Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
147 osób interesuje się tą książką
Andrzej Sapkowski, arcymistrz światowej fantasy, zaprasza do swojego Neverlandu i przedstawia uwielbianą przez czytelników i wychwalaną przez krytykę wiedźmińską sagę!
"Tako rzecze Ithlinne, elfia wieszczka i uzdrowicielka:
Drżyjcie, albowiem nadchodzi Niszczyciel Narodów.
Stratują waszą ziemię i sznurem ją podzielą.
Miasta wasze zostaną zburzone i pozbawione mieszkańców.
Nietoperz i kruk w domach waszych zamieszkają,
drzewo straci liść, zgnije owoc i zgorzknieje ziarno.
Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi czas miecza i topora,
wiek wilczej zamieci.
Miasto płonie, wąskie uliczki zieją ogniem i żarem.
Narasta wrzask, odgłosy zajadłej walki, murem wstrząsają głuche uderzenia taranu.
Krzyk, strach.
Obezwładniający, paraliżujący, duszący strach".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Elaine blath, Feainnewedd Dearme aen a’cáelme tedd Eigean evelienn deireádh Que’n esse, va en esseáth Feainnewedd, elaine blath! Kwiatuszek
Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi wiek miecza i topora, wiek wilczej zamieci. Nadchodzi Czas Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Tedd Deireádh, Czas Końca. Świat umrze wśród mrozu, a odrodzi się wraz z nowym słońcem. Odrodzi się ze Starszej Krwi, z Hen Ichaer, z zasianego ziarna. Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem.
Ess’tuath esse! Tak będzie! Wypatrujcie znaków! Jakie to będą znaki, rzeknę wam – wprzód spłynie ziemia krwią Aen Seidhe, Krwią Elfów...
Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien
Miasto płonęło.
Wąskie uliczki, wiodące ku fosie, ku pierwszemu tarasowi, ziały dymem i żarem, płomienie pożerały ciasno skupione strzechy domostw, lizały mury zamku. Od zachodu, od strony bramy portowej, narastał wrzask, odgłosy zajadłej walki, głuche, wstrząsające murem uderzenia taranu.
Napastnicy ogarnęli ich niespodziewanie, przełamawszy barykadę bronioną przez nielicznych żołnierzy, mieszczan z halabardami i kuszników z cechu. Okryte czarnymi kropierzami konie przeleciały nad zaporą jak upiory, jasne, rozmigotane brzeszczoty siały śmierć wśród uciekających obrońców.
Ciri poczuła, jak wiozący ją na łęku rycerz spina gwałtownie konia. Usłyszała jego krzyk. Trzymaj się, krzyczał. Trzymaj się!
Inni rycerze w barwach Cintry wyprzedzili ich, w pędzie ścięli się z Nilfgaardczykami. Ciri widziała to przez moment, kątem oka – szaleńczy wir błękitno–złotych i czarnych płaszczy wśród szczęku stali, łomotu kling o tarcze, rżenia koni...
Krzyk. Nie, nie krzyk. Wrzask.
Trzymaj się!
Strach. Każdy wstrząs, każde szarpnięcie, każdy skok konia rwie do bólu dłonie zaciśnięte na rzemieniu. Nogi w bolesnym przykurczu nie znajdują oparcia, oczy łzawią od dymu. Obejmujące ją ramię dusi, dławi, boleśnie zgniata żebra. Dookoła narasta krzyk, taki, jakiego nie słyszała nigdy dotąd. Co trzeba zrobić człowiekowi, by tak krzyczał?
Strach. Obezwładniający, paraliżujący, duszący strach.
Znowu szczęk żelaza, chrap koni. Domy dookoła tańczą, buchające ogniem okna są nagle tam, gdzie przed chwilą była błotnista uliczka, zasłana trupami, zawalona porzuconym dobytkiem uciekinierów. Rycerz za jej plecami zanosi się dziwnym, chrapliwym kaszlem. Na wczepione w rzemień ręce bucha krew. Wrzask. Świst strzał.
Upadek, wstrząs, bolesne uderzenie o zbroję. Obok łomocą kopyta, nad głową miga koński brzuch i wystrzępiony popręg, drugi koński brzuch, rozwiany czarny kropierz. Stęknięcia, takie, jakie wydaje drwal rąbiący drzewo. Ale to nie drzewo, to żelazo o żelazo. Krzyk, zdławiony i głuchy, tuż przy niej coś wielkiego i czarnego wali się z pluskiem w błoto, bryzga krwią. Opancerzona stopa drga, miota się, orze ziemię olbrzymią ostrogą.
Szarpnięcie. Jakaś siła podrywa ją w górę, wciąga na łęk siodła. Trzymaj się! Znowu trzęsący pęd, szaleńczy galop. Ręce i nogi rozpaczliwie szukają oparcia. Koń staje dęba. Trzymaj się! ...Nie ma oparcia. Nie ma... Nie ma... Jest krew. Koń pada. Nie można odskoczyć, nie można wyszarpnąć się, wyrwać z uścisku pokrytych kolczugą ramion. Nie można uciec przed krwią, lejącą się na głowę, na kark.
Wstrząs, mlaśnięcie błota, gwałtowne zderzenie z ziemią, przerażająco nieruchomą po dzikiej jeździe. Przejmujący chrap i wizg konia usiłującego unieść zad. Dudnienie podków, migające pęciny i kopyta. Czarne płaszcze i kropierze. Krzyk.
W uliczce ogień, rycząca czerwona ściana ognia. Na jej tle jeździec, wielki, wydaje się sięgać głową ponad płonące dachy. Okryty czarnym kropierzem koń tańczy, miota łbem, rży.
Jeździec patrzy na nią. Ciri widzi błysk oczu w szparze wielkiego hełmu, ozdobionego skrzydłami drapieżnego ptaka. Widzi odblask pożaru na szerokiej klindze miecza trzymanego w nisko opuszczonej dłoni.
Jeździec patrzy. Ciri nie może się poruszyć. Przeszkadzają jej bezwładne ręce zabitego, oplatające ją w pasie. Unieruchamia ją coś ciężkiego i mokrego od krwi, coś, co leży na jej udzie i przygważdża ją do ziemi.
I unieruchamia ją strach. Potworny, skręcający trzewia strach, który sprawia, że Ciri przestaje słyszeć kwik rannego konia, ryk pożaru, wrzaski mordowanych ludzi i łoskot bębnów. Jedno, co jest, co się liczy, co ma znaczenie, to strach. Strach, który przybrał postać czarnego rycerza w ozdobionym piórami hełmie, zamarłego na tle czerwonej ściany szalejących płomieni.
Jeździec spina konia, skrzydła drapieżnego ptaka na jego hełmie łopocą, ptak zrywa się do lotu. Do ataku na bezbronną, sparaliżowaną ze strachu ofiarę. Ptak – a może rycerz – krzyczy, skrzeczy, strasznie, okrutnie, triumfalnie. Czarny koń, czarna zbroja, czarny rozwiany płaszcz, a za tym wszystkim ogień, morze ognia.
Strach.
Ptak skrzeczy. Skrzydła łopocą, pióra biją po twarzy. Strach!
Na pomoc. Dlaczego nikt mi nie pomaga. Jestem sama, jestem mała, jestem bezbronna, nie mogę się poruszyć, nie mogę nawet wydobyć głosu ze skurczonego gardła. Dlaczego nikt mi nie przychodzi z pomocą?
Boję się!
Oczy płonące w szparze wielkiego uskrzydlonego hełmu. Czarny płaszcz przesłania wszystko...
– Ciri!
Obudziła się zlana potem, zdrętwiała, a jej własny krzyk, krzyk, który ją zbudził, wciąż drżał, wibrował gdzieś w środku, pod mostkiem, palił wyschniętą krtań. Bolały ręce zaciśnięte na derce, bolały plecy...
– Ciri. Uspokój się.
Dookoła była noc, ciemna i wietrzna, jednostajnie i melodyjnie szumiąca koronami sosen, poskrzypująca pniami. Nie było już pożaru i krzyku, była tylko ta szumiąca kołysanka. Obok pulsowało światłem i ciepłem ognisko biwaku, płomień połyskiwał na klamrach uprzęży, odbijał się czerwono na rękojeści i okuciach miecza opartego o leżące na ziemi siodło. Nie było innego ognia i innego żelaza. Ręka dotykająca jej policzka pachniała skórą i popiołem. Nie krwią.
– Geralt...
– To był tylko sen. Zły sen.
Ciri zadrżała silnie, kurcząc ramiona i nogi.
Sen. Tylko sen.
Ognisko zdążyło już przygasnąć, brzozowe polana są czerwone i przezroczyste, potrzaskują, tryskają błękitnym płomieniem. Płomień oświetla białe włosy i ostry profil mężczyzny, który otula ją derką i kożuchem.
– Geralt, ja...
– Jestem przy tobie. Śpij, Ciri. Musisz wypocząć. Przed nami jeszcze daleka droga.
Słyszę muzykę, pomyślała nagle. W tym szumie... jest muzyka. Muzyka lutni. I głosy. Księżniczka z Cintry... Dziecko przeznaczenia... Dziecko Starszej Krwi, krwi elfów. Geralt z Rivii, Biały Wilk, i jego przeznaczenie. Nie, nie, to legenda. Wymysł poety. Ona nie żyje. Zabito ją na ulicach miasta, gdy uchodziła...
Trzymaj się... Trzymaj...
– Geralt?
– Co, Ciri?
– Co on mi zrobił? Co się wtedy stało? Co on... mi zrobił?
– Kto?
– Rycerz... Czarny rycerz z piórami na hełmie... Niczego nie pamiętam. On krzyczał... i patrzył na mnie. Nie pamiętam, co się stało. Tylko to, że się bałam... Tak strasznie się bałam...
Mężczyzna pochylił się, płomień ogniska zalśnił w jego oczach. To były dziwne oczy. Bardzo dziwne. Dawniej Ciri lękała się tych oczu, nie lubiła w nie patrzeć. Ale to było dawno. Bardzo dawno.
– Niczego nie pamiętam – szepnęła, szukając jego ręki, twardej i szorstkiej jak nie obrobione drewno. – Ten czarny rycerz...
– To był sen. Śpij spokojnie. To już nie wróci.
Ciri słyszała już podobne zapewnienia, dawniej. Powtarzano jej to po wielokroć, wiele, wiele razy uspakajano ją, zbudzoną wśród nocy własnym krzykiem. Ale teraz było inaczej. Teraz wierzyła. Dlatego, że teraz mówił to Geralt z Rivii, Biały Wilk. Wiedźmin. Ten, który był jej przeznaczeniem. Któremu ona była przeznaczona. Wiedźmin Geralt, który odnalazł ją wśród wojny, śmierci i rozpaczy, zabrał ze sobą i obiecał, że już nigdy się nie rozstaną.
Zasnęła, nie puszczając jego dłoni.
●
Bard skończył śpiewać. Pochyliwszy lekko głowę, powtórzył na lutni motyw przewodni ballady, delikatnie, cicho, o ton wyżej od akompaniującego mu ucznia.
Nikt się nie odezwał. Oprócz cichnącej muzyki słychać było wyłącznie szum liści i skrzyp konarów olbrzymiego dębu. A potem nagle przeciągle zabeczała koza, uwiązana na postronku do któregoś z otaczających prastare drzewo wozów. Wówczas, jak gdyby na sygnał, jeden ze zgromadzonych w wielkie półkole słuchaczy wstał. Odrzuciwszy na ramię kobaltowo niebieski, szamerowany złotem płaszcz, skłonił się sztywno i dystyngowanie.
– Dzięki ci, mistrzu Jaskrze – powiedział dźwięcznie, choć niegłośno. – Niechaj to ja, Radcliffe z Oxenfurtu, Mistrz Arkanów Magicznych, niechybnie jako wyraziciel opinii wszystkich tu obecnych, wypowiem słowa podziękowania i uznania dla twej wielkiej sztuki i twego talentu.
