Pani Jeziora - Andrzej Sapkowski - ebook
BESTSELLER

Pani Jeziora ebook

Andrzej Sapkowski

4,6

65 osób interesuje się tą książką

Opis

Andrzej Sapkowski, arcymistrz światowej fantasy, zaprasza do swojego Neverlandu i przedstawia uwielbianą przez czytelników i wychwalaną przez krytykę wiedźmińską sagę!

Ciri wpatruje się w wypukły relief
przedstawiający ogromnego łuskowatego węża.
Gad, zwinąwszy się w kształt ósemki,
wgryzł się zębiskami we własny ogon.

To pradawny wąż Uroboros.

Symbolizuje nieskończoność i sam jest nieskończonością.
Jest wiecznym odchodzeniem i wiecznym powracaniem.
Jest czymś, co nie ma ani początku, ani końca.

A to, że Uroboros gryzie swój ogon,
oznacza, że koło jest zamknięte.

Ciri, córko Pavetty! Wjedź w portal,
podążaj drogą wiodącą na spotkanie przeznaczenia!
Koło się zamknęło – myśli Ciri, zamykając oczy.
„Jadę, Geralt! Nie zostawię cię samego!”

Coś się kończy, coś się zaczyna.

W każdym momencie czasu kryje się wieczność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (2330 ocen)
1705
434
146
35
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciej112

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa część cyklu i pomysł konfrontacji wydarzeń „rzeczywistych” z legendami o nich. Długo nie wierzyłem, że seria o Wiedźminie jest tak dobra. Lekkość pióra pana Sapkowskiego uwiodła mnie. Polecam!
70
redor

Nie oderwiesz się od lektury

po prostu mistrzostwo!
40
anytyna

Nie oderwiesz się od lektury

Sapko trzyma poziom. <3
30
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa!
20
D1Michal

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka
20

Popularność




We are such stuff As dreams are made on, and our little life Is rounded with a sleep.

I jechali dalej, aż przybyli nad jezioro o wodach rozlanych szeroko i pięknie. A pośrodku samym onego jeziora zobaczył Artur ramię w biały atłas przyodziane, miecz cudnej roboty dzierżące. Potem zasię ujrzeli pannę, śmiele stąpającą po wód zwierciadle.

– Cóż to za panna tak czarowna? – spytał Artur.

– Zwą ją Panią Jeziora – odrzekł Merlin.

Thomas Malory, Le Morte Darthur

Rozdział pierwszy

Jezioro było zaczarowane. Nie było co do tego żadnych wątpliwości.

Po pierwsze, leżało tuż-tuż obok gardzieli zaklętej doliny Cwm Pwcca, doliny tajemniczej, wiecznie otulonej mgłą, słynącej z czarów i zjawisk magicznych.

Po drugie, wystarczyło popatrzeć.

Tafla wody była głęboko, soczyście i niezmącenie niebieska, iście niczym wyszlifowany szafir. Była gładziutka jak zwierciadło, do tego stopnia, że przeglądające się w niej szczyty masywu Y Wyddfa wyglądały piękniej jako odbicie niż w rzeczywistości. Od jeziora wiało zimnym ożywczym powiewem, a dostojnej ciszy nie mąciło nic, nawet plusk ryby czy krzyk wodnego ptaka.

Rycerz otrząsnął się z wrażenia. Ale miast kontynuować jazdę grzbietem wzgórza, skierował konia w dół, ku jezioru. Zupełnie jakby przyciągany magnetyczną mocą czaru drzemiącego tam, w dole, na dnie, w otchłani wód. Koń stąpał płochliwie wśród pokruszonych skał, cichym pochrapywaniem dając znać, że i on wyczuwa magiczną aurę.

Zjechawszy na sam dół, na plażę, rycerz zsiadł. Ciągnąc rumaka za tręzle, zbliżył się do skraju wody, gdzie drobna fala igrała wśród kolorowych otoczaków.

Klęknął, chrzęszcząc kolczugą. Płosząc narybek, rybki malutkie i żywe jak igiełki, nabrał wody w złączone dłonie. Pił ostrożnie i powoli, lodowato zimna woda drętwiła wargi i język, kłuła zęby.

Gdy zaczerpywał ponownie, doleciał go dźwięk niesiony po powierzchni jeziora. Uniósł głowę. Koń chrapnął, jak gdyby potwierdzając, że i on słyszał.

Nadstawił uszu. Nie, to nie było złudzenie. To, co słyszał, to był śpiew. Śpiewała kobieta. Może raczej dziewczyna.

Rycerz, jak wszyscy rycerze, wychował się na pieśniach bardów i opowieściach rycerskich. W tych zaś w dziewięciu wypadkach na dziesięć dziewczęce pienia lub zawodzenia były przynętą, idący za ich głosem rycerze regularnie wpadali w pułapki. Nierzadko śmiertelne.

Ale ciekawość przemogła. Rycerz, końcem końców, miał dopiero dziewiętnaście lat. Był bardzo odważny i bardzo nierozsądny. Słynął z jednego, znany był z drugiego.

Sprawdził, czy miecz dobrze chodzi w pochwie, po czym pociągnął konia i ruszył plażą w kierunku, z którego dobiegał śpiew. Nie musiał iść daleko.

Brzeg zalegały wielkie głazy narzutowe, ciemne, wyślizgane do połysku, rzekłbyś, zabawki olbrzymów ciśnięte tu niedbale lub zapomniane po skończonej zabawie. Niektóre głazy leżały w wodzie jeziora, czerniały pod przezroczystą taflą. Niektóre wystawały nad powierzchnię, omywane falką wyglądały jak grzbiety lewiatanów. Ale najwięcej głazów leżało na brzegu, od plaży aż po las. Część zagrzebana była w piasku, wystając częściowo tylko, pozostawiając domysłom, jak wielkie są w całości.

Śpiew, który rycerz słyszał, dochodził właśnie zza tych przybrzeżnych. A dziewczyna, która śpiewała, była niewidoczna. Pociągnął konia, trzymając go za munsztuk i chrapy, tak by nie rżał i nie prychał.

Odzienie dziewczyny spoczywało na jednym z głazów leżących w wodzie, płaskim niczym stół. Ona sama, naga, zanurzona do pasa, myła się, pluskając i podśpiewując przy tym. Rycerz nie rozpoznawał słów.

I nie dziwota.

Dziewczyna, głowę stawiłby w zakład, nie była człowiekiem z krwi i kości. Świadczyło o tym szczupłe ciało, dziwny kolor włosów, głos. Był pewien, że gdyby się odwróciła, zobaczyłby wielkie oczy o kształcie migdałów. A gdyby odgarnęła popielate włosy, dostrzegłby jak nic ostre, szpiczasto zakończone małżowiny uszne.

To była mieszkanka Faërie. Wróżka. Jedna z Tylwyth Têg. Jedna z tych, które Piktowie i Irlandczycy nazywali Daoine Sidhe, Ludkiem Wzgórz. Jedna z tych, które Sasi nazywali elfami.

Dziewczyna przestała na chwilę śpiewać, zanurzyła się po szyję, zaprychała, zaparskała i nad wyraz pospolicie zaklęła. Rycerza to jednak nie zmyliło. Wróżki, jak powszechnie było wiadomo, umiały kląć po ludzku. Niejednokrotnie plugawiej niż stajenni. A bardzo często była klątwa wstępem do jakiegoś złośliwego figla, z zamiłowania do których wróżki słynęły – na przykład zwiększenia komuś nosa do rozmiarów nasiennego ogórka albo zmniejszenia komuś męskości do rozmiarów ziarnka bobu.

Rycerza nie pociągała ni pierwsza, ni druga ewentualność. Już, już sposobił się do dyskretnego odwrotu, gdy nagle zdradził go koń. Nie, nie jego własny wierzchowiec, który trzymany za chrapy był spokojny i cichutki jak myszka. Zdradził go koń wróżki, kara klacz, której rycerz początkowo nie dostrzegł między głazami. Teraz smoliście czarna kobyłka grzebnęła kopytem żwir i zarżała powitalnie. Ogier rycerza targnął łbem i odpowiedział grzecznie. Aż echo poszło po wodzie.

Wróżka wyprysnęła z wody, przez moment prezentując się rycerzowi w całej miłej oku okazałości. Rzuciła się ku skale, na której leżała jej odzież. Ale miast chwycić jakie giezło i okryć się skromnie, elfka porwała miecz i z sykiem wydobyła go z pochwy, obracając żelazem nad podziw zręcznie. Trwało to jeden krótki moment, po którym wróżka ukucnęła lub uklękła, kryjąc się w wodzie aż po nos i wystawiając nad powierzchnię wyprostowaną rękę z mieczem.

Rycerz otrząsnął się z osłupienia, puścił wodze i zgiął kolano, klękając na mokrym piasku. Od razu pojął bowiem, kogóż to ma przed sobą.

– Bądź pozdrowiona – zabełkotał, wyciągając ręce. – Wielki to honor dla mnie... Wielki zaszczyt, o Pani Jeziora. Miecz ten przyjmę...

– Może byś tak wstał z kolan i odwrócił się? – Wróżka wystawiła usta nad wodę. – Może by się tak przestał gapić? I pozwolił mi się ubrać?

Usłuchał.

Słyszał, jak chlupie, wychodząc z wody, jak szeleści odzieniem, jak klnie z cicha, wciągając je na mokre ciało. Przyglądał się karej klaczy o sierści gładkiej i lśniącej jak krecie futerko. Był to niezawodnie koń wielkiej krwi, niezawodnie rączy jak wiatr. Niezawodnie zaczarowany. Niechybnie również mieszkaniec Faërie, jak i jego właścicielka.

– Możesz się odwrócić.

– Pani Jeziora...

– I przedstawić.

– Jestem Galahad z Caer Benic. Rycerz króla Artura, pana zamku Kamelot, władcy Letniego Kraju, a także Dumnonii, Dyfneint, Powys, Dyfed...

– A Temeria? – przerwała. – Redania, Rivia, Aedirn? Nilfgaard? Te nazwy mówią ci coś?

– Nie. Nigdym nie słyszał.

Wzruszyła ramionami. W ręku, oprócz miecza, trzymała buty i koszulę, wypraną i wyżętą.

– Tak myślałam. A jaki dziś mamy dzień roku?

– Jest – otworzył usta, zdziwiony do granic – druga pełnia po Beltane... Pani...

– Ciri – powiedziała machinalnie, kręcąc ramionami, by lepiej ułożyć odzienie na schnącej skórze. Mówiła dziwnie, oczy miała zielone i wielkie...

Odruchowo odgarnęła zmoczone włosy, a rycerz westchnął mimowolnie. Nie tylko dlatego, że jej ucho było zwyczajne, ludzkie, żadną miarą nie elfie. Policzek miała zdeformowany dużą brzydką blizną. Zraniono ją. Ale czy wróżkę można zranić?

Zauważyła spojrzenie, zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.

– Szrama, tak jest! – powiedziała ze swym zaskakującym akcentem. – Czemu masz taki wystraszony wzrok? Aż tak dziwna to rzecz dla rycerza, blizna? Czy też aż tak szpetna?

Wolno, oburącz zdjął kaptur kolczy, odgarnął włosy.

– Rzecz iście nie dziwna dla rycerza – rzekł nie bez młodzieńczej dumy, demonstrując własną ledwo zagojoną szramę, biegnącą od skroni po żuchwę. – A szpetne są jeno blizny na honorze. Jestem Galahad, syn Lancelota du Lac i Elaine, córki króla Pellesa, pana na Caer Benic. Ranę tę zadał mi Breunis Bezlitosny, niegodziwy ciemiężyciel panien, nimem go powalił w uczciwym pojedynku. Zaprawdę, godzien jestem z rąk twych przyjąć ten miecz, o Pani Jeziora...

– Słucham?

– Miecz. Jestem gotów go przyjąć.

– To mój miecz. Nie pozwalam go nikomu dotykać.

– Ale...

– Ale co?

– Pani Jeziora zawsze... Zawsze przecie wynurza się z wód i darowuje miecz.

