Chiny - Edward Rutherfurd - ebook + książka

Chiny ebook

Edward Rutherfurd

4,8

Opis

Oto historia Chin oraz ich starcia z Zachodem, począwszy od XIX wieku aż po kolejne stulecie, od dekretu cesarskiego zakazującego handlu opium aż po wybuch rewolucji.

Niemal stuletni konflikt objął swoim zasięgiem rozległe tereny od Hongkongu po Pekin i Wielki Mur, wstrząsnął w posadach pełnym egzotycznych splendorów Letnim Pałacem i Zakazanym Miastem, nie oszczędzając także zwykłych wiejskich osad.

W dramatyczne zmagania uwikłany jest cały wachlarz postaci: młoda, świeżo poślubiona wieśniaczka walcząca ze skostniałą tradycją swojego ludu, mandżurskie cesarzowe i wojownicy, wpływowi eunuchowie, fanatyczni tajpingowie i zbuntowani bokserzy, nieustraszeni chińscy piraci, artyści, konkubiny, łajdacy i bohaterowie, pełni dobrych intencji misjonarze oraz chciwi kupcy, zachodni dyplomaci i żołnierze.

Cesarstwo chwieje się w posadach, a fortuny powstają i upadają.

Niezrównany mistrz sagi historycznej powraca... Rutherfurd kreśli pełną rozmachu opowieść, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ożywia historię całego narodu, jego tradycje i ludzi, których ta historia dotyczyła.

NEWSWEEK

Wielkie brawa; otrzymujemy monumentalny, złożony i niezwykle wciągający obraz dziewiętnastowiecznych Chin.

THE TIMES

Edward Rutherfurd urodził się w angielskim Salisbury. Studiował w Cambridge i kalifornijskim Stanford. W 1983 roku porzucił pracę w branży wydawniczej, żeby osiąść w domu rodzinnym i poświęcić się pisaniu Sarum powieści historycznej obejmującej okres dziesięciu tysięcy lat, której akcja rozgrywa się w okolicach Stonehenge. Gdy książka ukazała się cztery lata później, od razu trafiła na listy światowych bestsellerów. Od tego czasu napisał kilka poczytnych powieści m.in. Paryż, Nowy Jork, Londyn, Rosja, Dublin i Irlandia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (18 ocen)
15
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgosiawroc

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Niesamowite zwroty akcji.Ciekawie przybliża mentalność ludzi Środka. Polecam wszystkim.
10
kobra444

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z piękniejszych ksiażek jakie w życiu przeczytałam. Świetnie napisana,dużo interesujących faktów i wszystko świetnie spięte w fabułę.
00
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
Anglista81

Nie oderwiesz się od lektury

Arcydzieło!
00

Popularność




OD AUTORA

Chiny to przede wszyst­kim powieść, lecz jej akcja roz­grywa się na tle auten­tycz­nych wyda­rzeń.

Ile­kroć w tek­ście wystę­pują postaci histo­ryczne, ich opisy są wyłącz­nie moim dzie­łem i mam nadzieję, że zdo­ła­łem oddać im spra­wie­dli­wość. Jed­nak główni boha­te­ro­wie – han­dlarz, Char­lie Far­ley, bra­cia Odstoc­ko­wie, Nio, Shi-Rong, Mei-Ling, Lako­wany Pazno­kieć, pan Liu, pan Ma, Guanji, ich rodziny i przy­ja­ciele – są wytwo­rem mojej wyobraźni.

Mam ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec nastę­pu­ją­cych auto­rów i naukow­ców, z któ­rych badań, doty­czą­cych nie­rzadko tek­stów źró­dło­wych, czer­pa­łem, pisząc tę książkę. Pra­gnę zatem podzię­ko­wać:

OGÓLNE WPRO­WA­DZE­NIE: Joh­nowi Keay­owi za nie­zwy­kle przy­stępne wpro­wa­dze­nie do histo­rii Chin; Caro­line Blun­den i Mar­kowi Elvi­nowi za wspa­niałe kom­pen­dium wie­dzy, jakim są ich Chiny, oraz Mari­nie War­ner za jej bogato ilu­stro­waną bio­gra­fię „Smo­czej Cesa­rzo­wej”.

PRACE NAUKOWE: Julii Lovell za histo­rię wojny opiu­mo­wej 1839 r.; Pete­rowi War­dowi Fay­owi za dodat­kowe infor­ma­cje o tej woj­nie i han­dlu opium oraz Zhang Yan­gwen za dane doty­czące sto­so­wa­nia opium w Chi­nach. Realia życia eunu­chów podaję za Jia Yin­ghua, na pod­sta­wie bio­gra­fii Sun Yaotinga, kon­ku­bin i służby – za Hsieh Bao Hua, a życia słu­żą­cego – na pod­sta­wie roz­mów Idy Pru­itt z Ning Lao T’ai-t’ai. W opi­sach krę­po­wa­nia stóp opie­ra­łem się na opra­co­wa­niach Doro­thy Ko. Za wpro­wa­dze­nie w zło­żoną kwe­stię histo­rii Man­dżu­rów dzię­kuję Mar­kowi C. Ellio­towi, a przede wszyst­kim Pameli Kyle Cros­sley, któ­rej sze­roko zakro­jone bada­nia trzech poko­leń jed­nej man­dżur­skiej rodziny pomo­gły mi wykre­ować cał­ko­wi­cie fik­cyjną rodzinę Guan­jiego. Infor­ma­cje o Pałacu Let­nim zaczerp­ną­łem od Guo Daiheng, Young-tsu Wonga, a zwłasz­cza z pracy Lil­lian M. Li poświę­co­nej Yuan­min­gy­uan. W swo­ich opi­sach cesar­skiego wymiaru spra­wie­dli­wo­ści oraz prawa doty­czącego tor­tur pole­ga­łem na zna­ko­mi­tej mono­gra­fii Nancy Park. Za infor­ma­cje na temat feng shui i opisy wsi połu­dnio­wo­chiń­skiej dzię­kuję Xia­oxin He i Junowi Luo, z któ­rych arty­kułu korzy­sta­łem. Pisząc o taj­pin­gach, się­ga­łem do badań Ste­phena R. Platta i Jona­thana Spence’a. Szcze­gólne podzię­ko­wa­nia należą się Dia­nie Pre­ston za jej chro­no­lo­giczną rela­cję z oblę­że­nia lega­cji pod­czas powsta­nia bok­se­rów, która oka­zała się dla mnie nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem mate­riału.

Pra­gnę szcze­gól­nie podzię­ko­wać Julii Lovell za jej mądre i nie­zwy­kle przy­datne wska­zówki, które pomo­gły mi obrać wła­ściwy kie­ru­nek w mojej pracy; dok­to­rowi Jame­sowi Gre­en­bau­mowi, Tess John­ston i Mai Tsao za poucza­jące roz­mowy; Sing Tsung-Ling i Han­gowi Liu za dokładną lek­turę brud­no­pi­sów mojej powie­ści pod kątem per­spek­tywy kul­tu­ro­wej oraz Lynn Zhao za grun­towną wery­fi­ka­cję całego manu­skryptu pod kątem histo­rycz­nym. Odpo­wie­dzial­ność za ewen­tu­alne błędy spada wyłącz­nie na mnie.

Słowa podzię­ko­wa­nia należą się Rod­ney­owi Paul­lowi, który z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią i cier­pli­wo­ścią spo­rzą­dził zamiesz­czone tutaj mapy.

Raz jesz­cze dzię­kuję moim redak­to­rom, Wil­lia­mowi Tho­ma­sowi z Double­day i Oli­ve­rowi John­so­nowi z Hod­dera, nie tylko za stwo­rze­nie wspa­nia­łych warun­ków współ­pracy, ale także za ogromną życz­li­wość i cier­pli­wość oka­zy­waną mi pod­czas dłu­go­trwa­łego i tech­nicz­nie skom­pli­ko­wa­nego pro­cesu przy­go­to­wy­wa­nia pierw­szej wer­sji tej książki. Chciał­bym rów­nież podzię­ko­wać Micha­elowi Wind­so­rowi ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i Alas­da­irowi Oli­ve­rowi z Wiel­kiej Bry­ta­nii za dwa jakże odmienne, lecz rów­nie zna­ko­mite pro­jekty okładki. Jestem też nie­zmier­nie wdzięczny zespo­łowi z Double­day w skła­dzie Khari Daw­kins, Maria Carella, Rita Madri­gal, Michael Gold­smith, Lau­ren Weber i Kathy Houri­gan.

Jak zawsze bar­dzo dzię­kuję Carze Jones i całej eki­pie z RCW.

Na koniec chciał­bym oczy­wi­ście podzię­ko­wać mojej agentce od trzy­dzie­stu sze­ściu lat, Gill Cole­ridge, wobec któ­rej mam olbrzymi dług wdzięcz­no­ści.

CZERWONE SŁOŃCE, ŻÓŁTA RZEKA

Sty­czeń 1839 roku

Począt­kowo nie sły­szał woła­nia za sobą. Czer­wone słońce pra­żyło mu twarz, gdy pędził przez śro­dek świata.

Czter­dzie­ści mil od świtu, a do prze­je­cha­nia jesz­cze kil­ka­set. I tak mało czasu – a może już wcale go nie miał? Któż to mógł wie­dzieć?

Wkrótce olbrzy­mia kula w kolo­rze fuk­sji skryje się za hory­zon­tem, zapad­nie melan­cho­lijny, liliowy zmierzch i trzeba będzie odpo­cząć. Potem o świ­cie znów ruszy w drogę, gnany tą samą myślą: czy zdoła dotrzeć do ojca, któ­rego tak kochał, i prze­pro­sić go, zanim będzie za późno? List od ciotki nie pozo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ojciec był umie­ra­jący.

– Panie Jiang! – dotarło do niego wresz­cie. – Jiang Shi-Rong! Zacze­kaj­cie!

Odwró­cił głowę. Na gościńcu samotny jeź­dziec poga­niał konia. Ośle­piony sło­necz­nym bla­skiem Jiang dopiero po chwili roz­po­znał w męż­czyź­nie Wonga, sługę pana Wena. O co mogło mu cho­dzić? Ścią­gnął cugle.

Wong – niski, tęgi, łysy czło­wie­czek pocho­dzący z połu­dnia – pro­wa­dził gospo­dar­stwo uczo­nego starca, który darzył go bez­gra­nicz­nym zaufa­niem. Gdy tylko Jiang tam zawi­tał, Wong od razu wziął go pod swoje skrzy­dła. Teraz był cały zlany potem. Musiał gnać niczym cesar­ski posła­niec, żeby mnie dogo­nić – pomy­ślał mło­dzie­niec.

– Coś złego z panem Wenem? – spy­tał zanie­po­ko­jony.

– Nie, nie. Prosi jed­nak, aby­ście natych­miast wra­cali do Pekinu.

– Teraz? – Na twa­rzy Jianga odma­lo­wała się kon­ster­na­cja. – Ale mój ojciec umiera. Muszę do niego jechać.

– Sły­sze­li­ście o szla­chet­nym panu Linie?

– Natu­ral­nie. – Cały Pekin mówił o nie­zna­nym wcze­śniej nikomu skrom­nym urzęd­niku, który zro­bił tak duże wra­że­nie na cesa­rzu, że ten powie­rzył mu misję nie­zwy­kłej wagi.

– Chce was nie­zwłocz­nie widzieć.

– Mnie? – Prze­cież Jiang był nikim, gorzej – był nic nie­zna­czą­cym nie­udacz­ni­kiem.

– Pan Wen napi­sał o was szla­chet­nemu panu Linowi. Znają się, bo stu­dio­wali razem. Pan Wen nic wam nie wspo­mi­nał, żeby nie robić wam nie­po­trzeb­nie nadziei. Szla­chetny pan Lin długo nie odpi­sy­wał… – Wong zro­bił smutną minę. – Lecz dzi­siej­szego ranka, zaraz po waszym wyjeź­dzie, pan Wen otrzy­mał wia­do­mość. Moż­liwe, że szla­chetny pan Lin przyj­mie was na służbę, ale naj­pierw musi się z wami spo­tkać. Pan Wen przy­ka­zał mi gnać na zła­ma­nie karku i was zawró­cić. – Zna­cząco popa­trzył na mło­dzieńca. – To dla was ogromna szansa, Jiang Shi-Rong – dodał cicho. – Jeżeli szla­chet­nemu panu Linowi powie­dzie się jego misja, a wy mu w tym pomo­że­cie, usły­szy o was sam cesarz. For­tuna znowu zacznie wam sprzy­jać. Cie­szę się waszym szczę­ściem. – Skło­nił się lekko dla pod­kre­śle­nia przy­szłego sta­tusu mło­dzieńca.

– Ale mój ojciec…

– Może już nie żyje. Tego nikt nie wie.

– A jeśli żyje? – Mło­dzie­niec odwró­cił wzrok; jego obli­cze wyra­żało czy­stą roz­pacz. – Powi­nie­nem był poje­chać do niego wcze­śniej – wyszep­tał sam do sie­bie. – Ale za bar­dzo się wsty­dzi­łem. – Ponow­nie zwró­cił się do Wonga: – Jeśli teraz zawrócę, stracę trzy dni. Może nawet wię­cej.

– Jeżeli chce­cie coś w życiu osią­gnąć, musi­cie zary­zy­ko­wać. Pan Wen uważa, że wasz ojciec z pew­no­ścią chciałby, aby­ście spo­tkali się ze szla­chet­nym panem Linem. – Posła­niec zawa­hał się. – Pan Wen poin­for­mo­wał go, że mówi­cie po kan­toń­sku. To prze­ma­wia na waszą korzyść ze względu na cha­rak­ter misji.

Shi-Rong nie odpo­wie­dział. Oby­dwaj wie­dzieli, że to wła­śnie Won­gowi zawdzię­cza zna­jo­mość jego ojczy­stego dia­lektu kan­toń­skiego. Począt­kowo mło­dego man­da­ryna bawiło przy­swa­ja­nie sobie od sługi potocz­nych wyra­żeń, wkrótce jed­nak odkrył, że kan­toń­ski to pra­wie inny język. Był bar­dziej tonalny niż man­da­ryń­ski, lecz mło­dzie­niec miał dobre ucho i po upły­wie roku czy dwóch lat, dzięki codzien­nym poga­węd­kom z Won­giem, mówił już na tyle dobrze, aby móc się poro­zu­mieć. Jego ojciec, mający złe zda­nie o ludziach z połu­dnia, uśmiech­nął się iro­nicz­nie na wieść o tym osią­gnię­ciu, po czym przy­znał: „Kto wie, pew­nego dnia to może ci się przy­dać”. Pan Wen radził mu jed­nak: „Nie gardź kan­toń­ską mową, chłop­cze. Znaj­dziesz w niej wiele sta­ro­daw­nych słów, od dawna nie­uży­wa­nych w języku man­da­ryń­skim, któ­rym się posłu­gu­jemy”.

Wong wpa­try­wał się w niego z napię­ciem.

– Pan Wen mówi, że druga taka oka­zja może się wam nie tra­fić – rzekł.

Jiang Shi-Rong spoj­rzał w czer­wień słońca i zroz­pa­czony pokrę­cił głową.

– Wiem – odparł cicho.

Przez chwilę żaden z nich się nie poru­szył. Potem, z cięż­kim ser­cem, mło­dzie­niec popę­dził konia gościń­cem z powro­tem do Pekinu.