Czarodziej powiódł wzrokiem po zebranych, których było dobrze powyżej setki, usadowionych u stóp dębu w ciasnym półkolu, stojących, siedzących na wozach. Słuchacze kiwali głowami, szeptali. Kilka osób zaczęło klaskać, kilka innych pozdrowiło śpiewaka uniesionymi dłońmi. Wzruszone niewiasty pociągały nosami i ocierały oczy, czym mogły, w zależności od stanu, profesji i majętności: wieśniaczki przedramieniem lub wierzchem dłoni, żony kupców lnianymi chustami, elfki i szlachcianki batystem, a trzy córki komesa Viliberta, który dla występu słynnego trubadura przerwał wraz z całym swym orszakiem polowanie z sokołami, smarkały donośnie i przejmująco w gustowne wełniane szaliczki w kolorze zgniłej zieleni.
– Nie będzie przesadą – ciągnął czarodziej – gdy powiem, że wzruszyłeś nas do głębi, mistrzu Jaskrze, że zmusiłeś nas do zastanowienia i zadumy, poruszyłeś nasze serca. Niech wolno mi będzie wyrazić ci naszą wdzięczność i szacunek.
Trubadur wstał i skłonił się, omiatając kolana przypiętym do fantazyjnego kapelusika czaplim piórem. Uczeń przerwał grę, wyszczerzył się i również ukłonił, ale mistrz Jaskier spojrzał na niego groźnie i zaburczał półgłosem. Chłopiec spuścił głowę i wrócił do cichego brzdąkania na strunach lutni.
Zebrani ożywili się. Kupcy z karawan, poszeptawszy między sobą, wytoczyli przed dąb pokaźny antałek piwa. Czarodziej Radcliffe pogrążył się w cichej rozmowie z komesem Vilibertem. Córki komesa przestały smarkać i wpatrywały się w Jaskra z uwielbieniem. Bard nie zauważał tego, pochłonięty właśnie słaniem uśmiechów, mrugnięć i błysków zębów w stronę milczącej wyniośle grupy wędrownych elfów, a w szczególności ku jednej z elfek, ciemnowłosej i wielkookiej piękności w maleńkim gronostajowym toczku. Jaskier miał konkurentów – posiadaczkę wielkich oczu i ślicznego toczka dostrzegli też i emablowali spojrzeniami jego słuchacze – rycerze, żacy i waganci. Elfka, wyraźnie rada z zainteresowania, skubała koronkowe mankiety bluzki i trzepotała rzęsami, ale towarzyszące elfy otaczały ją ze wszystkich stron, nie skrywając niechęci wobec zalotników.
Polana pod dębem Bleobherisem, miejsce częstych wieców, postojów podróżnych i spotkań wędrowców, słynęła z tolerancji i otwartości. Opiekujący się wiekowym drzewem druidzi zwali polanę „Miejscem przyjaźni” i chętnie gościli tu każdego. Ale nawet przy okazjach wyjątkowych, takich jak zakończony właśnie występ sławnego na świat cały trubadura, podróżni trzymali się w swych własnych, dość wyraźnie odizolowanych grupach. Elfy kupiły się do elfów. Krasnoludzcy rzemieślnicy grupowali się wraz ze swymi uzbrojonymi po zęby pobratymcami, wynajętymi jako ochrona karawan kupieckich, i tolerowali obok siebie co najwyżej gnomów górników i farmerów niziołków. Wszyscy nieludzie zgodnie zachowywali rezerwę wobec ludzi. Ludzie odpowiadali nieludziom podobną monetą, ale wśród nich też bynajmniej nie obserwowało się integracji. Szlachta spoglądała z pogardą na kupców i domokrążców, a żołdacy i najemnicy odsuwali się od pasterzy w śmierdzących kożuchach. Nieliczni czarodzieje i adepci izolowali się zupełnie i wszystkich dookoła sprawiedliwie obdarzali arogancją. Tło stanowiła zaś zbita, ciemna, ponura i milcząca gromada chłopów. Ci, przypominając armię lasem wznoszących się nad głowami grabi, wideł i cepów, ignorowali wszystko i wszystkich.
Wyjątek, jak zwykle, stanowiły dzieci. Zwolniona z nakazu ciszy obowiązującego w czasie występu barda, smarkateria z dzikim wrzaskiem pomknęła ku lasowi, by tam z zapałem oddać się grze, której reguły były nie do pojęcia dla kogoś, kto pożegnał się już ze szczęśliwymi latami dzieciństwa. Mali ludzie, elfy, krasnoludki, niziołki, gnomy, półelfy, ćwierćelfy i berbecie zagadkowej proweniencji nie znały i nie uznawały podziałów rasowych i społecznych. Na razie.
– W samej rzeczy! – zakrzyknął jeden z obecnych na polanie rycerzy, chudy jak tyka drągal w czerwono–czarnym wamsie, ozdobionym trzema kroczącymi lwami. – Dobrze rzekł pan czarodziej! Piękne to były ballady, na honor, mości Jaskier, jeśli kiedyś będziecie w pobliżu Łysorogu, kasztelu mego seniora, wstąpcie, nie wahajcie się ani chwili. Ugościmy was jak księcia, co ja mówię, jak samego króla Vizimira! Klnę się na mój miecz, słyszałem ci ja wielu minstreli, ale gdzie im się z wami równać, mistrzu. Przyjmijcie od nas, urodzonych i pasowanych, szacunek i hołd dla waszego kunsztu!
Bezbłędnie wyczuwając właściwy moment, trubadur mrugnął do ucznia. Chłopiec odłożył lutnię i podjął z ziemi szkatułeczkę służącą do zbierania wśród słuchaczy bardziej wymiernych wyrazów uznania. Zawahał się, powiódł wzrokiem po tłumie, po czym odłożył szkatułeczkę i chwycił stojący obok spory ceber. Mistrz Jaskier łaskawym uśmiechem zaaprobował roztropność młodzieńca.
– Mistrzu! – zawołała postawna kobieta, siedząca na wozie z napisem „Vera Loewenhaupt i Synowie”, wyładowanym wyrobami z wikliny. Synów nigdzie nie było widać, zapewne zajęci byli marnotrawieniem zbitego przez matkę majątku. – Mistrzu Jaskrze, jakże to tak? Zostawiacie nas w niepewności? Przecie to nie koniec waszej ballady? Zaśpiewajcież nam o tym, co dalej było!
– Pieśni i ballady – skłonił się artysta – nie kończą się nigdy, o pani, bo poezja jest wieczna i nieśmiertelna, nie zna ni początku, ni końca...
– Ale co było dalej? – nie dawała za wygraną handlarka, szczodrze i brzękliwie sypiąc monety do ceberka, podstawionego jej przez ucznia. – Powiedzcie nam choć o tym, jeśli nie macie życzenia śpiewać. Nie padły w waszych pieśniach żadne imiona, ale przecie wiemy, że ów wyśpiewany przez was wiedźmin to nie kto inny jak sławny Geralt z Rivii, a owa czarodziejka, do której tenże pała gorącą miłością, to nie mniej słynna Yennefer. Zaś owe Dziecko Niespodzianka, przyrzeczone i przeznaczone wiedźminowi, to wszakże Cirilla, nieszczęsna księżniczka ze zburzonej przez najeźdźców Cintry. Czyż nie tak?
Jaskier uśmiechnął się wyniośle i tajemniczo.
– Śpiewam o sprawach uniwersalnych, hojna dobrodziejko – oświadczył. – O emocjach mogących stać się udziałem każdego. Nie o konkretnych osobach.
– Akurat! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Każdy wie, że śpiewki o wiedźminie Geralcie traktowały!
– Tak, tak! – zapiszczały chórem córki komesa Viliberta, susząc mokre od łez szaliczki. – Śpiewajcie jeszcze, mistrzu Jaskrze! Co było dalej? Czy wiedźmin i czarodziejka Yennefer odnaleźli się wreszcie? I czy się kochali? Czy byli szczęśliwi? Chcemy wiedzieć! Mistrzu, mistrzu!
– Ale tam! – krzyknął gardłowo prowodyr grupy krasnoludów, trzęsąc potężną, rudą, sięgającą pasa brodą. – Łajno to, księżniczki, czarodziejki, przeznaczenie, miłość i inne białogłowskie bajędy. Toż to wszystko, z przeproszeniem pana poety, bujda, czyli wymysł poetyczny, po to, by ładniej było i wzruszająco. Ale wojenne dzieła, jak rzeź i grabież Cintry, jak bitwy w Marnadalu i Sodden, toście nam dopiero pięknie wyśpiewali, Jaskier! Ha, nie żal srebrem sypnąć za taką pieśń, radującą serce wojownika! I widać było, że nie łżecie ni krztyny, ja to mówię, Sheldon Skaggs, a ja łeż od prawdy odróżnić umiem, bo jam pod Sodden był, jam przeciw nilfgaardzkim najezdnikom stał tam z toporem w garści...
– Ja, Donimir z Troy – krzyknął chudy rycerz z trzema lwami na wamsie – byłem w obu bitwach o Sodden, alem was tam nie widział, panie krasnoludzie!
– Boście pewnikiem taborów pilnowali! – odpalił Sheldon Skaggs. – A ja byłem w pierwszej linii, tam, gdzie było gorąco!
– Bacz, co mówisz, brodaczu! – poczerwieniał Donimir z Troy, podciągając obciążony mieczem pas rycerski. – I do kogo!
– Sam bacz! – krasnolud trzepnął dłonią po zatkniętym za pas toporze, odwrócił się do swych kompanów i wyszczerzył zęby. – Widzieliście go? Rycerz chędożony! Herbowy! Trzy lwy w tarczy! Dwa srają, a trzeci warczy!
– Pokój, pokój! – siwowłosy druid w białej szacie ostrym, władczym głosem zażegnał awanturę. – Nie godzi się, moi panowie! Nie tu, nie pod konarami Bleobherisa, dębu starszego od wszystkich sporów i zwad tego świata! I nie w przytomności poety Jaskra, którego ballady winny uczyć nas miłości, nie kłótni.
– Słusznie! – poparł druida niski, otyły kapłan o twarzy błyszczącej od potu. – Patrzycie, a oczu nie macie, słuchacie, a uszy wasze głuche. Bo miłości bożej nie ma w was, boście są jako puste beczki...
– Jeśli już o beczkach mowa – zapiszczał długonosy gnom z wozu ozdobionego napisem „Artykuły żelazne, wyrób i sprzedaż” – to wytoczcie jeszcze jedną, panowie cechowi! Poecie Jaskrowi ani chybi w gardle zaschło, a i nam z tego wzruszenia niezgorzej!
– Zaprawdę, jako puste beczki, powiadam wam! – zagłuszył gnoma kapłan, nie zamierzając dać się zbić z pantałyku i przerywać kazania. – Nic a nic z pana Jaskrowych ballad nie pojęliście, niczegoście się nie nauczyli. Nie zrozumieliście, że ballady te o losie ludzkim mówiły, o tym, żeśmy w rękach bogów jeno zabawką, a krainy nasze bożym są igrzyskiem. Ballady o przeznaczeniu mówiły, o przeznaczeniu nas wszystkich, a legenda o wiedźminie Geralcie i księżniczce Cirilli, choć rzucona na prawdziwe tło owej wojny, to przecież tylko metafora, wytwór wyobraźni poety, który temu miał służyć, byśmy...
– Bredzisz, święty mężu! – zawołała z wysokości swego wozu Vera Loewenhaupt. – Jaka legenda? Jaki wytwór wyobraźni? Kto jak kto, ale ja Geralta z Rivii znam, widziałam go na własne oczy, w Wyzimie, gdzie córkę króla Foltesta odczarował. A później jeszcze spotkałam go na Kupieckim Trakcie, gdzie na prośbę Gildii zabił srogiego gryfa, co na karawany napadał, którym to uczynkiem wielu dobrym ludziom życie ocalił. Nie, nie legenda to i nie bajka. Prawdę, szczerą prawdę wyśpiewał nam tu mistrz Jaskier.