Milczała czas jakiś.

– Rozumiem – powiedziała wreszcie. – Cóż, co kraj, to obyczaj. Przykro mi, Galahadzie, czy jak ci tam, ale najwidoczniej trafiłeś nie na tę Panią, co trzeba. Ja niczego nie rozdaję. I nie pozwalam sobie odebrać. Żeby wszystko było jasne.

– Ale przecie – odważył się – przybywacie z Faërie, Pani, czyż nie tak?

– Przybywam – powiedziała po chwili, a jej zielone oczy, wydawało się, patrzą w otchłań przestrzeni i czasu. – Przybywam z Rivii, z miasta o tej samej nazwie. Znad jeziora Loc Eskalott. Przypłynęłam tu łodzią. Była mgła. Nie widziałam brzegów. Słyszałam tylko rżenie Kelpie... Mojej klaczy, która biegła za mną w ślad.

Rozpostarła mokrą koszulę na kamieniu. A rycerz westchnął znowu. Koszula była wyprana, ale niedokładnie. Wciąż znać było zacieki krwi.

– Przyniósł mnie tu nurt rzeki – podjęła dziewczyna, albo nie widząc, co spostrzegł, albo udając, że nie widzi. – Nurt rzeki i czar jednorożca... Jak się nazywa to jezioro?

– Nie wiem – przyznał. – Tyle tu jezior w Gwynedd...

– W Gwynedd?

– Przecie. Tamte góry to Y Wyddfa. Gdy je mieć po lewej ręce i jechać lasami, po dwóch dniach dotrze się do Dinas Dinlleu, a dalej do Caer Dathal. A rzeka... Najbliższa rzeka to...

– Nieważne, jak się nazywa najbliższa rzeka. Masz może coś do jedzenia, Galahadzie? Umieram wprost z głodu.

– Czemu mi się tak przyglądasz? Boisz się, że zniknę? Że ulecę w przestworza razem z twoim sucharem i jałowcową kiełbasą? Nie bój się. W moim własnym świecie nabroiłam nieco i namieszałam w przeznaczeniu, więc chwilowo nie powinnam się tam pokazywać. Pobędę jakiś czas w twoim. W świecie, w którym nocą próżno szukać na niebie Smoka albo Siedmiu Kóz. W którym właśnie jest druga pełnia po Belleteyn, a Belleteyn wymawia się Beltane. Czemu się tak we mnie wpatrujesz, pytam?

– Nie wiedziałem, że wróżki jedzą.

– Wróżki, czarodziejki i elfki. Wszystkie jedzą. Piją. I tak dalej.

– Słucham?

– Nieważne.

Im baczniej się jej przyglądał, tym bardziej zatracała uroczną aurę, tym bardziej robiła się ludzka i zwyczajna, pospolita wręcz. Wiedział jednak, że taka nie jest, nie może być. Nie spotyka się pospolitych dziewczyn u podnóża Y Wyddfa, w okolicach Cwm Pwcca, kąpiących się nago w górskich jeziorach i piorących zakrwawione koszule. Nieważne, jak ta dziewczyna wygląda, istotą ziemską być nie mogła. Mimo tego Galahad już całkiem swobodnie i bez nabożnego lęku patrzył na jej mysie włosy, które teraz, gdy wyschły, ku jego zdumieniu lśniły pasemkami srebrzystobiałej siwizny. Na jej szczupłe ręce, mały nosek i blade usta, na jej męski strój trochę dziwacznego kroju, uszyty z delikatnej tkaniny o niebywale gęstym splocie. Na jej miecz, dziwny w konstrukcji i ornamencie, ale bynajmniej nie wyglądający na paradną ozdóbkę. Na jej bose stopy, oblepione zeschłym piaskiem plaży.

– Dla jasności – odezwała się, trąc stopą o stopę – ja nie jestem elfką. Czarodziejką, to znaczy wróżką, jestem zaś... trochę nietypową. Eee, chyba wcale nie jestem.

– Żałuję, zaprawdę.

– Czego niby żałujesz?

– Mówią... – zaczerwienił się i zająknął. – Mówią, że wróżki, gdy zdarzy im się napotkać młodzieńców, wiodą ich do Elflandu i tam... Pod leszczynowym krzakiem, na kobiercu z mchów każą sobie świadczyć...

– Pojmuję. – Spojrzała na niego szybko, po czym mocno ugryzła kiełbasę.

– Względem Krainy Elfów – powiedziała, przełknąwszy – to jakiś czas temu stamtąd uciekłam i wcale nie spieszy mi się z powrotem. Względem zaś świadczenia na kobiercu z mchów... Doprawdy, Galahadzie, trafiłeś nie na tę Panią, co trzeba. Tym niemniej, pięknie dziękuję za dobre chęci.

– Pani! Nie chciałem obrazić...

– Nie tłumacz się.

– Wszystko przez to – wybąkał – żeście urocznie piękna.

– Dziękuję raz jeszcze. Ale nadal nic z tego.

Milczeli czas jakiś. Było ciepło. Słońce stojące w zenicie przyjemnie nagrzało kamienie. Leciutki wiaterek zmarszczył taflę jeziora.

– Co znaczy... – odezwał się nagle Galahad dziwnie egzaltowanym głosem. – Co znaczy włócznia z krwawiącym ostrzem? Co znaczy i dlaczego cierpi Król z przebitym udem? Co znaczy panna w bieli niosąca graal, półmisek srebrny...

– A poza tym – przerwała mu – dobrze się czujesz?

– Ja jeno pytam.

– A ja nie rozumiem twojego pytania. To jakieś umówione hasło? Sygnał, po którym rozpoznają się wtajemniczeni? Objaśnij łaskawie.

– Kiedy nie zdołam.

– Dlaczego więc pytałeś?

– A bo to... – zacukał się. – No, krótko rzekłszy... Jeden z naszych nie spytał, mając okazję. Zapomniał języka w gębie albo wstydził się... Nie spytał i było z tego powodu siła nieprzyjemności. Więc my teraz pytamy zawsze. Na wszelki wypadek.

– Czy w tym świecie są czarodzieje? No wiesz, tacy, co parają się magią. Magowie. Wiedzący.

– Jest Merlin. I Morgana. Ale Morgana jest zła.

– A Merlin?

– Średni.

– Wiesz, gdzie go odnaleźć?

– A jakże! W Kamelocie. Na dworze króla Artura. Ja tam właśnie zmierzam.

– Daleko?

– Stąd do Powys, do rzeki Hafren, potem z biegiem Hafren do Glevum, nad Morze Sabriny, a stamtąd już blisko na równiny Letniego Kraju. Wszystkiego jakieś dziesięć dni jazdy...

– Za daleko.

– Można – zająknął się – skrócić nieco drogę, jadąc przez Cwm Pwcca. Ale to zaklęta dolina. Strasznie tam. Żyją tam Y Dynan Bach Têg, złośliwe karły...

– A ty co, miecz nosisz od parady?

– A co mieczem przeciw czarom wydoli?

– Wydoli, wydoli, nie bój się. Ja jestem wiedźminką. Słyszałeś kiedyś? Ech, jasne, że nie słyszałeś. A twoich karłów się nie lękam. Mam wśród krasnoludów sporo znajomych.

No pewnie, pomyślał.

– Pani Jeziora?

– Nazywam się Ciri. Nie nazywaj mnie Panią Jeziora. Źle mi się to kojarzy, nieprzyjemnie i niemile. Tak mnie nazywali oni, w Krainie... Jak ty nazwałeś tę krainę?

– Faërie. Albo, jak mówią druidzi: Annwn. A Sasi powiadają: Elfland.

– Elfland... – Owinęła ramiona otrzymanym od niego kraciastym piktyjskim pledem. – Byłam tam, wiesz? Weszłam do Wieży Jaskółki i bęc, już byłam wśród elfów. A oni właśnie tak mnie nazywali. Panią Jeziora. Nawet mi się to z początku podobało. Pochlebiało mi. Do chwili, gdy zrozumiałam, że w tej krainie, w tej wieży i nad tym jeziorem nie jestem żadną Panią, lecz więźniem.

– Czy to tam – nie wytrzymał – splamiłaś koszulę krwią?

Milczała długo.

– Nie – powiedziała wreszcie, a głos, zdawało mu się, zadrżał jej lekko. – Nie tam. Bystre masz oko. Cóż, przed prawdą nie uciekniesz, głowy w piasek chować nie ma co... Tak, Galahadzie. Plamiłam się często ostatnimi czasy. Krwią nieprzyjaciół, których zabijałam. I krwią bliskich, których usiłowałam ratować... A którzy umierali na moich rękach... Czemu mi się tak przypatrujesz?

– Nie wiem, czyliś jest bóstwem, czy panną śmiertelną... Czy jedną z bogiń... Lecz jeśliś jest mieszkanką ziemskiego padołu...

– Do rzeczy, jeśli łaska.

– Pragnąłbym – oczy Galahada rozgorzały – usłyszeć twą historię. Zechcesz ją opowiedzieć, o Pani?

– Jest długa.

– Mamy czas.

– I niezbyt dobrze się kończy.

– Nie wierzę.

– Dlaczego?

– Śpiewałaś, kąpiąc się w jeziorze.

– Jesteś spostrzegawczy. – Odwróciła głowę, zacisnęła wargi, a jej twarz nagle skurczyła się i zbrzydła. – Tak, jesteś spostrzegawczy. Ale bardzo naiwny.

– Opowiedz mi twą historię. Proszę.

– Cóż – westchnęła. – Dobrze, jeśli chcesz... Opowiem.

Usiadła wygodniej. I on też usiadł wygodniej. Konie chodziły skrajem lasu, poszczypując trawy i zioła.

– Od początku – poprosił Galahad. – Od samego początku...

– Ta historia – powiedziała po chwili, szczelniej owijając się w piktyjski pled – coraz bardziej wygląda mi na taką, która nie ma początku. Nie mam też pewności, czy się aby już skończyła. Strasznie się, musisz wiedzieć, poplątała przeszłość z przyszłością. Pewien elf powiedział mi nawet, że to jest jak z tym wężem, który capnie zębami własny ogon. Wąż ten, wiedz o tym, nazywa się Uroboros. A to, że gryzie swój ogon, znaczy, że koło jest zamknięte. W każdym momencie czasu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdym momencie czasu kryje się wieczność. Rozumiesz?

– Nie.

– Nie szkodzi.

Zaprawdę powiadam wam, kto wierzy snom, jest jako chcący pojmać wiatr lubo cień uchwycić. Łudzi się obrazem zwodniczym, krzywym zwierciadłem, które kłamie lub prawi niedorzeczności na wzór niewiasty rodzącej. Głupi zaiste, kto marom sennym wiarę daje i drogą złudy kroczy.

Wszelako kto sny letce sobie waży i nie wierzy im nic a nic, ten także bezrozumnie czyni. Bo przecież gdyby sny całkiem znaczenia nie miały, to po cóż by bogowie, tworząc nas, zdolność śnienia nam dawali?

Mądrości proroka Lebiody, 34,1

All we see or seem Is but a dream within a dream

Allan Edgar Poe

Rozdział drugi

Wiaterek zmarszczył parującą jak kocioł powierzchnię jeziora, popędził po niej strzępki rozwiewanej mgły. Dulki skrzypiały i dudniły rytmicznie, wynurzające się pióra wioseł siały gradem błyszczących kropelek.

Condwiramurs wystawiła rękę za burtę. Łódź płynęła w tempie tak żółwim, że woda tylko minimalnie wzburzyła się i wspięła na jej dłoń.

– Ach, ach – powiedziała, wkładając w głos tyle sarkazmu, ile się tylko dało. – Cóż za szybkość! Mkniemy wręcz po falach. Aż się w głowie kręci!

Wioślarz, niski, krępy i nabity w sobie mężczyzna, odburknął coś gniewnie i niewyraźnie, nawet nie unosząc łba, porośniętego włosem szedziwym i kręconym jak u karakuła. Adeptka miała już serdecznie dość burknięć, charknięć i stęknięć, którymi ten gbur zbywał jej pytania, odkąd wsiadła na łódź.