* * *

U schyłku tej samej nocy, pięć­set mil dalej, w przy­brzeż­nej kra­inie na zachód od portu zna­nego wów­czas resz­cie świata jako Kan­ton, znad Morza Połu­dnio­wo­chiń­skiego nad­cią­gnęła mgła, spo­wi­ja­jąc wszystko nie­prze­nik­nioną bielą.

Dziew­czyna pode­szła do furtki pro­wa­dzą­cej na dzie­dzi­niec i sądząc, że jest sama, wyj­rzała na zewnątrz.

Pomimo poran­nej mgły wyczu­wała obec­ność słońca świe­cą­cego gdzieś za tą białą zasłoną, jed­nak wciąż nie mogła dostrzec brzegu stawu odda­lo­nego od niej zale­d­wie o trzy­dzie­ści kro­ków ani roz­chwia­nego drew­nia­nego mostka, z któ­rego jej teść, pan Lung, lubił oglą­dać peł­nię księ­życa i roz­ko­szo­wać się myślą, że jest wła­ści­cie­lem stawu oraz naj­bo­gat­szym miesz­kań­cem w wio­sce.

Dziew­czyna nasłu­chi­wała w wil­got­nym powie­trzu. Cza­sem dobie­gał ją cichy chlu­pot, gdy jedna z kaczek zanu­rzała głowę w wodzie, po czym się otrzą­sała, lecz poza tym pano­wała cisza.

– Mei-Ling. – Po jej pra­wej stro­nie roz­le­gło się syk­nię­cie.

Zmarsz­czyła brwi. Z tru­dem roz­róż­niała zarysy bam­bu­so­wych zaro­śli przy ścieżce. Ostroż­nie zro­biła krok w ich stronę.

– Kto tam jest?

– To ja, Nio. – Obok bam­busa zama­ja­czyła postać i pode­szła do niej.

– Bra­ciszku! – Dziew­czyna się roz­pro­mie­niła. Cho­ciaż wiele lat nie widziała Nio, pozna­łaby go wszę­dzie. Jego nos i poli­czek na­dal zdo­biła ta sama cha­rak­te­ry­styczna bli­zna.

Nie był jej rodzo­nym bra­tem. W zasa­dzie można by powie­dzieć, że żaden z niego krewny; pocho­dził z rodziny jej babki od strony matki, która była z ludu Hakka. Po tym, jak matka i sio­stry Nio umarły pod­czas zarazy, ojciec oddał go na dwa lata pod opiekę rodzi­ców Mei-Ling, a gdy ponow­nie się oże­nił, wziął chło­paka do sie­bie.

W isto­cie nazy­wał się Niu, ale w dia­lek­cie jego rodzin­nej wio­ski brzmiało to bar­dziej jak Niok, cho­ciaż „k” było nie­mal nie­sły­szalne. Mei-Ling wybrała kom­pro­mis: wymy­śliła imię Nio, z krót­kim „o”, i tak już zostało.

Na długo przed jego powro­tem do domu ojca Mei-Ling uznała Nio za swo­jego brata i była mu odtąd Star­szą Sio­strą.

– Kiedy przy­je­cha­łeś? – szep­nęła.

– Przed dwoma dniami. Przy­sze­dłem cię odwie­dzić, ale twoja teściowa zabro­niła mi się tu poka­zy­wać. Póź­niej wybrała się jesz­cze do two­ich rodzi­ców i przy­ka­zała im, żeby mnie do cie­bie nie dopusz­czali.

– Dla­czego tak postą­piła?

Choć pięt­na­sto­letni Nio był od niej tylko o rok młod­szy, Mei-Ling uwa­żała, że na­dal wygląda dzie­cin­nie. Przez dłuż­szą chwilę wbi­jał wzrok w zie­mię, po czym w końcu wyznał: – Mogło jej cho­dzić o coś, co powie­dzia­łem.

– Skąd się tu wzią­łeś, bra­ciszku?

– Ucie­kłem. – Uśmiech­nął się, jakby to był powód do dumy.

– Och, Nio… – Zamie­rzała go dokład­nie wypy­tać, lecz gestem dał jej znak, że ktoś ich obser­wuje zza furtki za jej ple­cami.

– Cze­kaj na mnie jutro rano przy wjeź­dzie do wio­ski – rzu­ciła prędko. – Posta­ram się przyjść o świ­cie. Jeżeli mi się nie uda, spró­buję kolej­nego dnia. A teraz zmy­kaj. Szybko!

Odwró­ciła się, dopiero gdy Nio znikł za zaro­ślami bam­busa.

Przy furtce stała młoda kobieta o owal­nej twa­rzy. Wierzba była jej szwa­gierką. Zwra­cały się do sie­bie „sio­stro”, lecz na tym koń­czyła się ich zaży­łość.

Nosiła imię na cześć peł­nego gra­cji drzewa, jed­nak bez wyj­ścio­wego stroju i sta­ran­nego maki­jażu ucho­dziła za dość prze­ciętną. Uro­dziła się w sąsied­nim okręgu w rodzi­nie zamoż­nych wie­śnia­ków nazwi­skiem Wan i cho­ciaż poślu­biła star­szego syna pana Lunga, miesz­kańcy osady na­dal tytu­ło­wali ją grzecz­no­ściowo „panią Wan”, jak to było w zwy­czaju. Ze względu na wyż­szy sta­tus spo­łeczny rodziny Wan stopy Wierzby były w dzie­ciń­stwie krę­po­wane i teraz cho­dziła ona, mod­nie dro­biąc, co odróż­niało ją od bied­nych wie­śnia­czek pokroju Mei-Ling, któ­rej rodzina ciężko pra­co­wała w polu.

Wierzba była od niej nieco wyż­sza i poru­szała się, jak przy­stało damie, w lek­kim, dys­tyn­go­wa­nym pół­u­kło­nie. Niziutka Mei-Ling cho­dziła wypro­sto­wana na swo­ich nie­zde­for­mo­wa­nych sto­pach, jak wiej­ska dziew­czyna, którą była. Od maleń­ko­ści uwa­żano ją za naj­ład­niej­szą dziew­czynę w osa­dzie; gdyby jej rodzice nie byli tacy biedni, być może rów­nież krę­po­wa­liby jej stopy, ubie­rali ją w piękne stroje, a w końcu sprze­dali kup­cowi z jed­nego z oko­licz­nych mia­ste­czek jako młod­szą żonę albo kon­ku­binę. Lecz pomimo nie­zwy­kłej urody Mei-Ling nikt by się nie spo­dzie­wał, że poślubi syna boga­tego pana Lunga.

Więk­szość ludzi uwa­żała zresztą ich mał­żeń­stwo za skan­dal. Teściowa Mei-Ling była wście­kła.

Te dwie młode kobiety róż­niło coś jesz­cze: Wierzba zdą­żyła dać już swo­jemu mężowi jedno dziecko, choć – ku nie­za­do­wo­le­niu teściów – była to tylko dziew­czynka. Na szczę­ście szwa­gierka znów była w pią­tym mie­siącu ciąży.

W dro­dze powrot­nej na główny dzie­dzi­niec domu Lun­gów Wierzba spoj­rzała prze­cią­gle na Mei-Ling.

– Wiem, kto to był.

– Czyżby?

– Twój kuzyn, Nio. Sły­sza­łam o nim. Nazy­wasz go Bra­cisz­kiem. – Powoli ski­nęła głową. – Wszy­scy w domu wie­dzą, że jest w wio­sce, ale zabro­niono nam ci o tym mówić.

– Mojemu mężowi także?

– Chciał ci powie­dzieć, ale bał się, że zechcesz zoba­czyć się z Nio i będziesz miała z tego powodu kło­poty. Pró­bo­wał cię chro­nić. To wszystko.

– Powiesz matce?

– Możesz mi zaufać, sio­stro.

Na dzie­dzińcu rosło drzewko poma­rań­czowe. Wierzba przy­sta­nęła pod nim.

– Nie pró­buj się z nim spo­tkać, sio­stro. Jeśli matka się dowie, to cię wychłosz­cze. Albo zrobi coś jesz­cze gor­szego.

* * *

W Kal­ku­cie było wcze­sne popo­łu­dnie, gdy wio­ząca dwóch mło­dych Angli­ków jed­no­konna dorożka prze­mie­rzała ele­gancką pod­miej­ską dziel­nicę Chow­rin­ghee. Żalu­zje w oknie pojazdu były opusz­czone dla ochrony przed ostrym świa­tłem; cho­ciaż w Indiach trwała pora chłodna, i tak było tam sło­necz­niej i upal­niej niż przez więk­szość bry­tyj­skiego lata.

Char­lie Far­ley był pogod­nym czło­wie­kiem. Wystar­cza­jąco wysoki, aby jego wzrost budził respekt pod­czas gry w kry­kieta, w któ­rej zresztą bry­lo­wał, miał zaokrą­gloną twarz, która robiła się coraz okrą­glej­sza, w miarę jak jego jasne włosy coraz bar­dziej się prze­rze­dzały. „Jesz­cze cał­kiem nie wyły­sia­łem – zwykł żar­to­wać – ale w porze her­baty będę już łysy jak kolano”. Ukryte za oku­la­rami jasno­błę­kitne oczy miały przy­ja­zny, choć w żad­nym wypadku nie naiwny wyraz. W życiu, tak jak w kry­kie­cie, Char­lie zawsze grał fair.

Jego przy­ja­ciel, John Tra­der, był nieco wyż­szy, szczu­pły i cał­kiem przy­stojny, o wło­sach barwy czar­nych oli­wek, lecz w jego kobal­to­wych oczach nie widać było szczę­ścia.

– To naprawdę fatalny pomysł – stwier­dził ponuro.

– Non­sens, John – odparł Char­lie Far­ley. – Powie­dzia­łem puł­kow­ni­kowi, że oca­li­łeś mi życie. Potrak­tuje cię z naj­więk­szą uprzej­mo­ścią. – Kilka minut póź­niej koła dorożki zachrzę­ściły na krót­kim żwi­ro­wym pod­jeź­dzie. – Oddamy jesz­cze te listy mojej ciotce Har­riet i ruszamy w dal­szą drogę. Spró­buj wyglą­dać na zado­wo­lo­nego.

Dom jego ciotki był typo­wym par­te­ro­wym budyn­kiem kolo­nial­nym – z tych porząd­niej­szych – z werandą od frontu i od tyłu oraz sze­ro­kim oka­pem dacho­wym pod­trzy­my­wa­nym przez poma­lo­wane na biało masywne kolumny. Z prze­stron­nego holu głów­nego wcho­dziło się do pro­sto urzą­dzo­nego, acz ele­ganc­kiego salonu oraz jadalni; oba pomiesz­cze­nia ume­blo­wano w stylu angiel­skim. Ledwo dwaj męż­czyźni dotarli do drzwi, jak spod ziemi wyro­śli przed nimi hin­du­scy słu­żący w nie­ska­la­nej bieli.

Ciotka Har­riet musiała sły­szeć nad­jeż­dża­jący powóz, bo cze­kała już na nich w holu. Char­lie szcze­rze ją kochał. Podob­nie jak jej sio­stra, a jego matka, zacho­wała zło­ci­ste mło­dzień­cze loki, miała też nie­bie­skie oczy o szcze­rym wej­rze­niu. Wraz z mężem przyj­mo­wała każ­dego przy­by­sza do bry­tyj­skiej Kal­kuty z nie­wy­mu­szoną gościn­no­ścią, będącą zna­kiem roz­po­znaw­czym kup­ców na stałe miesz­ka­ją­cych w kolo­niach.

– Ty tutaj, Char­lie? – zdu­miała się. – Nie powin­ni­ście być teraz w pracy, dro­dzy chłopcy?

– Pra­co­wa­li­śmy, cio­ciu Har­riet – odparł – ale rano przy­szły listy z Anglii, w tym jeden do cie­bie od matki, więc pomy­śla­łem, że od razu ci go dostar­czę.

Ciotka się uśmiech­nęła.

– Przy­pusz­czam, że chęt­nie byście coś zje­dli?

– Wręcz prze­ciw­nie. Nie możemy zostać dłu­żej. Jemy dziś lunch z puł­kow­ni­kiem Lomon­dem.

– Z puł­kow­ni­kiem Lomon­dem? Co za zaszczyt!

– Tak się składa, że ojciec cho­dził z nim do szkoły – wyja­śnił Char­lie. – Udało mi się zdo­być zapro­sze­nie na lunch z nim w jego klu­bie. Chcia­łem, żeby John zoba­czył to miej­sce i tro­chę się roze­rwał.

– Wobec tego nie zwle­kaj­cie, chłopcy – odrze­kła ciotka. – Puł­kow­nik Lomond nie powi­nien na was cze­kać.

– Już nas nie ma – rzu­cił Char­lie na odchod­nym.

* * *

Przy­szedł czas na męską roz­mowę, a skoro mieli przed sobą jesz­cze dzie­sięć minut jazdy sam na sam w dorożce, Char­lie posta­no­wił sko­rzy­stać z oka­zji.

– Wiesz, na czym polega twój kło­pot, Tra­der?

– Mów. – Tra­der zdo­był się na słaby uśmiech.

– Dobry z cie­bie przy­ja­ciel i powie­rzył­bym ci wła­sne życie, ale jesteś okrop­nie humo­rza­sty. Choćby i dzi­siaj. Wystar­czy, żebyś patrzył i dobrze się bawił.

– Wiem.

– To nie wszystko. Sęk w tym, że ciężko cię zado­wo­lić. Bez względu na to, ile byś miał, zawsze pra­gniesz cze­goś wię­cej.

– Moż­liwe.

– Oczy­wi­ście wiem, że mia­łeś paskud­nego pecha być sie­rotą. Ale to prze­cież nie koniec świata. Skoń­czy­łeś porządną szkołę. Dostał ci się w spadku zacny mają­te­czek. Masz we mnie odda­nego przy­ja­ciela. Pra­cu­jemy razem w Rat­trays, u jed­nego z naj­lep­szych pośred­ni­ków w Indiach. I cho­ciaż ty chyba w to nie wie­rzysz, cał­kiem przy­stojny z cie­bie drań. Połowa pań w Kal­ku­cie się w tobie kocha. Czego chcieć wię­cej?

– Sam nie wiem, Char­lie – odparł jego przy­ja­ciel. – Opo­wiedz mi o tym puł­kow­niku Lomon­dzie, z któ­rym się spo­ty­kamy. Ma jakąś rodzinę?

– Żonę. Zda­rza mi się ją odwie­dzać; uprzej­mość zobo­wią­zuje i tak dalej. Wytworna dama. Ich syn, tro­chę star­szy od nas, służy w armii. Mają też córkę. Raz czy dwa widzia­łem ją u nich w domu. Cał­kiem przy­jemna. – Char­lie się uśmiech­nął. – Ale zacho­wuję sto­sowny dystans. Puł­kow­nik nie byłby zado­wo­lony, gdy­bym zanadto się z nią zaprzy­jaź­nił.

– Bo sam jest ary­sto­kratą.

– Ze sta­rego szkoc­kiego rodu. Star­szy brat włada rodzin­nym zam­kiem. Wiesz, co mam na myśli?

– A my jeste­śmy kup­cami, Char­lie. Han­dla­rzami, nie­god­nymi czy­ścić mu buty.

– Trak­tuje mnie cał­kiem przy­zwo­icie.

– Tylko dla­tego, że cho­dził do szkoły z twoim ojcem. – Ciem­no­włosy mło­dzie­niec zamilkł, a gdy przy­ja­ciel mil­czał, pod­jął: – Wiesz, co mnie iry­tuje, Char­lie?