– Potwierdzam – powiedziała smukła wojowniczka z czarnymi włosami gładko zczesanymi do tyłu i splecionymi w gruby warkocz. – Ja, Rayla z Lyrii, również znam Geralta Białego Wilka, słynnego pogromcę potworów. Widywałam też nie raz i nie dwa czarodziejkę Yennefer, bom bywała w Aedirn, w mieście Vengerbergu, gdzie owa ma swą siedzibę. O tym, aby tych dwoje się kochało, nic mi jednak nie wiadomo.
– Ale musi to być prawda – odezwała się nagle melodyjnym głosem urodziwa elfka w gronostajowym toczku. – Tak piękna ballada o miłości nie mogła być nieprawdziwa.
– Nie mogła! – poparły elfkę córki komesa Viliberta i jak na komendę otarły oczy szaliczkami. – Żadną miarą nie mogła!
– Mości czarodzieju! – Vera Loewenhaupt zwróciła się do Radcliffe’a. – Kochali się, czy nie? Wy z pewnością wiecie, jak to było z nimi naprawdę, z wiedźminem i ową Yennefer. Uchylcież rąbka tajemnicy!
– Jeśli pieśń mówi, że się kochali – uśmiechnął się czarodziej – to tak było i miłość ta przetrwa wieki. Taka jest moc poezji.
– Wieść niesie – wtrącił nagle komes Vilibert – że Yennefer z Vengerbergu poległa na Soddeńskim Wzgórzu. Kilka tam poległo czarodziejek...
– Nieprawda to – powiedział Donimir z Troy. – Nie masz na pomniku jej imienia. Moje to strony, nie jeden raz na Wzgórzu byłem i wykute na pomniku napisy czytałem. Trzy czarodziejki tam poległy. Triss Merigold, Lytta Neyd, którą zwano Koral... Hmm... Imię trzeciej wymskło mi się z pamięci...
Rycerz spojrzał na czarodzieja Radcliffe’a, ale ten uśmiechnął się tylko, nie powiedział ani słowa.
– A ów wiedźmin – zawołał nagle Sheldon Skaggs – ten Geralt, któren ową Yennefer miłował, to już podobno ziemię gryzie. Słyszałem, że utłukli go gdzieś na Zarzeczu. Ubijał potwory, ubijał, aż trafiła kosa na kamień. Tak to już jest, ludkowie, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Każdy kiedyś trafi na lepszego i połknie żelazo.
– Nie wierzę – smukła wojowniczka wykrzywiła blade wargi, splunęła siarczyście na ziemię, z chrzęstem skrzyżowała na piersi osłonięte kolczą siatką przedramiona. – Nie wierzę, by Geralt z Rivii mógł trafić na lepszego. Zdarzyło mi się widzieć, jak ten wiedźmin włada mieczem. Jest wprost nieludzko szybki...
– Dobrze powiedziane – wtrącił czarodziej Radcliffe. – Nieludzko. Wiedźmini są mutantami, dlatego szybkość ich reakcji...
– Nie rozumiem, o czym mówicie, panie magiku – wojowniczka jeszcze paskudniej wykrzywiła usta. – Wasze słowa są zbyt uczone. Ja wiem jedno: żaden szermierz, jakiego znałam lub znam, nie może równać się z Geraltem z Rivii, Białym Wilkiem. Dlatego nie wierzę, by ów mógł zostać pokonany w walce, jak utrzymuje pan krasnolud.
– Każdy szermierz dupa, kiedy wrogów kupa – rzekł sentencjonalnie Sheldon Skaggs. – Tak mawiają elfy.
– Elfy – oświadczył zimno wysoki, jasnowłosy przedstawiciel Starszego Ludu, stojący obok ślicznego toczka – nie zwykły się tak ordynarnie wyrażać.
– Nie! Nie! – zapiszczały zza zielonych szaliczków córki komesa Viliberta. – Wiedźmin Geralt nie mógł zginąć! Wiedźmin odnalazł przeznaczoną mu Ciri, a potem czarodziejkę Yennefer, i wszyscy troje żyli długo i szczęśliwie! Prawda, mistrzu Jaskrze?
– Toć to ballada była, cne panienki – ziewnął spragniony piwa gnom, wytwórca artykułów żelaznych. – Gdzie się tu w balladzie prawdy doszukiwać? Prawda jedno, poezja drugie. Weźmy choćby ową... Jak jej tam było? Ciri? Tę Niespodziankę słynną. Ją to pan poeta całkiem z palca był wyssał. Bywałem ci ja w Cintrze nie raz i wiem, że tamtejsi król i królowa w bezdzietnym stadle żyli, ani córki, ani syna nie mieli...
– Łeż to! – krzyknął rudy mężczyzna w kurcie z foczej skóry, z czołem przepasanym kraciastą chustą. – Królowa Calanthe, Lwica z Cintry, miała córkę, tą wołali Pavetta. Owa wraz z mężem zginęła w czasie morskiej burzy, odmęt morski ich pochłonął, obydwoje.
– Sami widzicie, że nie łżę! – wezwały wszystkich na świadków artykuły żelazne. – Pavetta, a nie Ciri, zwała się królewna Cintry.
– Cirilla, zwana Ciri, była właśnie córką owej utopionej Pavetty – wyjaśnił ryży. – Wnuczką Calanthe. Nie królewną była, a księżniczką Cintry. Ona to była właśnie owym przeznaczonym wiedźminowi Dzieckiem Niespodzianką, ją to, zanim jeszcze się rodziła, przyrzekła królowa oddać wiedźminowi, jak to pan Jaskier wyśpiewał. Ale wiedźmin nie mógł jej odnaleźć i zabrać, tu pan poeta minął się z prawdą.
– Minął, a jakże – wtrącił się do rozmowy żylasty młodzian, mogący, sądząc po stroju, być czeladnikiem na wędrówce poprzedzającej majstersztyk i egzaminy mistrzowskie. – Wiedźmina ominęło jego przeznaczenie. Cirilla zginęła w czasie oblężenia Cintry. Królowa Calanthe, zanim rzuciła się z wieży, własną ręką zadała księżniczce śmierć, by żywa nie dostała się w pazury Nilfgaardu.
– Nie tak było, wcale nie tak – zaprotestował ryży. – Księżniczkę zabito w czasie rzezi, gdy próbowała umykać z miasta.
– Tak czy inaczej – krzyknęły artykuły żelazne – nie odnalazł wiedźmin owej Cirilli! Poeta zełgał!
– Ale pięknie zełgał – powiedziała elfka w toczku, przytulając się do wysokiego elfa.
– Nie o poezję idzie, lecz o fakty! – zawołał czeladnik. – Powiadam, że księżniczka zginęła z ręki własnej babki. Każdy, kto był w Cintrze, może to potwierdzić!
– A ja powiadam, że zabito ją na ulicach, gdy uchodziła – oświadczył ryży. – Wiem to, bo choć nie pochodzę z Cintry, byłem w drużynie jarla ze Skellige, który wspierał Cintrę czasu wojny. Król Cintry, Eist Tuirseach, jak wszyscy wiedzą, właśnie z wysp Skellige się wywodził, wujem był jarlowi. A ja w drużynie jarla walczyłem w Marnadalu i w Cintrze, a potem, po klęsce, pod Sodden...
– Jeszcze jeden kombatant – warknął Sheldon Skaggs do stłoczonych wokół niego krasnoludów. – Sami bohaterowie i wojownicy. Hej, ludkowie! Czy jest wśród was choć jeden, który nie wojował w Marnadalu lub pod Sodden?
– Kpina nie na miejscu, Skaggs – powiedział karcąco wysoki elf, obejmując ramieniem piękność w toczku w sposób mający rozwiać ewentualne wątpliwości innych admiratorów. – Niech ci się nie wydaje, że ty jeden walczyłeś pod Sodden. Ja, żeby daleko nie szukać, również brałem udział w tej bitwie.
– Ciekawe, po czyjej stronie – rzekł do Radcliffe’a komes Vilibert, dobrze słyszalnym szeptem, który elf całkowicie zignorował.
– Jak powszechnie wiadomo – ciągnął, nawet nie spoglądając w stronę komesa i czarodzieja – grubo ponad sto tysięcy wojownika stanęło w polu w drugiej bitwie o Sodden, z czego co najmniej trzydzieści tysięcy zostało zabitych lub okaleczonych. Podziękowanie należy się panu Jaskrowi, że jedną ze swych ballad uwiecznił ten słynny, ale i straszny bój. I w słowach, i w melodii tej pieśni słyszałem nie chwalbę, lecz przestrogę. Powtarzam, chwała i nieśmiertelna sława panu poecie za balladę, która być może pozwoli uniknąć w przyszłości powtórzenia się tragedii, jaką była ta okrutna i niepotrzebna wojna.
– Zaiste – powiedział komes Vilibert, patrząc na elfa wyzywająco. – Ciekawych rzeczy doszukaliście się w balladzie, mości panie. Niepotrzebna wojna, powiadacie? Uniknąć tragedii chcielibyście w przyszłości? Mamy rozumieć, że gdyby Nilfgaard uderzył na nas ponownie, doradzalibyście kapitulację? Pokorne przyjęcie nilfgaardzkiego jarzma?
– Życie to dar bezcenny i należy je chronić – rzekł zimno elf. – Nic nie usprawiedliwia rzezi i hekatomby, jakimi były obie bitwy o Sodden, ta przegrana i ta wygrana. Obie kosztowały was, ludzi, tysiące istnień. Straciliście niewyobrażalny potencjał...
– Elfie gadanie! – wybuchnął Sheldon Skaggs. – Głupia gadka! To była cena, którą trzeba było zapłacić po to, by inni mogli żyć godnie i w pokoju, zamiast dać się Nilfgaardowi zakuć w kajdany, oślepić, zagnać pod bat do siarczanych min i solnych żup. Ci, którzy polegli śmiercią bohaterów, a którzy dzięki Jaskrowi żyć będą wiecznie w naszej pamięci, nauczyli nas, jak bronić własnego domu. Śpiewajcie wasze ballady, Jaskier, śpiewajcie je wszystkim. Nie pójdzie w las nauka, a przyda się nam ona, zobaczycie! Bo nie dziś, to jutro Nilfgaard ruszy na nas znowu, wspomnicie me słowa! Teraz oni liżą rany i odpoczywają, ale bliski jest dzień, w którym znowu zobaczymy ich czarne płaszcze i pióra na hełmach!
– Czego oni od nas chcą? – wrzasnęła Vera Loewenhaupt. – Dlaczego oni się na nas uwzięli? Dlaczego nie zostawią nas w spokoju, nie dadzą żyć i pracować? Czego oni chcą, ci Nilfgaardczycy?
– Chcą naszej krwi! – ryknął komes Vilibert.
– I naszej ziemi! – zawył ktoś z tłumu chłopów.
– I naszych bab! – zawtórował Sheldon Skaggs, groźnie łypiąc oczami.
Kilka osób parsknęło śmiechem, ale cicho i ukradkiem. Bo choć wielce zabawną była sugestia, by ktokolwiek poza krasnoludami mógł pożądać wyjątkowo nieatrakcyjnych krasnoludek, nie był to bezpieczny temat do kpin i żartów, zwłaszcza w obecności niskich, krępych i brodatych jegomościów, których topory i kordy miały brzydki zwyczaj niesamowicie szybko wyskakiwać zza pasów. A krasnoludy, z niewiadomych powodów święcie przekonane, że cały świat czyha lubieżnie na ich żony i córki, były pod tym względem niebywale drażliwe.
– To musiało kiedyś przyjść – oświadczył nagle siwy druid. – To musiało się stać. Zapomnieliśmy, że nie jesteśmy na tym świecie sami, że nie pępkiem tego świata jesteśmy. Jak głupie, leniwe, obżarte karasie w zamulonym stawie nie wierzyliśmy w istnienie szczupaków. Dopuściliśmy, by nasz świat, jak ów staw, zamulił się, zabagnił i zgnuśniał. Rozejrzyjcie się dookoła – wszędzie zbrodnia i grzech, chciwość, pogoń za zyskiem, kłótnia, niezgoda, upadek obyczajów, brak szacunku dla wszelkich wartości. Miast żyć tak, jak każe Natura, zaczęliśmy tę Naturę niszczyć. I co mamy? Powietrze zatrute smrodem dymarek, rzeki i ruczaje splugawione przez rzeźnie i garbarnie, lasy cięte bez opamiętania... Ha, nawet na żywej korze świętego Bleobherisa, spójrzcie jeno, o, tuż nad głową pana poety, wyrzezany kozikiem ohydny wyraz. Do tego jeszcze błędnie wyrzezany, nie dość, że wandal to był, to w dodatku nieuk, pisać nie umiejący. Czemu się dziwicie? To musiało się źle skończyć...