– Ostrożniej – wycedziła, z trudem zachowując spokój. – Od tak forsownego wiosłowania można się ochwacić.

Tym razem mężczyzna uniósł twarz, ogorzałą, ciemną jak garbowana skóra. Zaburczał, zachrząkał, ruchem pokrytego siwą szczeciną podbródka wskazał na zamocowane na burcie drewniane motowidło i niknącą w wodzie linkę, napiętą ruchem łodzi. Przekonany najwidoczniej, że wyjaśnienie było wyczerpujące, wznowił wiosłowanie. W takim samym rytmie jak poprzednio. Wiosła w górę. Przerwa. Wiosła do pół pióra w wodę. Długa przerwa. Pociągnięcie. Jeszcze dłuższa przerwa.

– Aha – powiedziała swobodnie Condwiramurs, patrząc w niebo. – Rozumiem. Ważny jest ciągnięty za łodzią błyszcz, który musi poruszać się z właściwą prędkością i odpowiednio głęboko. Ważne jest rybołówstwo. Reszta jest nieważna.

Było to tak oczywiste, że mężczyzna nawet nie zadał sobie trudu, by burczeć lub charczeć.

– Cóż kogo może obchodzić – monologowała dalej Condwiramurs – że podróżowałam całą noc? Że jestem głodna? Że zadek mnie boli i swędzi od twardej i mokrej ławki? Że sikać mi się chce? Nie, ważny jest tylko połów ryb na dorożkę. Bezsensowny zresztą. Nic nie weźmie na błyszcz ciągnięty środkiem plosa, w toni o dwudziestosążniowej głębokości.

Mężczyzna podniósł głowę, popatrzył na nią paskudnie i zaburczał bardzo, ale to bardzo burkliwie. Condwiramurs błysnęła ząbkami, rada z siebie. Gbur nadal wiosłował wolno. Był wściekły.

Rozparła się na rufowej ławeczce i założyła nogę na nogę. Tak, by w rozcięciu sukni dużo było widać.

Mężczyzna zaburczał, zacisnął na wiosłach gruzłowate dłonie, udając, że patrzy tylko na linkę dorożki. Tempa wiosłowania, rzecz jasna, ani myślał przyspieszyć. Adeptka westchnęła z rezygnacją i zajęła się obserwacją nieba.

Dulki poskrzypywały, brylantowe kropelki spadały z piór wioseł.

W podnoszącej się szybko mgiełce zamajaczył zarys wyspy. I wznoszący się nad nią ciemny, pękaty obelisk wieży. Gbur, choć siedzący tyłem i nie oglądający się, niewiadomym sposobem poznał, że są już prawie na miejscu. Nie spiesząc się, złożył wiosła na burtach, wstał, zaczął powoli nawijać linkę na motowidło. Condwiramurs, wciąż z nogą na nodze, pogwizdywała, patrząc w niebo.

Mężczyzna zwinął linkę do końca, obejrzał błyszcz, dużą mosiężną łyżkę uzbrojoną w potrójny hak z chwościkiem z czerwonej wełny.

– Jej, jej – powiedziała słodziutko Condwiramurs. – Nic się nie złapało, oj, oj, jaka szkoda. Ciekawe, dlaczego taki niefart? Może łódź płynęła za szybko?

Mężczyzna obrzucił ją spojrzeniem, które mówiło wiele brzydkich rzeczy. Usiadł, zacharczał, splunął za burtę, chwycił wiosła w sękate łapy, wygiął mocno plecy. Wiosła chlupnęły, załomotały w dulkach, łódź pomknęła po jeziorze jak strzała, woda z szumem spieniła się u dziobu, wirami zakotłowała za rufą. Dzielące ich od wyspy ćwierć strzelenia z łuku pokonali w czasie krótszym niż dwa burknięcia, a łódź wyjechała na żwir z takim impetem, że Condwiramurs spadła z ławki.

Mężczyzna zaburczał, zacharczał i splunął. Adeptka wiedziała, że w przekładzie na mowę ludzi cywilizowanych znaczyło to: wynoś się z mojej łodzi, przemądrzała wiedźmo. Wiedziała też, że na wyniesienie na rękach liczyć nie ma co. Zdjęła trzewiczki, prowokująco wysoko podniosła suknię i wysiadła. Przełknęła przekleństwo, bo skorupy muszli boleśnie ukłuły ją w stopy.

– Dzięki – powiedziała przez zaciśnięte zęby – za przejażdżkę.

Nie czekając na odburknięcie i nie oglądając się, boso poszła w kierunku kamiennych schodów. Wszystkie niewygody i dolegliwości przeszły i uleciały bez śladu, wymazane przez rosnące podniecenie. Była oto na wyspie Inis Vitre, na jeziorze Loc Blest. Była w miejscu niemal legendarnym, w którym bywali wyłącznie nieliczni wybrańcy.

Poranna mgła uniosła się zupełnie, przez zmatowione niebo zaczęła mocniej prześwitywać czerwona kula słońca. Wokół machikułów wieży krążyły wrzeszczące mewy, migały jerzyki.

Na szczycie schodów, wiodących z plaży na taras, wsparta o posążek przykucniętej i wyszczerzonej chimery, stała Nimue.

Pani Jeziora.

Była drobnej budowy i niska, mierzyła niewiele więcej niż pięć stóp. Condwiramurs słyszała o tym, że za młodu nazywano ją Łokietkiem, teraz widziała, że przezwisko było trafne. Ale była pewna, że przynajmniej od pół wieku nikt nie ośmieliłby się tak nazwać małej czarodziejki.

– Jestem Condwiramurs Tilly – przedstawiła się z ukłonem, zakłopotana nieco, wciąż z trzewiczkami w ręku. – Rada jestem, mogąc gościć na twojej wyspie, Pani Jeziora.

– Nimue – poprawiła swobodnie mała magiczka. – Nimue, nic więcej. Tytuły i epitety możemy sobie darować, panno Tilly.

– W takim razie ja jestem Condwiramurs. Condwiramurs, nic więcej.

– Pozwól więc, Condwiramurs. Porozmawiamy przy śniadaniu. Odgaduję, że zgłodniałaś.

– Nie przeczę.

Na śniadanie był twaróg, szczypior, jajka, mleko i razowy chleb, podane przez dwie młodziutkie, cichutkie i pachnące krochmalem służące. Condwiramurs jadła, czując na sobie wzrok małej czarodziejki.

– Wieża – mówiła wolno Nimue, obserwując każdy jej ruch i każdy niemal niesiony do ust kęs – ma sześć kondygnacji, z czego jedną pod ziemią. Twoja kwatera mieści się na drugiej nadziemnej, są tam wszystkie potrzebne do życia wygody. Parter, jak widzisz, jest częścią gospodarczą, mieszczą się tu też komnaty mieszkalne służby. Podziemie, jak również piętro pierwsze i trzecie, to laboratorium, biblioteka i galeria. Do wszystkich wymienionych pięter i znajdujących się na nich pomieszczeń masz wstęp i dostęp nieograniczony, możesz korzystać z nich i z wszystkiego, co zawierają, kiedy zapragniesz i w jaki sposób zechcesz.

– Zrozumiałam. Dziękuję.

– Dwie najwyższe kondygnacje mieszczą moje komnaty prywatne i moją prywatną pracownię. Są to pomieszczenia prywatne absolutnie. Żeby uniknąć nieporozumień: jestem niebywale czuła na te sprawy.

– Uszanuję to.

Nimue odwróciła głowę ku oknu, przez które widać było Burkliwego Pana Wioślarza, który uporał się już z bagażem Condwiramurs, a teraz ładował na łódź wędziska, motowidła, kancerki, podrywki i inne parafernalia rybackiego przemysłu.

– Jestem trochę staromodna – ciągnęła. – Ale z pewnych rzeczy przywykłam korzystać na prawach wyłączności. Szczoteczka do zębów, dajmy na to. Prywatne komnaty, biblioteka, toaleta. I Król Rybak. Nie próbuj, proszę, korzystać z Króla Rybaka.

Condwiramurs omal nie zakrztusiła się mlekiem. Twarz Nimue niczego nie wyrażała.

– A jeśli... – podjęła, zanim dziewczyna odzyskała mowę. – Jeśli on spróbuje korzystać z ciebie, odmów.

Condwiramurs, przełknąwszy wreszcie, prędko pokiwała głową, powstrzymując się od jakiegokolwiek komentarza. Choć miała na końcu języka, że nie gustuje w rybakach, zwłaszcza grubiańskich. I mających łeb oszemłany siwizną bielutką jak twarożek.

– Taaak – powiedziała przeciągle Nimue. – Introdukcję miałybyśmy więc za sobą. Pora przejść do spraw konkretnych. Nie ciekawi cię, co sprawiło, że spośród wszystkich kandydatek wybrałam właśnie ciebie?

Condwiramurs, jeżeli w ogóle zastanawiała się nad odpowiedzią, to tylko dlatego, by nie wyjść na zbyt zadufaną. Szybko doszła jednak do wniosku, że wobec Nimue fałszywa nawet w małym stopniu skromność i tak będzie zbyt raziła fałszem.

– Jestem najlepszą śniączką w akademii – odparła chłodno, rzeczowo i bez chełpliwości. – A na trzecim roku miałam drugą lokatę wśród onejromantek.

– Mogłam wziąć tę, która miała lokatę pierwszą. – Nimue była faktycznie szczera aż do bólu. – Nawiasem mówiąc, proponowano mi właśnie ową prymuskę, z pewnym naciskiem zresztą, bo to podobno ważna córeczka kogoś ważnego. A jeżeli chodzi o śnienie, o onejroskopię, to wszakże wiesz, droga Condwiramurs, że jest to dar dość kapryśny. Fiasko może spotkać nawet najlepszą śniączkę.

Condwiramurs przytrzymała za zębami ripostę, że jej fiaska można policzyć na palcach jednej ręki. W końcu rozmawiała z mistrzynią. Znaj proporcją, mocium panie, jak mawiał jeden z profesorów akademii, erudyta.

Nimue lekkim skinieniem głowy pochwaliła jej milczenie.

– Zasięgnęłam języka w uczelni – powiedziała po chwili. – Stąd wiem, że nie musisz wspomagać śnienia środkami odurzającymi. Cieszy mnie to, albowiem narkotyków nie toleruję.

– Śnię bez żadnych prochów – potwierdziła z lekką dumą Condwiramurs. – Do onejroskopii wystarczy mi, jeśli mam zahaczkę.

– Słucham?

– No, zahaczkę – adeptka kaszlnęła. – Znaczy się, przedmiot jakoś związany z tym, o czym mam śnić. Rzecz jakąś. Albo obraz...

– Obraz?

– Aha. Nieźle śnię na obraz.

– O – uśmiechnęła się Nimue. – O, skoro obraz pomoże, to nie będzie kłopotów. Jeśli uporałaś się już ze śniadaniem, to chodźmy, najlepsza śniączko i druga wśród onejromantek. Dobrze będzie, jeśli bez zwłoki wyjaśnię ci pozostałe powody, dla których to właśnie ciebie wybrałam na asystentkę.

Od kamiennych ścian tchnęło zimnem, którego nie łagodziły ani ciężkie gobeliny, ani pociemniała boazeria. Kamienna podłoga ziębiła stopy przez podeszwy trzewiczków.

– Za tymi drzwiami – wskazała niedbale Nimue – jest laboratorium. Jak się rzekło, możesz korzystać wedle woli. Zalecana jest oczywiście ostrożność. Umiar wskazany jest zwłaszcza przy próbach zmuszania miotły do noszenia wody.

Condwiramurs zachichotała grzecznie, choć żart był leciwy. Wszystkie mentorki raczyły podopieczne dowcipami nawiązującymi do mitycznych tarapatów mitycznego ucznia czarnoksiężnika.

Schody wiły się w górę jak wąż morski, zdając się nie mieć końca. I były strome. Nim dotarły na miejsce, Condwiramurs spociła się i zdyszała setnie. Po Nimue w ogóle nie było znać wysiłku.