– Co?

– Że tacy jak Lomond mają nas za nic, bo jeste­śmy przed­się­bior­cami. A czymże jest impe­rium bry­tyj­skie, jeśli nie olbrzy­mim przed­się­bior­stwem han­dlo­wym? Zawsze nim było. Kto rzą­dzi w Indiach? Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Kto włada tam­tej­szą armią? Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Choć nie­ofi­cjal­nie, kom­pa­nia pełni w zasa­dzie funk­cję bry­tyj­skiego rządu, a więk­szość han­dlu jest w rękach nie­za­leż­nych kup­ców, takich jak my. Jed­nak fakty są takie, że głów­nym zada­niem armii, któ­rej ofi­ce­rami są puł­kow­nik Lomond i do niego podobni, głów­nym powo­dem jej ist­nie­nia jest ochrona han­dlu. Czyli cie­bie i mnie. Bez kup­ców nie byłoby woj­ska.

– Chyba mu tego nie powiesz, co? – zanie­po­koił się Char­lie.

– Nie­wy­klu­czone. – Tra­der spoj­rzał na niego ponuro, lecz zaraz się uśmiech­nął. – Nie oba­wiaj się.

Char­lie ścią­gnął wargi, pokrę­cił głową i pod­jął prze­rwany temat.

– Dla­czego nie możesz po pro­stu prze­strze­gać reguł tej gry, John? Zwa­żyw­szy na sytu­ację, obaj mie­li­śmy sporo szczę­ścia. Mój ojciec przez całe życie pra­co­wał dla Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej i na koniec doro­bił się spo­rego majątku. Ma wielki dom w Bath i gene­rała majora za sąsiada. Świetny chłop, grywa z ojcem w karty.

– Los nie do pogar­dze­nia, Char­lie, doprawdy.

– Gdy­bym jed­nak chciał osią­gnąć wię­cej niż on, zasada jest pro­sta: może mi się poszczę­ści w Rat­trays i uzbie­ram dość, żeby zaku­pić posia­dłość, zostać zie­mia­ni­nem i dżen­tel­me­nem. Wielu ludzi tak robi. Mój syn mógłby się dostać do dobrego regi­mentu i zostać ofi­ce­rem rów­nym stop­niem któ­re­muś z Lomon­dów. – Far­ley z powagą spoj­rzał na przy­ja­ciela. – Tak wła­śnie wygląda wspi­naczka po dra­bi­nie spo­łecz­nej, Tra­der, jeśli cię to inte­re­suje.

– Zaj­muje mnó­stwo czasu.

– Zale­d­wie kilka poko­leń. Wiesz, jak mówią… – Char­lie Far­ley odchy­lił się z uśmie­chem na opar­cie sie­dze­nia. – Szla­chec­two to tylko kwe­stia dat.

Prze­kra­cza­jąc surowy por­tal Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego, John Tra­der poczuł, że na powrót ogar­nia go przy­gnę­bie­nie. Po pierw­sze, w czar­nym sur­du­cie, odpo­wied­nim raczej na chłod­niej­szy bry­tyj­ski kli­mat, jed­nak wyma­ga­nym jako strój obo­wiąz­kowy w tym klu­bie, było mu nie­zno­śnie gorąco. Po dru­gie, cho­dziło o samo miej­sce; Bry­tyj­czycy ofi­cjal­nie nie rzą­dzili jesz­cze w Indiach, byli jed­nak panami Ben­galu, co było widoczne na każ­dym kroku w naj­więk­szym tutej­szym mie­ście, Kal­ku­cie, na torze wyści­gów kon­nych, polu gol­fo­wym, a naj­bar­dziej na bul­wa­rze, przy któ­rym monu­men­talna, kla­sy­cy­styczna fasada Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego w całym swoim kolo­nial­nym maje­sta­cie spo­glą­dała z góry na prze­chod­niów.

Wśród nich byli natu­ral­nie Hin­dusi i Anglo-Indusi, ale także oby­wa­tele bry­tyj­scy: kupcy, han­dla­rze, przed­sta­wi­ciele klasy śred­niej i pra­cu­ją­cej, to jest wszy­scy ci, któ­rzy nie wła­dali, tylko ciężko pra­co­wali.

Człon­ko­wie Ben­gal­skiego Klubu Woj­sko­wego byli bowiem wład­cami. Ofi­ce­rami, sędziami, admi­ni­stra­to­rami impe­rium bry­tyj­skiego, spad­ko­bier­cami cesa­rzy Rzymu – a przy­naj­mniej sami tak sie­bie postrze­gali. Niczym rzym­scy sena­to­ro­wie, będący dla nich nie­do­ści­głym wzo­rem, owi wojow­nicy i posia­da­cze ziem­scy gar­dzili wszyst­kimi żyją­cymi z han­dlu, a zwłasz­cza kup­cami.

Puł­kow­nik Lomond cze­kał już w prze­stron­nym lobby o ścia­nach zawie­szo­nych obra­zami, z któ­rych gene­ra­ło­wie i mężo­wie stanu zda­wali się łypać potę­pia­jąco na Johna. Zaraz też zapro­wa­dzono ich do jadalni.

Biały lniany obrus był wykroch­ma­lony i sztywny jak deska. Geo­r­giań­skie sre­bra, zastawa Wedgwo­oda, cięż­kie krysz­tały, na począ­tek: sherry i zupa. Pomimo mody na fran­cu­ską kuch­nię puł­kow­nik nie był jej ama­to­rem, podano więc porządny kawał woło­winy z kapu­stą i ziem­nia­kami upra­wia­nymi na miej­scu w zakła­da­nych przez Bry­tyj­czy­ków ogro­dach warzyw­nych. Do tego dosko­nałe wino. Krótko mówiąc, można by pomy­śleć, że sie­dzą w klu­bie w samym sercu Lon­dynu.

Puł­kow­nik Lomond wło­żył tego dnia mun­dur, twa­rzową czer­woną kurtkę i czarne spodnie. Wysoki i szczu­pły, miał prze­rze­dzone, lecz wciąż ciemne włosy. Brwi o unie­sio­nych koń­cach nada­wały mu wygląd szla­chet­nego jastrzę­bia; wypisz wyma­luj wódz szkoc­kiego klanu.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że bar­dzo się stara oka­zy­wać życz­li­wość mło­demu Far­ley­owi: zwra­cał się do niego „mój chłop­cze”, a o miesz­ka­ją­cym obec­nie w Bath panu Far­leyu senio­rze mówił „twój drogi ojciec”.

– Otrzy­ma­łem list od twego dro­giego ojca. Pisze w nim, że nie­da­leko mieszka stary gene­rał Fro­bi­sher.

– Zna go pan, sir?

– Ow­szem. Zna­ko­mity myśliwy. Polo­wał na grubą zwie­rzynę.

– Tygrysy?

– Natu­ral­nie. Gdy pierw­szy raz tu przy­je­chał, wypra­wiano się na nie jesz­cze pie­szo. Nie to, co te dzi­siej­sze eska­pady na sło­niach. – Przy­chyl­nie ski­nął Char­liemu głową.

Co takiego miał w sobie Char­lie Far­ley, że puł­kow­nik Lomond darzył go sym­pa­tią? Po czę­ści, podob­nie jak jego ojciec, zawdzię­czał to oczy­wi­ście swo­jej pogod­nej natu­rze. Był szczery, uprzejmy i przy­jemny w oby­ciu. Ale cho­dziło o coś jesz­cze; znał swoje miej­sce w sze­regu i potra­fił się z tego cie­szyć. Char­lie nie prze­kro­czyłby ni­gdy usta­lo­nych gra­nic. Gdy otwar­cie wyznał Lomon­dowi, że jego przy­ja­ciel chęt­nie zoba­czyłby wnę­trze klubu, lecz on sam nie ma szans zaspo­koić tej cie­ka­wo­ści – „Chyba że pan zapro­siłby nas na lunch, sir” – Lomond od razu pospie­szył z zapro­sze­niem. „Zuchwały smar­kacz” – okre­ślił go póź­niej w roz­mo­wie z żoną, z taką samą apro­batą w gło­sie, z jaką wyra­ziłby się o odważ­nym mło­dym ofi­ce­rze. Jed­nak Char­lie Far­ley ni­gdy nie przy­niósłby mu wstydu, pró­bu­jąc wstą­pić w sze­regi człon­ków klubu. Puł­kow­nik Lomond nawet nie­szcze­gól­nie by się temu prze­ciw­sta­wiał; jak każdy z rzą­dzą­cych impe­rium bry­tyj­skim po pro­stu zda­wał sobie sprawę, że w poje­dyn­czym odstęp­stwie od reguły nie ma niczego złego – sęk w tym, do czego by to dopro­wa­dziło.

Myśl ta kazała puł­kow­ni­kowi skie­ro­wać wzrok na Johna Tra­dera.

Coś mu się nie podo­bało w tym mło­dym czło­wieku, lecz nie był pewien, o co wła­ści­wie cho­dzi. Mając do czy­nie­nia z przy­ja­cie­lem Far­leya, natu­ral­nie zamie­rzał trak­to­wać go uprzej­mie, jed­nak lata życia w Indiach i bacz­nej obser­wa­cji innych ludzi wyostrzyły jego szó­sty zmysł. Puł­kow­nik Lomond odczu­wał obec­nie taki sam nie­po­kój jak w dniu, gdy zna­lazł w swoim domu jado­witą kobrę.

– Z jakiego zakątka naszej ojczy­zny pan pocho­dzi? – zagad­nął na począ­tek; to było z reguły bez­pieczne pyta­nie.

– Począt­kowo wycho­wy­wa­łem się w West Coun­try, sir – odparł Tra­der – a potem pod Lon­dy­nem, w Blac­khe­ath.

– W Blac­khe­ath, hę? Czy to nie tam gra­so­wali nie­gdyś przy­drożni rabu­sie? – Uwagę tę puł­kow­nik wygło­sił żar­to­bli­wym tonem, ale czy nie kryła się w niej przy­pad­kiem suge­stia, jakoby sam John Tra­der także był rabu­siem? Nie, na pewno nie! – Ma pan tam rodzinę?

– Nie mam żad­nych żyją­cych krew­nych – odrzekł Tra­der.

– Naprawdę nikogo?

– Przed laty żyli chyba jacyś dalecy krewni mego ojca. Ale po rodzin­nej kłótni doszło do zerwa­nia wszel­kich kon­tak­tów. Nie wiem nawet, jak się nazy­wali ani gdzie ich szu­kać.

– Ach tak. – Puł­kow­nik spró­bo­wał z innej strony. – Pan i Far­ley nie koń­czy­li­ście tej samej szkoły, prawda?

– Nie, sir. Ja uczęsz­cza­łem do Char­ter­ho­use.

– Dobra, stara szkoła. – Puł­kow­nik upił łyk wina. Oczy­wi­ście nie to co Har­row, gdzie uczył się on sam i obaj Far­ley­owie.

– Tra­der oca­lił mi życie – wtrą­cił Char­lie z nadzieją w gło­sie.

Puł­kow­nik obrzu­cił go prze­lot­nym spoj­rze­niem. Obaj wie­dzieli, że Char­lie już mu o tym wspo­mi­nał. Puł­kow­nik nie chciał jed­nak dawać satys­fak­cji ciem­no­wło­semu nie­zna­jo­memu.

– Miło mi to sły­szeć – rzekł z lek­kim ski­nie­niem głowy. – Jeśli kie­dyś zjemy razem obiad – rzu­cił nie­zo­bo­wią­zu­jąco w kie­runku Tra­dera – będzie musiał mi pan wszystko dokład­nie opo­wie­dzieć.

* * *

Przed dese­rem uprząt­nięto obrus, a puł­kow­nik puścił w obieg karafkę porto. Dobrze pod­je­dli. Jeśli nawet pod­czas posiłku puł­kow­nik nie zwra­cał się wprost do Tra­dera, spo­glą­da­jąc przy tym z życz­li­wo­ścią na Char­liego, można to było uznać za objaw roz­tar­gnie­nia. Teraz jed­nak wyglą­dał, jakby coś go gry­zło.

– Powiedz mi, mój chłop­cze, ta wasza agen­cja… Rat­trays… – Nachy­lił się do Char­liego na tyle, żeby dać wyraz swemu zatro­ska­niu. – Są godni zaufa­nia?

– Cał­ko­wi­cie, sir. Pełne bez­pie­czeń­stwo finan­sowe. – Char­lie się uśmiech­nął. – Ojciec zadał mi to samo pyta­nie. Po ostat­nim kra­chu, sir, w Rat­trays sta­wiamy teraz na umiar­ko­wa­nie.

– Zna­ko­mi­cie. – Puł­kow­nik ski­nął głową. Zale­d­wie dwa lata minęły od upadku wiel­kiego domu han­dlo­wego Pal­mers, który stał się ofiarą nad­mier­nej chci­wo­ści i zadłu­że­nia, prze­śla­du­ją­cych okre­sowo każdy rynek na podo­bień­stwo zarazy. Jego ban­kruc­two pocią­gnęło na dno więk­szość pośred­ni­ków w Kal­ku­cie, dopro­wa­dza­jąc do ruiny liczne wdowy i sie­roty. – Oczy­wi­ście – przy­znał nad szkla­neczką porto – w minio­nym wieku część naba­bów z Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej rap­tem w kilka lat doro­biła się olbrzy­mich for­tun. – Jego spoj­rze­nie stało się nie­obecne, suge­ru­jąc, że nawet tak dzielny żoł­nierz jak on nie pogar­dziłby dodat­ko­wym zastrzy­kiem gotówki w postaci stu tysięcy fun­tów, gdyby łaska­wym zrzą­dze­niem losu nada­rzyła się taka oka­zja.

– Obec­nie szansę na szyb­kie wzbo­ga­ce­nie się mają tylko ci, sir – rzekł Char­lie – któ­rzy podró­żują do Kan­tonu i han­dlują z Chiń­czy­kami.

– Tak sły­sza­łem. To chyba dość szem­rane inte­resy – dodał ciszej puł­kow­nik.

– My w każ­dym razie ich nie pro­wa­dzimy – zapew­nił go Char­lie, dzięki czemu zasłu­żył na pełne apro­baty ski­nie­nie.

Mil­czący uprzej­mie od dłuż­szego czasu John Tra­der posta­no­wił wresz­cie prze­mó­wić.

– Żałuję, że nie pochwala pan han­dlu z Chi­nami, sir – ode­zwał się. – Wszak mówimy tu o her­ba­cie, prawda? – Czy w jego gło­sie dało się sły­szeć led­wie wyczu­walną groźbę?

– O her­ba­cie. Natu­ral­nie. – Puł­kow­nik odchrząk­nął.

– Bry­tyj­czycy piją her­batę impor­to­waną z Chin, ponie­waż rośnie ona w zasa­dzie tylko tam. Han­del nią jest opo­dat­ko­wany, a poda­tek her­ba­ciany pokrywa więk­szość bie­żą­cych wydat­ków bry­tyj­skiej mary­narki.

– Nie­wiele wiem na ten temat – mruk­nął puł­kow­nik.

– Zatem to nie her­bata budzi pań­ski sprze­ciw, sir – cią­gnął Tra­der. – Może cho­dzi raczej o opium, które dostar­czamy Chiń­czy­kom w zamian za her­batę?

– Śmiem twier­dzić, że od Chiń­czy­ków zależy, co od nas kupują – oznaj­mił puł­kow­nik Lomond i wymow­nym spoj­rze­niem dał znać Char­liemu, iż ma dość tej roz­mowy.