– Tak, tak! – podchwycił gruby kapłan. – Opamiętajcie się, grzesznicy, póki jeszcze pora, bo gniew bogów i pomsta nad wami! Pomnijcie na wieszczbę Itliny, na prorocze słowa o karze bogów, która spadnie na plemię zbrodniami zatrute! Pomnijcie: „Nadejdzie Czas Pogardy, a drzewo straci liść, pąk zwarzy się, zgnije owoc i zgorzknieje ziarno, a doliny rzek, miast wodą, popłyną lodem. I przyjdzie Białe Zimno, a po nim Białe Światło, i świat umrze wśród zamieci.” Tak rzecze wieszczka Itlina! A nim to się stanie, będą widome znaki i spadną plagi, bo pomnijcie, Nilfgaard to kara boża! To bicz, którym Nieśmiertelni schłostają was, grzesznicy, byście...
– Ech, zawrzyjcie gębę, świątobliwy! – zaryczał Sheldon Skaggs, tupiąc ciężkimi buciorami. – Mgło się robi od waszych zabobonów i banialuków! Flaki się przewracają...
– Ostrożnie, Sheldon – przerwał mu z uśmiechem wysoki elf. – Nie drwij z cudzej religii. Ani to ładne, ani grzeczne, ani... bezpieczne.
– Z niczego nie drwię – zaprotestował krasnolud. – Nie podaję w wątpliwość istnienia bóstw, ale oburza mnie, gdy ktoś miesza je do ziemskich spraw i mydli oczy przepowiedniami jakiejś elfiej wariatki. Nilfgaardczycy mają niby być narzędziem bogów? Bzdura! Sięgnijcie, ludzie, pamięcią wstecz, do czasów Dezmoda, Radowida, Sambuka, do czasów Abrada Starego Dęba! Nie pamiętacie, bo żyjecie króciuśko niby jętka majowa, ale ja pamiętam i wam przypomnę, jak to było tu, na tych ziemiach, zaraz po tym, jakeście zeszli z waszych łodzi na plaże w ujściu Jarugi i w Delcie Pontaru. Z czterech lądujących statków robiły się trzy królestwa, a później silniejsi połykali słabszych i tym sposobem rośli, umacniali swą władzę. Podbijali innych, wchłaniali ich, i królestwa rosły, stawały się coraz większe i silniejsze. A teraz to samo robi Nilfgaard, bo to kraj silny i zjednoczony, karny i zwarty. I jeśli wy się podobnie nie zewrzecie, Nilfgaard połknie was, iście jako szczuka karasia, jak to rzekł ów mądry druid!
– Niech jeno spróbują! – Donimir z Troy wypiął ozdobioną trzema lwami pierś i trzasnął mieczem w pochwie. – Zadaliśmy im bobu pod Sodden, możemy po raz wtóry zadać!
– Bardzoście zadufani – warknął Sheldon Skaggs. – Zapomnieliście widno, panie pasowany, że nim doszło do drugiej rozprawy pod Sodden, Nilfgaard przetoczył się przez wasze ziemie jak żelazny walec, że trupami takich jak wy chwatów zasłał pola od Marnadalu po Zarzecze. A zatrzymały Nilfgaardczyków takoż nie wam podobne, krzykliwe zuchy, ale zjednoczone w zgodzie siły Temerii, Redanii, Aedirn i Kaedwen. Zgoda i jedność, oto co ich zatrzymało!
– Nie tylko – rzekł dźwięcznie, ale bardzo chłodno Radcliffe. – Nie tylko to, panie Skaggs.
Krasnolud chrząknął głośno, smarknął, zaszurał butami, po czym skłonił się lekko w stronę czarodzieja.
– Nikt nie ujmuje zasług waszym konfratrom – powiedział. – Hańba temu, kto nie uzna bohaterstwa czarodziejów z Soddeńskiego Wzgórza, bo dzielnie stawali, przelali za wspólną sprawę krew, walnie przyczynili się do wiktorii. Nie zapomniał o nich Jaskier w swej balladzie, i my też nie zapomnimy. Ale zważcie, że owi czarodzieje zjednoczeni i solidarni na Wzgórzu stanęli, uznali przywództwo Vilgefortza z Roggeveen, jako i my, wojownicy Czterech Królestw, uznaliśmy komendę Vizimira Redańskiego. Szkoda tylko, że jeno na czas wojny starczyło tej zgody i solidarności. Bo nynie, gdy pokój, znowuśmy się podzielili. Vizimir z Foltestem dławią się wzajem cłem i prawem składu, Demawend z Aedirn kłóci się z Henseltem o Północną Marchię, a Liga z Hengfors i Thyssenidzi z Koviru mają wszystko gdzieś. A i wśród czarodziejów, jak słyszałem, próżno dziś szukać dawnej zgody. Nie ma wśród was zwartości, nie ma karności, nie ma jedności. A w Nilfgaardzie jest!
– Nilfgaardem włada cesarz Emhyr var Emreis, tyran i jedynowładca, wymuszający posłuszeństwo batem, strykiem i toporem! – zagrzmiał komes Vilibert. – Cóż to nam proponujecie, panie krasnoludzie? W cóż to mamy się zewrzeć? W podobną tyranię? A któryż to król, które królestwo miałoby, waszym zdaniem, podporządkować sobie pozostałe? W czyimż to ręku chcielibyście widzieć berło i knut?
– A co mnie to obchodzi? – wzruszył ramionami Skaggs. – To wasze, ludzkie sprawy. Kogokolwiek byście zresztą królem obrali, żaden krasnolud nim nie zostanie.
– Ani elf, ani nawet półelf – dodał wysoki przedstawiciel Starszego Ludu, wciąż obejmując piękność w toczku. – Nawet ćwierćelfa uważacie za coś pośledniejszego...
– Tu was boli – zaśmiał się Vilibert. – W ten sam róg dmiecie, co i Nilfgaard, bo Nilfgaard też krzyczy o równości, obiecuje wam powrót do dawnych porządków, gdy tylko nas pokona i z tych ziem wyżenie. To taka jedność, taka równość wam się marzy, o takiej gadacie, taką głosicie! Bo Nilfgaard wam za to złotem płaci! I nie dziwota, że się tak kochacie, bo to przecież elfia rasa, ci Nilfgaardczycy...
– Bzdura – powiedział zimno elf. – Pleciecie głupstwa, panie rycerzu. Rasizm zaślepia was w oczywisty sposób. Nilfgaardczycy są ludźmi takimi samymi jak i wy.
– Wierutne to kłamstwo! To potomkowie Czarnych Seidhe, każdy to wie! W ich żyłach płynie elfia krew! Krew elfów!
– A w waszych żyłach co płynie? – elf uśmiechnął się drwiąco. – Mieszamy naszą krew od pokoleń, od stuleci, my i wy, wychodzi nam to wyśmienicie, nie wiem, na szczęście czy na nieszczęście. Zaczęliście tępić mieszane związki niecałe ćwierć wieku temu, zresztą z marnym skutkiem. I pokażcie mi teraz człowieka bez domieszki Seidhe Ichaer, krwi Starszego Ludu.
Vilibert poczerwieniał wyraźnie. Spąsowiała też Vera Loewenhaupt. Schylił głowę i zakaszlał czarodziej Radcliffe. Co ciekawe, zarumieniła się również piękna elfka w gronostajowym toczku.
– Wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi – rozległ się w ciszy głos siwego druida. – Jesteśmy dziećmi Matki Natury. I choć matki naszej nie szanujemy, choć niekiedy przysparzamy jej zmartwień i bólu, choć łamiemy jej serce, ona kocha nas, kocha nas wszystkich. Pamiętajmy o tym, zebrani tu, w Miejscu Przyjaźni. I nie spierajmy się, kto z nas był tu pierwszy, bo pierwsza była wyrzucona przez fale Żołądź, a z Żołędzi wykiełkował Wielki Bleobheris, najstarszy z dębów. Stojąc pod konarami Bleobherisa, wśród jego odwiecznych korzeni, nie zapominajmy o naszych własnych, braterskich korzeniach, o ziemi, z której te korzenie wyrastają. Pamiętajmy o słowach pieśni poety Jaskra...
– Właśnie! – krzyknęła Vera Loewenhaupt. – A gdzie on jest?
– Zmył się – skonstatował Sheldon Skaggs, patrząc na puste miejsce pod dębem. – Wziął pieniądze i zmył się bez pożegnania. Iście po elfiemu!
– Po krasnoludzku! – zapiszczały artykuły żelazne.
– Po ludzku – poprawił wysoki elf, a piękność w toczku oparła głowę o jego ramię.
●
– Hej, grajku – powiedziała Mama Lantieri, wkraczając do izby bez pukania, pchając przed sobą woń hiacyntów, potu, piwa i wędzonki. – Masz gościa. Wejdźcie, dostojny panie.
Jaskier poprawił włosy, wyprostował się w ogromnym rzeźbionym fotelu. Dwie siedzące na jego kolanach dziewczyny zerwały się szybciutko, zasłoniły wdzięki, naciągnęły rozchełstane koszule. Wstydliwość dziwek, pomyślał poeta, iście niezły tytuł dla ballady. Wstał, zapiął pas i włożył kubrak, patrząc na stojącego w progu szlachcica.
– Zaiste – rzekł – wszędzie umiecie mnie znaleźć, chociaż rzadko wybieracie stosowne po temu pory. Na wasze szczęście jeszcze nie zdecydowałem, którą z tych ślicznotek wolę. A przy twoich cenach, Lantieri, nie mogę sobie pozwolić na obie.
Mama Lantieri uśmiechnęła się wyrozumiale, klasnęła w dłonie. Obie dziewczyny – białoskóra, piegowata wyspiarka i ciemnowłosa półelfka – w pośpiechu opuściły izbę. Stojący w progu mężczyzna zdjął płaszcz, wręczył go Mamie wraz z małym, ale pękatym mieszkiem.
– Wybaczcie, mistrzu – powiedział, podchodząc i rozsiadając się za stołem. – Wiem, że nie w porę was niepokoję. Ale tak nagle zniknęliście spod dębu... Nie dogoniłem was na gościńcu, jak zamierzałem, nie od razu trafiłem na wasz ślad w miasteczku. Wierzajcie, nie zajmę wam wiele czasu...
– Zawsze tak mówicie i zawsze to bujda – przerwał bard. – Zostaw nas samych, Lantieri, dopilnuj, by nam nie przeszkadzano. Słucham was, panie.
Mężczyzna spojrzał na niego badawczo. Miał ciemne, wilgotne, jak gdyby załzawione oczy, ostry nos i nieładne, wąskie wargi.
– Nie zwlekając przystapię do rzeczy – oświadczył, odczekawszy, aż za Mamą zamkną się drzwi. – Interesują mnie wasze ballady, mistrzu. Dokładniej, pewne osoby, o których śpiewacie. Zajmują mnie prawdziwe losy bohaterów waszych ballad. Wszakże, jeśli się nie mylę, to prawdziwe losy rzeczywistych osób były inspiracją pięknych utworów, których wysłuchałem pod dębem? Myślę o... O małej Cirilli z Cintry. O wnuczce królowej Calanthe.
Jaskier spojrzał w sufit, pobębnił palcami po stole.
– Mości panie – powiedział sucho. – Dziwne rzeczy was interesują. O dziwne rzeczy pytacie. Coś mi się widzi, że nie jesteście tym, za kogo was wziąłem.
– A za kogo mnie wzięliście, jeśli mogę wiedzieć?