– Tędy, proszę. – Otworzyła dębowe drzwi. – Uwaga na próg.

Condwiramurs weszła i westchnęła.

Komnata była galerią. Jej ściany od sufitu do podłogi obwieszone były obrazami. Wisiały tam wielkie, stare, łuszczące się i spękane oleje, miniatury, zżółkłe sztychy i drzeworyty, wyblakłe akwarele i sepie. Wisiały tam też żywe w kolorach modernistyczne gwasze i tempery, czyste w kresce akwatinty i akwaforty, litografie i kontrastowe mezzotinty, przyciągające oczy wyrazistymi plamami czerni.

Nimue zatrzymała się przed wiszącym najbliżej drzwi obrazem przedstawiającym grupę zebraną pod ogromnym drzewem. Spojrzała na płótno, potem na Condwiramurs, a jej milczące spojrzenie było nadzwyczaj wymowne.

– Jaskier – adeptka, z miejsca połapawszy się, w czym rzecz, nie kazała jej czekać – śpiewa ballady pod dębem Bleobherisem.

Nimue uśmiechnęła się, kiwnęła głową. I zrobiła krok, zatrzymując się przed następnym obrazem. Akwarela. Symbolizm. Dwie kobiece sylwetki, na wzgórzu. Nad nimi krążące mewy, pod nimi, na stokach wzgórza, korowód cieni.

– Ciri i Triss Merigold, prorocza wizja w Kaer Morhen.

Uśmiech, kiwnięcie, krok, następny obraz. Jeździec na koniu w galopie, w szpalerze pokracznych olch, wyciągających ku niemu ramiona konarów. Condwiramurs poczuła, jak przeszywa ją dreszcz.

– Ciri... Hmm... To chyba jej jazda na spotkanie z Geraltem na farmie niziołka Hofmeiera.

Następny obraz, pociemniały olej. Batalistyka.

– Geralt i Cahir bronią mostu na Jarudze.

Potem poszło szybko.

– Yennefer i Ciri, ich pierwsze spotkanie w świątyni Melitele. Jaskier i driada Eithne, w lesie Brokilon. Drużyna Geralta w śnieżycy na przełęczy Malheur...

– Brawo, doskonale – przerwała Nimue. – Znakomita znajomość legendy. Teraz znasz już drugi powód, dla którego znalazłaś się tu ty, a nie ktoś inny.

Nad hebanowym stolikiem, przy którym usiadły, dominowało wielkie płótno batalistyczne przedstawiające, jak się zdawało, bitwę pod Brenną, jakiś moment kluczowy batalii, czyli czyjąś kiczowato bohaterską śmierć. Płótno było ponad wszelką wątpliwość dziełem Mikołaja Certosy, można to było poznać po ekspresji, perfekcyjnej dbałości o detal i typowych dla artysty efektach luministycznych.

– Owszem, znam legendę o wiedźminie i wiedźmince – odrzekła Condwiramurs. – Znam ją, nie zawaham się powiedzieć, na wyrywki. Podlotkiem będąc, kochałam tę historię, zaczytywałam się nią. I marzyłam, by być Yennefer. Będę jednak szczera: jeśli nawet i była to miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli nawet była wybuchowo namiętna... To nie była wieczna.

Nimue uniosła brwi.

– Poznawałam historię – podjęła Condwiramurs – w popularnych skrótach i wersjach dla młodzieży, brykach okrojonych i uprzyzwoiconych ad usum delphini. Potem naturalnie wzięłam się za tak zwane wersje poważne i pełne. Obszerne do granic redundancji, a niekiedy i poza te granice. Wówczas to pasja ustąpiła chłodnej refleksji, a dzika namiętność czemuś w rodzaju obowiązku małżeńskiego. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

Nimue ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy potwierdziła, że wie.

– Podsumowując, wolę te legendy, które mocniej trzymają się legendarnej konwencji, nie mieszają klechdy z rzeczywistością, nie próbują integrować prostego i prostolinijnego moralitetu bajki z głęboko niemoralną prawdą historyczną. Wolę legendy, do których nie dopisują posłowi encyklopedyści, archeolodzy i historycy. Takie, których konwencja wolna jest od eksperymentów. Wolę, jeśli książę wspina się na szczyt Szklanej Góry, całuje śpiącą królewnę, ta się budzi i obydwoje żyją potem długo i szczęśliwie. Tak, a nie inaczej, powinna się kończyć legenda... Czyjego pędzla jest ten portret Ciri? Ten en pied?

– Nie ma ani jednego portretu Ciri – głos małej czarodziejki był rzeczowy do oschłości. – Ani tu, ani nigdzie na świecie. Nie zachował się ani jeden portret, ani jedna miniatura namalowana przez kogoś, kto mógłby Ciri widzieć, znać lub chociażby pamiętać. Portret en pied przedstawia Pavettę, matkę Ciri, a namalował go krasnolud Ruiz Dorrit, nadworny malarz władców Cintry. Wiadomo, że Dorrit sportretował Ciri w wieku lat dziesięciu, również en pied, ale płótno, nazywane Infantką z chartem, zaginęło, niestety. Wróćmy jednak do legendy i twojego do niej stosunku. I tego, czym w twej opinii legenda winna się kończyć.

– Winna się kończyć dobrze – powiedziała z czupurnym przekonaniem Condwiramurs. – Dobro i prawość mają zatriumfować, zło ma zostać przykładnie ukarane, miłość ma połączyć kochanków po kres ich życia. I nikt z bohaterów pozytywnych nie może, cholera, zginąć! A legenda o Ciri? Jak się kończy?

– Właśnie. Jak?

Condwiramurs zaniemówiła na moment. Nie spodziewała się takiego pytania, wietrzyła test, egzamin, pułapkę. Milczała, nie chcąc dać się złapać.

Jak się kończy legenda o Geralcie i Ciri? Przecież każdy to wie.

Patrzyła na ciemną w tonacji akwarelę przedstawiający niekształtną barkę sunącą po powierzchni zasnutego oparami jeziora, barkę popędzaną długą tyką przez kobietę widoczną tylko jako czarna sylwetka.

Właśnie tak kończy się ta legenda. Właśnie tak.

Nimue czytała w jej myślach.

– To nie jest takie pewne, Condwiramurs. To wcale nie jest takie pewne.

– Legendę – zaczęła Nimue – poznałam z ust wędrownego bajarza. Jestem dzieckiem wiejskim, czwartą córką wsiowego stelmacha. Chwile, gdy gościł w naszej wsi bajarz Pogwizd, dziad wagabunda, były najpiękniejszymi chwilami mojego dzieciństwa. Można było odetchnąć od harówki, oczyma duszy zobaczyć te bajeczne dziwy, zobaczyć ten świat daleki... Świat piękny i cudowny... Dalszy i cudowniejszy nawet niż jarmark w miasteczku oddalonym o dziewięć mil...

– Miałam wtedy jakieś sześć, siedem lat. Moja najstarsza siostra miała czternaście. I już była krzywa od garbienia się nad robotą. Babska dola! Do tego przygotowywano u nas dziewczynki od małości! Garbić się! Wiecznie się garbić, garbić i giąć nad robotą, nad dzieckiem, pod ciężarem brzucha, który chłop ci przyprawiał, ledwoś zdążyła wydobrzeć po połogu...

– To te dziadowskie opowieści sprawiły, że zaczęłam pragnąć czegoś więcej niż garb i harówka, marzyć o czymś więcej niż urodzaj, mąż i dzieci. Pierwsza książka, którą kupiłam za utarg ze sprzedaży własnoręcznie zebranych w lesie jeżyn, to była legenda o Ciri. Wersja, jak to ładnie nazwałaś, uprzyzwoicona, dla dzieci, bryk ad usum delphini. Była to wersja w sam raz dla mnie. Czytałam słabo. Ale już wtedy wiedziałam, czego chcę. Chciałam być taka jak Filippa Eilhart, jak Sheala de Tancarville, jak Assire var Anahid...

Obie popatrzyły na gwasz przedstawiający pogrążoną w subtelnym chiaroscuro salę zamkową, stół i siedzące za tym stołem kobiety. Legendarne kobiety.

– W akademii – podjęła Nimue – do której dostałam się zresztą dopiero za drugim podejściem, zajmowałam się mitem tylko w aspekcie Wielkiej Loży na zajęciach z historii magii. Na czytanie dla przyjemności początkowo zwyczajnie nie miałam czasu, musiałam wkuwać, by... By dotrzymać kroku córeczkom hrabiów i bankierów, którym wszystko przychodziło łatwo, które naśmiewały się z dziewuszki ze wsi...

Zamilkła, z trzaskiem wyłamała palce.

– Wreszcie – podjęła – czas na czytanie znalazłam, ale wówczas stwierdziłam, że perypetie Geralta i Ciri zajmują mnie znacznie mniej niż w dzieciństwie. Zachodził podobny syndrom, co u ciebie. Jak ty to nazwałaś? Obowiązek małżeński? Tak było do momentu...

Zamilkła, potarła twarz. Condwiramurs ze zdumieniem zauważyła, że ręka Pani Jeziora drży.

– Miałam chyba z osiemnaście lat, gdy... Gdy coś się wydarzyło. Coś, co sprawiło, że legenda o Ciri odżyła we mnie. Że zaczęłam się nią zajmować poważnie i naukowo. Że poświęciłam jej życie.

Adeptka milczała, choć w środku aż wrzała z ciekawości.

– Nie udawaj, że nie wiesz – powiedziała cierpko Nimue. – Wszystkim przecież wiadomo, że Pani Jeziora opanowana jest chorobliwą wręcz obsesją na tle legendy o Ciri. Wszyscy plotkują o tym, jak to niegroźny z początku bzik przerodził się w coś w rodzaju narkotycznego uzależnienia czy wręcz manii. W tych plotkach jest sporo prawdy, droga moja Condwiramurs, sporo prawdy! A ty, skoro ciebie wybrałam na asystentkę, też w manię i uzależnienie popadniesz. Będę bowiem tego wymagała. Przynajmniej na czas praktyki. Rozumiesz?

Adeptka potwierdziła skinieniem głowy.

– Zda ci się, że rozumiesz. – Nimue opanowała się i ochłodła. – Ale ja ci to wyjaśnię. Stopniowo. A gdy nadejdzie czas, wyjaśnię ci wszystko. Na razie...

Urwała, spojrzała w okno, na jezioro, na czarną kreskę łodzi Króla Rybaka, wyraźnie odcinającą się od złoto rozmigotanej powierzchni wód.

– Na razie wypocznij. Obejrzyj galerię. W szafach i gablotach znajdziesz albumy i kartony grafik, wszystkie tematycznie związane z podaniem. W bibliotece są wszystkie wersje i trawestacje legendy, także większość opracowań naukowych. Poświęć im trochę czasu. Pooglądaj, poczytaj, koncentruj się. Chcę, byś miała materiał do snu. Zahaczkę, jak to nazwałaś.

– Zrobię to. Pani Nimue?

– Słucham.

– Te dwa portrety... Te wiszące obok siebie... To również nie jest Ciri?

– Nie istnieje żaden portret Ciri – powtórzyła cierpliwie Nimue. – Późniejsi artyści przedstawiali ją wyłącznie w scenach, każdy wedle własnej fantazji. Co do tych portretów, to ten z lewej też jest raczej wolną wariacją na temat, przedstawia bowiem elfkę Larę Dorren aep Shiadhal, osobę, której malarka nie mogła znać. Malarką była bowiem znana ci pewnie z legendy Lydia van Bredevoort. Jeden z jej ocalałych olejów wisi jeszcze w akademii.

– Wiem. A ten drugi portret?

Nimue długo patrzyła na obraz. Na wizerunek szczupłej dziewczyny o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubranej w białą sukienkę z zielonymi rękawkami.

– Malował go Robin Anderida – powiedziała, odwracając się i patrząc prosto w oczy Condwiramurs. – A kogo przedstawia... Ty mi to powiedz, śniączko i onejromantko. Wyśnij to. I opowiedz mi twój sen.

