dalou aż uniósł się do góry. Jakby zawisł na moment w powie­trzu, po czym runął na zie­mię bez­wład­nie niczym szma­ciana lalka.

Tho­mas zaczął krą­żyć dokoła, gotów zadać kolejny cios, ale nie było takiej potrzeby. Ber­trand Dalou nie zamie­rzał wstać.

Poje­dy­nek dobiegł końca. Ład, który pano­wał w Marquis, został przy­wró­cony. Banda Dalou nie będzie już prze­śla­do­wała Luca.

Rodzina Gasco­nów była tego wie­czoru szczę­śliwa. Gdy Tho­mas wró­cił po walce do domu, matka opa­trzyła mu pod­bite oko, które ciem­niało coraz bar­dziej. Ojciec od razu zro­zu­miał.

– Zała­twione? – zapy­tał.

Tho­mas kiw­nął głową i wię­cej o tym nie roz­ma­wiali. Matka powie­działa, że wie­czo­rem będzie duża kola­cja, i poszła z Nicole na targ. Luc zafun­do­wał sobie kil­ku­go­dzinną drzemkę.

Po połu­dniu dom wypeł­nił inten­sywny zapach ragoût, usie­dli więc do kola­cji na długo przed zacho­dem słońca. Matka podała prze­pyszną zupę cebu­lową, potrawę bie­da­ków, ze świeżą bagietką pro­sto od pie­ka­rza. Ragoût pani Gascon zwy­kle zro­bione było z golonki, warzyw i przy­praw. Potrawa ta, choć tania, wszyst­kim sma­ko­wała. Dziś jed­nak w gęstym sosie pły­wały kawałki woło­winy. Od dawna już tak nie jedli. Posi­łek koń­czyły sery: camem­bert, kozi i gruyère, popi­jane tanim czer­wo­nym winem.

Luc doszedł już do sie­bie po swo­jej przy­go­dzie i zaczął mał­po­wać Anto­ine’a Dalou, aż wszy­scy pokła­dali się ze śmie­chu. Tho­mas opo­wie­dział im o swoim spo­tka­niu z panem Eif­fe­lem i o tym, czego dowie­dział się od niego o Sta­tui Wol­no­ści. I wów­czas Luc nie­spo­dzie­wa­nie znów się włą­czył.

– Chciał­bym miesz­kać w Ame­ryce – powie­dział.

Posy­pały się pro­te­sty.

– A nas byś tu zosta­wił? – zapy­tała matka.

– Chciał­bym, żeby­ście ze mną poje­chali – odparł. Nikt jed­nak nie chciał jechać.

– Ame­ryka to z pew­no­ścią wspa­niały kraj – zgo­dził się wspa­nia­ło­myśl­nie pan Gascon. – Wszystko tam mają. Wiel­kie mia­sta, no oczy­wi­ście nie takie jak Paryż. Ale też wiel­kie jeziora, góry i pre­rie jak okiem się­gnąć. Gdyby twój wła­sny kraj nie był taki wspa­niały, gdy­byś, dajmy na to, był Angli­kiem, Niem­cem albo Wło­chem, no chyba że był­byś bogaty… to wów­czas pew­nie lepiej by ci było w Ame­ryce. Ale tu we Fran­cji mamy prze­cież wszystko. Góry, Alpy i Pire­neje, wiel­kie rzeki jak Sekwana czy Ren. Mamy wspa­niałe pola uprawne i lasy. Mamy mia­sta, rzym­skie ruiny na połu­dniu. Róż­no­rodny kli­mat. Naj­wspa­nial­sze wina na świe­cie. Trzy­sta rodza­jów sera. Czego jesz­cze chcieć?

– Nie mamy pustyni – rzu­ciła Nicole.

– Mais oui, moja maleńka. Wła­śnie że mamy. – Pan Gascon wypiął pierś do przodu, jakby to jemu zawdzię­czali to wszystko. – Gdy byłem w twoim wieku, Fran­cja pod­biła Algie­rię. Mamy pustyni ile dusza zapra­gnie.

– To prawda – zaśmiał się Tho­mas.

– Ale w Ame­ryce ludzie ze sobą nie wal­czą – upie­rał się Luc.