– Tra­dy­cyjna angiel­ska fili­żanka her­baty – wtrą­cił pogod­nie Char­lie. – Nie do uwie­rze­nia, ile się jej pije. Wszak rzecz nie w tym, że kto­kol­wiek naprawdę potrze­buje her­baty, a jed­nak nie potra­fimy się bez niej obejść i z roku na rok pijemy jej coraz wię­cej. – Posłał Tra­de­rowi ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. – W isto­cie pła­cimy za nią sre­brem. – Zwró­cił się do puł­kow­nika. – Oba­wiam się, sir, że na nas już czas. Praca czeka i tak dalej.

– Natu­ral­nie, drogi chłop­cze. Zawsze miło mi cie­bie widzieć – odparł z wdzięcz­no­ścią Lomond.

– Mamy tu do czy­nie­nia z trój­ką­tem han­dlo­wym – cią­gnął Tra­der cicho, lecz nie­ubła­ga­nie. – Opium tra­fia do chiń­skich han­dla­rzy przez naszych pośred­ni­ków w Kan­to­nie. Chiń­czycy płacą za nie w sre­brze. Za to sre­bro pośred­nicy kupują her­batę. Skąd jed­nak pocho­dzi opium? Z Indii, a głów­nie z Ben­galu. Za jego upra­wami stoi Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska. Czy nie tak, sir?

Puł­kow­nik Lomond nie odpo­wie­dział. Wstał od stołu i ująw­szy Char­liego po przy­ja­ciel­sku za ramię – jed­nak w taki spo­sób, że Tra­der był zmu­szony za nimi podą­żyć – odpro­wa­dził ich do wyj­ścia.

Chwilę póź­niej scho­dzili razem po scho­dach wio­dą­cych do klubu i zapewne roz­sta­liby się na ulicy, gdyby nie prze­szko­dził im w tym okrzyk: „Papo!” – który dobiegł z kry­tego powozu, jadą­cego bul­wa­rem. Podró­żo­wała nim młoda dama z para­solką, cała w jedwa­biach, w towa­rzy­stwie swej matki, słu­żą­cego, woź­nicy oraz fory­siów. Powóz zatrzy­mał się przy nich.

– Dzień dobry, papo – ode­zwała się Agnes Lomond. – Ufam, że lunch się udał.

Puł­kow­nika Lomonda zasko­czyło to nagłe spo­tka­nie, lecz zwró­cił się do córki z uśmie­chem, rzu­ca­jąc zara­zem żonie ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, które owa dama w lot pochwy­ciła.

– Oczy­wi­ście zna­cie obie mło­dego Far­leya – rzekł jowial­nie, gdy kobiety witały się z Char­liem. – To zaś – dodał jakby od nie­chce­nia, wska­zu­jąc Tra­dera ruchem ręki, która opa­dła w pół gestu – jest jego przy­ja­ciel.

– John Tra­der – przed­sta­wił się Tra­der i uśmiech­nął uprzej­mie do pani Lomond, po czym prze­niósł na jej córkę spoj­rze­nie ciem­no­nie­bie­skich oczu. A gdy to zro­bił, już go od niej nie odry­wał.

Agnes Lomond miała dwa­dzie­ścia lat i była damą. Ina­czej nie spo­sób było jej okre­ślić. Szczu­pła jak ojciec i nieco wyż­sza od matki – przy­stoj­nej, postaw­nej matrony – miała twarz o cudow­nej, jasnej, nie­tknię­tej słoń­cem kar­na­cji. Nos, zbyt długi, aby można ją uznać za pięk­ność, pod­kre­ślał jej ary­sto­kra­tyczny wygląd. Innych cech cha­rak­teru nie spo­sób było oce­nić.

Może spra­wiła to jej rezerwa, kasz­ta­nowe włosy albo fakt, że była dla niego nie­osią­galna pod wzglę­dem towa­rzy­skim – a może raczej jej ciem­no­orze­chowe oczy albo głę­bo­kie pra­gnie­nie, aby wykraść ją ojcu – dość, że John Tra­der roz­dzia­wił usta i jak w tran­sie wpa­try­wał się w Agnes Lomond.

Jej matka natych­miast zain­ter­we­nio­wała.

– Zabie­rzesz się z nami? – zwró­ciła się do męża, który czym prę­dzej wsiadł do powozu. – Nie chcemy odcią­gać pana i pań­skiego przy­ja­ciela od pracy, panie Far­ley. – Ski­nęła głową Char­liemu, który odkło­nił się jej, gdy powóz ruszał.

Tra­der zapo­mniał o ukło­nie. Stał tylko i patrzył.

* * *

Czer­wone słońce ponow­nie zbli­żyło się do hory­zontu, gdy Jiang Shi-Rong, wyło­niw­szy się z sosno­wego lasu, przez który biegł stary gości­niec, ujrzał przed sobą mia­sto. Wysoko w górze, niczym żebra jakie­goś olbrzyma, niebo prze­ci­nały ciemne pasma chmur, zabar­wione poma­rań­czową poświatą zacho­dzą­cego słońca. Jak zawsze na widok tych potęż­nych murów, wież i roz­le­głych, zakrzy­wio­nych dachów z poły­skli­wych pły­tek zaparło mu dech w pier­siach.

Pekin. Coś wspa­nia­łego.

Ale czy to naprawdę było jego mia­sto?

Jiang wie­dział, że trzy tysiące lat wcze­śniej ci, któ­rych nazy­wają ludem Hanów – jego ludem – zbu­do­wali w tym miej­scu oko­lone murami mia­sto, lecz przed pię­ciu­set laty Kubi­laj-chan, wnuk Czyn­gis-chana, wiel­kiego mon­gol­skiego zdo­bywcy, obwo­łał się władcą Chin i wznió­sł­szy wśród ste­pów, na swo­ich let­nich tere­nach łowiec­kich, baj­kowe Xanadu, wybrał ową pół­nocną sie­dzibę na swoją chiń­ską sto­licę.

Jed­nak już po nie­spełna stu latach wywo­dząca się z rodzi­mego ludu Hanów czci­godna dyna­stia Ming zdo­łała prze­pę­dzić Mon­go­łów i umoc­nić Wielki Mur, tak aby odstra­szał ewen­tu­al­nych najeźdź­ców. Zacho­wali wszakże dawną sto­licę Kubi­laja i przez trzy stu­le­cia rzą­dzili Chi­nami.

Był to zaiste złoty wiek, w któ­rym kwi­tły lite­ra­tura i sztuka. Chiń­scy uczeni wydru­ko­wali naj­więk­szą ency­klo­pe­dię zio­ło­lecz­nic­twa, jaką widział świat, chiń­ska flota zapusz­czała się na zachód aż do Afryki, a por­ce­lana dyna­stii Ming sta­no­wiła przed­miot zazdro­ści innych naro­dów.

Lecz i ta świa­tła epoka w pew­nym momen­cie dobie­gła końca. Sche­mat był ten sam, co po tyle­kroć wcze­śniej w dzie­jach Chin: stop­niowy upa­dek i osła­bie­nie cesa­rza; bunt wie­śnia­ków; ambitny, żądny wła­dzy gene­rał. W tym kon­kret­nym wypadku doszli jesz­cze potężni najeźdźcy z pół­nocy, Man­dżu­ro­wie – zjed­no­czone klany przy­byłe z nie­prze­bra­nych lasów i roz­le­głych rów­nin na pół­nocny wschód od Wiel­kiego Muru.

W skład ich wojsk wcho­dziły wiel­kie kom­pa­nie zwane cho­rą­gwiami, a każ­dej z nich prze­wo­dził książę lub zaufany wódz. Po tym, jak cesar­stwo Ming upa­dło i zna­la­zło się pod man­dżur­skim jarz­mem, wokół naj­więk­szych miast cesar­stwa wyro­sły koszary, a cho­rą­żo­wie pozo­stali w nich na kolejne stu­le­cia.

Dumny chiń­ski lud Hanów stał się naro­dem pod­da­nym. Jego męż­czyźni zmu­szeni byli nosić się jak Man­dżu­ro­wie: golić włosy nad czo­łem, a resztę zapla­tać w długi, poje­dyn­czy war­kocz – cienki jak mysi ogo­nek – który zwi­sał im aż na plecy.

Chiń­czycy co prawda ule­gli, jed­nak ich kul­tura wciąż żyła. Man­dżu­ro­wie byli oczy­wi­ście dumni ze swo­jej boha­ter­skiej prze­szło­ści, lecz gdy tylko wzięli we wła­da­nie wiel­kie chiń­skie mia­sta, pałace i świą­ty­nie, ich dyna­stia przy­jęła chiń­ską nazwę – Qing, albo Ch’ing – a rządy nie róż­niły się w zasa­dzie od rzą­dów poprzed­nich cesa­rzy. Skła­dali oni rytu­alne ofiary bogom, a nie­któ­rzy stali się wręcz znaw­cami chiń­skiej lite­ra­tury.

Jiang był im winien posłu­szeń­stwo. Mimo to, podob­nie jak wielu chiń­skich Hanów, na­dal czuł, że to on i jego lud są praw­dzi­wymi dzie­dzi­cami tysiąc­let­niej chiń­skiej kul­tury i że powi­nien stać wyżej od tych, któ­rym obec­nie słu­żył.

Potężny zewnętrzny mur mia­sta cią­gnął się na cztery mile ze wschodu na zachód, pośrodku zaś tkwiła wielka brama. Za murem po pra­wej stro­nie, wysoko ponad oko­liczne zabu­do­wa­nia, wzno­siła się przy­po­mi­na­jąca wielki bęben pagoda Świą­tyni Nie­bios, gdzie cesarz odpra­wiał tra­dy­cyjne cere­mo­nie, bła­ga­jąc bogów o pomyślne zbiory. W gasną­cej czer­wieni nieba nie­bie­skie płytki na trzech kon­dy­gna­cjach świą­tyn­nego dachu przy­brały odcień indygo.

Prze­kro­czyw­szy bramę, ruszył wraz z Won­giem drogą bie­gnącą przez kolejne dwie mile gro­blą na pół­noc, w kie­runku jesz­cze bar­dziej impo­nu­ją­cych for­ty­fi­ka­cji Wewnętrz­nego Mia­sta, które zaj­mo­wało powierzch­nię czte­rech mil kwa­dra­to­wych. Chro­nił je wewnętrzny mur na pla­nie zbli­żo­nym do kwa­dratu, z wysoką wieżą straż­ni­czą w każ­dym naroż­niku.

Zmierz­chało, gdy wje­chali do mia­sta, minąw­szy straż­ni­ków cho­rą­gwi w ich man­dżur­skich czap­kach, kafta­nach i wyso­kich butach. Kramy po obu stro­nach sze­ro­kiej ulicy wła­śnie się zamy­kały, sprze­dawcy zdej­mo­wali szyldy na noc. Pochy­leni nad swo­imi szu­flami śmie­cia­rze – kilku w kape­lu­szach z sze­ro­kim ron­dem, więk­szość w ści­śle przy­le­ga­ją­cych do głowy małych, okrą­głych cza­pecz­kach – zgar­niali gnój do wiel­kich gli­nia­nych naczyń. W powie­trzu uno­siła się woń łajna zmie­szana z zapa­chami soi i żeń-sze­nia.

Jed­nak Wewnętrzne Mia­sto nie sta­no­wiło by­naj­mniej serca Pekinu. W jego obrę­bie, za potężną bramą Nie­biań­skiego Spo­koju Tia­nan­men, znaj­do­wała się kolejna oto­czona murami twier­dza, czyli Cesar­skie Mia­sto, gdzie za murami w kolo­rze pur­pury, oddzie­lone fosą i ukryte przed wzro­kiem więk­szo­ści miesz­kań­ców, lśniły złote dachy Zaka­za­nego Mia­sta, naj­święt­szego miej­sca wszyst­kich Chiń­czy­ków. Tam, w roz­le­głym pałacu, miesz­kał sam władca Nie­bios: cesarz.

Tego wie­czoru ich celem była pół­nocno-wschod­nia dziel­nica Wewnętrz­nego Mia­sta, gdzie w cichej uliczce, w przy­jem­nym domu nie­opo­dal małej świą­tyni, miesz­kał uczony pan Wen. Utru­dzony Jiang marzył już tylko o odpo­czynku.

Led­wie jed­nak wje­chali na nie­wielki dzie­dzi­niec, sta­rzec wybiegł im na spo­tka­nie.

– Naresz­cie! – wykrzyk­nął. – Musisz natych­miast udać się do szla­chet­nego pana Lina. Jutro wyru­sza w drogę, lecz jeśli zaraz tam pój­dziesz, zdą­żysz się z nim dziś wie­czo­rem zoba­czyć. Prędko. – Wci­snął Jian­gowi w dłoń wypi­saną prze­pustkę do Cesar­skiego Mia­sta. – Wong cię zapro­wa­dzi – dodał. – Zna drogę.

Poszli pie­szo nie przez Bramę Tia­nan­men, ale mniej­szą furtę we wschod­nim murze i wkrótce dotarli do wystaw­nego cesar­skiego domu gościn­nego o roz­ło­ży­stym dachu, w któ­rym zatrzy­mał się szla­chetny Lin. Kilka minut póź­niej Shi-Rong zna­lazł się w nie­du­żej sali, gdzie na sze­ro­kim, rzeź­bio­nym fotelu z pali­san­dru sie­dział czło­wiek, z któ­rym miał się spo­tkać.

Na pierw­szy rzut oka wyglą­dał zgoła prze­cięt­nie – w tłu­mie krę­pych man­da­ry­nów w śred­nim wieku niczym by się nie wyróż­niał. Miał siwie­jącą, spi­cza­stą bródkę i sze­roko roz­sta­wione oczy. Zwa­żyw­szy na jego osła­wioną sro­gość, Jiang spo­dzie­wał się, że wysoki komi­sarz będzie miał wąskie, zaci­śnięte usta, lecz jego wargi oka­zały się raczej pełne.

Miał w sobie dosto­jeń­stwo i wielki spo­kój; można by go wziąć za opata klasz­toru.

Jiang ukło­nił mu się.

– Wybra­łem już mło­dzieńca, który miał dołą­czyć do mego orszaku jako sekre­tarz – prze­mó­wił cicho szla­chetny Lin bez żad­nych wstę­pów – jed­nakże zacho­ro­wał. Cze­ka­łem, aż wyzdro­wieje, ale pogor­szyło mu się. Tym­cza­sem otrzy­ma­łem list od uczo­nego pana Wena, któ­rego darzę zaufa­niem. Uzna­łem to za znak. Pisze o panu różne rze­czy, jedne pochlebne, inne tro­chę mniej.

– Wysoki komi­sa­rzu, sto­jący tu pokorny sługa poczy­tuje sobie za wielki zaszczyt, że jego nauczy­ciel, pan Wen, o nim pomy­ślał. Nic nie wie­dzia­łem o tym liście – wyznał Jiang – lecz opi­nia pana Wena jest zawsze spra­wie­dliwa.

Lek­kie ski­nie­nie głowy świad­czyło o tym, że jego odpo­wiedź zado­wo­liła roz­mówcę.

– Poin­for­mo­wał mnie rów­nież, że wyru­szył pan w odwie­dziny do swego umie­ra­ją­cego ojca.

– Jak rze­cze Kon­fu­cjusz: „sza­nuj ojca swego”, wysoki komi­sa­rzu.

W całych Dia­lo­gach kon­fu­cjań­skich nie było waż­niej­szego prze­sła­nia.