Mistrz Robin Anderida pierwszy dostrzegł zbliżającego się cesarza, zgiął się w ukłonie. Stella Congreve, hrabina na Liddertalu, wstała i dygnęła, szybkim gestem każąc zrobić to samo siedzącej na rzeźbionym fotelu dziewczynie.

– Witam panie. – Emhyr var Emreis skinął głową. – Witam i ciebie, mistrzu Robinie. Jak postępuje praca?

Mistrz Robin chrząknął zakłopotany i znowu się ukłonił, nerwowo wycierając palce w kitel. Emhyr wiedział, że artysta cierpi na ostrą agorafobię i jest chorobliwie nieśmiały. Ale komu to przeszkadzało. Ważne było, jak malował.

Cesarz, jak zwykle podczas podróży, nosił oficerski uniform gwardyjskiej brygady „Impera” – czarną zbroję i płaszcz z haftem przedstawiającym srebrną salamandrę. Zbliżył się, spojrzał na portret. Najpierw na portret, potem dopiero na modelkę. Szczupłą dziewczynę o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubraną w białą sukienkę z zielonymi rękawkami, z małym dekolcikiem przyozdobionym kolijką z perydotów.

– Znakomicie – powiedział celowo w pustkę, tak by nie wiadomo było, co chwali. – Znakomicie, mistrzu. Proszę kontynuować, nie zwracając uwagi na moją osobę. Zechce pani pozwolić na słowo, hrabino.

Odszedł dalej ku oknu, zmuszając ją, by szła za nim.

– Wyjeżdżam – powiedział cicho. – Sprawy państwowe. Dziękuję za gościnę. I za nią. Za princessę. Naprawdę dobra robota, Stello. Naprawdę należy się pochwała. Tak tobie, jak i jej.

Stella Congreve dygnęła głęboko i z gracją.

– Wasza Cesarska Mość jest dla nas za dobry.

– Nie chwal dnia przed zachodem.

– Ach... – zacisnęła lekko wargi. – To tak?

– To tak.

– Co z nią będzie, Emhyrze?

– Nie wiem – odrzekł. – Za dziesięć dni wznawiam ofensywę na Północy. A zapowiada się trudna, bardzo trudna wojna. Vattier de Rideaux śledzi wymierzone przeciwko mnie spiski i sprzysiężenia. Do różnych, do bardzo różnych rzeczy może mnie zmusić racja stanu.

– To dziecko nie jest niczemu winne.

– Powiedziałem: racja stanu. Racja stanu nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zresztą...

Machnął ręką.

– Chcę z nią porozmawiać. Sam na sam. Pozwól bliżej, księżniczko. Dalej, dalej, żywiej. Cesarz rozkazuje.

Dziewczyna dygnęła głęboko. Emhyr mierzył ją wzrokiem, wracając pamięcią do tamtej brzemiennej w skutki audiencji w Loc Grim. Był pełen uznania, ba, podziwu nawet dla Stelli Congreve, która w ciągu sześciu miesięcy, jakie upłynęły od tamtego czasu, zdołała to niezgrabne kaczątko przekształcić w małą arystokratkę.

– Zostawcie nas – rozkazał. – Zrób przerwę, mistrzu Robinie, na umycie pędzli, dajmy na to. Ciebie zaś, hrabino, proszę, byś zechciała zaczekać w przedpokojach. A ty, księżniczko, pozwól ze mną na taras.

Mokry śnieg, który spadł w nocy, stopniał w pierwszych promieniach porannego słońca, ale dachy wież i pinakli zamku Darn Rowan wciąż były mokre i świeciły tak, że zdawały się płonąć.

Emhyr podszedł do balustrady tarasu. Dziewczyna – zgodnie z etykietą – trzymała się o krok za nim. Niecierpliwym gestem zmusił ją, by podeszła bliżej.

Cesarz milczał długo, obu dłońmi wsparty na balustradzie, wpatrzony we wzgórza i porastające je wiecznie zielone cisy, wyraźnie odcinające się od wapiennej bieli skalistych uskoków. Błyskała rzeka, wstęgą roztopionego srebra wijąca się dnem kotliny.

W powietrzu czuło się wiosnę.

– Za rzadko tu bywam – odezwał się Emhyr. Dziewczyna milczała.

– Za rzadko tu przyjeżdżam – powtórzył, odwracając się. – A to piękne i tchnące spokojem miejsce. Piękna okolica... Zgadzasz się ze mną?

– Tak, Wasza Cesarska Mość.

– W powietrzu czuje się już wiosnę. Mam rację?

– Tak, Wasza Cesarska Mość.

Z dołu, z podwórca, słychać było śpiew zakłócany brzękiem, szczękiem i dzwonieniem podków. Eskorta, poinformowana, że cesarz rozkazał wyjazd, pospiesznie szykowała się do drogi. Emhyr pamiętał, że wśród gwardzistów był jeden, który śpiewał. Często. I niezależnie od okoliczności.

Pojrzyj na mię miłościwie

Oczęty bławemi

Obdarzże mnie litościwie

Wdziękami swojemi

Wspomnij na mię litościwie

I w tej porze nocnej

Nie odmawiaj miłościwie

Wzajemności mocnej

– Ładna ballada – powiedział w zamyśleniu, dotykając palcami ciężkiego, złotego, cesarskiego alszbandu.

– Ładna, Wasza Cesarska Mość.

Vattier zapewnia mnie, że jest już na tropie Vilgefortza. Że odnalezienie go jest kwestią dni, najwyżej tygodni. Głowy zdrajców spadną, a do Nilfgaardu sprowadzona zostanie prawdziwa Cirilla, królowa Cintry.

A zanim do Nilfgaardu przybędzie autentyczna Ciri, trzeba będzie coś zrobić z sobowtórem.

– Unieś głowę.

Posłuchała.

– Masz jakieś życzenia? – spytał nagle ostro. – Skargi? Prośby?

– Nie, Wasza Cesarska Wysokość. Nie mam.

– Doprawdy? To ciekawe. No, ale przecież nie mogę ci rozkazać, byś miała. Unieś głowę, jak przystoi princessie. Stella chyba nauczyła cię manier?

– Tak, Wasza Cesarska Mość.

W samej rzeczy, dobrze ją wyuczyli, pomyślał. Najpierw Rience, potem Stella. Dobrze wyuczyli roli i kwestii, grożąc zapewne, że za pomyłkę lub błąd zapłaci torturą i śmiercią. Ostrzegli, że będzie musiała grać przed surowym, nie wybaczającym błędów audytorium. Przed strasznym Emhyrem var Emreisem, cesarzem Nilfgaardu.

– Jak masz na imię? – spytał ostro.

– Cirilla Fiona Elen Riannon.

– Prawdziwe imię.

– Cirilla Fiona...

– Nie nadużywaj mojej cierpliwości. Imię!

– Cirilla... – głos dziewczyny złamał się jak patyczek. – Fiona...

– Dość, na Wielkie Słońce – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Dość!

Głośno pociągnęła nosem. Wbrew etykiecie. Usta jej dygotały, ale tego etykieta nie zabraniała.

– Uspokój się – rozkazał, ale głosem cichym i prawie łagodnym. – Czego się lękasz? Wstydzisz się własnego imienia? Boisz się go wyznać? Wiąże się z nim coś, co jest nieprzyjemne? Jeżeli pytam, to tylko dlatego, że chciałbym móc zwrócić się do ciebie twym prawdziwym imieniem. Ale muszę wiedzieć, jak ono brzmi.

– Nijako – odpowiedziała, a wielkie oczy zabłysły jej nagle jak podświetlone płomieniem szmaragdy. – Bo jest to imię nijakie, Wasza Cesarska Mość. Imię w sam raz dla kogoś, kto jest nikim. Tak długo, jak jestem Cirillą Fioną, coś znaczę... Tak długo, jak...

Głos uwiązł jej w krtani tak raptownie, że odruchowo uniosła ręce ku szyi, jak gdyby to, co na niej miała, to nie była kolia, lecz dławiąca garota. Emhyr wciąż mierzył ją wzrokiem, nadal pełen uznania dla Stelli Congreve. Jednocześnie czuł złość. Złość nieuzasadnioną. I przez to tak złą.

Czego ja chcę od tego dzieciaka, pomyślał, czując, jak złość wzbiera w nim, jak wrze, jak pęcznieje pianą niby zupa w kotle. Czego ja chcę od dzieciaka, którego...

– Wiedz, że nie miałem nic wspólnego z twoim uprowadzeniem, dziewczyno – powiedział ostro. – Nie miałem nic wspólnego z twoim porwaniem. Nie wydałem takich rozkazów. Oszukano mnie...

Był wściekły na siebie, świadom, że popełnia błąd. Należało już dawno zakończyć tę rozmowę, zakończyć ją wyniośle, władczo, groźnie, po imperatorsku. Należało zapomnieć o tej dziewczynie i o jej zielonych oczach. Ta dziewczyna nie istniała. Była sobowtórem. Imitacją. Nie miała nawet imienia. Była nikim. A imperator nie rozmawia z kimś, kto jest nikim. Imperator nie przyznaje się do pomyłek przed kimś, kto jest nikim. Imperator nie prosi o wybaczenie, nie kaja się przed kimś, kto...

– Wybacz mi – powiedział, a słowa były obce, niemile kleiły się do warg. – Popełniłem błąd. Tak, to prawda, jestem winny tego, co cię spotkało. Zawiniłem. Ale daję ci moje słowo, nic ci już nie grozi. Nie spotka cię już nic złego. Żadna krzywda, żadna ujma, żadna przykrość. Nie musisz się bać.

– Nie boję się. – Podniosła głowę i wbrew etykiecie spojrzała mu prosto w oczy. Emhyr drgnął, ugodzony uczciwością i ufnością jej wzroku. Natychmiast wyprostował się, cesarski i wyniosły aż do obrzydzenia.

– Proś mnie, o co chcesz.

Spojrzała na niego znowu, a on mimowolnie przypomniał sobie te niezliczone okazje, gdy w ten właśnie sposób kupował sobie spokój sumienia za wyrządzoną komuś podłość. W skrytości ducha ciesząc się niecnie, że tak tanio płaci.

– Proś mnie, o co chcesz – powtórzył, a przez to, że był już zmęczony, głos jego zyskał nagle na człowieczeństwie. – Spełnię każde twe życzenie.

Niech nie patrzy na mnie, pomyślał. Nie zniosę jej spojrzenia.

Ludzie podobno boją się patrzeć na mnie. A czego ja się boję?

Gdzieś mam Vattiera de Rideaux i jego rację stanu. Jeśli ona poprosi, każę ją zawieźć do domu, tam, skąd ją uprowadzili. Każę ją tam zawieźć w złotej poszóstnej karocy. Wystarczy, że poprosi.

– Proś mnie, o co chcesz – powtórzył.

– Dziękuję Waszej Cesarskiej Mości – powiedziała dziewczyna, spuszczając oczy. – Wasza Cesarska Mość jest bardzo szlachetna i hojna. Jeśli mogę mieć prośbę...

– Mów.

– Chciałabym móc tu zostać. Tu, w Darn Rowan. U pani Stelli.

Nie był zdziwiony. Przeczuwał coś takiego.

Takt powstrzymał go przed pytaniami, które byłyby upokarzające dla obojga.

– Dałem słowo – rzekł zimno. – Niech więc stanie się wedle twej woli.

– Dziękuję Waszej Cesarskiej Mości.

– Dałem słowo – powtórzył, starając się uniknąć jej wzroku – i dotrzymam go. Myślę jednak, że wybrałaś źle. Wyraziłaś nie to życzenie, co trzeba. Gdybyś zmieniła zdanie...

– Nie zmienię – powiedziała, gdy jasnym się stało, że cesarz nie dokończy. – Po co miałabym zmieniać? Wybrałam panią Stellę, wybrałam rzeczy, których w życiu zaznałam tak mało... Dom, ciepło, dobroć... Serce. Nie można popełnić błędu, wybierając coś takiego.