– Nie wiem, czy możecie. Będzie to zależało od tego, czy przekażecie mi teraz pozdrowienia od naszych wspólnych znajomych. Powinniście to uczynić na wstępie, a zapomnieliście jakoś.
– Wcale nie zapomniałem – mężczyzna sięgnął za pazuchę aksamitnego kaftana w kolorze sepii, wydobył drugi mieszek, nieco większy niż ten, który wręczył rajfurce, równie jednak pękaty i brzęczący przy zetknięciu z blatem stołu. – My po prostu nie mamy wspólnych znajomych, Jaskier. Ale czyż ta sakiewka nie jest w stanie złagodzić owego mankamentu?
– Cóż to zamierzacie kupić za ten chudziutki trzosik? – wydął wargi trubadur. – Cały bordel Mamy Lantieri i otaczające go grunta?
– Powiedzmy, że zamierzam wesprzeć sztukę. I artystę. Po to, by móc z artystą pogawędzić o jego twórczości.
– Aż tak miłujecie sztukę, mój panie? Aż tak pilno wam do rozmowy z artystą, że próbujecie wpychać mu pieniądze jeszcze przed przedstawieniem się, łamiąc tym samym elementarne zasady grzeczności?
– Na początku rozmowy – nieznajomy zmrużył nieznacznie ciemne oczy – nie przeszkadzało wam moje incognito.
– Ale teraz zaczęło przeszkadzać.
– Nie wstydzę się mego miana – rzekł mężczyzna z leciutkim uśmieszkiem na wąskich wargach. – Nazywam się Rience. Nie znacie mnie, mistrzu Jaskier, i nie dziwota. Jesteście zbyt znani i sławni, by móc znać wszystkich waszych wielbicieli. A każdemu admiratorowi waszego talentu wydaje się, że zna was, zna was tak dobrze, że pewna poufałość jest jak najbardziej na miejscu. Mnie to również dotyczy, w całej rozciągłości. Wiem, że to błędne mniemanie, wybaczcie łaskawie.
– Wybaczam łaskawie.
– Mogę tedy liczyć, że zechcecie odpowiedzieć na kilka pytań...
– Nie, nie możecie – przerwał poeta, nadymając się. – Teraz wy raczcie łaskawie wybaczyć, ale ja niechętnie dyskutuję o tematyce mych utworów, o inspiracjach, o postaciach, tak fikcyjnych, jak i innych. Odziera to bowiem poezję z jej poetycznej warstwy i wiedzie ku trywialności.
– Czyżby?
– Z całą pewnością. Zważcie, że gdybym po odśpiewaniu ballady o wesołej młynareczce ogłosił, że tak naprawdę to chodzi o Zvirkę, żonę młynarza Piskorza, i uzupełnił to wiadomością, że Zvirkę można swobodnie chędożyć co czwartek, bo w czwartki młynarz jeździ na jarmark, to już nie byłaby poezja. To byłoby albo kuplerstwo, albo ohydna potwarz.
– Rozumiem, rozumiem – powiedział szybko Rience. – Ale chyba to zły przykład. Mnie przecież nie interesują niczyje grzechy ani grzeszki. Nikogo nie spotwarzycie, odpowiadając na moje pytania. Mnie potrzebna jest tylko jedna mała informacja: co się naprawdę stało z Cirillą, księżniczką Cintry? Mnóstwo osób twierdzi, że Cirilla zginęła podczas zdobywania miasta, są nawet naoczni świadkowie tego wydarzenia. Z waszej ballady wynikałoby zaś, że dziecko przeżyło. Naprawdę ciekawi mnie, czy to wasza wyobraźnia, czy też rzeczywisty fakt? Prawda czy fałsz?
– Ogromnie mnie cieszy wasze zaciekawienie – uśmiechnął się szeroko Jaskier. – Uśmiejecie się, panie jak wam tam, ale o to mi właśnie chodziło, gdym tę balladę układał. Chciałem słuchaczy podniecić i rozbudzić ich ciekawość.
– Prawda czy fałsz? – powtórzył zimno Rience.
– Gdybym to zdradził, zniszczyłbym efekt mej pracy. Żegnaj, przyjacielu. Wykorzystałeś cały czas, jaki mogłem ci poświęcić. A tam dwie moje inspiracje czekają, niepewne, którą wybiorę.
Rience milczał długo, wcale nie zbierając się do wyjścia. Patrzył na poetę niesympatycznym, wilgotnym wzrokiem, a poeta czuł rosnący niepokój. Z dołu, z sali ogólnej zamtuza, dobiegał wesoły rejwach, punktowany niekiedy wysokim damskim chichotem. Jaskier odwrócił głowę, niby to demonstrując pogardliwą wyższość, w rzeczywistości jednak oceniał odległość dzielącą go od kąta izby i od gobelinu przedstawiającego nimfę polewającą sobie cycki wodą z dzbanka.
– Jaskier – przemówił wreszcie Rience, wkładając rekę do kieszeni sepiowego kaftana. – Odpowiedz na moje pytania, bardzo proszę. Ja muszę znać odpowiedź. To dla mnie niezmiernie ważne. A wierzaj mi, dla ciebie też, bo jeśli odpowiesz po dobroci, to...
– To co?
Na wąskie wargi Rience’a wypełzł paskudny grymas.
– To nie będę cię musiał zmuszać do mówienia.
– Słuchaj no, obwiesiu – Jaskier wstał i udał, że robi groźną minę. – Brzydzę się gwałtem i przemocą. Ale zaraz zawołam Mamę Lantieri, a ona wezwie niejakiego Gruziłę, który pełni w tym przybytku zaszczytną i odpowiedzialną funkcję wykidajły. To prawdziwy artysta w swoim fachu. On kopnie cię w rzyć, a ty wówczas przelecisz nad dachami tego grodu, tak pięknie, że nieliczni o tej porze przechodnie wezmą cię za pegaza.
Rience wykonał krótki gest, w jego dłoni coś błysnęło.
– Jesteś pewien – spytał – że zdążysz zawołać?
Jaskier nie zamierzał sprawdzać, czy zdąży. Czekać też nie zamierzał. Zanim jeszcze motylkowy sztylet zawirował i zatrzasnął się w dłoni Rience’a, długim skokiem dopadł kąta izby, nurknął pod arras z nimfą, kopniakiem otworzył sekretne drzwi i na łeb, na szyję runął w dół po kręconych schodach, zręcznie sterując po wyślizganych poręczach. Rience rzucił się w pościg, ale poeta był pewien swego – znał tajemne przejście jak własną kieszeń, nie raz korzystał z niego, wiejąc przed wierzycielami, zazdrosnymi mężami i skorą do mordobicia konkurencją, której czasem kradł rymy i nuty. Wiedział, że na trzecim zakręcie namaca obrotowe drzwiczki, za którymi będzie drabina wiodąca do piwnicy. Był pewien, że prześladowca, jak wielu przed nim, nie zdąży wyhamować, pobiegnie dalej i wdepnie na zapadnię, po czym wyląduje w chlewie. Był pewien, że potłuczony, utytłany w gównie i poturbowany przez wieprze prześladowca zaniecha pościgu.
Jaskier mylił się, jak zwykle gdy był czegoś pewien. Za jego plecami coś nagle błysnęło niebieskawo, a poeta poczuł, że kończyny cierpną mu, martwieją i sztywnieją. Nie zdołał zwolnić przy obrotowych drzwiczkach, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wrzasnął i potoczył się po schodach, obijając o ściany korytarzyka. Zapadnia otwarła się pod nim z suchym trzaskiem, trubadur runął w dół, w ciemność i smród. Zanim jeszcze wyrżnął o twarde klepisko i stracił przytomność, przypomniał sobie, że Mama Lantieri napomykała coś o remoncie chlewa.
●
Oprzytomnił go ból w skrępowanych przegubach i ramionach, okrutnie wyłamywanych ze stawów. Chciał wrzasnąć, ale nie mógł, miał wrażenie, jak gdyby zalepiono mu gliną jamę ustną. Klęczał na klepisku, a skrzypiący powróz wlókł go w górę za ręce. Chcąc ulżyć ramionom spróbował się podnieść, ale nogi również miał skrępowane. Dławiąc się i dusząc zdołał jednak wstać, w czym wydatnie pomógł mu sznur, ciągnący go bezlitośnie.
Rience stał przed nim, a jego złe, wilgotne oczy lśniły w świetle latarni, trzymanej przez stojącego obok, blisko dwumetrowego nie ogolonego draba. Drugi drab, zapewne nie mniejszy, był z tyłu. Jaskier słyszał jego oddech i czuł smród zastarzałego potu. Właśnie ten drugi, śmierdzący, ciągnął powróz umocowany do przegubów poety i przerzucony przez belkę stropu.
Stopy Jaskra oderwały się od klepiska. Poeta wizgnął przez nos, na nic więcej nie było go stać.
– Dość – rzekł wreszcie Rience, prawie natychmiast, ale Jaskrowi wydało się, że minęły wieki. Dotknął ziemi, ale uklęknąć, pomimo najszczerszych chęci, nie mógł – napięty sznur nadal trzymał go wyprężonego jak struna.
Rience zbliżył się. Na jego twarzy nie było znać nawet śladu emocji, załzawione oczy nawet na jotę nie zmieniły wyrazu. Również głos, jakim przemówił, był spokojny, cichy, wręcz lekko znudzony.
– Ty parszywy wierszokleto. Ty wyskrobku. Ty śmieciu. Ty zadufane w sobie zero. Mnie chciałeś uciec? Mnie jeszcze nikt nie uciekł. Nie dokończyliśmy rozmowy, ty kabotynie, ty barani łbie. Pytałem cię o coś, w znacznie przyjemniejszych warunkach. Teraz odpowiesz na moje pytania, ale w warunkach znacznie mniej przyjemnych. Prawda, że odpowiesz?
Jaskier skwapliwie pokiwał głową. Rience dopiero teraz się uśmiechnął. I dał znak. Bard zakwiczał rozpaczliwie, czując, jak powróz napina się, a wykręcone do tyłu ręce trzeszczą w stawach.
– Nie możesz mówić – skonstatował Rience, wciąż obleśnie uśmiechnięty. – A boli, prawda? Wiedz, że podciągam cię na razie dla własnej przyjemności, bo ja strasznie lubię przyglądać się, jak kogoś boli. No, jeszcze troszkę wyżej.
Jaskier o mało nie udusił się wizgiem.
– Dość – zakomenderował wreszcie Rience, po czym zbliżył się i chwycił poetę za żabot. – Posłuchaj, kogutku. Zdejmę teraz zaklęcie, byś odzyskał mowę. Ale jeśli spróbujesz podnieść ponad konieczność twój uroczy głos, to pożałujesz.
Wykonał dłonią gest, dotknął pierścieniem policzka poety, a Jaskier poczuł, że odzyskuje czucie w żuchwie, języku i podniebieniu.
– Teraz – kontynuował cicho Rience – zadam ci kilka pytań, a ty będziesz na nie odpowiadał, płynnie, szybko i wyczerpująco. A jeśli się choć na chwilę zawahasz lub zająkniesz, jeśli dasz mi najmniejszy powód, bym zwątpił w twoją prawdomówność, to... Spójrz w dół.
Jaskier usłuchał. Z przerażeniem stwierdził, że do więzów na jego kostkach przymocowany jest krótki sznur, przytwierdzony drugim końcem do cebra pełnego wapna.
– Jeśli każę podciągnąć cię wyżej – uśmiechnął się okrutnie Rience – a wraz z tobą to wiaderko, to pewnie nie odzyskasz władzy w rękach. Wątpię, byś po czymś takim był zdolny do gry na lutni. Naprawdę w to wątpię. Sądzę więc, że będziesz mówił. Mam rację?
Jaskier nie potwierdził, bo ze strachu nie mógł ani poruszyć głową, ani wydobyć głosu. Rience nie sprawiał wrażenia, by zależało mu na potwierdzeniu.