– I ojców ojca twego – dodał cicho pan Lin. – Dla­tego nie śmiał­bym panu prze­szko­dzić w wypeł­nie­niu tego obo­wiązku. Wezwa­łem pana tutaj w waż­nej spra­wie, a moja misja została mi powie­rzona przez samego cesa­rza. – Umilkł. – Naj­pierw muszę jed­nak pana lepiej poznać. – Spoj­rzał surowo na mło­dzieńca. – Imię Shi-Rong ozna­cza „naukowe zaszczyty”. Ojciec naj­wy­raź­niej wiąże z panem duże nadzieje. Nie zdał pan jed­nak swo­ich egza­mi­nów.

– Było tak, jak rze­kłeś, panie. – Jiang zwie­sił głowę.

– Dla­czego? Czy przy­kła­dał się pan jak trzeba?

– Tak sądzi­łem. Jest mi bar­dzo wstyd.

– Pań­ski ojciec zdał swój egza­min urzęd­ni­czy za pierw­szym razem. Pra­gnął pan oka­zać się lep­szy od niego?

– Nie, eks­ce­len­cjo. Świad­czy­łoby to o moim braku sza­cunku. Czu­łem jed­nak, że go zawio­dłem, a chcia­łem tylko spra­wić mu radość.

– Jest pan jego jedy­nym synem? – Lin spoj­rzał ostro na Jianga, a gdy młody czło­wiek przy­tak­nął, zauwa­żył: – To cięż­kie brze­mię. Czy egza­miny budziły w panu lęk?

– Tak, wysoki komi­sa­rzu.

Mało powie­dziane: podróż do sto­licy, rząd cia­snych komó­rek, w któ­rych na całe trzy dni trwa­nia egza­minu zamy­kano wszyst­kich kan­dy­da­tów… Mówiło się, że jeśli któ­ryś z nich umarł w trak­cie pisa­nia, zwłoki zawi­jano w całun i zrzu­cano z murów miej­skich.

– Nie­któ­rzy kan­dy­daci prze­my­cają na egza­min doku­menty. Oszu­kują. Pan także?

Jiang drgnął. Zanim zdo­łał się opa­no­wać, na jego twarz wypły­nął rumie­niec gniewu i dumy. Zaraz też schy­lił z sza­cun­kiem głowę i dopiero po chwili odwa­żył się znów pod­nieść wzrok.

– Sługa wasz tak nie uczy­nił, panie.

– Kariera pań­skiego ojca była udana, choć skromna. Nie doro­bił się majątku na sta­rość. – Lin znowu umilkł i przy­glą­dał się Jian­gowi, który nie wie­dział, co ma o tym myśleć. Przy­po­mniaw­szy sobie jed­nak osła­wioną suro­wość wyso­kiego komi­sa­rza i sztywne zasady moral­no­ści, jakimi się kie­ro­wał w swoim postę­po­wa­niu, odparł zgod­nie z prawdą:

– Eks­ce­len­cjo, wie­rzę, że ojciec mój ni­gdy w życiu nie przy­jął łapówki.

– Gdyby przy­jął – odrzekł star­szy męż­czy­zna – nie byłoby pana tutaj. – Znów przyj­rzał mu się z namy­słem. – Miarą naszej war­to­ści są nie tylko nasze zwy­cię­stwa, ale i wytrwa­łość, mło­dzień­cze. Gdy upa­damy, dwa­kroć bar­dziej musimy się sta­rać. Ja także za pierw­szym razem nie zda­łem egza­mi­nów urzęd­ni­czych. Wie­dział pan o tym?

– Nie, panie.

– Zgło­si­łem się do nich ponow­nie i znowu nie zda­łem. Dopiero za trze­cim razem. – Pozwo­lił swoim sło­wom wybrzmieć i pod­jął surowo: – Jeżeli uczy­nię pana swoim sekre­ta­rzem, będzie pan musiał być silny. I ciężko pra­co­wać. Jeżeli ponie­sie pan porażkę, wycią­gnie pan z niej wnio­ski i następ­nym razem lepiej się spi­sze. Ni­gdy się pan nie podda. Zro­zu­miano?

– Tak, eks­ce­len­cjo.

– Według pana Wena za dru­gim podej­ściem zda pan egza­miny. Ale naj­pierw powi­nien pan popra­co­wać dla mnie. Zga­dza się pan na to?

– Tak, eks­ce­len­cjo.

– Dobrze. – Lin ski­nął głową. – Pro­szę mi zatem powie­dzieć, co pan wie na temat opium.

– Ci, któ­rych na nie stać, lubią je palić – odrzekł Jiang. – Szybko się jed­nak uza­leż­niają i tracą cały swój mają­tek. Cho­rują. Decy­zją cesa­rza opium jest nie­le­galne. – Umilkł nie­pewny, czy ośmieli się powie­dzieć prawdę. – Lecz naj­wy­raź­niej wszy­scy mają do niego łatwy dostęp.

– Zga­dza się. W ostat­nim poko­le­niu han­del opium wzrósł dzie­się­cio­krot­nie. Podob­nie jak liczba uza­leż­nio­nych, któ­rzy z powodu swego nałogu stają się bez­u­ży­teczni, sta­czają się w ubó­stwo… Ruj­nują się, giną… To wszystko jest straszne. Ludzie nie są w sta­nie pła­cić podat­ków, a sre­bro wypływa z cesar­stwa sze­ro­kim stru­mie­niem jako zapłata za opium.

– Część opium upra­wia się w Chi­nach, jak sądzę.

– To rów­nież się zga­dza. Prze­wa­ża­jąca więk­szość dociera jed­nak spoza naszych gra­nic. Chiń­scy prze­myt­nicy kupują opium od bar­ba­rzyń­skich pira­tów. Cóż zatem możemy zro­bić?

Czyżby ocze­ki­wał odpo­wie­dzi na swoje pyta­nie?

– Sługa wasz sły­szał, eks­ce­len­cjo, że można ludzi z tego nałogu leczyć.

– Sta­ramy się to czy­nić, ale nie zawsze się udaje. W związku z tym cesarz upo­waż­nił mnie do poczy­nie­nia nie­zbęd­nych kro­ków. Prze­myt­nicy zostaną stra­ceni. Jakie inne pro­blemy pan prze­wi­duje? – Przyj­rzaw­szy się mło­dzień­cowi, dostrzegł jego skrę­po­wa­nie. – Pra­cuje pan teraz dla mnie. Ma pan być ze mną szczery.

Shi-Rong nabrał powie­trza.

– Sły­sza­łem, eks­ce­len­cjo – choć mam nadzieję, że to nie­prawda – że prze­myt­nicy opła­cają miej­scowe wła­dze na wybrzeżu, aby przy­my­kały oko na ich pro­ce­der.

– Wyła­piemy ich i uka­rzemy. Śmier­cią, jeśli to będzie konieczne.

– Ach. – Jiang zaczął prze­czu­wać, że cze­ka­jące go zada­nie nie będzie łatwe. Odmó­wić przyj­mo­wa­nia łapó­wek to jedno, ale nara­zić się na wro­gość połowy urzęd­ni­ków na wybrzeżu to coś zgoła innego. Nie wró­żyło to dobrze jego karie­rze.

– Poza cesa­rzem i mną nie będzie miał pan wielu przy­ja­ciół, mło­dzień­cze.

Shi-Rong zwie­sił głowę. Roz­wa­żał, czy nie mógłby udać nagłej cho­roby – jak zapewne (teraz to do niego dotarło) uczy­nił jego poprzed­nik ubie­ga­jący się o to sta­no­wi­sko. Nie, to raczej wyklu­czone.

– Sługa wasz jest wielce zaszczy­cony. – I cho­ciaż czuł, że ogar­nia go para­li­żu­jący strach, cie­ka­wość kazała mu zadać jesz­cze jedno pyta­nie. – Jak zamier­za­cie roz­pra­wić się z pira­tami, eks­ce­len­cjo? Z zamor­skimi bar­ba­rzyń­cami.

– Jesz­cze nie posta­no­wi­łem. Prze­ko­namy się o tym, gdy dotrzemy na wybrzeże.

Shi-Rong ponow­nie skło­nił głowę.

– Mam jedną prośbę, komi­sa­rzu. Czy mogę zoba­czyć się z ojcem?

– Niech pan zaraz do niego jedzie i pochowa go albo się z nim poże­gna. Na pewno ura­duje go wia­do­mość, że otrzy­mał pan tak zaszczytne sta­no­wi­sko. Ale nie może pan długo tam zaba­wić. Choćby poczu­cie obo­wiązku kazało panu zostać i go opła­ki­wać, ma pan nie­zwłocz­nie udać się na wybrzeże. Pro­szę to potrak­to­wać jak roz­kaz samego cesa­rza.

Gdy wra­cali z Won­giem do domu pana Wena, Shi-Rong nie wie­dział, co ma o tym wszyst­kim sądzić. Jed­nego był pewien: musi się wyspać i o świ­cie znów wyru­szyć w drogę.

Naza­jutrz zdu­miał się, widząc Wonga w sio­dle, goto­wego mu towa­rzy­szyć.

– Poje­dzie z tobą aż do Zheng­zhou – oznaj­mił mu pan Wen. – W dro­dze musisz poćwi­czyć swój kan­toń­ski.

Jego stary nauczy­ciel pomy­ślał o wszyst­kim.

* * *

Wie­czo­rem Mei-Ling cała trzę­sła się ze stra­chu, choć nikt nie powie­dział jej złego słowa – jesz­cze nie. Wyko­nała wszyst­kie pole­ce­nia teścio­wej, a gdy po połu­dniu star­sza kobieta udała się do sąsiadki, Mei-Ling nieco ode­tchnęła. Męż­czyźni spę­dzili ten czas w bam­bu­so­wym zagaj­niku na wzgó­rzu. Wierzba odpo­czy­wała, do czego – zwa­żyw­szy na jej stan i sta­tus rodziny – miała pełne prawo. Mei-Ling została więc sama ze swo­imi myślami.

Czy jej sio­stra Wierzba dotrzy­mała tajem­nicy? A może teściowa już sły­szała o poran­nych odwie­dzi­nach Nio? Zwy­kle wie­działa o wszyst­kim, co się wokół działo. Może szy­ko­wała dla Mei-Ling jakąś karę?

Mar­twiła się także jutrzej­szym dniem i prze­kli­nała wła­sną głu­potę. Dla­czego obie­cała Nio, że się z nim spo­tka? Kochała go, oczy­wi­ście. Był jej Bra­cisz­kiem. Ale co ją opę­tało? Nawet nie omó­wiła tego z mężem – mężem, któ­rego kochała prze­cież bar­dziej niż Bra­ciszka. Lecz nawet on nie obro­niłby jej przed Matką. Żadna Chinka nie ośmie­li­łaby się sprze­ci­wić swo­jej teścio­wej.

Nie powinna ni­gdzie iść. Wie­działa o tym. Nio to zro­zu­mie. Ale prze­cież dała mu słowo. Co prawda była biedna, szczy­ciła się jed­nak tym, że ni­gdy nie zła­mała raz danego słowa. Może wła­śnie dla­tego, że w wio­sce nie liczono się szcze­gól­nie ani z nią, ani z jej rodziną, już jako mała dziew­czynka zawsze sta­wiała sobie za punkt honoru, aby dotrzy­my­wać obiet­nic. To napa­wało ją dumą.

Jak zresztą mia­łaby tego doko­nać? Nawet gdyby wymknęła się nie­po­strze­że­nie, jakie były szanse, że nikt nie zauważy jej nie­obec­no­ści? W naj­lep­szym razie nikłe. I co wtedy? Z pew­no­ścią nie unik­nę­łaby suro­wej kary.

Moż­liwe, że ist­niał pewien spo­sób, ale… Sęk w tym, że nie miała pew­no­ści, czy jej plan się powie­dzie.

Wie­czór był począt­kowo cał­kiem udany. Do rodziny jej męża nale­żały naj­lep­sze gospo­dar­stwa we wsi. Za głów­nym dzie­dziń­cem znaj­do­wało się duże cen­tralne pomiesz­cze­nie, w któ­rym wszy­scy jak co dzień się zgro­ma­dzili.

Naprze­ciwko Mei-Ling, na sze­ro­kiej ławie, sie­działa Wierzba ze swoim mężem, Star­szym Synem. Oboje zda­wali się czuć cał­kiem swo­bod­nie pod spoj­rze­niem teścio­wej. Star­szy Syn – kości­sty, o nie­do­my­tych po pracy rękach, które w zesta­wie­niu z deli­kat­nymi dłońmi Wierzby wyda­wały się sękate i spra­co­wane – spo­koj­nie popi­jał ryżowe wino huan­gjiu, od czasu do czasu wymie­nia­jąc uwagi z żoną. Gdy oczy Wierzby i Mei-Ling się spo­tkały, na twa­rzy szwa­gierki nie dostrze­gła cie­nia poczu­cia winy z powodu tego, że z sobą spi­sko­wały. Szczę­ściara; wycho­wano ją tak, aby nie oka­zy­wała żad­nych emo­cji.

Mei-Ling sie­działa na ławie obok Młod­szego Syna. Sam na sam byli zwy­kle roz­mowni, mieli jed­nak dość roz­sądku, aby teraz mil­czeć. Gdyby zaczęli gawę­dzić, jego matka uci­szy­łaby ich apo­dyk­tycz­nym stwier­dze­niem: „Za dużo roz­ma­wiasz ze swoją żoną, Młod­szy Synu”. Z miej­sca, gdzie sie­działa, nie mogła jed­nak dostrzec, że Mei-Ling dys­kret­nie dotyka mężow­skiej dłoni.

W ich rodzi­nie Młod­szy Syn ucho­dził za głupca. Pra­co­wity, niż­szy od star­szego brata i zawsze zado­wo­lony z życia, zasłu­żył na przy­do­mek „Weso­łek”, suge­ru­jący pewną pro­sto­dusz­ność. Ale Mei-Ling dobrze go znała. Z pew­no­ścią bra­ko­wało mu ambi­cji i świa­to­wego oby­cia – w prze­ciw­nym razie ni­gdy by się z nią nie oże­nił. Inte­li­gen­cją dorów­ny­wał jed­nak wszyst­kim pozo­sta­łym. Był też dobrym czło­wie­kiem; od ich ślubu upły­nęło zale­d­wie pół roku, a ona już go poko­chała.

Odkąd wró­cił do domu, nie miała oka­zji opo­wie­dzieć mu o odwie­dzi­nach Nio. Była pewna, że mąż bła­gałby ją, aby została w domu i nie nara­żała się rodzi­nie. Cóż więc powinna zro­bić? Wymknąć się o świ­cie, o niczym mu nie mówiąc?

W głębi dużej izby stary pan Lung grał z trzema sąsia­dami w madżonga.

Teścia Mei-Ling cecho­wał niczym nie­zmą­cony spo­kój. Ze swoją siwą bródką, w okrą­głej cza­peczce na gło­wie i z opa­da­ją­cym na plecy dłu­gim, cien­kim war­ko­czem przy­po­mi­nał pogod­nego mędrca. Jako ojciec dwóch doro­słych synów mógł się śmiało wyco­fać z aktyw­nego życia, prze­no­sząc na nich więk­szość naj­cięż­szych obo­wiąz­ków, mimo to wciąż nad­zo­ro­wał pola i oso­bi­ście pobie­rał należne opłaty za dzier­żawę. Obcho­dząc kolejne gospo­dar­stwa, roz­da­wał dzie­ciom sło­dy­cze, ale jeśli ich rodzice byli mu coś dłużni, nie odcho­dził, dopóki nie odzy­skał swo­ich pie­nię­dzy. Nie­wiele mówił, a gdy już się odzy­wał, to zwy­kle po to, aby dać innym do zro­zu­mie­nia, że jest zamoż­niej­szy i mądrzej­szy od swo­ich sąsia­dów.