Biedna, naiwna istotko, pomyślał cesarz Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd, Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów. Właśnie wybierając coś takiego, popełnia się najstraszliwsze pomyłki.

Ale coś – może dalekie zapomniane wspomnienie – powstrzymało cesarza przed tym, by powiedzieć to na głos.

– Interesujące – powiedziała Nimue, wysłuchawszy relacji. – Rzeczywiście interesujący sen. Były jeszcze jakieś inne?

– Ba! – Condwiramurs szybkim i pewnym uderzeniem noża ścięła czubek jajka. – Wciąż jeszcze w głowie mi się kręci po tej rewii! Ale to normalne. Pierwsza noc na nowym miejscu zawsze przynosi szaleńcze sny. Wiesz, Nimue, mówią o nas, śniączkach, że nasz talent nie na tym polega, że śnimy. Jeżeli pominąć wizje w transie czy pod hipnozą, nasze marzenia senne nie różnią się od snów innych ludzi ani intensywnością, ani bogactwem, ani ładunkiem prekognicyjnym. Nas wyróżnia i o naszym talencie przesądza coś zupełnie innego. My pamiętamy sny. Rzadko kiedy zapominamy, co się nam śniło.

– Bo macie nietypową i tylko wam właściwą pracę gruczołów dokrewnych – ucięła Pani Jeziora. – Wasze sny to, trywializując nieco, nic innego jak wydzielone do organizmu endorfiny. Jak większość dzikich talentów magicznych, także i wasz jest prozaicznie organiczny. Ale po co ja mówię o czymś, co sama świetnie wiesz. Słucham cię, jakież to sny jeszcze pamiętasz?

– Młody chłopak – zmarszczyła brwi Condwiramurs – wędrujący wśród pustych pól, z tobołkiem na ramieniu. Pola są puste, wiosenne. Wierzby... Przy drogach i na miedzach. Wierzby, krzywe, dziuplaste, rozczapierzone... Gołe, jeszcze nie zazielenione. Chłopak idzie, rozgląda się. Zapada noc. Na niebie pojawiają się gwiazdy. Jedna z nich jest ruchoma. To kometa. Czerwonawa migotliwa iskra, skosem przecinająca nieboskłon...

– Brawo – uśmiechnęła się Nimue. – Choć pojęcia nie mam, o kim śniłaś, można przynajmniej precyzyjnie określić datę tego zdarzenia. Czerwona kometa była widoczna przez sześć dni, wiosną roku zawarcia pokoju cintryjskiego. Dokładniej, w pierwszych dniach marca. W pozostałych snach też wystąpiły jakieś datowniki?

– Moje sny – prychnęła Condwiramurs, soląc jajko – to nie kalendarz rolniczy! Nie mają tabliczek z datami! Ale, żeby być ścisłą, śniłam sen o bitwie pod Brenną, pewnie napatrzywszy się na płótno Mikołaja Certosy w twojej galerii. A data bitwy pod Brenną też jest znana. To ta sama data, co rok komety. Mylę się?

– Nie mylisz się. Coś szczególnego było w tym śnie o bitwie?

– Nie. Kotłowanina koni, ludzi i broni. Ludzie tłukli się i wrzeszczeli. Ktoś, zapewne nienormalny, wył: „Orły! Orły!”

– Co jeszcze? Mówiłaś, że snów była cała rewia.

– Nie pamiętam... – Condwiramurs urwała. Nimue uśmiechnęła się.

– No, dobra – adeptka hardo zadarła nos, nie pozwalając Pani Jeziora na złośliwy komentarz. – Owszem, czasami zapominam. Nikt nie jest doskonały. Powtarzam, moje sny to wizje, nie fiszki biblioteczne...

– Wiem o tym – ucięła Nimue. – To nie jest egzamin twoich śniączych zdolności, to jest analiza legendy. Jej zagadek i białych plam. Idzie nam zresztą całkiem nieźle, już w pierwszych snach rozszyfrowałaś dziewczynę z portretu, owego sobowtóra Ciri, którym Vilgefortz usiłował oszukać cesarza Emhyra...

Przerwały, bo do kuchni wszedł Król Rybak. Ukłoniwszy się i zaburczawszy, wziął z kredensu chleb, dwojaki i płócienne zawiniątko. Wyszedł, nie zapominając ukłonić się i zaburczeć.

– Mocno utyka – rzekła Nimue pozornie od niechcenia. – Był ciężko ranny. Dzik rozpruł mu nogę na polowaniu. Dlatego spędza tyle czasu na łodzi. Przy wiosłach i łowieniu ryb rana mu nie przeszkadza, na łodzi zapomina o kalectwie. To bardzo przyzwoity i dobry człowiek. A ja...

Condwiramurs milczała grzecznie.

– Potrzebuję mężczyzny – wyjaśniła rzeczowo mała czarodziejka.

Ja też, pomyślała adeptka. Cholera, gdy tylko wrócę do akademii, zaraz pozwolę się komuś zbałamucić. Celibat jest dobry, ale nie dłużej niż jeden semestr.

Nimue chrząknęła.

– Jeśli skończyłaś śniadać i marzyć, chodźmy do biblioteki.

– Wróćmy do twego snu.

Nimue otworzyła teczkę, przerzuciła kilka wykonanych sepią akwarelek, wyjęła jedną. Condwiramurs rozpoznała od razu.

– Audiencja w Loc Grim?

– Oczywiście. Sobowtór zostaje przedstawiony na cesarskim dworze. Emhyr udaje, że dał się podejść, robi dobrą minę do złej gry. Oto, spójrz, ambasadorzy królestw północnych, dla których ten spektakl się odgrywa. Tu zaś widzimy nilfgaardzkich diuków, których spotkał afront: cesarz odtrącił ich córki, zlekceważył koligacyjne oferty. Żądni zemsty, szepczą, nachyleni ku sobie, knują już spisek i mord. Dziewczyna sobowtór stoi z pochyloną głową, malarz, by podkreślić tajemniczość, ustroił ją nawet w kryjący rysy twarzy facelet.

– I nic więcej – podjęła po chwili czarodziejka – nie wiemy o fałszywej Ciri. Żadna z wersji legendy nie podaje, co się z owym sobowtórem stało później.

– Należy się jednak domyślać – rzekła ze smutkiem Condwiramurs – że los dziewczyny nie był do pozazdroszczenia. Gdy Emhyr zdobył oryginał, a przecież wiemy, że zdobył, pozbył się falsyfikatu. Gdy śniłam, nie wyczułam tragedii, a w zasadzie powinnam coś odczuć, gdyby... Z drugiej strony, to, co widzę w snach, to niekoniecznie jest realna prawda. Jak każdy człowiek, śnię marzenia. Pragnienia. Tęsknoty... I lęki.

– Wiem.

Dyskutowały do obiadu, przeglądając teczki i fascykuły grafik. Królowi Rybakowi poszczęścił się widać połów, bo na obiad był łosoś z rusztu. Na kolację też.

W nocy Condwiramurs spała źle. Za bardzo się objadła.

Nie wyśniła nic. Była tym trochę przygnębiona i zawstydzona, ale Nimue nie przejęła się w ogóle. Mamy czas, powiedziała. Przed nami jeszcze wiele nocy.

Wieża Inis Vitre miała kilka łazienek, iście luksusowych, jasnych od marmuru i lśniących od mosiądzu, ogrzewanych hypokaustonem mieszczącym się gdzieś w piwnicach. Condwiramurs nie krępowała się okupować wanny godzinami, ale i tak co jakiś czas spotykała się z Nimue w łaźni, malutkiej drewnianej budce z wychodzącym w jezioro pomostem. Mokre, dyszące parą buchającą z polewanych kamieni, siadywały obie na ławeczkach, chłoszcząc się od niechcenia brzozowymi miotełkami, a słony pot ściekał im do oczu.

– Jeśli dobrze zrozumiałam – Condwiramurs otarła twarz – moja praktyka na Inis Vitre ma polegać na tym, żeby wyśnić wszystkie białe plamy legendy o wiedźminie i wiedźmince?

– Dobrze zrozumiałaś.

– Za dnia, poprzez oglądanie grafik i dyskusje, mam się podładowywać do snu, aby w nocy móc wyśnić prawdziwą, nikomu nie znaną wersję danego zdarzenia?

Tym razem Nimue nawet nie uznała za konieczne, by potwierdzać. Smagnęła się tylko kilka razy miotełką, wstała, chlusnęła wodą na rozpalone kamienie. Para buchnęła, gorąco na moment pozbawiło oddechu.

Nimue wylała na siebie resztę wody z cebrzyka. Condwiramurs podziwiała jej figurę. Choć malutka, czarodziejka była zbudowana nad wyraz proporcjonalnie. Kształtów i jędrnej skóry mogła pozazdrościć jej dwudziestolatka. Condwiramurs, niedaleko szukając, miała lat dwadzieścia cztery. I zazdrościła.

– Jeśli nawet coś wyśnię – podjęła, znowu ocierając spoconą twarz – skąd będziemy miały pewność, że śnię wersje prawdziwe? Doprawdy, nie wiem...

– O tym za chwilę – ucięła Nimue. – Na zewnątrz. Dosyć już mam siedzenia w tym ukropie. Schłódźmy się. A potem pogadamy.

To też należało do rytuału. Wybiegły z łaźni, klaszcząc bosymi stopami po deskach pomostu, potem skoczyły w jezioro, wydając dzikie wrzaski. Popluskawszy się, wyszły na pomost, wykręcały włosy.

Król Rybak, zaalarmowany pluskiem i piskiem, obejrzał się na swojej łodzi, popatrzył, przysłaniając oczy dłonią, ale zaraz odwrócił się i zajął rybackimi akcesoriami. Condwiramurs takie zachowanie uważała za obelżywe i karygodne. Jej opinia o Królu Rybaku bardzo wzrosła, gdy zauważyła, że czas, którego nie spędzał na łowieniu, poświęcał czytaniu. Chodził z książką nawet do klozetu, a było to ni mniej, ni więcej, tylko Speculum aureum, dzieło poważne i trudne. Jeżeli więc nawet w pierwszych dniach pobytu na Inis Vitre Condwiramurs odrobinkę dziwiła się Nimue, to już dawno przestała. Stawało się jasne, że Król Rybak był chamem i gburem jedynie z pozoru. Względnie z bezpiecznej mimikry.

Tym niemniej, pomyślała Condwiramurs, obelgą i niewybaczalnym afrontem jest odwracanie się ku wędkom i błyszczom, gdy po pomoście paradują dwie nagie niewiasty o ciałach godnych nimf, od których oczu nie powinno się móc oderwać.

– Jeżeli coś wyśnię – wróciła do tematu, trąc piersi ręcznikiem – jaka będzie gwarancja, że śniłam wersje prawdziwe? Znam wszystkie wersje literackie legendy, od Pół wieku poezji Jaskra po Panią Jeziora Andrei Ravixa. Znam wielebnego Jarre'a, znam wszystkie opracowania naukowe, a o edycjach popularnych nawet nie wspominam. Te wszystkie lektury zostawiły ślad, wywarły wpływ, nie jestem w stanie wyeliminować tego z moich snów. Czy jest szansa przedrzeć się przez fikcję i wyśnić prawdę?

– Jest.

– Jak duża?

– Równa tej – Nimue ruchem głowy wskazała łódź na jeziorze – jaką ma Król Rybak. Sama widzisz, bez wytchnienia zarzuca swoje haki. Zaczepia zielsko, korzenie, zatopione karcze, pnie, stare buty, topielców i kaduk wie, co jeszcze. Ale od czasu do czasu coś tam złowi.

– Szczęśliwych łowów zatem – westchnęła Condwiramurs, ubierając się. – Zarzucajmy przynętę i łówmy. Szukajmy prawdziwych wersji legendy, odpruwajmy tapicerkę i podszewkę, opukujmy kufer w poszukiwaniu drugiego dna. A co, jeśli drugiego dna nie ma? Przy całym szacunku, Nimue, nie jesteśmy pierwsze na tym łowisku. Jaka jest szansa, że jakikolwiek szczegół i detal umknął uwadze watah badaczy, którzy łowili przed nami? Że zostawili nam choćby jedną rybkę?