– Ja, ma się rozumieć – oznajmił – będę natychmiast wiedział, czy mówisz prawdę, z miejsca zorientuję się w każdym wybiegu, nie dam się zmylić poetyckimi sztuczkami ani mętną erudycją. To dla mnie drobiazg, tak jak drobiazgiem było sparaliżowanie cię na schodach. Radzę więc, hultaju, waż każde słowo. No, szkoda czasu, zaczynamy. Jak wiesz, interesuje mnie bohaterka jednej z twych pięknych ballad, wnuczka królowej Calanthe z Cintry. Księżniczka Cirilla, pieszczotliwie nazywana Ciri. Według relacji naocznych świadków osóbka ta zginęła w czasie zdobywania miasta, dwa lata temu. Natomiast w balladzie obrazowo i wzruszająco opisujesz jej spotkanie z owym dziwnym, nieledwie legendarnym osobnikiem, owym... wiedźminem, Geraltem czy Geraldem. Pomijając poetyczne brednie o przeznaczeniu i wyrokach losu, z ballady wynika, że dzieciak wyszedł cało z walk o Cintrę. Czy to prawda?
– Nie wiem... – jęknął Jaskier. – Na bogów, jestem tylko poetą! Słyszałem to i owo, a resztę...
– No?
– Resztę wymyśliłem. Wykonfabulowałem! Ja nic nie wiem! – zawył bard, widząc, że Rience daje znak śmierdzącemu i czując, że sznur napina się mocniej. – Nie kłamię!
– Faktycznie – pokiwał głową Rience. – Nie kłamiesz wprost, wyczułbym. Ale coś kręcisz. Nie wymyśliłbyś ballady ot tak, bez powodu. A owego wiedźmina przecież znasz. Nie raz widywano cię w jego towarzystwie. No, gadaj, Jaskier, jeśli ci stawy miłe. Wszystko, co wiesz.
– Ta Ciri – wydyszał poeta – była wiedźminowi przeznaczona. Tak zwane Dziecko Niespodzianka... Słyszeliście pewnie, to znana historia. Jej rodzice przyrzekli oddać ją wiedźminowi...
– Rodzice mieliby oddać dzieciaka temu szalonemu mutantowi? Temu płatnemu mordercy? Łżesz, wierszokleto. Takie kawałki możesz śpiewać babom.
– Tak było, przysięgam na duszę mej matki – załkał Jaskier. – Wiem to z pewnego źródła... Wiedźmin...
– Mów o dziewczynce. Wiedźmin mnie na razie nie interesuje.
– Nie wiem nic o dziewczynce! Wiem tylko, że wiedźmin jechał po nią do Cintry, gdy wybuchła wojna. Spotkałem go wtedy. Ode mnie dowiedział się o rzezi, o śmierci Calanthe... Pytał mnie o to dziecko, o wnuczkę królowej... Ale przecież ja wiedziałem, że w Cintrze zginęli wszyscy, z ostatniego bastionu nie ocalała żywa dusza...
– Gadaj. Mniej metafor. Więcej konkretów!
– Gdy wiedźmin dowiedział się o upadku Cintry i o rzezi, zaniechał podróży. Obaj uciekliśmy na północ. Rozstałem się z nim w Hengfors, od tamtej pory go nie widziałem... A że w drodze mówił trochę o tej... Ciri, czy jak jej tam... i o przeznaczeniu... Więc ułożyłem tę balladę. Więcej nie wiem, przysięgam!
Rience popatrzył na niego spode łba.
– A gdzie jest obecnie ów wiedźmin? – spytał. – Ten najemny zabójca potworów, poetyczny rzeźnik, lubiący rozprawiać o przeznaczeniu?
– Mówiłem, po raz ostatni widziałem go...
– Wiem, co mówiłeś – przerwał Rience. – Pilnie słucham tego, co mówisz. A ty pilnie słuchaj mnie. Odpowiadaj precyzyjnie na zadawane ci pytania. Pytanie brzmiało następująco: jeżeli nikt nie widział wiedźmina Geralta czy Geralda od ponad roku, to gdzie ów się ukrywa? Gdzie zwykł się ukrywać?
– Nie wiem, gdzie to jest – powiedział prędko trubadur. – Nie kłamię. Naprawdę nie wiem...
– Za szybko, Jaskier, za szybko – Rience uśmiechnął się złowrogo. – Za skwapliwie. Sprytny jesteś, ale nieostrożny. Nie wiesz, powiadasz, gdzie to jest. Ale założę się, że wiesz, co to jest.
Jaskier zacisnął zęby. Ze złości i rozpaczy.
– No? – Rience dał znak śmierdzącemu. – Gdzie ukrywa się wiedźmin? Jak nazywa się to miejsce?
Poeta milczał. Sznur napiął się, boleśnie wykręcił ręce, stopy straciły kontakt z ziemią. Jaskier zawył, urywanie i krótko, bo czarodziejski pierścień Rience’a natychmiast go zakneblował.
– Wyżej, wyżej – Rience oparł ręce o biodra. – Wiesz, Jaskier, mógłbym magicznie wysondować ci mózg, ale to wyczerpujące. Poza tym lubię patrzeć, jak oczy z bólu wyłażą z orbit. A ty i tak powiesz.
Jaskier wiedział, że powie. Powróz przytwierdzony do jego kostek napiął się, napełniony wapnem ceber ze zgrzytem przesunął się po klepisku.
– Panie – powiedział nagle drugi drab, zasłaniając latarnię opończą i wyglądając przez szparę w drzwiach chlewika. – Ktoś tu idzie. Jakaś dziewka chyba.
– Wiecie, co robić – syknął Rience. – Zgaś latarnię.
Śmierdzący puścił linę, Jaskier zwalił się bezwładnie na ziemię, ale tak, że widział, jak ten od latarni staje przy drzwiczkach, a śmierdzący, z długim nożem w ręku, czai się z drugiej strony. Przez szpary w deskach przeświecały światła zamtuza, poeta słyszał dobiegające stamtąd gwar i śpiewy.
Drzwi chlewa skrzypnęły i otwarły się, stanęła w nich niewysoka postać owinięta płaszczem, w okrągłej, ciasno przylegającej do głowy czapeczce. Po chwili wahania niewiasta przekroczyła próg. Śmierdzący przypadł do niej, z rozmachem ciął nożem. I zwalił się na klęczki, bo nóż nie napotkał oporu, przeszedł przez gardło postaci jak przez kłąb dymu. Bo postać faktycznie była kłębem dymu, który już zaczynał się rozwiewać. Ale nim zdążył się rozwiać, do chlewa wpadła druga postać, niewyraźna, ciemna i zwinna jak łasica. Jaskier zobaczył, jak ciskając płaszczem w tego od latarni przeskoczyła nad śmierdzącym, widział, jak coś błysnęło w jej dłoni, usłyszał, jak śmierdzący zakrztusił się i dziko zarzęził. Drugi drab wymotał się z płaszcza, skoczył, zamachnął się nożem. Z dłoni ciemnej postaci wystrzeliła z sykiem ognista błyskawica, z upiornym trzaskiem rozlała się, jak płonąca oliwa, po twarzy i piersi draba. Drab wrzasnął przeraźliwie, chlew wypełnił obrzydliwy odór palonego mięsa.
Wtedy zaatakował Rience. Czar, który rzucił, rozjaśnił ciemność niebieskim blaskiem. Jaskier zobaczył smukłą kobietę w męskim stroju, dziwnie gestykulującą oboma rękami. Zobaczył ją na sekundę, bo niebieska poświata znikła raptownie wśród huku i oślepiającego błysku, a Rience z rykiem wściekłości poleciał do tyłu, runął na drewniane przegrody, łamiąc je z trzaskiem. Kobieta w męskim stroju skoczyła za nim, w jej dłoni zamigotał sztylet. Chlew ponownie wypełnił się blaskiem, tym razem złotym, bijącym ze świetlistego owalu, który nagle pojawił się w powietrzu. Jaskier zobaczył, jak Rience zrywa się z klepiska i skacze w owal, niknąc momentalnie. Owal stracił blask, ale nim zgasł całkowicie, kobieta zdążyła dobiec i krzyknąć niezrozumiale, wyciągając rękę. Coś zatrzeszczało i zaszumiało, a gasnący owal zagotował się na moment huczącym ogniem. Z oddali, z bardzo daleka, do uszu Jaskra dobiegł niewyraźny dźwięk, głos bardzo przypominający wrzask bólu. Owal zgasł zupełnie, w chlewie znowu zapanowała ciemność. Poeta poczuł, że znika siła kneblująca mu usta.
– Na pomoc! – zawył. – Ratunku!
– Nie drzyj się, Jaskier – powiedziała kobieta, klękając obok i rozcinając mu więzy motylkowym sztyletem Rience’a.
– Yennefer? To ty?
– Nie będziesz chyba twierdził, że zapomniałeś, jak wyglądam. A i mój głos nie jest chyba obcy twemu muzykalnemu uchu. Możesz wstać? Nie połamali ci kości?
Jaskier podniósł się z trudem, zastękał, roztarł obolałe ramiona.
– Co z nimi? – wskazał na leżące na klepisku ciała.
– Sprawdźmy – czarodziejka szczęknęła zamykanym sztyletem. – Jeden powinien żyć. Miałabym do niego kilka pytań.
– Ten – trubadur stanął nad śmierdzącym – chyba żyje.
– Nie sądzę – stwierdziła beznamiętnie Yennefer. – Temu przecięłam tchawicę i tętnicę szyjną. Może coś w nim jeszcze szumi, ale już niedługo poszumi.
Jaskier wzdrygnął się.
– Poderżnęłaś mu gardło?
– Gdybym z wrodzonej ostrożności nie wysłała przodem iluzji, to ja bym tu leżała. Obejrzyjmy tego drugiego... Psiakrew. Popatrz, taki kawał chłopa, a nie wytrzymał. Szkoda, szkoda...
– Również nie żyje?
– Nie wytrzymał szoku. Hmm... Troszkę za mocno go podsmażyłam... Spójrz, nawet zęby się przywęgliły... Co z tobą, Jaskier? Będziesz rzygał?
– Będę – odrzekł niewyraźnie poeta, zginając się i opierając czołem o ścianę chlewa.
●
– To wszystko? – czarodziejka odstawiła kubek, sięgnęła po rożen z kurczakami. – Niczego nie zełgałeś? Niczego nie pominąłeś?
– Niczego. Poza podziękowaniem. Dziękuję ci, Yennefer.
Spojrzała mu w oczy, lekko kiwnęła głową, jej czarne lśniące loki zafalowały, kaskadą spłynęły z ramienia. Zsunęła pieczonego kurczaka na drewniany talerz i zaczęła go zręcznie rozdzielać. Posługiwała się nożem i widelcem. Jaskier znał do tej pory tylko jedną osobę potrafiącą równie zręcznie jeść kurczaka nożem i widelcem. Teraz wiedział już, gdzie i od kogo Geralt się tego nauczył. Ha, pomyślał, nie dziwota, mieszkał z nią przez rok w jej domu w Vengerbergu, zanim od niej zwiał, wpoiła mu niejedno dziwactwo. Ściągnął z rożna drugiego kurczaka, bez namysłu udarł udko i zaczął ogryzać, demonstracyjnie trzymając oburącz.
– Skąd wiedziałaś? – spytał. – W jaki sposób udało ci się przyjść mi w porę z odsieczą?
– Byłam pod Bleobherisem w czasie twojego występu.
– Nie widziałem cię.
– Nie chciałam być widziana. Później pojechałam za tobą do miasteczka. Czekałam tu, w oberży, nie wypadało mi przecież iść tam, dokąd ty się udałeś, do owego przybytku wątpliwej rozkoszy, a niewątpliwej rzeżączki. Wreszcie jednak zniecierpliwiłam się. Krążyłam po podwórku, gdy wydało mi się, że słyszę głosy dobiegające z chlewika. Wyczuliłam słuch, a wówczas okazało się, że to wcale nie jakiś sodomita, jak początkowo sądziłam, lecz ty. Hola, gospodarzu! Jeszcze wina, jeśli łaska!
– Służę, wielmożna pani! Już lecę!