– Pewien kupiec powie­dział mi kie­dyś – zauwa­żył – że widział kom­plet do gry w madżonga z kamie­niami wyko­na­nymi z kości sło­nio­wej. – Jego zestaw był zro­biony z bam­busa. Bie­dacy grali w madżonga kar­tami.

– Och, panie Lung – ode­zwał się uprzej­mie jeden z sąsia­dów – czy kupi pan taki kom­plet z kości sło­nio­wej? Byłby bar­dzo szy­kowny.

– Moż­liwe. Do tej pory jed­nak ni­gdy takiego nie widzia­łem.

Gra toczyła się dalej. Jego żona obser­wo­wała ich w mil­cze­niu z pobli­skiego krze­sła. Gładko zacze­sane do góry i cia­sno upięte włosy pod­kre­ślały jej wyso­kie kości policz­kowe. Twar­dym spoj­rze­niem śle­dziła roz­grywkę, a wyraz jej twa­rzy zda­wał się mówić, że gdyby to ona grała, szłoby jej znacz­nie lepiej.

Po pew­nym cza­sie zwró­ciła się ku Mei-Ling.

– Widzia­łam dziś na ulicy twoją matkę. – Spoj­rzała wrogo na dziew­czynę. – Był z nią jakiś chło­pak. Z ludu Hakka. – Urwała. – Twoja matka jest Hakka – dodała nie­życz­li­wie.

– To jej matka pocho­dziła z Hakka – odparła Mei-Ling. – Ona jest tylko w poło­wie Hakka.

– Ty zaś jesteś pierw­szą Hakka w naszej rodzi­nie – stwier­dziła lodo­wato teściowa.

Mei-Ling spu­ściła wzrok. Prze­kaz był jasny: teściowa chciała dać jej do zro­zu­mie­nia, że wie o odwie­dzi­nach Nio i czeka, aż Mei-Ling sama się przy­zna. Czy powinna to uczy­nić? Wie­działa, że tak byłoby naj­le­piej. Zapło­nął w niej jed­nak nie­śmiały pło­my­czek buntu, więc upar­cie mil­czała. Teściowa przyj­rzała jej się bacz­nie.

– Na połu­dniu Chin żyje wiele ple­mion – ogło­sił wszem wobec pan Lung, odry­wa­jąc wzrok od gry. – Hano­wie naje­chali je i pod­bili. Lecz Hakka są inni. To odłam Hanów i tak jak oni przy­byli tutaj z pół­nocy. Mają wła­sne oby­czaje, ale dla Hanów są jak kuzyni.

Matka nie odpo­wie­działa. Choć rzą­dziła całym domem, nie mogła się spie­rać z głową rodziny. Przy­naj­mniej nie przy świad­kach.

– Też to sły­sza­łem, panie Lung – przy­kla­snął mu jeden z sąsia­dów.

– Hakka są odważni – cią­gnął pan Lung. – Żyją w dużych, okrą­głych cha­tach. Ludzie mówią, że mie­szali się z ple­mio­nami ze ste­pów poza Wiel­kim Murem, na przy­kład z Man­dżu­rami. Dla­tego nawet bogaci Hakka nie krę­pują stóp swo­ich kobiet.

– Podobno są bar­dzo nie­za­leżni – dodał sąsiad.

– Same z nimi kło­poty! – krzyk­nęła nie­spo­dzie­wa­nie teściowa na Mei-Ling. – Ten Nio, któ­rego nazy­wasz swoim Bra­cisz­kiem, to nic­poń. Prze­stępca. – Prze­rwała dla nabra­nia tchu. – Z rodziny matki two­jej matki. Nawet nie jest twoim krew­nym. – Rze­czy­wi­ście, z per­spek­tywy chiń­skich Hanów, osób spo­krew­nio­nych po kądzieli nie trak­to­wano jak człon­ków rodziny.

– Nio nie zła­mał chyba żad­nego prawa, Matko – ode­zwała się cicho Mei-Ling. Musiała go bro­nić.

Star­sza kobieta nie raczyła jej odpo­wie­dzieć. Zwró­ciła się za to do swego młod­szego syna:

– Widzisz, do czego dopro­wa­dzi­łeś? Mał­żeń­stwo to nie zabawa. Dla­tego to rodzice wybie­rają synowi przy­szłą żonę. Z innej wio­ski, z innego rodu, bogatą dla boga­tego, biedną dla bied­nego. Ina­czej są z tego same kło­poty. Znasz to powie­dze­nie: drzwi w całym domu powinny do sie­bie paso­wać. Ale nie, ty się upar­łeś. Swatka zna­la­zła ci odpo­wied­nią kan­dy­datkę. Nasze rodziny się doga­dały. A wtedy ni z tego, ni z owego sprze­ci­wi­łeś się wła­snemu ojcu. Okry­łeś nas hańbą, oznaj­mia­jąc, że zamie­rzasz poślu­bić tę dziew­czynę. – Obrzu­ciła Mei-Ling wście­kłym spoj­rze­niem. – Tę oto ślicz­notkę.

„Ślicz­notkę”; zabrzmiało to nie­mal jak zarzut. Każda chłop­ska rodzina, nawet tak zna­cząca jak Lun­go­wie, wie­rzyła w stare porze­ka­dło: „Brzydka żona to skarb dla domu”. Bogacz mógł sobie wziąć ładną dziew­czynę na kon­ku­binę, ale uczciwy wie­śniak powi­nien pra­gnąć żony, która będzie robotna i zaj­mie się nim oraz jego rodzi­cami. Ślicz­notki były podej­rzane; mogły się oka­zać zbyt próżne, żeby ciężko pra­co­wać, a co gor­sza, mogły się stać obiek­tem pożą­da­nia innych męż­czyzn.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, cała wieś uznała, że postę­pek Młod­szego Syna dowo­dzi jego głu­poty.

– Ona jest z innego rodu – wtrą­cił teraz grzecz­nie.

– Rodu? W tej wsi żyje pięć rodów. Wybra­łeś naj­mniej zna­czącą i naj­bied­niej­szą rodzinę. A jakby tego było mało, jej hak­kań­ska babka była kon­ku­biną kupca. Wyrzu­cił ją, gdy prze­jeż­dżał przez pobli­skie mia­steczko. Zadała się tam z tyn­ka­rzem i mieli szczę­ście, że tra­fił się ubogi wie­śniak, gotów zaofe­ro­wać ich córce dach nad głową. Zresztą ciek­nący. Oto kim są rodzice two­jej żony!

Pod­czas tej tyrady Mei-Ling sie­działa ze spusz­czoną głową. Choć słowa teścio­wej ją zabo­lały, nie odczu­wała wstydu. We wsi nie było tajem­nic. Wszy­scy o wszyst­kim wie­dzieli.

– Teraz zaś – zakoń­czyła teściowa – chce nam spro­wa­dzać do domu prze­stęp­ców. A ty tylko sie­dzisz i się uśmie­chasz. Nie dzi­wota, że ludzie mają cię za dur­nia.

Mei-Ling zer­k­nęła na męża. Sie­dział bez ruchu i mil­czał, a na jego war­gach błą­kał się spo­kojny, szczę­śliwy uśmiech, który tak dobrze znała.

Był to jeden z powo­dów, dla któ­rych ludzie mieli go za pro­staczka. Uśmiech nie scho­dził z jego ust, gdy rodzice całymi tygo­dniami wście­kali się na niego za odmowę wzię­cia za żonę wybra­nej przez nich panny. Uśmie­chał się nawet wtedy, gdy zagro­zili, że wyrzucą go z domu.

I osta­tecz­nie poko­nał ich, zmę­czył tym uśmie­chem; Mei-Ling nie miała co do tego wąt­pli­wo­ści. Poko­nał ich, bo wbrew wszel­kiemu roz­sąd­kowi zapra­gnął się z nią oże­nić.

– Zaaran­żo­wa­li­ście korzystne mał­żeń­stwo mojemu star­szemu bratu. Powinno wam to wystar­czyć – odparł cicho, ze spo­ko­jem.

Przez chwilę jego matka mil­czała. Wszy­scy wie­dzieli, że zwią­zek Star­szego Syna z Wierzbą będzie ide­alny, jak tylko synowa powije męskiego potomka, ale nie wcze­śniej. Wzrok star­szej kobiety spo­czął na Mei-Ling.

– Pew­nego dnia ten twój Nio zosta­nie stra­cony. Im szyb­ciej, tym lepiej. Nie wolno ci się z nim widy­wać. Zro­zu­mia­łaś?

Wszy­scy patrzyli na Mei-Ling. Nikt nic nie mówił.

– Madżong – oznaj­mił ze spo­ko­jem pan Lung, zgar­nia­jąc pie­nią­dze ze sto­lika.

* * *

To Wierzba pierw­sza spo­strze­gła syl­wetkę przy wej­ściu i dała znak teścio­wej, która natych­miast pode­rwała się na znak sza­cunku, a wraz z nią jej syno­wie z żonami.

Ich gość był star­cem o pocią­głej twa­rzy i dłu­giej, bia­łej jak śnieg bro­dzie. Mru­żył oczy ze sta­ro­ści, a ich skie­ro­wane w dół kąciki spra­wiały, że wyglą­dał, jakby spał. Na­dal jed­nak peł­nił funk­cję star­szego wio­ski.

Pan Lung wyszedł mu na powi­ta­nie.

– To zaszczyt, żeście nas odwie­dzili, panie.

Podano zie­loną her­batę i przez kilka minut męż­czyźni pro­wa­dzili zwy­cza­jową kon­wer­sa­cję. Następ­nie sta­rzec zwró­cił się do gospo­da­rza:

– Chcie­li­ście mi coś poka­zać, panie Lung.

– Istot­nie. – Pan Lung wstał i znik­nął za pro­giem. Na tyłach dużego pomiesz­cze­nia znaj­do­wała się alkowa z roz­le­głą oto­maną, na któ­rej mogły swo­bod­nie wypo­czy­wać dwie osoby. Kobiety usta­wiły przed nią niski sto­lik. Gdy to zro­biły, wró­cił pan Lung, nio­sąc swoje zdo­by­cze, sta­ran­nie zawi­nięte w jedwab. Ostroż­nie odwi­nął pierw­szy przed­miot i podał go star­cowi do obej­rze­nia, pod­czas gdy trzej sąsie­dzi zbli­żyli się, żeby także popa­trzeć.

– Kupi­łem to przed mie­sią­cem w Guang­zhou – pochwa­lił się pan Lung. – W palarni opium mają takie same, zro­bione z bam­busa. Tę jed­nak naby­łem u han­dla­rza.

Była to fajka do pale­nia opium. Długi cybuch wyko­nano z hebanu, a główkę z brązu. Odci­nek poni­żej główki, znany jako kolanko, opa­sy­wała klamra z pięk­nie obro­bio­nego sre­bra, ust­nik zaś był z kości sło­nio­wej. Ciemne drewno lśniło deli­kat­nie. Roz­le­gły się pomruki podziwu.

– Mam nadzieję, że będzie wam odpo­wia­dała, gdy zapa­limy dzi­siaj wie­czo­rem – rzekł pan Lung. – Jest prze­zna­czona dla moich hono­ro­wych gości.

– Zapewne, zapewne – przy­tak­nął sta­rzec.

Pan Lung odpa­ko­wał drugą fajkę i wszy­scy aż zachły­snęli się z zachwytu.

Jej budowa była bar­dziej zło­żona: wewnętrzny bam­bu­sowy cybuch ota­czała mie­dziana rurka, szkli­wiona w stylu kan­toń­skim, poma­lo­wana na zie­lono i ozdo­biona wzo­rami w odcie­niach błę­kitu, bieli i złota. Główkę pokryto czer­woną gla­zurą; wid­niały na niej małe czarne nie­to­pe­rze – chiń­ski sym­bol szczę­ścia. Ust­nik wyko­nano z bia­łego jade­itu.

– Ach… Bar­dzo kosz­towny przed­miot. – Star­szy wio­ski powie­dział gło­śno to, co wszy­scy pomy­śleli.

– Połóż­cie się na oto­ma­nie, a ja przy­go­tuję dla nas fajki – zapro­po­no­wał pan Lung.

Dla sąsia­dów był to wyraźny sygnał do wyj­ścia. Pale­nie opium sta­no­wiło pry­watny rytuał, a zapro­szony do niego był jedy­nie sta­rzec.

Pan Lung przy­niósł tacę pokrytą laką, posta­wił ją na sto­liku i począł roz­kła­dać nie­zbędne akce­so­ria z takim namasz­cze­niem, z jakim kobiety przy­go­to­wują się do cere­mo­nii parze­nia her­baty. Była tam mosiężna lampka oliwna ze szkla­nym klo­szem, poza tym dwie igły, dwie splu­waczki, cera­miczne naczynko w kształ­cie spodka i szklany sło­iczek z opium, obok któ­rego leżała kościana łyżeczka.

Wziąw­szy jedną z igieł, pan Lung prze­tkał nią główki obu fajek, aby upew­nić się, że są zupeł­nie czy­ste. Następ­nie zapa­lił mosiężną lampkę oliwną i ujmu­jąc kościaną łyżeczkę kciu­kiem oraz pal­cem wska­zu­ją­cym, wydo­był ze sło­iczka odro­binę opium i umie­ścił na cera­micz­nym naczynku, po czym, posłu­gu­jąc się łyżeczką oraz igłą, sta­ran­nie uto­czył z niego kulkę wiel­ko­ści ziarna gro­chu.

Teraz nad­szedł czas, aby roz­grzać opium. Wyma­gało to spo­rego wyczu­cia i umie­jęt­no­ści. Pan Lung pod­niósł kulkę czub­kiem igły i ostroż­nie umie­ścił nad lampą. Na oczach star­szego wio­ski zwi­nięte niczym pączek kwiatu opium zaczęło powoli pęcz­nieć, a jego kolor zmie­nił się z ciem­no­brą­zo­wego na bursz­ty­nowy.

Męż­czyźni obser­wo­wali, jak kulka opium zaczyna się zło­cić; wów­czas pan Lung wło­żył ją do główki fajki starca. Ten umo­ścił się na oto­ma­nie tak, aby leżeć z głową nachy­loną nad sto­li­kiem i lampą. Gospo­darz poka­zał mu, jak trzy­mać główkę fajki: bli­sko lampy, aby cie­pło wydo­by­wało opary ze zło­ci­stego opium w środku, ale nie za bli­sko, żeby opium się nie spa­liło. Zacze­kał, aż sta­rzec zrobi co należy, a gdy udało mu się zacią­gnąć, zaczął przy­go­to­wy­wać fajkę dla sie­bie.

– Wie­dzie­li­ście, star­cze, że opium zwięk­sza moż­li­wo­ści sek­su­alne męż­czy­zny? – zagad­nął.

– Ach. To bar­dzo inte­re­su­jące – odparł gość. – Bar­dzo.

– Cho­ciaż wy przed dwoma laty stra­ci­li­ście żonę – zauwa­żył gospo­darz.

– Zawsze mogę sobie zna­leźć nową – odparł star­szy wio­ski. Jego twarz zdą­żyła już przy­brać roz­anie­lony wyraz.