– Zostawili – stwierdziła z przekonaniem Nimue, rozczesując mokre włosy. – To, czego sami nie wiedzieli, zatynkowali konfabulacją i pięknosłowiem. Lub zbyli milczeniem.

– Na przykład?

– Zimowy pobyt wiedźmina w Toussaint, żeby daleko nie szukać. Wszystkie wersje legendy zbywają ten epizod krótkim zdaniem: „Bohaterowie spędzili zimę w Toussaint”. Nawet Jaskier, który swoim wyczynom w tym księstwie poświęcił dwa rozdziały, na temat wiedźmina jest zaskakująco enigmatyczny. Czy nie warto by więc dowiedzieć się, co się wydarzyło tej zimy? Po ucieczce z Belhaven i spotkaniu z elfem Avallac’hem w podziemnym kompleksie Tir ná Béa Arainne? Po potyczce w Caed Myrkvid i przygodzie z druidkami? Co robił wiedźmin w Toussaint od października do stycznia?

– Co robił? Zimował! – parsknęła adeptka. – Nie mógł przed odwilżą sforsować przełęczy, więc zimował i nudził się. Nie dziwota, że późniejsi autorzy załatwiali ten nudny fragment lakonicznym: „Minęła zima”. No, ale skoro trzeba, spróbuję coś wyśnić. Mamy jakieś obrazy lub rysunki?

Nimue uśmiechnęła się.

– Mamy nawet jeden rysunek na rysunku.

Naskalny fresk przedstawiał scenę myśliwską. Chude, zarysowane niedbałymi ruchami pędzla ludziki z łukami i dzidami ścigały w dzikich podskokach wielkiego i fioletowego bizona. Bizon miał na boku tygrysie pręgi, a nad jego lirowato wygiętymi rogami unosiło się coś, co przypominało ważkę.

– To więc – pokiwał głową Regis – jest owo malowidło. Wymalowane przez elfa Avallac’ha. Elfa, który dużo wiedział.

– Tak – potwierdził sucho Geralt. – To jest właśnie to malowidło.

– Problem polega na tym, że w dokładnie spenetrowanych przez nas jaskiniach nie ma śladu ani elfów, ani innych stworów, o których napomykałeś.

– Byli tu. Teraz pochowali się. Albo wynieśli.

– To fakt bezsporny. Nie zapominaj, posłuchania udzielono ci wyłącznie za wstawiennictwem flaminiki. Widocznie uznano, że jednego posłuchania wystarczy. Po tym, gdy flaminika w sposób dość kategoryczny odmówiła współpracy, naprawdę nie wiem, co jeszcze możesz zrobić. Łazimy po tych jaskiniach cały dzień. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że bezsensownie.

– Ja też – powiedział wiedźmin gorzko – nie mogę oprzeć się takiemu wrażeniu. Nigdy nie zrozumiem elfów. Ale wiem już przynajmniej, dlaczego większość ludzi nie przepada za nimi. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że one z nas drwią. We wszystkim, co robią, co mówią, co myślą, elfy drwią z nas, szydzą. Kpią.

– Przemawia przez ciebie antropomorfizm.

– Może trochę. Ale wrażenie pozostaje.

– Co robimy?

– Wracamy do Caed Myrkvid, do Cahira, któremu już pewnie druidki podleczyły oskalpowaną łepetynę. Potem wsiadamy na konie i korzystamy z zaproszenia księżnej Anny Henrietty. Nie rób min, wampirze. Milva ma połamane żebra, Cahir rozwalony łeb, trochę odpoczynku w Toussaint dobrze zrobi obojgu. Trzeba też wyplątać Jaskra z afery, bo zdaje się, że nieźle się wplątał.

– Cóż – westchnął Regis – niech tak się stanie. Będę musiał trzymać się z daleka od zwierciadeł i psów, uważać na czarodziejów i telepatów... A gdyby mnie mimo to zdemaskowano, liczę na ciebie.

– Możesz liczyć – odrzekł poważnie Geralt. – Nie zostawię cię w potrzebie. Druhu.

Wampir uśmiechnął się, a ponieważ byli sami, pełnym garniturem kłów.

– Druhu?

– Przemawia przeze mnie antropomorfizm. Dalej, wychodzimy z tych pieczar, druhu. Bo tutaj możemy znaleźć wyłącznie reumatyzm.

– Wyłącznie. Chyba, że... Geralt? Tir ná Béa Arainne, elfia nekropolia, zgodnie z tym, co widziałeś, jest za naskalnym malowidłem, dokładnie za tą ścianą... Można by się tam dostać, gdyby... No, wiesz. Gdyby to rozwalić. Nie myślałeś o tym?

– Nie. Nie myślałem.

Królowi Rybakowi znowu się powiodło, bo na kolację były wędzone palie. Ryby były tak smaczne, że nauka poszła w las. Condwiramurs objadła się znowu.

Condwiramurs odbiło się wędzoną palią. Pora spać, pomyślała, po raz drugi łapiąc się na tym, że stronę książki przewraca machinalnie, wcale nie rejestrując treści. Czas na sen.

Ziewnęła, odłożyła książkę. Rozrzuciła poduszki, zmieniając układ z czytelniczego na rekreacyjny. Zaklęciem zgasiła lampę. Komnata momentalnie utonęła w nieprzebitym i gęstym jak melasa mroku. Ciężkie welurowe kotary były szczelnie zaciągnięte – adeptka dawno już zdążyła wypraktykować, że w ciemnościach śni lepiej. Co wybrać, pomyślała, przeciągając się i wiercąc na prześcieradle. Iść na onejroidalny żywioł czy spróbować się kotwiczyć?

Wbrew pysznym zapewnieniom, śniączki nie pamiętały nawet połowy swych wieszczych snów, znaczna ich część zostawała w pamięci onejromantek jako galimatias obrazków, zmieniających kolory i kształty niby kalejdoskop, dziecinna zabawka z lusterek i szkiełek. Pół biedy, jeśli obrazki pozbawione były wszelkiego ładu i nawet pozorów znaczenia, można było wówczas spokojnie przejść nad nimi do porządku dziennego. Na zasadzie: nie pamiętam, znaczy, że nie warto pamiętać. W żargonie śniączek takie sny zwały się „kitem”.

Gorszą i trochę wstydliwą sprawą były „widma” – sny, z których śniączki zapamiętywały jedynie fragmenty, wyłącznie strzępki znaczeń, sny, po których rano zostawało tylko niejasne odczucie odebranego sygnału. Jeśli „widmo” nadto powtarzało się, można było być pewnym, że miało się do czynienia ze snem o znaczącej wartości onejroidalnej. Wówczas śniączka poprzez skupienie i autosugestię usiłowała zmusić się do ponownego, tym razem dokładnego prześnienia konkretnego „widma”. Najlepsze wyniki dawała metoda zmuszania się do nowego snu natychmiast po przebudzeniu – nazywało się to „haczeniem”. Jeśli sen nie dawał się „zahaczyć”, pozostawała próba powtórnego wywołania danej wizji sennej podczas któregoś z kolejnych seansów, poprzez poprzedzającą zaśnięcie koncentrację i medytację. Takie programowanie śnienia nosiło nazwę „kotwiczenia się”.

Po dwunastu spędzonych na wyspie nocach Condwiramurs miała już trzy listy, trzy zestawy snów. Była lista godnych puszenia się sukcesów – lista „widm”, które śniączka z powodzeniem „zahaczyła” lub „zakotwiczyła”. Do takich należały sny o rebelii na wyspie Thanedd oraz o podróży wiedźmina i jego drużyny przez zamiecie na przełęczy Malheur, przez wiosenne ulewy i rozmiękłe drogi w dolinie Sudduth. Była – do tego adeptka nie przyznawała się Nimue – lista klęsk, snów, które mimo wysiłków nadal pozostawały enigmą. I była lista robocza – lista snów, które czekały na swoją kolejkę.

I był jeden sen, dziwny, ale bardzo przyjemny, który powracał w strzępach i migawkach, w nieuchwytnych dźwiękach i jedwabistym dotyku.

Miły, tkliwy sen.

Dobrze, pomyślała Condwiramurs, zamykając oczy. Niech będzie.

– Zdaje się, że wiem, czym zajmował się wiedźmin, zimując w Toussaint.

– Proszę, proszę. – Nimue uniosła wzrok znad okularów i oprawnego w skórę grimoire'u, który wertowała. – Wyśniłaś coś jednak wreszcie?

– A jakże! – powiedziała chełpliwie Condwiramurs. – Wyśniłam! Wiedźmina Geralta i kobietę o krótkich czarnych włosach i zielonych oczach. Nie wiem, kto to mógł być. Może owa księżna, o której pisze w pamiętnikach Jaskier?

– Chyba czytałaś nieuważnie – schłodziła ją nieco czarodziejka. – Jaskier opisuje księżną Anariettę dokładnie, a inne źródła potwierdzają, że włosy miała, cytuję, kasztanowej barwy, lśniące, zaprawdę złotu podobną aureolą.

– A zatem to nie ta – zgodziła się adeptka. – Moja kobieta była czarna. Jako ten, zaprawdę, węgiel. A sen był... Hmmm... Ciekawy.

– Słucham z uwagą.

– Rozmawiali. Ale to nie była zwykła rozmowa.

– Cóż było w niej niezwykłego?

– Większą część czasu ona trzymała nogi na jego ramionach.

– Powiedz mi, Geralt, wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?

– A ty wierzysz?

– Wierzę.

– Teraz już wiem, co nas połączyło. Przyciągające się przeciwieństwa.

– Nie bądź cyniczny.

– Dlaczego? Cynizm podobno dowodzi inteligencji.

– Nieprawda. Cynizm, przy całej swej pseudointeligentnej otoczce, jest obrzydliwie nieszczery. Ja nie znoszę żadnej nieszczerości. Skoro już przy tym jesteśmy... Powiedz mi, wiedźminie, co kochasz we mnie najbardziej?

– To.

– Popadasz z cynizmu w trywialność i banał. Spróbuj jeszcze raz.

– Najbardziej kocham w tobie twój rozum, twoją inteligencję i twoją duchową głębię. Twoją niezależność i swobodę, twoją...

– Nie pojmuję, skąd w tobie tyle sarkazmu.

– To nie był sarkazm, to był żart.

– Nie cierpię takich żartów. Zwłaszcza nie w porę. Wszystko, mój drogi, ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas milczenia i czas mówienia, czas płaczu i czas śmiechu, czas siania i czas rozbierania, przepraszam, zbierania, czas żartów i czas powagi...

– Czas pieszczot cielesnych i czas powstrzymywania się od nich?

– No, nie bierz tego tak dosłownie! Przyjmijmy raczej, że teraz jest czas komplementów. Kochanie się bez komplementów trąci mi fizjologią, a fizjologia jest płaska. Mów mi komplementy!

– Nikt, od Jarugi po Buinę, nie ma tak pięknego tyłka jak ty.

– Masz ci los, teraz dla odmiany przymierzył mnie do jakichś barbarzyńskich północnych rzeczek. Pomijając w ogóle jakość metafory, nie można było powiedzieć: od Alby po Veldę? Albo: od Alby po Sansretour?

– W życiu nie byłem nad Albą. Staram się unikać wyrokowania, gdy nie jest poparte rzetelną eksperiencją.

– Och! Doprawdy? Domniemywam zatem, że tyłków, bo o nich wszak była mowa, widziałeś i doświadczyłeś dość, by móc wyrokować? Co, białowłosy? Ileż to kobiet miałeś przede mną? Hę? Zadałam ci pytanie, wiedźminie! Nie, nie, zostaw, łapy precz, takim sposobem nie wykręcisz się od odpowiedzi. Ile kobiet miałeś przede mną?

– Żadnej. Jesteś moją pierwszą.

– Nareszcie!

Nimue od bardzo długiej chwili wpatrywała się w obraz przedstawiający w subtelnym chiaroscuro dziesięć siedzących za okrągłym stołem kobiet.