– Tego samego, co poprzednio, bardzo proszę, ale tym razem bez wody. Wodę toleruję tylko w łaźni, w winie jest mi wstrętna.
– Służę, służę!
Yennefer odsunęła talerz. Na kurczaku, jak zauważył Jaskier, zostało jeszcze dość mięsa na śniadanie dla karczmarza i jego rodziny. Nóż i widelec były bez wątpienia eleganckie i wytworne, ale mało wydajne.
– Dziękuję ci – powtórzył – za ocalenie. Ten przeklętnik Rience nie zostawiłby mnie przy życiu. Wydusiłby ze mnie wszystko i zarżnął jak barana.
– Też tak sądzę – nalała wina sobie i jemu, uniosła kubek. – Wypijmy tedy za twoje ocalone zdrowie, Jaskier.
– Za twoje, Yennefer – odsalutował. – Za zdrowie, o które będę się od dzisiaj modlił, ilekroć trafi się okazja. Jestem twoim dłużnikiem, piękna pani, spłacę ten dług w moich pieśniach. Obalę w nich mit, jakoby czarodzieje nieczuli byli na cudzą krzywdę, jakoby nie kwapili się nieść pomoc postronnym, biednym, nieszczęśliwym śmiertelnikom.
– Cóż – uśmiechnęła się, mrużąc lekko piękne fiołkowe oczy. – Mit ma swe uzasadnienie, nie powstał bez przyczyny. Ale ty nie jesteś postronny, Jaskier. Znam cię przecież i lubię.
– Doprawdy? – poeta również się uśmiechnął. – Jak do tej pory zręcznie to ukrywałaś. Spotkałem się nawet z opinią, że nie cierpisz mnie, cytuję, niczym morowej zarazy.
– Kiedyś tak było – czarodziejka spoważniała nagle. – Potem zmieniłam poglądy. Potem byłam ci wdzięczna.
– Za co, jeśli wolno spytać?
– Mniejsza z tym – powiedziała, bawiąc się pustym kubkiem. – Wróćmy do poważniejszych pytań. Do tych, które zadawano ci w chlewie, wyłamując przy tym ręce ze stawów. Jak to było naprawdę, Jaskier? Rzeczywiście nie widziałeś Geralta od czasu waszej ucieczki znad Jarugi? Naprawdę nie wiedziałeś o tym, że po zakończeniu wojny wrócił na Południe? Że był ciężko ranny, tak ciężko, że rozeszły się nawet pogłoski o jego śmierci? O niczym nie wiedziałeś?
– Nie. Nie wiedziałem. Przez długi czas bawiłem w Pont Vanis, na dworze Esterada Thyssena. A potem u Niedamira w Hengfors...
– Nie wiedziałeś – czarodziejka pokiwała głową, rozpięła kaftanik. Na jej szyi, na czarnej aksamitce, zalśniła wysadzana brylantami gwiazda z obsydianu. – Nie wiedziałeś o tym, że po wykurowaniu się z ran Geralt pojechał na Zarzecze? Nie domyślasz się, kogo tam szukał?
– Tego się domyślam. Ale czy znalazł, nie wiem.
– Nie wiesz – powtórzyła. – Ty, który zwykle wiesz o wszystkim i o wszystkim śpiewasz. Nawet o sprawach tak intymnych, jak czyjeś uczucia. Pod Bleobherisem posłuchałam twoich ballad, Jaskier. Ładnych kilka zwrotek poświęciłeś mojej osobie.
– Poezja – burknął, patrząc na kurczaka – ma swoje prawa. Nikt nie powinien czuć się urażony...
– „Włosy jak skrzydło kruka, niby nocna burza... – zacytowała Yennefer z przesadną emfazą – ...a w oczach fioletowe drzemią błyskawice...” Czy tak to szło?
– Taką cię zapamiętałem – uśmiechnął się lekko poeta. – Ktokolwiek chciałby twierdzić, że to skłamany opis, niechaj pierwszy rzuci we mnie kamieniem.
– Nie wiem tylko – czarodziejka zacisnęła usta – kto upoważnił cię do opisywania moich organów wewnętrznych. Jak to było? „Serce jej niczym klejnot, co szyję jej zdobi, twarde jest niby diament, jak diament nieczułe, bardziej niźli obsydian ostre, kaleczące...” Sam to wymyśliłeś? A może...
Jej wargi drgnęły, skrzywiły się.
– ...a może nasłuchałeś się czyichś zwierzeń i żalów?
– Hmm... – Jaskier chrząknął, odbiegł od niebezpiecznego tematu. – Powiedz mi, Yennefer, kiedy ty ostatni raz widziałaś Geralta?
– Dawno.
– Po wojnie?
– Po wojnie... – głos Yennefer zmienił się nieznacznie. – Nie, po wojnie go nie widziałam. Przez dłuższy czas... nie widziałam nikogo. No, ale do rzeczy, poeto. Jestem lekko zdziwiona faktem, że o niczym nie wiesz i o niczym nie słyszałeś, a pomimo to ktoś właśnie ciebie wyciąga na belce, chcąc zdobyć informacje. Nie jesteś tym zaniepokojony?
– Jestem.
– Posłuchaj mnie – powiedziała ostro, stuknąwszy kubkiem o stół. – Posłuchaj uważnie. Wykreśl tę balladę z twego repertuaru. Nie śpiewaj jej.
– Mówisz o...
– Wiesz doskonale, o czym mówię. Śpiewaj o wojnie z Nilfgaardem. Śpiewaj o Geralcie i o mnie, ani nam tym zaszkodzisz, ani pomożesz, ani niczego nie poprawisz, ani nie pogorszysz. Ale o Lwiątku z Cintry nie śpiewaj.
Rozejrzała się, sprawdzając, czy któryś z nielicznych o tej porze gości zajazdu nie przysłuchuje się, odczekała, aż sprzątająca dziewka odejdzie do kuchni.
– Staraj się też unikać spotkań sam na sam z ludźmi, których nie znasz – powiedziała cicho. – Z takimi, którzy zapominają na wstępie pozdrowić cię od wspólnych znajomych. Rozumiesz?
Spojrzał na nią, zaskoczony. Yennefer uśmiechnęła się.
– Pozdrowienia od Dijkstry, Jaskier.
Teraz bard płochliwie rozejrzał się dookoła. Jego zdumienie musiało być wyraźne, a mina zabawna, bo czarodziejka pozwoliła sobie na dość szyderczy grymas.
– Przy okazji – szepnęła, przechylając się przez stół – Dijkstra prosi o raport. Wracasz z Verden, a Dijkstrę ciekawi, o czym to mówi się na dworze króla Ervylla. Prosił, by ci przekazać, że tym razem raport ma być rzeczowy, szczegółowy i pod żadnym pozorem wierszowany. Prozą, Jaskier. Prozą.
Poeta przełknął ślinę, kiwnął głową. Milczał, zastanawiając się nad pytaniem. Ale czarodziejka uprzedziła je.
– Nadchodzą trudne czasy – powiedziała cicho. – Trudne i niebezpieczne. Nadchodzi czas zmian. Przykro byłoby starzeć się w przekonaniu, że nie uczyniło się niczego, by zmiany, które nadchodzą, były zmianami na lepsze. Prawda?
Przytaknął skinieniem głowy, odchrząknął.
– Yennefer?
– Słucham cię, poeto.
– Tamci w chlewie... Chciałoby się wiedzieć, kim byli, czego chcieli, kto ich nasłał. Zabiłaś obu, ale przecież plotka głosi, że potraficie wyciągać informacje nawet z nieboszczyków.
– A tego, że nekromancja zakazana jest edyktem Kapituły, plotka nie głosi? Daj pokój, Jaskier. Te zbiry i tak zapewne nie wiedziały wiele. Ten, który uciekł... Hmm... Z nim jest inna sprawa.
– Rience. On był czarodziejem, prawda?
– Tak. Ale niezbyt wprawnym.
– Uciekł ci jednak. Widziałem, jakim sposobem. Teleportował się, czyż nie tak? Czy to o czymś nie świadczy?
– Owszem, świadczy. O tym, że ktoś mu pomógł. Ten Rience nie miał ani dość czasu, ani dość sił, by otworzyć owalny portal zawieszony w powietrzu. Taki teleport to nie w kij dmuchał. Jasnym jest, że ktoś inny go otworzył. Ktoś nieporównanie mocniejszy. Dlatego bałam się go ścigać, nie wiedząc, gdzie wyląduję. Ale posłałam w ślad za nim dość wysoką temperaturę. Będzie potrzebował wielu zaklęć i eliksirów skutecznych przeciw poparzeniom, a i tak na jakiś czas będzie naznaczony.
– Może cię zainteresuje, że to był Nilfgaardczyk.
– Tak myślisz? – Yennefer wyprostowała się, szybkim ruchem wyjęła z kieszeni motylkowy sztylet, obróciła go w dłoni. – Nilfgaardzkie noże nosi teraz wiele osób. Są wygodne i poręczne, można je ukryć nawet za dekoltem...
– Nie w nożu rzecz. Wypytując mnie, użył określeń „bitwa o Cintrę”, „zdobywanie miasta”, czy coś w tym duchu. Nigdy nie słyszałem, by ktoś tak nazywał te wydarzenia. Dla nas to zawsze była rzeź. Rzeź Cintry. Nikt nie mówi inaczej.
Czarodziejka uniosła dłoń, przyjrzała się paznokciom.
– Sprytnie, Jaskier. Masz czułe ucho.
– Skrzywienie zawodowe.
– Ciekawe, który zawód masz na myśli? – uśmiechnęła się zalotnie. – Ale dziękuję ci za tę informację. Była cenna.
– Niech to będzie – odpowiedział uśmiechem – mój wkład w zmiany na lepsze. Powiedz mi, Yennefer, dlaczego Nilfgaard tak interesuje się Geraltem i dziewczynką z Cintry?
– Nie pchaj w to nosa – spoważniała nagle. – Mówiłam, masz zapomnieć, że kiedykolwiek słyszałeś o wnuczce Calanthe.
– Owszem, mówiłaś. Ale ja nie szukam tematu do ballady.
– Czego więc, u diabła, szukasz? Guza?
– Załóżmy – rzekł cicho, opierając podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał w oczy czarodziejki. – Załóżmy, że Geralt faktycznie odnalazł i uratował to dziecko. Załóżmy, że wreszcie uwierzył w siłę przeznaczenia i zabrał odnalezione dziecko ze sobą. Dokąd? Rience próbował wydusić to ze mnie torturami. A ty wiesz, Yennefer. Wiesz, gdzie wiedźmin się zaszył.
– Wiem.
– I wiesz, jak tam dotrzeć?
– I to wiem.
– Nie uważasz, że należałoby go ostrzec? Uprzedzić, że jego i dziewczynki szukają ludzie pokroju tego Rience’a? Pojechałbym tam, ale ja naprawdę nie wiem, gdzie to jest... To miejsce, którego nazwy wolę nie wypowiadać...
– Skonkluduj, Jaskier.
– Jeżeli wiesz, gdzie Geralt jest, powinnaś jechać i ostrzec go. Jesteś mu coś winna, Yennefer. Coś cię przecież z nim łączyło.
– Owszem – potwierdziła chłodno. – Coś mnie z nim łączyło. Dlatego trochę go znam. Nie lubił, by narzucać mu się z pomocą. A jeśli pomocy potrzebował, szukał jej u osób, do których miał zaufanie. Od tamtych wydarzeń minął ponad rok, a ja... nie miałam od niego żadnych wieści. A jeżeli chodzi o dług, to jestem mu winna dokładnie tyle, ile on mnie. Nie mniej i nie więcej.
– Ja zatem tam pojadę – uniósł głowę. – Powiedz mi...
– Nie powiem – przerwała. – Jesteś spalony, Jaskier. Mogą dopaść cię znowu, im mniej wiesz, tym lepiej. Znikaj stąd. Jedź do Redanii, do Dijkstry i Filippy Eilhart, przyklej się do dworu Vizimira. I jeszcze raz uprzedzam: zapomnij o Lwiątku z Cintry. O Ciri. Udawaj, że nigdy nie słyszałeś tego imienia. Zrób, o co cię proszę. Nie chciałabym, by spotkało cię coś złego. Za bardzo cię lubię, zbyt wiele ci zawdzięczam...