Teściowa i pozo­stali sie­dzieli w mil­cze­niu na dzie­dzińcu. Trudno było orzec, czy star­sza kobieta pochwala pale­nie opium. Musiała je akcep­to­wać jako oznakę sta­tusu swo­jej rodziny; dzięki temu miesz­kańcy wio­ski jesz­cze bar­dziej ją sza­no­wali i jesz­cze bar­dziej jej się bali.

* * *

Tego wie­czoru Młod­szy Syn był bar­dzo zmę­czony. Dopóki się nie ode­zwał, Mei-Ling sądziła, że śpi.

– Wiem, że kochasz Nio. Prze­pra­szam cię za matkę – powie­dział nie­ocze­ki­wa­nie.

Zalała ją fala ulgi i prze­jęta do głębi zaczęła szep­tać:

– Było mi tak ciężko na sercu, bo obie­ca­łam się z nim zoba­czyć, ale teraz chyba nie mogę. Za nic nie chcia­ła­bym cię zde­ner­wo­wać.

– Nie mam nic prze­ciwko two­jemu spo­tka­niu z Nio. To matka jest temu prze­ciwna. – Z oczu Mei-Ling popły­nęły łzy, więc objął ją ramie­niem. Kiedy prze­stała pła­kać, spał już jak zabity.

Ran­kiem wszystko wyda­wało się moż­liwe. Zaraz po prze­bu­dze­niu Mei-Ling wymknęła się na dzie­dzi­niec i na widok poran­nej mgły zro­zu­miała, co powinna zro­bić, albo­wiem to, co ujrzała, zer­ka­jąc przez furtkę w stronę stawu, w niczym nie przy­po­mi­nało wczo­raj­szej mgiełki. Ota­czał ją gęsty, biały obłok. Nie­prze­nik­niony. Wszech­obecny. Jak czapka nie­widka poda­ro­wana jej przez bogów. Był to ten rodzaj mgły, w któ­rej, jeśli ktoś był na tyle głupi, aby się w niej zanu­rzyć, raz-dwa można było stra­cić orien­ta­cję.

Miała zatem gotową wymówkę: wyszła z domu i zgu­biła się. Poszła przed sie­bie ścieżką i nie mogła tra­fić z powro­tem. Kto zdoła dowieść, gdzie naprawdę była? Nikt niczego nie zauważy.

Wró­ciła do izby. Jej kochany mąż na­dal spał. Miała ochotę go poca­ło­wać, lecz nie zro­biła tego z obawy, że go obu­dzi. Pod spód tuniki nacią­gnęła szybko luźne raj­tuzy, wsu­nęła stopy w drew­niaki, chwy­ciła szal i wyśli­znęła się na zewnątrz. Gdy prze­cho­dziła przez dzie­dzi­niec, z oto­many dobie­gło ją chra­pa­nie star­szego wio­ski. Naj­wy­raź­niej został u nich na noc. Drzwi do izby Wierzby były nie­do­mknięte; czyżby szwa­gierka ją pod­glą­dała? Mei-Ling miała nadzieję, że nie. Chwilę póź­niej zna­la­zła się za furtką i spo­wiła ją gęsta mgła.

Na szczę­ście dokład­nie wie­działa, gdzie znaj­duje się mostek, bo ina­czej by go nie dostrze­gła. Maca­jąc przed sobą na oślep, odna­la­zła w końcu poręcz i ruszyła naprzód. Czuła zapach trzcin i mułu. Drew­niane deski skrzy­piały pod jej sto­pami. Czy w domu mogli to usły­szeć?

Wresz­cie zeszła z mostku na ścieżkę i skrę­ciła w prawo. Z obu stron góro­wały nad nią bam­bu­sowe zaro­śla – gęste, zie­lone. Nie widziała ich, lecz kro­ple wil­goci spa­dały miękko z liści na jej głowę, gdy wędro­wała wydep­taną dróżką bie­gnącą skra­jem wio­ski. Poczuła bijący z ziemi ostry, kwa­śnawy zapach i już wie­działa – nie widząc go – że mija nie­wielki gaj bana­now­ców.

W tym samym momen­cie usły­szała za sobą dźwięk: ciche skrzy­pie­nie po prze­ciw­nej stro­nie stawu. Ktoś prze­cho­dził przez mostek. Zmro­ził ją strach; czyżby Wierzba zauwa­żyła, że wycho­dzi, i donio­sła teścio­wej? Przy­spie­szyła, potknęła się o korzeń i nie­omal upa­dła; w ostat­niej chwili zdo­łała odzy­skać rów­no­wagę. Jeżeli dotrze na miej­sce spo­tka­nia, zanim stara ją dogoni, zdąży ukryć się we mgle wraz z Nio. Wytę­żyła słuch. Cisza. Matka musiała się zatrzy­mać albo jest już na ścieżce.

Ta zaś wzno­siła się, aby na szczy­cie nie­du­żego wzgó­rza, przy wjeź­dzie do wio­ski, połą­czyć się z drogą grun­tową. Gdy Mei-Ling zna­la­zła się na głów­nym trak­cie, doj­rzała nie­wy­raźny zarys małej kamien­nej świą­tyni z drew­nianą figurką przed­sta­wia­jącą czło­wieka – choć jej zawsze bar­dziej przy­po­mi­nała pokur­czoną ze sta­ro­ści małpę. Pra­dawny zało­ży­ciel wio­ski wciąż chro­nił swój ród i całą osadę. Popro­siła go w duchu o bło­go­sła­wień­stwo, cho­ciaż wąt­piła, czy je otrzyma.

To tutaj miała się spo­tkać z Nio. Cicho zawo­łała go po imie­niu.

Mgła przy­po­mi­nała gęsty, nisko zawie­szony tuman, pokry­wała pola ryżowe za ple­cami dziew­czyny i stru­myk, gdzie miesz­kały kaczki, kawa­łek dalej na lewo. Mimo to Mei-Ling roz­róż­niała dachy chat przy dro­dze przed sobą, a za nimi łagodne wznie­sie­nie i dwa nie­wiel­kie grzbiety gór­skie – miej­scowi nazy­wali je Nie­bie­skim Smo­kiem i Bia­łym Tygry­sem – które niczym opie­kuń­cze ramiona z obu stron obej­mo­wały wio­skę.

Zwy­kle było to przy­jemne miej­sce. Latem osadę chło­dziła bryza znad morza; zimą niskie słońce ogrze­wało ją łagod­nie. Feng shui wio­ski – wiatr i woda – było dobre, ale jeżeli Matka ją teraz przy­ła­pie, roz­pęta się tu istne pie­kło. Nie­spo­koj­nie pró­bo­wała prze­bić wzro­kiem mgłę. Nie mogła zbyt długo cze­kać.

Raz jesz­cze zawo­łała Nio. Żad­nej odpo­wie­dzi. Jeśli chło­pak wyszedł jej na spo­tka­nie, to nawet w tej mgle na wąskiej dro­dze nie mogłaby się z nim roz­mi­nąć. Mam­ro­cząc prze­kleń­stwa, pospiesz­nie zawró­ciła do wio­ski.

Dom jej rodzi­ców nie pre­zen­to­wał się zbyt oka­zale. W prze­ci­wień­stwie do chat naprze­ciwko nie miał dzie­dzińca z furtką od strony ulicy. Front two­rzyły zbite byle jak deski, w które wsta­wiono, nie cał­kiem pio­nowo, stare drzwi od sąsiada, zabrane przed laty, gdy jego dom był roz­bie­rany. Zamiast otwie­rać się na ciemne wnę­trze głów­nej izby, wyglą­dały one tak, jakby miały lada moment wpaść do środka. Pię­tra wła­ści­wie nie było; rodzice wdra­py­wali się po wewnętrz­nej dra­bi­nie na niski stry­szek, gdzie sypiali.

Mei-Ling dotarła do roz­kle­ko­ta­nych drew­nia­nych drzwi i pchnęła je.

– Nio! – wyszep­tała znie­cier­pli­wiona. – Nio!

Z mroku dobiegł ją naj­pierw sze­lest, a potem jego głos:

– To ty, Star­sza Sio­stro?

– Oczy­wi­ście, że ja. Gdzie się podzie­wa­łeś?

– Nie myśla­łem, że przyj­dziesz.

– Prze­cież ci obie­ca­łam.

– Córko. – U szczytu dra­biny uka­zała się głowa ojca. – Wra­caj do domu. Nie powin­naś tutaj przy­cho­dzić. – Matka zawtó­ro­wała mu zaraz ze stryszku: – Wra­caj do sie­bie. Prędko, pospiesz się.

To prze­wa­żyło szalę.

Mei-Ling zamknęła za sobą drzwi.

– Jeżeli ktoś przyj­dzie, mów­cie, że mnie tu nie ma! – zawo­łała jesz­cze do rodzi­ców.

Na tyłach domu znaj­do­wało się podwórko. Gdy dziew­czyna tam wyszła, Nio wstał i wcią­gnął koszulę. Dołą­czył do niej zaraz, roze­spany, gotów się tłu­ma­czyć.

– Nie sądzi­łem, że uda ci się wydo­stać – powie­dział – a jesz­cze ta mgła…

Mei-Ling spoj­rzała na niego ze smut­kiem poprzez bia­ławe, wil­gotne opary.

– Więc ucie­kłeś z domu. Bli­scy cię nie szu­kają?

– Nie. Powie­dzia­łem ojcu, że chcę się z wami zoba­czyć. Dał mi pie­nią­dze i poda­rek dla two­ich rodzi­ców. Uprze­dzi­łem go, że tro­chę tutaj zostanę.

– Prze­cież nie chcesz wra­cać. Cho­dzi o twoją maco­chę? Źle cię trak­tuje?

– Nie, jest w porządku.

– Podobno masz młod­sze rodzeń­stwo, brata i sio­strę. Lubisz ich?

– Mogą być. – Spe­szył się, po czym wybuch­nął: – Trak­tują mnie jak dziecko.

– Dla rodzi­ców zawsze pozo­sta­jemy dziećmi, Nio – odparła łagod­nie. Wie­działa jed­nak, że go nie prze­kona. Musiało dojść do jakiejś rodzin­nej kłótni, o któ­rej jej nie powie­dział. A może ktoś go upo­ko­rzył? – Dokąd więc poje­dziesz? – spy­tała.

– Do wiel­kiego mia­sta. Do Guang­zhou. – Uśmiech­nął się. – Nauczy­łaś mnie mówić po kan­toń­sku.

Guang­zhou nad Rzeką Per­łową, wielki port zwany przez cudzo­ziem­ców Kan­to­nem. Gdy Nio zja­wił się u nich jako mały chło­piec, znał tylko język ludu Hakka z wio­ski, w któ­rej miesz­kał. Nikt go nie rozu­miał. Wiele mie­sięcy zajęło Mei-Ling naucze­nie go kan­toń­skiego dia­lektu, któ­rym posłu­gi­wano się w ich wio­sce – pro­win­cjo­nal­nej odmiany języka, jakim mówiono w wiel­kim mie­ście, ale przy­naj­mniej zrozu­miałej dla miesz­kań­ców metro­po­lii. Jed­nak myśl o Bra­ciszku błą­ka­ją­cym się samot­nie po wiel­kim por­cie napeł­niła ją trwogą.

– Nikogo tam nie znasz, Nio. Zgu­bisz się. Nie jedź – popro­siła. – Co zresztą miał­byś tam robić?

– Znajdę jakąś pracę. Może zostanę prze­myt­ni­kiem. Zaro­bię dużo pie­nię­dzy.

Na wybrzeżu przy ujściu Rzeki Per­ło­wej kwitł nie­le­galny han­del roz­ma­itym towa­rem. Ale to było nie­bez­pieczne życie.

– Nie znasz żad­nych prze­myt­ni­ków – stwier­dziła sta­now­czo. – Wszy­scy należą do gan­gów. Jeżeli zosta­niesz schwy­tany, grozi ci egze­ku­cja. – Nie wie­działa co prawda zbyt wiele o gan­gach, ale coś nie­coś sły­szała.

– Znam róż­nych ludzi. – Nio uśmiech­nął się pół­gęb­kiem, jakby skry­wał jakąś tajem­nicę.

– Nie­prawda.

Bo niby skąd miałby ich znać? Żach­nęła się na samą myśl, lecz potem coś jej zaświ­tało. Poprzed­niego wie­czoru teściowa nazwała go prze­stępcą. Powie­działa to z wiel­kim prze­ko­na­niem. Nio zapewne roz­po­wia­dał po wsi, że uciekł z domu, co już samo w sobie było wystar­cza­jąco głu­pie, a może wymknęło mu się coś wię­cej – jakaś kom­pro­mi­tu­jąca infor­ma­cja, która dotarła do teścio­wej.

Przyj­rzała się chłopcu. Przy­pusz­czała, że chciał tylko pozo­wać na waż­nego i tajem­ni­czego, ale ta myśl jej nie uspo­ko­iła. Czyżby poznał kogoś, kto trud­nił się prze­my­tem? Moż­liwe. Czy ten ktoś wcią­gnął go do gangu, kusząc obiet­ni­cami bogac­twa i lep­szego życia? Miała okropne prze­czu­cie, że Nio naraża się na wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Przy­znaj się, Nio – ode­zwała się sta­now­czo – mówi­łeś we wsi o czymś, przez co mogłeś się zna­leźć na ludz­kich języ­kach?

Chło­pak zawa­hał się, a jej ści­snęło się serce.

– Wda­łem się w kłót­nię – odparł. – Ale to ja mia­łem rację.

– Z kim?

– Z kil­koma męż­czy­znami.

– O co poszło?

Przez chwilę zwle­kał z odpo­wie­dzią, po czym wybuch­nął:

– Hano­wie nie dorów­nują Hakka odwagą. W prze­ciw­nym razie nie daliby się znie­wo­lić Man­dżu­rom!

– Co ty wyga­du­jesz?

– Man­dżur­scy cesa­rze zmu­szają wszyst­kich do nosze­nia war­ko­czy na znak pod­dań­stwa. Ich rody żyją w dostatku, a Hano­wie muszą na nich haro­wać. To hańba.

Mei-Ling patrzyła na niego prze­ra­żona. Czy chciał wylą­do­wać w wię­zie­niu? Naraz dotarła do niej strasz­liwa prawda.

– Nio, dołą­czy­łeś do Bia­łego Lotosu?

W Chi­nach ist­niało wiele sto­wa­rzy­szeń, któ­rych człon­kami mogli być wyłącz­nie męż­czyźni – od sza­no­wa­nych rad miej­skich po grupy prze­stęp­cze sku­pia­jące wszel­kiej maści zabi­ja­ków. Uczeni zakła­dali towa­rzy­stwa kul­tu­ralne, gdzie recy­to­wano wier­sze w świe­tle księ­życa. Zamożni kupcy two­rzyli w mia­stach gil­die i wzno­sili dla nich sie­dziby podobne do pała­ców. Rze­mieśl­nicy zrze­szali się, żeby nawza­jem się wspie­rać.

Były też tajne sto­wa­rzy­sze­nia, takie jak Biały Lotos, liczące setki tysięcy człon­ków. Nikt ich nie znał i nie wie­dział, co zamie­rzają. Ubogi wie­śniak albo uśmiech­nięty sprze­dawca mógł być za dnia kimś zupeł­nie innym niż po zmroku. Bywało, że bojow­nicy Bia­łego Lotosu pod­pa­lali domy sko­rum­po­wa­nych urzęd­ni­ków. Cza­sami kogoś mor­do­wali. Mei-Ling sły­szała, jak mówiono, że pew­nego dnia Biały Lotos obali man­dżur­skiego cesa­rza.