– Jak to nie wal­czą? – zapro­te­sto­wał ojciec. – W Ame­ryce wciąż wal­czą. Naj­pierw z Angli­kami. Potem z India­nami. Następ­nie ze sobą nawza­jem. Są jesz­cze gorsi od nas.

– Zostań i ciesz się tym, co masz – wtrą­ciła matka z uśmie­chem.

– Pod warun­kiem, że Tho­mas będzie mnie chro­nił.

– No wła­śnie. – Pan Gascon popa­trzył z dumą na star­szego syna. – Wypijmy za to.

Speł­nili toast.

Następ­nego ranka Tho­mas wstał z łóżka i pod­szedł do brata.

– Wiesz – powie­dział – potra­fisz roz­śmie­szać ludzi. Powi­nie­neś to wyko­rzy­stać. Wtedy nawet bra­cia Dalou będą cię lubić.

Gdy dotarł do pracy, maj­ster już na niego cze­kał.

– Zna­la­złeś brata?

– Oui, mon­sieur.

Maj­ster przy­glą­dał się przez chwilę jego oku.

– Dobrze widzisz? Możesz pra­co­wać?

– Oui, mon­sieur.

Poki­wał głową. Miesz­kań­com Maquis nie zada­wało się nie­po­trzeb­nych pytań.

Tho­mas pra­co­wał spo­koj­nie cały dzień. Pan Eif­fel się nie poja­wił.

W sobotni pora­nek ciotka Éloïse stała przed kate­drą Notre Dame, przy­glą­da­jąc się trojgu rodzeń­stwa Blan­char­dów, i myślała, że jej bratu Jules’owi i jego żonie cał­kiem nie­źle się powio­dło. Ich naj­star­szy syn – szes­na­sto­letni Gérard – odzna­czał się solid­no­ścią i deter­mi­na­cją, miał sze­roką twarz o pew­nym sie­bie wyra­zie, a jego przy­szłość ryso­wała się jasno jako part­nera w ojcow­skiej spółce. Prawdę mówiąc, wolała jego młod­szego brata Marca. Zapo­wia­dało się, że będzie wysoki i przy­stojny jak ojciec, choć nieco deli­kat­niej­szej budowy. Jako chło­piec udu­cho­wiony i roz­bu­dzony inte­lek­tu­al­nie był jej bliż­szy.

– Nie martw się o niego – powie­działa nie­dawno bratu, gdy zasta­na­wiał się nad jego przy­szło­ścią. – Trzy­na­sto­letni chłopcy czę­sto bywają roz­ko­ja­rzeni. To prawda, że w szkole nie zawsze zbiera laury i czę­sto popada w stan roz­ma­rze­nia. Ale kto wie, może pew­nego dnia zosta­nie arty­stą albo pisa­rzem i roz­sławi nasze nazwi­sko?

Była jesz­cze mała Marie. Trudno oce­nić cha­rak­ter czło­wieka w wieku ośmiu lat. Ale widać było, że ma dobre serce i jest słod­kim stwo­rze­niem. Nie można było nie kochać tych nie­bie­skich oczu, masy zło­tych loków i uro­czych krą­gło­ści, które pew­nego dnia być może zmie­nią się we wspa­niałą figurę.

W jed­nym z rodzeń­stwa ciotka Éloïse dostrze­gła jed­nak pewną wadę cha­rak­teru. Nie­zbyt poważną, ale dającą powód do nie­po­koju. Na razie nikomu o tym nie powie­działa. Nawet jeśli się nie myli, będzie jesz­cze dość czasu, by się nią zająć. Poza tym, powta­rzała sobie, nikt nie jest prze­cież dosko­nały.

Tym­cza­sem uwa­żała za swój obo­wią­zek prze­ka­zy­wać bra­tan­kom jak naj­wię­cej darów ducho­wych. Dla­tego wła­śnie tego ranka wzięła ich na wycieczkę na Île de la Cité i do cudow­nej Sainte-Cha­pelle.

Marc lubił ele­gan­cję swo­jej smu­kłej ciotki, a także to, że tak wiele wie­działa. Stali w wyso­kiej kaplicy zdo­bio­nej malo­wi­dłami, ską­pa­nej w mięk­kim świe­tle sączą­cym się z ogrom­nych okien. Patrzyli na wyso­kie nie­bie­sko-złote gotyc­kie skle­pie­nia. Poru­szyło go piękno tego miej­sca.