– Szkoda – odezwała się wreszcie – że nie wiemy, jak one naprawdę wyglądały.

– Wielkie mistrzynie? – parsknęła Condwiramurs. – Pełno jest przecież ich portretów! W samej tylko Aretuzie...

– Mówiłam: naprawdę – ucięła Nimue. – Nie szło mi o pochlebione podobizny namalowane na podstawie innych pochlebionych podobizn. Nie zapominaj, był czas niszczenia wizerunków czarodziejek. I samych czarodziejek. A potem był czas propagandy, gdy mistrzynie musiały samym swym wyglądem budzić szacunek, podziw i nabożny lęk. Z tego czasu pochodzą wszystkie Zebrania Loży, Sprzysiężenia i Konwenty, płótna i grafiki przedstawiające stół, a za nim dziesięć wspaniałych, urzekająco urodziwych kobiet. A prawdziwych, autentycznych portretów nie ma. Poza dwoma wyjątkami. Autentyczny jest portret Margarity Laux-Antille, który wisi w Aretuzie na wyspie Thanedd, a który cudem ocalał z pożaru. Autentyczny jest portret Sheali de Tancarville w Ensenadzie w Lan Exeter.

– A namalowany przez elfy portret Franceski Findabair wiszący w vengerberskiej Pinakotece?

– Falsyfikat. Gdy otwarto Drzwi i elfy odeszły, zabrały ze sobą lub zniszczyły wszystkie dzieła sztuki, nie zostawiły ani jednego obrazu. Nie wiemy, czy Stokrotka z Dolin była rzeczywiście tak piękna, jak głosi podanie. W ogóle nie wiemy, jak wyglądała Ida Emean. A że w Nilfgaardzie wizerunki czarodziejek niszczono bardzo pilnie i starannie, nie mamy pojęcia o prawdziwym wyglądzie Assire var Anahid i Fringilli Vigo.

– Przyjmijmy jednak i umówmy się – westchnęła Condwiramurs – że one wszystkie tak właśnie wyglądały, jak je później portretowano. Dostojne, władcze, dobre i mądre, zapobiegliwe, prawe i szlachetne. I piękne, zniewalająco piękne... Przyjmijmy to. Wtedy jakoś łatwiej żyć.

Dzienne zajęcia na Inis Vitre nabrały cech nużącej nieco rutyny. Analiza snów Condwiramurs, zaczynająca się już przy śniadaniu, przeciągała się zwykle aż do południa. Czas między południem a obiadem adeptka trawiła na spacerach – a te również szybko stały się rutynowe i nudnawe. Trudno było się dziwić. W ciągu godziny wyspę można było okrążyć dwukrotnie, napatrzywszy się przy tym na tak zajmujące rzeczy jak granit, karłowata sosna, żwir, szczeżuje, woda i mewy.

Po obiedzie, po długiej sjeście, następowały dyskusje, przeglądanie ksiąg, zwojów i manuskryptów, oglądanie obrazów, grafik i map. I długie, przeciągające się w noc dysputy o wzajemnych relacjach legendy i prawdy...

A potem były noce i sny. Różne sny. Celibat dawał o sobie znać. Zamiast zagadek wiedźmińskiej legendy, Condwiramurs śnił się Król Rybak w najróżniejszych sytuacjach, od krańcowo nieerotycznych po ekstremalnie erotyczne. We śnie krańcowo nieerotycznym Król Rybak wlókł ją na lince za łodzią. Wiosłował wolno i ospale, więc pogrążała się w jeziorze, tonęła, dusiła się, a do tego targał nią straszliwy strach – czuła, że od dna jeziora odrywa się i płynie ku powierzchni coś okropnego, coś, co chce połknąć ciągniętą za łodzią przynętę, którą była. Już, już to coś miało ją chwycić, gdy Król Rybak mocniej napierał na wiosła, odciągając ją z zasięgu szczęk niewidzialnego drapieżnika. Wleczona, zadławiała się wodą i wtedy się budziła.

We śnie niedwuznacznie erotycznym klęczała na dnie rozchybotanej łodzi, przewieszona przez burtę, a Król Rybak trzymał ją za kark i chędożył entuzjastycznie, burcząc przy tym, charcząc i spluwając. Oprócz fizycznej przyjemności Condwiramurs czuła skręcające trzewia przerażenie – co będzie, gdy Nimue ich przyłapie? Nagle w wodzie jeziora widziała rozchybotane, groźne oblicze małej czarodziejki... i budziła się, zlana potem.

Wstawała wówczas, otwierała okno, zachłystywała się nocnym powietrzem, księżycowym blaskiem, płynącą od jeziora mgłą.

I śniła dalej.

Wieża Inis Vitre miała taras, wsparty na kolumnach, zwieszający się nad jeziorem. Z początku Condwiramurs nie poświęcała tej sprawie uwagi, wreszcie jednak zaczęła się zastanawiać. Taras był dziwny, bo absolutnie niedostępny. Z żadnego ze znanych jej pomieszczeń wieży nie można było na ów taras wyjść.

Świadoma, że siedziby czarodziejek nie mogą obyć się bez takich sekretnych anomalii, Condwiramurs nie zadawała pytań. Nawet wówczas, gdy spacerując brzegiem jeziora, widziała Nimue przypatrującą się jej z owego tarasu. Niedostępnego, jak się okazywało, tylko dla niepowołanych i profanów.

Trochę zła, że za profankę się ją uważa, zawzięła się i udawała, że nic się nie stało. Ale nie potrwało długo, a tajemnica się wyjaśniła.

Było to po tym, gdy nawiedziła ją seria snów, wywołanych akwarelami Wilmy Wessely. Zafascynowana widać tym fragmentem legendy, malarka poświęciła wszystkie swoje dzieła Ciri w Wieży Jaskółki.

– Dziwne mam sny po tych obrazkach – poskarżyła się adeptka następnego ranka. – Śnię... obrazki. Wciąż te same obrazki. Nie sytuacje, nie sceny, ale obrazki. Ciri na blankach wieży... Nieruchomy obrazek.

– I nic więcej? Żadnych doznań poza wzrokowymi?

Nimue wiedziała, rzecz jasna, że śniączka tak zdolna jak Condwiramurs śni wszystkimi zmysłami – odbiera sny nie tylko wzrokiem, jak większość ludzi, ale również słuchem, dotykiem, węchem – a nawet smakiem.

– Nic – pokręciła głową Condwiramurs. – Tylko...

– No, no?

– Myśl. Uporczywa myśl. Że nad tym jeziorem, w tej wieży wcale nie jestem panią, lecz więźniem.

– Pozwól ze mną.

Tak, jak Condwiramurs się domyślała, dostęp do tarasu możliwy był tylko z prywatnych komnat czarodziejki, czyściutkich, pedantycznie porządnych, pachnących drzewem sandałowym, mirrą, lawendą i naftaliną. Trzeba było skorzystać z małych sekretnych drzwiczek i kręconych schodów prowadzących w dół. Wówczas wchodziło się tam, gdzie należało.

Komnata, w odróżnieniu od pozostałych, nie miała na ścianach boazerii ani tapiserii, była wyłącznie pobielona, a przez to bardzo jasna. Tym jaśniejsza, że było tu ogromne tryptykowe okno, a raczej szklane drzwi wiodące wprost na zwisający nad jeziorem taras.

Jedynymi meblami w komnacie były dwa fotele, olbrzymie zwierciadło w owalnej mahoniowej ramie oraz rodzaj stojaka z poprzecznym poziomym ramieniem, na którym zawieszono gobelin. Gobelin mierzył jakieś pięć stóp na siedem i sięgał frędzlami podłogi.

Arras przedstawiał skalne urwisko nad górskim jeziorem. Zamek wtopiony w urwisko, zdający się być częścią skalnej ściany. Zamek, który Condwiramurs dobrze znała. Z licznych ilustracji.

– Cytadela Vilgefortza, miejsce uwięzienia Yennefer. Miejsce, w którym zakończyła się legenda.

– Tak jest – przytaknęła pozornie obojętnie Nimue. – Tam zakończyła się legenda, przynajmniej w znanych jej wersjach. Znamy właśnie te wersje, dlatego wydaje się nam, że znamy zakończenie. Ciri uciekła z Wieży Jaskółki, gdzie, jak to wyśniłaś, była więźniem. Gdy zorientowała się, co chcą jej zrobić, uciekła. Legenda podaje wiele wersji tej ucieczki...

– Mnie – wtrąciła Condwiramurs – najbardziej podoba się ta z rzucanymi za siebie przedmiotami. Grzebieniem, jabłkiem i chustką. Ale...

– Condwiramurs.

– Przepraszam.

– Wersji ucieczki jest, jak mówiłam, wiele. Ale nadal niezbyt jasne jest, w jaki sposób Ciri z Wieży Jaskółki dostała się wprost do zamku Vilgefortza. Nie możesz wyśnić Wieży Jaskółki. Spróbuj wyśnić zamek. Przyjrzyj się uważnie temu gobelinowi... Czy ty mnie słuchasz?

– To zwierciadło... Jest magiczne, prawda?

– Nie. Wyciskam przed nim pryszcze.

– Przepraszam.

– To Zwierciadło Hartmanna – wyjaśniła Nimue, widząc zmarszczony nos i nadąsaną minę adeptki. – Jeśli chcesz, zajrzyj. Ale bądź, proszę, ostrożna.

– Czy to prawda – spytała drżącym z podniecenia głosem Condwiramurs – że z Hartmanna można przejść do innych...

– Światów? Owszem. Ale nie od razu, nie bez przygotowań, medytacji, koncentracji i całego mnóstwa innych rzeczy. Zalecając ci ostrożność, myślałam o czymś innym.

– O czym?

– To działa w dwie strony. Z Hartmanna zawsze może coś wyjść.

– Wiesz, Nimue... Gdy patrzę na ten gobelin...

– Śniłaś?

– Śniłam. Ale dziwnie. Z lotu ptaka. Byłam ptakiem... Widziałam ten zamek z zewnątrz. Nie mogłam wejść do środka. Coś broniło dostępu.

– Patrz na gobelin – rozkazała Nimue. – Patrz na cytadelę. Patrz na nią uważnie, skupiaj uwagę na każdym szczególe. Koncentruj się mocno, ostro wyryj ten obraz w pamięci. Chcę, byś się we śnie tam dostała, weszła do środka. Ważne jest, byś tam weszła.

Na zewnątrz, za murami zamczyska, musiała hulać iście diabelska zawierucha, w palenisku komina ogień aż huczał, szybko pożerając polana. Yennefer rozkoszowała się ciepłem. Jej obecne więzienie było, co prawda, o nieba całe cieplejsze od mokrego lochu, w którym spędziła chyba ze dwa miesiące, ale i tak ząb tam na ząb nie trafiał. W lochu zupełnie straciła rachubę czasu, później też nikt nie spieszył się z informowaniem jej o datach, ale była pewna, że jest zima, grudzień, może nawet styczeń.

– Jedz, Yennefer – powiedział Vilgefortz. – Jedz, proszę, nie krępuj się.

Czarodziejka ani myślała się krępować. Jeżeli zaś dość powolnie i nieporadnie sprawiała się z kurczakiem, to wyłącznie dlatego, że jej ledwo zagojone palce wciąż były niezgrabne i sztywne, trudno było utrzymać w nich nóż i widelec. A jeść rękoma nie chciała – pragnęła zademonstrować wyższość Vilgefortzowi i pozostałym biesiadnikom, gościom czarodzieja. Nie znała żadnego z nich.

– Z prawdziwą przykrością muszę cię uwiadomić – powiedział Vilgefortz, pieszcząc palcami nóżkę kielicha – że Ciri, twoja podopieczna, rozstała się z tym światem. Winić za to możesz wyłącznie siebie, Yennefer. I twój bezsensowny upór.

Jeden z gości, niewysoki i ciemnowłosy mężczyzna, kichnął potężnie, wysmarkał się w batystową chusteczkę. Nos miał opuchnięty, zaczerwieniony i ewidentnie na amen zatkany.