Czy jej Bra­ci­szek mógł wdać się w kon­szachty z takimi ludźmi? Był taki uparty! W dodatku od dziecka miał wła­sne sza­lone wyobra­że­nie o wymie­rza­niu spra­wie­dli­wo­ści, co zaowo­co­wało bli­zną na jego twa­rzy. Tak, uznała po namy­śle, to cał­kiem moż­liwe.

– Skądże, Star­sza Sio­stro – odparł, po czym wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu: – A gdyby nawet, to prze­cież nic bym ci nie powie­dział.

Z jed­nej strony Mei-Ling miała ochotę nim potrzą­snąć, z dru­giej – pra­gnęła go objąć i mocno przy­tu­lić, uchro­nić od wszel­kiego zła.

– Och, Nio. Jesz­cze o tym poroz­ma­wiamy. – Musiała zna­leźć spo­sób, żeby spę­dzić z nim wię­cej czasu, prze­mó­wić mu do roz­sądku. Nie wie­działa, jak tego dokona, ale nie miała wyj­ścia.

– Dzi­siaj wyjeż­dżam – oznaj­mił jej z nutą prze­kor­nego triumfu.

– Nie możesz! – krzyk­nęła. – Zacze­kaj tro­chę. – Musiała zebrać myśli. – Choć kilka dni. Nie chcesz znowu się ze mną spo­tkać? Pro­szę!

– No dobrze – zgo­dził się nie­chęt­nie. Wyglą­dał, jakby chciał coś jesz­cze powie­dzieć, ale umilkł na widok jej ojca. Na twa­rzy męż­czy­zny malo­wał się strach. – Ktoś przy­szedł – jęk­nął.

– Powiedz­cie, że mnie tutaj nie ma – odszep­nęła. To mogła być tylko matka jej męża. – Szybko – pona­gliła ojca, lecz ten ani drgnął. Podob­nie jak wszy­scy w wio­sce bał się jej teścio­wej. – Pro­szę, ojcze.

Było już jed­nak za późno. Drzwi fron­towe uchy­liły się krzywo, uka­zu­jąc spo­witą mgłą postać, która weszła do środka.

Ku swo­jej rado­ści Mei-Ling roz­po­znała w przy­by­szu męża.

Musiała czym prę­dzej wró­cić z nim do domu.

– Domy­śli­łem się, że tutaj będziesz – rzekł – ale musimy się pospie­szyć.

– Sły­sza­łam twoje kroki na mostku – odpo­wie­działa. – Myśla­łam, że to twoja matka. – Spoj­rzała na niego z nie­po­ko­jem. – Gnie­wasz się na mnie? – Pokrę­cił głową. – Co powiemy Matce, jeśli zauważy naszą nie­obec­ność?

– Wyja­śnię, że zabra­łem cię na prze­chadzkę.

– We mgle?

– Nie dowie­dzie, że było ina­czej. – Uśmiech­nął się. – Nic nam nie zrobi.

– Jesteś dla mnie taki dobry.

Minęli małą świą­ty­nię i skrę­cili na bity trakt.

– Wiesz, dla­czego zmu­si­łem ich, żeby pozwo­lili mi cie­bie poślu­bić, Mei-Ling? – zapy­tał nagle. – Myślisz, że cho­dziło o twoją urodę? O to, że byłaś naj­ład­niej­szą dziew­czyną w wio­sce?

– Nie wiem.

– Dostrze­głem w tobie cha­rak­ter. Two­jego ducha. To on spra­wia, że twoja twarz jest taka piękna. Dla­tego cię poślu­bi­łem. Wie­dzia­łem, że bez względu na cenę, jaką ci przyj­dzie zapła­cić, spró­bu­jesz spo­tkać się ze swoim Młod­szym Bra­tem, bo go kochasz. Bo jesteś dobra. To spra­wia, że jestem szczę­śliwy.

– A ja mam szczę­ście, że mam cie­bie za męża – odparła Mei-Ling. Potem opo­wie­działa mu wszystko o Nio i swo­ich oba­wach.

– Nie­do­brze – przy­znał.

– Jest taki uparty – dodała. – Wiesz, skąd wzięła się bli­zna na jego twa­rzy? Kiedy był mały, jeden ze star­szych chłop­ców we wsi powie­dział coś obraź­li­wego o moim ojcu – że jest biedny i głupi – a potem pod­bu­rzył innych, żeby się z niego wyśmie­wali. Nio rzu­cił się na niego, cho­ciaż tam­ten był od niego dwa razy więk­szy. Powa­lił go, ale wtedy ten chło­pak zła­pał kawa­łek deski i ude­rzył Nio w twarz. Stąd ma tę bli­znę.

– Wyka­zał się odwagą.

– Ow­szem. Sęk w tym, że jeśli uważa, że ma rację, prze­staje roz­sąd­nie myśleć. Ni­gdy nie wiem, co nowego zma­luje.

– Trudno będzie ci znowu się z nim spo­tkać – zauwa­żył Młod­szy Syn. – Chyba nawet ja nie zdo­łam ci tego uła­twić. – Nagle się roz­ch­mu­rzył. – Ale mogę z nim pomó­wić w twoim imie­niu. Nikt mi tego nie zabro­nił. Może mnie posłu­cha.

– Zro­bił­byś to?

– Choćby dziś po połu­dniu, jeśli chcesz.

– Och, mężu. – Zarzu­ciła mu ramiona na szyję. Nie ucho­dziło oka­zy­wać uczuć publicz­nie, ale w tej mgle nikt ich nie mógł zoba­czyć. Ruszyli dalej przed sie­bie. Tuż przed most­kiem Mei-Ling znowu się ode­zwała: – Jest jesz­cze coś, o czym chcę ci powie­dzieć.

– Kolejne złe nowiny?

– Wręcz prze­ciw­nie. To zna­czy nie mam cał­ko­wi­tej pew­no­ści… – Zawa­hała się. – Jesz­cze nie. Ale chyba zosta­niesz ojcem.

Jego twarz się roz­pro­mie­niła.

– Naprawdę?

– Nie mogę obie­cać, że to będzie syn…

– Nie dbam o to, jeżeli córka będzie podobna do cie­bie.

– Dla­czego zawsze jesteś taki dobry, mężu? – Nie uwie­rzyła mu, oczy­wi­ście; żadna chiń­ska rodzina nie pra­gnęła dziew­czy­nek. Gra­tu­lo­wano tym, któ­rym uro­dził się syn. Po naro­dzi­nach dziew­czynki ludzie albo nic nie mówili, albo rzu­cali uwagi w rodzaju: „Oby następ­nym razem wam się poszczę­ściło”. Raz sły­szała, jak ktoś powie­dział do ojca nowo naro­dzo­nej dziew­czynki: „Współ­czuję ci. Spo­tkało cię takie nie­szczę­ście!”.

– Naprawdę nie miał­bym nic prze­ciwko. Jeżeli nie będą się rodzić dziew­czynki, wkrótce w ogóle prze­staną się rodzić dzieci. To oczy­wi­ste: zabrak­nie nam przy­szłych matek. To głu­pota chcieć mieć samych synów.

Mei-Ling ski­nęła głową.

– Zawsze marzy­łam o córeczce – wyznała. – Ale nikomu tego nie mówi­łam, żeby nie nara­zić się na ludzki gniew.

Weszli na mostek. Mgła powoli rze­dła; widzieli już porę­cze i szarą wodę w dole.

Po wej­ściu do domu zastali tam star­szego wio­ski, który zdą­żył tym­cza­sem tro­chę się roz­bu­dzić: sie­dział teraz na sze­ro­kiej oto­ma­nie i popi­jał her­batę. Matka też tam była. Sto­jąc w przej­ściu, łyp­nęła na nich gniew­nie i zwró­ciła się wprost do Mei-Ling:

– Gdzie byłaś? – Wyglą­dała, jakby miała zaraz wybuch­nąć.

– Spa­ce­ro­wa­łam z mężem, Matko – odparła potul­nie dziew­czyna.

– We mgle? Kła­miesz!

– Mie­li­śmy coś do omó­wie­nia, Matko – wtrą­cił Młod­szy Syn. Zacze­kał, aż wście­kły wzrok kobiety spo­cznie na nim. Nie spie­szył się. – Moja żona spo­dziewa się dziecka.

Zoba­czyli, że stara podejrz­li­wie mruży oczy. Uwie­rzyła im? Jeśli okaże się to nie­prawdą, uzna, że sobie z niej zakpili, a to byłoby bar­dzo nie­bez­pieczne. Jeśli jed­nak dziecko rze­czy­wi­ście jest w dro­dze…

Kobieta znowu utkwiła spoj­rze­nie w Mei-Ling. Kiedy się ode­zwała, jej ton był prze­ra­ża­jąco lodo­waty.

– Oby to był chło­piec, Mei-Ling.

Młod­szy Syn wró­cił dopiero pod wie­czór. Wybrał się w inte­re­sach do sąsied­niej wio­ski. Mgła ustą­piła kilka godzin wcze­śniej i teraz ich osada, pola ryżowe, staw z kacz­kami i przy­ja­zne ramiona gór­skich grzbie­tów ską­pane były w popo­łu­dnio­wym świe­tle.

Twarz męż­czy­zny, ukryta pod sze­ro­kim sło­mia­nym kape­lu­szem, który nosił dla ochrony przed słoń­cem, była uśmiech­nięta. Od mgli­stego poranka wszystko ukła­dało się zna­ko­mi­cie. Miał do zała­twie­nia jesz­cze jedną sprawę, która będzie zwień­cze­niem tego dnia, jed­nego – jak sądził – z naj­lep­szych w jego życiu.

Musiał tylko uszczę­śli­wić żonę i prze­ko­nać nie­roz­waż­nego wyrostka, aby ten nie uciekł do mia­sta, gdzie na pewno napy­tałby sobie biedy. Nie­ła­twe zada­nie, lecz on ni­gdy nie cofał się przed wyzwa­niami. Do tego kon­kret­nego pod­szedł tym bar­dziej gor­li­wie, że wystar­czyło mu wyobra­zić sobie wyraz szczę­ścia, jaki zago­ści na twa­rzy Mei-Ling, jeżeli wykona swą misję. Przez całą drogę powta­rzał w myślach zda­nia pełne roz­ma­itych mądro­ści.

Minąw­szy małą świą­ty­nię na wjeź­dzie do osady, się­gnął do tyłu, aby strzep­nąć kurz z war­ko­cza. Popra­wił też kaftan; nie chciał, aby cokol­wiek psuło wra­że­nie dys­kret­nej powagi i auto­ry­tetu, jakie miał nadzieję dzi­siaj roz­ta­czać. Idąc, witał się uprzej­mie z wie­śnia­kami, bacząc, czy odpo­wia­dają z nale­ży­tym sza­cun­kiem na jego pozdro­wie­nia.

Gdy zna­lazł się przed domem rodzi­ców Mei-Ling, zapu­kał do drzwi, które natych­miast otwo­rzył jej ojciec. Ukło­nił mu się nisko, lękli­wie.

– Przy­cho­dzę pomó­wić z tym mło­dym czło­wie­kiem, Nio – wyja­śnił Młod­szy Syn. – Na prośbę Mei-Ling.

– Och. – Jego teść wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego. – Naj­moc­niej prze­pra­szam – ponow­nie się ukło­nił – ale Nio już tutaj nie ma.

– Czy prędko wróci?

– Wyje­chał. Jesz­cze przed połu­dniem. – Star­szy czło­wiek pokrę­cił głową. – Ruszył do mia­sta. Już do nas nie wróci. – Ze smut­kiem spoj­rzał na zię­cia. – Być może ni­gdy go nie zoba­czymy.

* * *

Na wie­czor­nym nie­bie wisiało czer­wone słońce. Wsparty na heba­no­wej lasce stary pan Jiang spo­glą­dał ze zbo­cze, gdzie przy­cup­nął jego wie­kowy dom, i na roz­le­głe, pła­skie dno doliny, przez które, niczym stru­mień zło­ci­stej wul­ka­nicz­nej lawy, pły­nęła sze­roka nie­mal na milę Żółta Rzeka.

Żółta Rzeka; u źró­dła jej wody były cał­kiem przej­rzy­ste, póź­niej jed­nak wiła się przez region zawdzię­cza­jący swoją glebę, zwaną les­sową, pia­skom nano­szo­nym przez wieki znad pustyni Gobi. Wiatr odkła­dał je tam, aż powstał olbrzymi, poma­rań­czowo-bru­natny pła­sko­wyż. Rzeka toczyła prze­zeń swe wody, które nabie­rały żół­tej barwy. Tutaj, w pro­win­cji Henan, samym sercu daw­nych Chin, jej nurt na­dal był żółty i pozo­sta­wał taki przez setki mil, dopóki nie złą­czyła się z morzem.

Cztery tysiące lat wcze­śniej legen­darny cesarz Yu nauczył swój lud, jak okieł­znać potężną rzekę, pogłę­biać ją i nawad­niać oko­liczne zie­mie. To był praw­dziwy począ­tek wiel­kich Chin, pomy­ślał sta­rzec.

Oczy­wi­ście, jak we wszyst­kim, tu także nale­żało zacho­wać czuj­ność. Rzeka nio­sła takie ilo­ści mułu, że jej dno stale się pod­no­siło. Gołym okiem można było tego nie zauwa­żyć, ponie­waż wraz z okre­so­wym pod­no­sze­niem się i opa­da­niem wód rzeka rzeź­biła nowe koryto, lecz w isto­cie pły­nęła teraz powy­żej ota­cza­ją­cego ją terenu. Dla­tego co dzie­sięć lat trzeba było ją pogłę­biać i wyko­ny­wać inne nie­zbędne prace. Za rok albo dwa znowu ich to cze­kało.

Tyle że mnie już wtedy nie będzie, pomy­ślał sta­rzec i uśmiech­nął się.

Cie­szył się, że ostatni wie­czór jego życia – przy­naj­mniej w tym wcie­le­niu – jest taki piękny.

Plan był dość pro­sty. Zaczeka do zmierz­chu, aż wszy­scy w domu zasną, a potem zażyje tru­ci­znę ukrytą w sypialni, w szka­tułce, którą tylko on potra­fił otwo­rzyć. Sta­ran­nie ją dobrał, aby jego śmierć wyglą­dała na natu­ralną.

Nie chciał spra­wiać kło­potu sio­strze i swo­jemu synowi, Shi-Ron­gowi.

Pięć­dzie­siąt stóp przed nim wąska brama wio­dąca do rodzin­nego gospo­dar­stwa – któ­rego pokryty płyt­kami roz­ło­ży­sty dach zakrzy­wiał się ele­gancko w naj­lep­szym chiń­skim stylu – zda­wała się zapra­szać nowego pana tych wło­ści na dzie­dzi­niec, który się za nią roz­cią­gał. Wyżej na zbo­czu drew­niane chaty wio­ski obsia­dły szlak bie­gnący w górę wąwo­zem, o ścia­nach podziu­ra­wio­nych otwo­rami jaskiń, z któ­rych część słu­żyła jako spi­chle­rze, a inne jako miesz­ka­nia. Dalej wąwóz prze­cho­dził w stromą ścieżkę, wzno­szącą się na podo­bień­stwo wyku­tych w skale scho­dów na sam szczyt wyso­kiego wznie­sie­nia, gdzie na skal­nym wystę­pie wśród drzew kryła się mała świą­ty­nia bud­dyj­ska.