– Już po raz wtóry to powiedziałaś. Co ty mi zawdzięczasz, Yennefer?
Czarodziejka odwróciła głowę, milczała długo.
– Jeździłeś z nim – powiedziała wreszcie. – Dzięki tobie nie był sam. Byłeś mu przyjacielem. Byłeś z nim.
Bard spuścił wzrok.
– Niewiele miał z tego – mruknął. – Niewiele skorzystał na tej przyjaźni. Miał z mojego powodu głównie kłopoty. Wciąż musiał wyciągać mnie z jakiejś kabały... Pomagać mi...
Przechyliła się przez stół, położyła mu rękę na dłoni, ścisnęła silnie, nie mówiąc słowa. W jej oczach był żal.
– Jedź do Redanii – powtórzyła po chwili. – Do Tretogoru. Tam będziesz pod pieczą Dijkstry i Filippy. Nie próbuj odgrywać bohatera. Wplątałeś się w niebezpieczną aferę, Jaskier.
– Zauważyłem – skrzywił się, pomasował bolące ramię. – Właśnie dlatego uważam, że należy ostrzec Geralta. Ty jedna wiesz, gdzie go szukać. Znasz drogę. Domniemywam, że bywałaś tam... gościem...
Yennefer odwróciła się. Jaskier widział, jak zacisnęła wargi, jak drgnął mięsień na jej policzku.
– Owszem, zdarzało mi się niegdyś – powiedziała, a w jej głosie było coś nieuchwytnie dziwnego. – Zdarzało mi się bywać tam gościem. Ale nigdy nieproszonym.
●
Wiatr zawył wściekle, zafalował porastającymi ruiny miotłami traw, zaszumiał w krzakach głogu i wysokich pokrzywach. Chmury przetoczyły się przez krąg księżyca, na chwilę rozjaśniając zamczysko, zalewając bladą, rozfalowaną od cieni poświatą fosę i resztki muru, ujawniając kopczyki czaszek szczerzących połamane zęby, patrzących w nicość czarnymi dziurami oczodołów. Ciri pisnęła cienko i ukryła głowę pod płaszczem wiedźmina.
Szturchnięta piętami klacz ostrożnie przestąpiła stertę cegieł, weszła pod złamaną arkadę. Podkowy, dzwoniąc o kamienne płyty, budziły wśród murów upiorne echa, tłumione wyjącym wichrem. Ciri dygotała, wczepiwszy ręce w grzywę.
– Boję się – szepnęła.
– Nie masz się czego bać – odpowiedział wiedźmin, kładąc dłoń na jej ramieniu. – Na całym świecie trudno o bezpieczniejsze miejsce. To jest Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze. Tu był kiedyś piękny zamek. Dawno temu.
Nie odpowiedziała, schyliła nisko głowę. Klacz wiedźmina, nazywana Płotką, prychnęła z cicha, jak gdyby i ona chciała ją uspokoić.
Zanurzyli się w ciemną otchłań, w długi, nie kończący się czarny tunel wśród kolumn i arkad. Płotka stąpała pewnie i ochoczo, nie zważając na nieprzebite ciemności, raźno podzwaniała podkowami po posadzce.
Przed nimi, w końcu tunelu, zapłonęła nagle czerwonym światłem prosta pionowa linia. Rosnąc i poszerzając się, stała się drzwiami, zza których biła poświata, migotliwy blask łuczyw zatkniętych w żelazne uchwyty na ścianach. W drzwiach stanęła czarna, rozmazująca się w blasku postać.
– Kto? – Ciri usłyszała zły, metaliczny głos, brzmiący jak szczeknięcie psa. – Geralt?
– Tak, Eskel. To ja.
– Wchodź.
Wiedźmin zsiadł, zdjął Ciri z siodła, postawił na ziemi, wcisnął w rączki tobołek, który uchwyciła kurczowo oburącz, żałując, że jest zbyt mały, by mogła schować się za nim cała.
– Zaczekaj tu z Eskelem – powiedział. – Odprowadzę Płotkę do stajni.
– Chodź do światła, mały – warknął mężczyzna zwany Eskelem. – Nie stój w ciemnościach.
Ciri spojrzała w górę, na jego twarz, i z trudem stłumiła krzyk przestrachu. To nie był człowiek. Chociaż stał na dwóch nogach, chociaż pachniał potem i dymem, chociaż nosił normalne ludzkie odzienie, to nie był człowiek. Żaden człowiek, pomyślała, nie może mieć takiej twarzy.
– No, na co czekasz? – powtórzył Eskel.
Nie poruszyła się. Z ciemności słyszała oddalający się stuk podków Płotki. Coś, co było miękkie i piszczało, przebiegło jej po nodze. Podskoczyła.
– Nie stój w mroku, smyku, bo ci szczury pogryzą cholewki.
Ciri, przytulając tobołek, postąpiła prędko w stronę światła. Szczury z piskiem pryskały jej spod nóg. Eskel schylił się, odebrał jej zawiniątko, zdjął kapturek.
– Zaraza – mruknął. – Dziewczynka. Tego jeszcze brakowało.
Spojrzała na niego, przestraszona. Eskel uśmiechał się. Zobaczyła, że to jednak człowiek, że ma całkiem normalną ludzką twarz, tyle że zniekształconą długą, brzydką, półokrągłą blizną, biegnącą od kącika ust przez cały policzek, aż do ucha.
– Skoro tu już jesteś, witaj w Kaer Morhen – powiedział. – Jak cię wołają?
– Ciri – odpowiedział za nią Geralt, bezszelestnie wyłaniając się z mroku. Eskel odwrócił się. Nagle, szybko, bez słowa obaj wiedźmini padli sobie w objęcia, mocno, twardo opletli się ramionami. Na jedną krótką chwilę.
– Żyjesz, Wilku.
– Żyję.
– No, dobra – Eskel wyjął łuczywo z uchwytu. – Chodźcie. Zamykam wewnętrzne wrota, bo ciepło ucieka.
Poszli korytarzem. Szczury były i tu, przemykały pod ścianami, popiskiwały z otchłani ciemnych bocznych przejść, pierzchały przed chwiejnym kręgiem światła rzucanym przez pochodnię. Ciri dreptała szybko, starając się dotrzymać kroku mężczyznom.
– Kto zimuje, Eskel? Oprócz Vesemira?
– Lambert i Coën.
Zeszli w dół po schodach, stromych i śliskich. W dole widać było odblask światła. Ciri usłyszała głosy, poczuła zapach dymu.
Halla była przestronna, zalana światłem z wielkiego paleniska huczącego płomieniami zasysanymi w czeluść komina. Jej środek zajmował ogromny, ciężki stół. Przy stole tym mogło zasiąść co najmniej dziesięciu ludzi. Siedziało trzech. Trzech ludzi. Trzech wiedźminów, poprawiła się w myśli Ciri. Widziała tylko sylwetki na tle żaru paleniska.
– Witaj, Wilku. Czekaliśmy na ciebie.
– Witaj, Vesemir. Witajcie, chłopaki. Dobrze być znowu w domu.
– Kogóż to do nas przywiodłeś?
Geralt milczał przez chwilę, potem położył rękę na ramieniu Ciri, popchnął ją leciutko do przodu. Szła niezgrabnie, niepewnie, kuląc się i garbiąc, pochylając głowę. Boję się, pomyślała. Bardzo się boję. Gdy Geralt mnie odnalazł i zabrał ze sobą, myślałam, że strach już nie wróci, że to już minęło... I oto, zamiast w domu, jestem w tym strasznym, ciemnym, zrujnowanym zamczysku, pełnym szczurów i koszmarnych ech... Stoję znowu przed czerwoną ścianą ognia. Widzę groźne czarne postacie, widzę wpatrzone we mnie złe, niesamowicie błyszczące oczy...
– Kim jest to dziecko, Wilku? Kim jest ta dziewczynka?
– Jest moim... – Geralt zająknął się nagle. Poczuła na ramionach jego mocne, twarde dłonie. I strach zniknął. Przepadł bez śladu. Czerwony huczący ogień dawał ciepło. Tylko ciepło. Czarne sylwetki były sylwetkami przyjaciół. Opiekunów. Błyszczące oczy wyrażały ciekawość. Troskę. I niepokój...
Dłonie Geralta zacisnęły się na jej ramionach.
– Ona jest naszym przeznaczeniem.
Zaprawdę, nie masz nic wstrętniejszego nad monstra owe, naturze przeciwne, wiedźminami zwane, bo są to płody plugawego czarostwa i diabelstwa. Są to łotry bez cnoty, sumienia i skrupułu, istne stwory piekielne, do zabijania jeno zdatne. Nie masz dla takich jak oni między ludźmi poczciwymi miejsca.
A owo Kaer Morhen, gdzie ci bezecni się gnieżdżą, gdzie ohydnych swych praktyk dokonują, starte być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypany.
Anonim, Monstrum albo wiedźmina opisanie
Nietolerancja i zabobon zawsze były własnością głupich między pospólstwem i nigdy, jak mniemam, z gruntu wykorzenione nie będą, bo równie wieczne są, jak sama głupota. Tam, gdzie dziś piętrzą się góry, będą kiedyś morza, tam, gdzie dziś wełnią się morza, będą kiedyś pustynie. A głupota pozostanie głupotą.
Nicodemus de Boot, Medytacje o zdrowiu, szczęściu i pomyślności
Triss Merigold chuchnęła w zmarznięte ręce, poruszyła palcami i wymruczała czarodziejską formułę. Jej koń, bułany wałach, natychmiast zareagował na zaklęcie, parsknął, prychnął i odwrócił łeb, patrząc na czarodziejkę okiem załzawionym od zimna i wiatru.
– Masz dwa wyjścia, stary – powiedziała Triss, naciągając rękawice. – Albo przyzwyczaisz się do magii, albo sprzedam cię chłopom do pługa.
Wałach zastrzygł uszami, buchnął parą z nozdrzy i posłusznie ruszył w dół po lesistym zboczu. Czarodziejka schyliła się w siodle, unikając smagnięć pokrytych szronem gałęzi.
Zaklęcie podziałało szybko, przestała czuć ukłucia zimna w łokciach i na karku, znikło przykre wrażenie chłodu, każące garbić się i wciągać głowę w ramiona. Czar, rozgrzewając ją, przyćmił również głód, od kilku godzin ssący żołądek. Triss poweselała, rozsiadła się wygodniej w kulbace i z większym niż dotychczas skupieniem zaczęła obserwować okolicę.
Od momentu, w którym porzuciła uczęszczany szlak, kierunek wskazywała jej szarobiaława ściana gór, ośnieżone szczyty, połyskujące złotem w tych rzadkich chwilach, gdy słońce przebijało się przez chmury, najczęściej rankiem i tuż przed zachodem. Teraz, gdy była już bliżej górskiego łańcucha, musiała bardziej uważać. Tereny wokół Kaer Morhen słynęły z dzikości i niedostępności, a szczerba w granitowej ścianie, którą należało się kierować, nie była łatwa do odnalezienia dla niewprawnego oka. Wystarczyło skręcić w jeden z licznych jarów lub wąwozów, by zgubić ją, stracić z oczu. Nawet ona, która znała teren, znała drogę i wiedziała, gdzie szukać przełęczy, nie mogła pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji.
Las się skończył. Przed czarodziejką rozciągała się szeroka, wysłana otoczakami dolina, sięgająca urwistych zboczy po stronie przeciwnej. Środkiem doliny płynęła Gwenllech, Rzeka Białych Kamieni, burząc się pieniście wśród głazów i naniesionych prądem pni. Tu, w górnym biegu, Gwenllech była już tylko płytkim, choć szerokim strumieniem. Tu można było sforsować ją bez trudności. Niżej, w Kaedwen, w biegu środkowym, rzeka stanowiła przeszkodę nie do pokonania – była rwąca i łamała się dnem głębokich przepaści.