– Wygląda jak zdo­biona klej­no­tami szka­tuła, prawda? – powie­działa cicho ciotka Éloïse. – A to dla­tego, że gdy król Ludwik IX, któ­rego nazy­wamy Ludwi­kiem Świę­tym, wyru­szył sześć­set lat temu na kru­cjatę, cesarz Bizan­cjum, który aku­rat potrze­bo­wał pie­nię­dzy, sprze­dał mu naj­waż­niej­sze chrze­ści­jań­skie reli­kwie, mię­dzy innymi kawa­łek Krzyża i nawet Koronę Cier­niową. Następ­nie król zbu­do­wał tę kaplicę jako reli­kwiarz do prze­cho­wy­wa­nia tych skar­bów. Takie kate­dry jak Notre Dame, jak wiesz, budo­wano cza­sami przez kil­ka­set lat, lecz Sainte-Cha­pelle została ukoń­czona w ciągu pię­ciu. W cało­ści utrzy­mana jest w jed­nym stylu, dla­tego robi tak per­fek­cyjne wra­że­nie.

– A jakie jesz­cze reli­kwie tu są? – zapy­tał Marc.

– Gwóźdź z Krzyża Świę­tego, cudowna szata Dzie­ciątka Jezus, ostrze, któ­rym prze­bito Jego bok, kilka kro­pel Jego krwi, odro­bina mleka Naj­święt­szej Panienki. A także berło Moj­że­sza.

– Myślisz, że to praw­dziwe?

– Tego nie wiem. Ale powstała naj­pięk­niej­sza kaplica na świe­cie.

Zamil­kła na chwilę.

– Nie­stety w cza­sie rewo­lu­cji to piękne miej­sce zostało cał­ko­wi­cie znisz­czone. Rewo­lu­cjo­ni­ści, któ­rzy nie byli ani tro­chę reli­gijni, odarli ją ze wszyst­kiego… Sainte-Cha­pelle została cał­ko­wi­cie zde­wa­sto­wana. Rewo­lu­cja przy­nio­sła wiele rze­czy god­nych pochwały, ale znisz­cze­nia do nich nie nale­żały.

Zwró­ciła się do Marca, uno­sząc palec.

– Dla­tego wła­śnie, Marcu, tak ważne jest, by w cza­sie wojny i zawie­ru­chy ludzie kul­tury i huma­ni­ści strze­gli naszego dzie­dzic­twa.

Czemu zawsze zwra­cała się z tymi uwa­gami do niego, a nie do jego brata? Widział, jak Gérard z nudów wznosi oczy ku niebu. Ale tak naprawdę nie był znu­dzony. Był po pro­stu zazdro­sny, że ciotka naj­wy­raź­niej ma wyż­sze mnie­ma­nie o Marcu niż o nim.

Ciotka Éloïse dała się porwać tema­towi.

– Na szczę­ście rze­czy piękne nie tak łatwo znisz­czyć. Archi­tekt Viol­let-le-Duc przy­wró­cił Sainte-Cha­pelle dawną świet­ność i możemy ją dziś oglą­dać. To praw­dziwy cud. – Spoj­rzała z apro­batą na Marca. – Widzisz więc, drogi chłop­cze, nawet jeśli jest bar­dzo źle, nie powin­ni­śmy się ni­gdy pod­da­wać. Jeśli nie zabrak­nie ludzi kul­tury strze­gą­cych naszego dzie­dzic­twa, można doko­nać cudów.

Stali teraz przed olbrzy­mimi wie­żami Notre Dame. Obok nich wzno­sił się pomnik cesa­rza Karola Wiel­kiego na koniu. Ciotka Éloïse, w prze­ko­na­niu, że poświę­ciła Gérardowi zbyt mało czasu w Sainte-Cha­pelle, zaczęła mu opo­wia­dać o tym, jak tuż przed jego uro­dze­niem wybu­rzono w tym miej­scu śre­dnio­wieczną zabu­dowę.

– Przed­tem, Gérardzie, Notre Dame była cia­sno oto­czona domami i ciem­nymi ulicz­kami, zupeł­nie jak w Dzwon­niku z Notre Dame.

– W takim razie cie­szę się, że je wybu­rzono – odparł chło­piec sucho.

Ciotka Éloïse zamy­śliła się. Czy w jego gło­sie było wyzwa­nie? Czy sądzi może, że jest zako­chana w malow­ni­czych pozo­sta­ło­ściach śre­dnio­wie­cza? Może daje jej do zro­zu­mie­nia, że chęt­nie roz­pra­wiłby się z jej wraż­li­wo­ścią este­tyczną, podob­nie jak baron Haus­smann i jego ekipy do roz­bió­rek?

– Cał­ko­wi­cie się z tobą zga­dzam, Gérardzie – rzu­ciła z cza­ru­ją­cym uśmie­chem. – Przede wszyst­kim przed kate­drą było za mało miej­sca, zaj­mo­wały je w dodatku byle jakie stra­gany. Poza tym do roz­biórki poszły roz­sy­pu­jące się domy, w któ­rych ludzie żyli niczym stado szczu­rów. Teraz zaś – zato­czyła dło­nią łuk wokół skweru – możemy się cie­szyć tą wspa­niałą prze­strze­nią.

Jest nadzieja, że to go uci­szy. Czas zająć się małą Marie. Ale gdy ciotka Éloïse odwró­ciła się do dziew­czynki, zauwa­żyła, że mała wygląda na nie­szczę­śliwą.

– Czy coś się stało, chérie? – zapy­tała.

– Nie, cio­ciu Éloïse.

Ta straszna rzecz wyda­rzyła się zaraz po śnia­da­niu. Marie uwa­żała, że sama zawi­niła, bo nie­roz­trop­nie zosta­wiła na sto­liku w swoim pokoju otwarty dzien­nik. Zwy­kle trzy­mała go w szu­fla­dzie pod klu­czem. Ale czy mimo to Gérard musiał tam wcho­dzić i czy­tać?

To jesz­cze nie byłoby takie straszne, gdyby aku­rat nie powie­rzyła pamięt­ni­kowi swo­jego naj­więk­szego sekretu, któ­rego nie zdra­dzi­łaby nikomu za żadne skarby. Jest zako­chana. W kole­dze Marca ze szkoły.

– Widzę, sio­strzyczko – powie­dział brat szy­der­czo – że masz swoje tajem­nice.

– To nie twój inte­res! – krzyk­nęła, czer­wie­niąc się ze wstydu.

– Każdy ma jakieś sekrety – oznaj­mił lek­ce­wa­żąco, zwra­ca­jąc jej dzien­nik. – Twoje nie należą do spe­cjal­nie inte­re­su­ją­cych. Może jak będziesz star­sza, znaj­dzie się tu coś cie­kaw­szego.

– Nie wolno ci o tym nikomu mówić – zaszlo­chała.

– A komu miał­bym powie­dzieć? – spy­tał chłodno. – Kogo to inte­re­suje?

– Nie­na­wi­dzę cię! Wynoś się!

Dopiero przed godziną prze­stała pła­kać z gniewu i udręki, aku­rat gdy ciotka Éloïse po nich przy­szła.

Ciotka Éloïse zasta­na­wiała się, czym mogłaby zain­te­re­so­wać Marie. Przy­szła jej do głowy histo­ria, nie do końca może odpo­wied­nia dla ośmio­let­niej dziew­czynki z dobrego domu, ale gdyby ją nieco okroić…

– Z tym miej­scem, Marie, zwią­zana jest wspa­niała opo­wieść o miło­ści. Znasz histo­rię Abe­larda i Helo­izy? – Marie pokrę­ciła głową. – A więc dobrze. – Ciotka Éloïse spoj­rzała ostrze­gaw­czo na obu chłop­ców. – Opo­wiem ci ją, a wy, Gérardzie i Marcu, nie będzie­cie mi prze­ry­wać ani niczego doda­wać, rozu­miemy się? Dawno temu, moja droga – zaczęła – jesz­cze w śre­dnio­wie­czu, zanim zbu­do­wano kate­drę Notre Dame, był w tym miej­scu wielki, stary kościół, nie tak piękny jak ten. Ale było tu jesz­cze coś bar­dzo waż­nego. Czy któ­reś z was wie, co to było?

– Uni­wer­sy­tet – powie­dział Marc.